W matni - Wacław Sieroszewski - ebook

W matni ebook

Wacław Sieroszewski

5,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2017
Opis

Zbiór opowiadań wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Zbiór zawiera utwory, w których autor opisuje ludzi i miejsca nadzwyczaj odległe od Polski. Są to opowieści noszące tytuły: „Jesienią. Obrazek z życia północno-wschodnich krańców Syberii”, „Skradziony chłopak”, „Chajłach”, „W ofierze bogom”, „W matni”. A oto fragment „Jesieni”: „Deszcze i słoty, trwające bez przerwy od dni kilku, trzymały w chacie mieszkańców jurty „Tałaki”, skazując ich na bezczynność. Wychodzili często z izby i długo a żałośnie spoglądali na zapłakane niebo, bo siano gniło, porzucone na łąkach. Niestety, szara siatka dżdżu spoczywała na okolicy, nad nią nisko kłębiły się ciężkie czarne chmury, wśród których spragnione oko na próżno szukało najmniejszej szparki błękitu. Na domiar złego ulewa nie zadowoliła się zostawionymi jej z lat przeszłych dziurami w dachu i zrobiła sobie wiele innych; lało się więc w izbie zewsząd na głowy i ramiona, a pod nogami na glinianej podłodze utworzyła się dość głęboka i wciąż wzrastająca kałuża wody. Różne nieczystości, pozostałości jadła, resztki ryb i zwierzyny, nawóz trzymanych w kącie cieląt, wdeptane w ziemię i wysuszone podczas lata, odmokły i napełniły wnętrze jurty nieznośną wonią. Było więc w niej duszno, wilgotno i zimno. Ogień na kominku palił się jakoś leniwie, zdławiony kłębami sinej pary, krążącej po izbie. A izba była maluczka: wzięła ona z otaczającej ją pustyni nie więcej nad cztery kwadratowe sążnie przestrzeni; ukośne ściany, ułożone z postawionych prostopadle, a z kory oczyszczonych pni modrzewiowych zmniejszały jeszcze jej objętość, zwężając u góry. Płaski, zbudowany z takichże belek dach zawisł nisko nad głowami mieszkańców...”

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 262

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Wacław Sieroszewski

 

W matni

 

OPOWIADANIA

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1898.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-700-9

 

 

 

JESIENIĄ

 

OBRAZEK ŻYCIA PÓŁNOCNO-WSCHODNICH KRAŃCÓW SYBERII.

 

 Deszcze i słoty, trwające bez przerwy od dni kilku, trzymały w chacie mieszkańców jurty „Tałaki” [z łozy], skazując ich na bezczynność. Wychodzili często z izby i długo a żałośnie spoglądali na zapłakane niebo, bo siano gniło, porzucone na łąkach. Niestety, szara siatka dżdżu spoczywała na okolicy, nad nią nizko kłębiły się ciężkie czarne chmury, wśród których spragnione oko napróżno szukało najmniejszej szparki błękitu.

 Nadomiar złego ulewa nie zadowolniła się zostawionemi jej z lat przeszłych dziurami w dachu i zrobiła sobie wiele innych; lało się więc w izbie zewsząd na głowy i ramiona, a pod nogami na glinianej podłodze utworzyła się dość głęboka i wciąż wzrastająca kałuża wody. Różne nieczystości, pozostałości jadła, resztki ryb i zwierzyny, nawóz trzymanych w kącie cieląt, wdeptane w ziemię i wysuszone podczas lata, odmokły i napełniły wnętrze jurty nieznośną wonią. Było więc w niej duszno, wilgotno i zimno. Ogień na kominku palił się jakoś leniwie, zdławiony kłębami sinej pary, krążącej po izbie.

 A izba była maluczka: wzięła ona z otaczającej ją pustyni nie więcej nad cztery kwadratowe sążnie przestrzeni; ukośne ściany, ułożone z postawionych prostopadle, a z kory oczyszczonych pni modrzewiowych. zmniejszały jeszcze jej objętość, zwężając u góry. Płaski, zbudowany z takichże belek dach zawisł tak nizko nad głowami mieszkańców, iż jeden z nich, Michajło, tęgi parobczak, u maleńkiego okienka rozplątujący pęk sieci, trącał o pułap kędzierzawą czupryną.

 Środkiem izby szła przegroda z desek ciosanych toporem, dzieląca ja na dwie równe połowy: prawą – męską i lewą – żeńską. U słupa, stanowiącego jej zakończenie, twarzą zwrócony do ognia, z rękami założonemi na prawe kolano siedział i palił fajkę Kyrsa [Biały lis – przezwisko], mój gospodarz, niemłody, lecz czerstwy jeszcze Jakut, zamożny i niezależny pan pracujących parobczaków, właściciel domostwa, mnogich sieci, zwierząt i sprzętów, oraz trzech kobiet: jednej żony i dwóch córek. Młodsza była już sprzedana, lecz mieszkała u ojca, ponieważ umówiona za nią suma nie została jeszcze w zupełności przez kupującego wniesioną.

 W izbie panowało głębokie milczenie, rzecz dość niezwykła w miejscu, gdzie znajduje się kilkoro Jakutów. Na kominku ogień parskał i sykał, a za przegrodą chrzęściły mięte przez dziewczęta skóry. Przeczuwałem, że cisza owa źle się skończy; rzeczywiście wkrótce wybuchła burza. Wywołał ją parobczak, przezwany „Szmatą” dla swego niedołęstwa. Włócząc się z kąta w kąt od samego rana, przewrócił wreszcie wiaderko i wylał wodę. Ta „kropla” przepełniła czarę. Wszystkich oczy zaiskrzyły się, a twarze pobladły.

 Przelękły „Szmata” próbował spędzić winę na Michajłę, który zgubił szukany przez niego rzemień. Michajło w odwet przypomniał Szmacie przeszłoroczne grabie. Zwada wszczęła się na dobre. Języki obracały się z szybkością młyńskich kół, wyrzucając obelgi i przycinki, na tle których groźne okrzyki gospodarza grzmiały jak trąba archanioła. Gospodyni nie zaniedbała też wyjść ze swego ukrycia i wziąść udziału w szermierce z właściwą kobietom całego świata zapamiętałością. W jurcie zaszumiało nagle, jak w zmąconym ulu. Gospodarz twierdził, gospodyni przeczyła, parobcy wymyślali sobie, dziewczęta wydawały wojenne okrzyki, zbudzone dziecko płakało w kolebce, a cielęta beczały, odpowiadając na przeciągły, gruby ryk krów, które, wieczór przypędził pod drzwi domostwa. Ten ostatni wypadek wpłynął znacznie na osłabienie hałasu, wycofując z walki żywioł kobiecy i byłby go może zupełnie zażegnał, gdyby gospodarzowi nie przyszła nagle do głowy szczęśliwa myśl dodania jeszcze czegoś, wówczas, gdy już wszyscy umilkli.

 Słowo to pękło niespodzianie, jak spóźniona po walce bomba i wywołała tak straszną wrzawę, iż krowy i cielęta umilkły, wylękły wiatr ucichł, chmury uciekły, a ja ujrzałem złoty promień słońca, który przekradłszy się przez dziurę pęcherza w oknie, wpadł nagle do wnętrza naszej ciemnej, brudnej, hałaśliwej budy. Figlarny, wesoły spoczął błyszczącem kółeczkiem na siwej, wystrzyżonej głowie mego gospodarza, przed którego nosem właśnie w tej chwili sterczała ogromna, ułożona z palców jego żony „figa”.

 – Ot tobie!! Zjedz!! Na!! – krzyczała rozgniewana, lecz zawsze piękna „Kiumiś”.

 Figa coraz bliżej przysuwała się do rozwartych ust nieszczęśliwego.

 Co się stało dalej? Czy Kyrsa pomścił w sposób godny mężczyzny tę największą zniewagę, jaką tylko może zrobić Jakutowi kobieta? Czy i tym razem okazał się „żoną swej żony”, babą, niedołęgą, jak go nazywali sąsiedzi, i nie wybił zębów, nie połamał żeber tej skrzętnej kobiecie, pracą której żył i bogacił się? Nie wiem, gdyż przewidując upadek mego przyjaciela, w którym miłość dla żony zawsze zwalczała poczucie obowiązku, a nie chcąc być świadkiem jego porażki, schwyciłem za broń i wyniosłem się z chaty.

 Wiatr ucichł, powłoka chmur pękła i rozsunąwszy się, odsłoniła tu i owdzie kawałki blado-błękitnego nieba. Słońce wyjrzało nagle przez jedno z takich okienek i okolica, przed chwilą tęskna i zapłakana, rozjaśniła się blaskami złota i pogody. Padł na nią odcień wesela pół figlarny, pół rzewny i była w tym uśmiechu, w tych szatach jesiennych, zawiędłych, wyżółkłych, podobna do opuszczonej kobiety, której przelotny kaprys stygnącego już kochanka znów podarował chwilę pieszczoty i szczęścia. Krople deszczu błyszczały, jak brylanty na poczerniałych gałązkach drzew i krzewów; niebo umalowało się kolorami karminu, a na kołyszących się jeszcze łozach drgały perły minionych łez, minionej burzy.

 Przedemną, między dwoma słupami dwóch wysokich przylądków, będących cząstką dwóch, w przeciwnym kierunku biegnących ramion lasu, błyszczała powierzchnia jeziora. Jego brzegi coraz bledsze, coraz niższe i mglistsze, w miarę tego, jak się oddalały, nikły za krawędzią pobliskiego urwiska. Rosły tam cienkie, wysokie modrzewie, gęsta łozina, krzewy i trawy, drobne z powodu odległości, a wyraźnie i czarne wskutek odbijających się na nich z tyłu promieni zachodu, tworząc na blado-różowem niebie dziwnie misterną koronkę czarnych gałązek i liści. W górze nad niemi zawisły szare, ciężkie, złotem i purpurą dzierzgane chmury, a u dołu między dwoma pianą obryzganymi brzegami igrały, goniąc się wzajem, malowane barwami nieba fale jeziora.

 Ścieżką, wijącą się śród pożółkłych traw, poszedłem przez łąkę ku owemu urwisku.

 Jakże brzydko i ponuro wyglądał z bliska ów „szajtan tumuł”! [szatański bór]. Jednostajne, płaskie, brudnozielonym mchem i liśćmi „maroszki” [maliny] porośnięte wzgórza, łagodną falą toczyły się na zachód ku gasnącemu słońcu; pokrywający je las – rzadki, suchotniczy nie ubierał ich, lecz szpecił, stercząc tu i owdzie pojedynczymi osobnikami, podobnymi do włosów, pozostałych na świeżo wyłysiałej głowie. Milczenie i zmrok nadciągającej nocy opanowały już podnóże boru, tylko gdzieniegdzie w górze na nagim, skrzywionym przez wiatry wierzchołku modrzewia dopalał się zapomniany promień słońca.

 Chwilę postałem, przypatrując się tej dzikiej miejscowości, w głąb której zapuścić się o zmroku nie śmiałby żaden z krajowców. Głęboki spokój ją zalegał: coraz ciszej szumiały rozkołysane wody; zorza gasła, raz jeszcze tylko błysnęła wyraźniej, przedostając się przez siatkę mniej gęstych zarośli, i zapalając po drodze powierzchnię jakichś nieznanych mi jezior. Poszedłem ku owym wodom, nęcony ciekawością, pędzony tęsknotą.

 Podróż jednak okazała się trudniejszą, niż się spodziewałem. Zmuszony byłem co chwilę skakać i czepiać się zarośli, wymijając głębokie, wązkie studnie, ocembrowane pniami zwalonych setki lat temu drzew, a zdradziecko ukryte pod zarastającemi je mchami i ziołami, pełne wody o ślizkiem lodowatem dnie, gdzie wpadając nieostrożny przechodzień, łatwo mógł skręcić kark, lub połamać nogi. W wielu miejscach sączyły się bagniste strumienie o niewyraźnem korycie i brzegach płytkich, lecz grząskie i trudne do przebycia, wskutek zawalających je pni i gałęzi. Gęsto po lesie rozrzucone „wykroty”, z korzeniami sterczącymi ku górze, okryte ziemią i mułem, tworzyły o zmroku, gdy wszystko tak niewyraźne przybiera kształty, pokręcone, dziwaczne figury. Białe plamy „jagielu”, świecące w ciemnościach u ich stóp, podobne do olbrzymich szmat porwanego całuna, uwydatniały i podwajały jeszcze dzikość ich kształtów; nic więc dziwnego, iż krajowcy widują tu często przy purpurowem świetle zorzy, lub w blasku księżyca błądzące postacie, wysokiego „leśnego dyabła”, lub czarną sylwetkę słowiańskiego Strzelca „siatuna”, co przyszedł z południa i włóczy się obecnie w pobliżu chat jakuckich, polując na ich bydło.

 Biada okolicy, gdzie minął jego cień: od jednego wystrzału zabija on niekiedy po 50 do 200 sztuk zwierząt. Straszna ta broń południowa, szczególniej gdy jej używa dyabeł! Tego wieczora nie spotkałem jednak żadnego ze wspomnianych mieszkańców boru.

 Nie widziałem też i „szajtana” – wysuszonego trupa Tunguza. Niegdyś znajdowano ich tu dość często i bór od nich wziął swą nazwę. Siedzieli zazwyczaj gdziekolwiek pod drzewem lub urwiskiem, wyschli, drobni, poczwarni, patrząc na wschód otworami, wyjedzonych przez ptaki oczu; na kolanach trzymali drewniany łuk, lub gwintówkę, u nóg ich leżała siekiera o złamanym trzonku, a u sadzonego srebrem i paciorkami pasa wisiał w pochwie także złamany nóż; – złamany w tym celu, aby umarły nie mógł szkodzić nim żywym. Nieco z boku leżały porozrzucane kości zabitych na grobie nieboszczyka reniferów, uprząż i niewielkie sanie tunguskie. Nikt nigdy nie ośmielał się przywłaszczyć sobie czegokolwiek z tych dość tu cenionych rzeczy. Śmiałkowi groziła kara: dnie całe błądził, póki nie przyszedł na to samo miejsce i nie zwrócił skradzionego przedmiotu. Uparci wracają kilka, kilkadziesiąt, kilkaset nawet razy, nie mogąc wyjść z zaklętego koła, dopóki nie uczynią zadość sprawiedliwości i nie przebłagają datkiem rozgniewanego właściciela. Niebezpiecznie jest nawet dotknąć się którejkolwiek z rzeczy, należących do zmarłego, gdyż to wywołuje „purgę” – zamieć, a w najlepszym razie wiatr mocny. Choć życzliwi krajowcy radzili mi unikać spotkania z „szajtanem”, gdyż sprowadza ono rychłą, a niekiedy natychmiastową śmierć, żałowałem jednak mocno, iż nie zdybałem go tego wieczora. Za tę grzeszną chętkę zostałem jednak surowo ukarany.

 Zmrok gęstniał. Ostatnie purpurowe odbłyski zorzy już zgasły, gdy zmęczony i obszarpany przedarłem się nareszcie przez zarośla, „szajtan tumułu”. – Na niebie panowała noc, migocąc miljardami gwiazd. Wyprawa moja była ze wszechmiar – chybioną. Na domiar złego biały muślin mgły, zwieszający się nad doliną, stawił nieprzepartą zaporę mej ciekawości. Mogłem więc tylko lubować się grą światła księżycowego.

 Widok był prawdziwie piękny, choć nieco dziki i ponury. Kłęby białej pary zapełniały całą prawie kotlinę do samych krawędzi lasu, którego, wierzchołki wyglądały z poza jej rąbków czarne nagie, nieruchome; po nad nimi sunął zwolna księżyc. Zajrzał na chwilę w głąb doliny, roztrącił osłaniającą ją powiewną zasłonę i obnażywszy pierś śpiącego pod nią jeziora, dotknął jej srebrzystym pocałunkiem. Długo stałem, przypatrując się i wypoczywając; głębokie milczenie, spokój, panujący zazwyczaj w tutejszych lasach, świadomość, iż dziesiątek wiorst dokoła niema nikogo, prócz mnie, w tej pustyni, rozbudziły dziwny niepokój, dziwną w duszy tęsknotę. Ruszyłem przed siebie, by je rozpędzić. Czas było wszakże pomyśleć już o powrocie – a rzecz to była niełatwa gdyż przedzierając się przez las, straciłem jasne pojęcie o drodze, którą wracać byłem powinien.

 Natrafiłem nareszcie na maleńką jakąś ścieżynkę i postanowiłem iść nią dalej, w nadziei, iż doprowadzi mię do jakiegoś ludzkiego mieszkania. Zrobiwszy zaledwie kilkanaście kroków, przekonałem się, iż szedłem nie ścieżką, ale jednym ze szlaków, wymytych przez wodę, czy też wydeptanych przez zwierzęta, jakich pełno w lesie. Trzeba było wracać w to miejsce, gdziem się był przedtem zatrzymał, gdyż stamtąd tylko mogłem jeszcze mniej więcej wykreślić sobie drogę przez las na przełaj, – lecz miejsce to znikło: noc ubrała je nowymi już cieniami, mgła zasnuła swą srebrzystą pajęczyną! Czas jakiś chodziłem, szukając daremnie. Leśne widmo obłędu stanęło przedemną. Widziałem ludzi przez nie opanowanych, gdy przyprowadzono ich z „tajgi” do domu bladych, wynędzniałych, z resztkami trwogi i szaleństwa w oczach! Nieszczęśliwi błądzą niekiedy w pobliżu domostw, nie widząc ich, płacząc i wyjąc, jak zwierzęta, nie mogąc rozpoznać stron świata, choć słońce świeci na niebie; wyzdrowiawszy, opowiadają, iż widzieli dyabła. Jedną z przyczyn tej choroby jest zmęczenie spowodowane daremną a naprężoną bieganiną; usiadłem więc na zwalonym pniu, postanowiwszy zaczekać świtu.

 Powietrze było chłodne. Odzież moja zwilgotniała od mgły i deszczu, była prócz tego zbyt lekką, ażeby nocować w lesie; wkrótce więc zimno zaczęło mi dokuczać. Próbowałem rozniecić ogień, lecz zapałki zamokły, a jedna jedyna, która się zatliła, nie mogła zapalić mokrego chrustu i drzewa. Narwawszy więc trawy, przykryłem nią nogi, które najwięcej cierpiały od chłodu; opatrzyłem broń, założywszy brandki i otwory luf suchemi pakułami i przytuliwszy się do pnia, próbowałem zasnąć.

 W takiem położeniu prędko tępieją od bólu wszystkie czucia: dotykanie, węch, nawet wzrok, jeden słuch tylko robi się niesłychanie delikatnym. Po kilku chwilach jużem słyszał bicie mego serca, szum przelewającej się krwi w żyłach, szept drzew i szelest kłębiącej się mgły – martwa cisza lasu zapełniła się nagle gwarem, ledwie pochwytnym, lecz wciąż wzmagającym. Nagle wśród tych dźwięków mej fantazyi rozległ się odgłos zupełnie realny, który zmusił mię otworzyć oczy. Płynął on z głębi jeziora i podobnym był do miarowych uderzeń wiosła. Wlepiłem oczy w to miejsce, skąd zdał się pochodzić. Zasłona mgły kołysała się nieco; poza nią nizko nad wodą coś majaczyło. Po chwili z cieniów wynurzyła się i wybiegła na jezioro maleńka jakutska „piroga”. Widziałem doskonale wioślarza, jak siedział skulony na jej dnie i uderzał z kolei to prawą to lewą łopatką długiego wiosła, z którego wznoszonych naprzemian końców woda lała się strugą, błyszcząc, jak roztopione srebro.

 Wkrótce przybył do brzegu i wyciągnął łódkę na ziemię. Popełznąlem ku niemu, kryjąc się, by mnie nie ujrzał przed czasem, gdyż wiedziałem, że umknie. Zajęty był wybieraniem czegoś z dna łodzi.

 – Rozpowiadaj! – powitałem go według krajowego zwyczaju, ukazując się zwolna z po za krzaków.

 Krzyknął i odskoczył, lecz nie uciekł, gdyż mię, poznał, poznałem go i ja: był to biedny Jakut, mieszkający o pięć wiorst odemnie.

 – Nic nie wiem! Nic nie słyszałem!! Wszystko dobrze! Och! jakżeś mię przestraszył! – odrzekł pośpiesznie i wyciągnął ku mnie rękę.

 – Cóżeś ty myślał?

 – Czego bo nie zdarza się spotkać człowiekowi nocą w lesie! – odrzekł wymijająco i podejrzliwie obejrzał mię od stóp do głowy. Niekiedy myślisz – człowiek i znajomy i rozmawiasz z nim, jak ze znajomym, a ot w końcu okazuje się, że nie człowiek!!

 – A cóż ty tu robisz tak późno?

 – Wracam do domu! Jutro przecież święto! a połów mam daleko na „Babylonie” [ogromne jezioro na północno-zachodniej części Kołymskiego okręgu] wiorst stąd trzydzieści. Wiesz przecie, my ludzie biedni, rybą żyjemy... konia nie mam; wciąż więc na łódce i na łódce!! Ot ciągnąc ją przez las przebiłem sobie nogę i zamarudziłem!

 – Przebiłeś nogę! A bardzo?

 – Bardzo, ledwie, żem krew zatamował!...

 – Toś ty może świstał i wołał – spytałem, przypominając sobie dziwny dźwięk, słyszany przed chwilą.

 – Ja!... Nie... – zamilkł, i widziałem, jak pochyliwszy się nad łodzią zrobił znak krzyża.

 – A ty co tu robisz?... – spytał mię z kolei.

 Zawahałem się.

 – Kaczek szukam!... – skłamałem, nie chcąc go więcej jeszcze trwożyć.

 – Kaczek... – powtórzył i roześmiał się szczerze, a białe jego zęby zaświeciły w ciemności, jak perły. – Kaczki tu nigdy nie bywają!...

 – Nie bywają?... Dlaczegóż?... – pytałem, pomagając mu wyciągnąć łódkę krawędzią lasu ku widniejącemu w dali jezioru. Rybak kulał.

 – Jeziora są różne... – objaśniał – A tak ich jest wiele w naszym kraju, jak gwiazd na niebie, a i gwiazdy to przecież tylko odbicie ich blasku na chmurach! różne więc są jeziora, jak są różne gwiazdy... Duże, małe, głębokie, że dna nie dosięgniesz i płytkie znów, a bagniste. W jednych ryba tłusta, w drugich chuda, w jednych woda zła, bydlę od niej zdycha, a człowiek choruje, w innych znów czysta, jak powietrze.

 Zatrzymaliśmy się nad brzegiem sąsiedniej wody spuściliśmy łódź i wsiedli w nią: rybak na przodzie, ja z tyłu. Zwróceni plecami jeden do drugiego opierając się zlekka o siebie płynęliśmy podobni do dwulicowego boga, u którego jedna głowa była brodata, europejska, druga – płaska, goła, mongolska.

 Mongolska głowa ciągnęła swe opowiadanie, przerywając je chwilami, gdy łódka zbyt się nachylała, przestrogą, bym się nie ruszał.

 ...Wszystko z wody... I krowa żyła przedtem w wodzie, póki człowiek nie schwytał jej i nie przyswoił... W wodzie jak i w powietrzu żyją różne zwierzęta, nawet ludzie. Albo, ot patrz! i ukazał wiosłem na rozkołysane biegiem pirogi, długie wodorośle. Czy to nie las?

 Tak to był las, czarny, tajemniczy, zwiedzany tylko przez ryby i topielców!... Żaden pływak nie wyrwałby się z jego gąszczy, raz w nią wpadłszy.

 – Dawniej... – ciągnął Jakut – mówią starzy, wszystko było inaczej... wszystko było dobrze, gdyż wody było więcej... i sobole same przychodziły do wrót zagrody i ryb było tak wiele, że dość było strzałę wypuścić w jezioro, by ona wypłynęła z nadzianą nań zdobyczą, a teraz niema nic, soból uciekł, ryb mało; tylko kupcy, ojcowie nasi, ratują nas, bo umarlibyśmy... dają pieniądze na podatki, dają herbatę, tytoń, perkate. Oj tak! kupcy!... Bardzobym chciał być kupcem!

 Łódka stuknęła o brzeg. Znów więc przeciągnęliśmy ją na następne jezioro i tak dalej... gdyż jedyny to sposób podróżowania w lecie w tym kraju jezior, błot i porośniętych lasem bagien.

 Po godzinie takiej podróży, wązką, zarośniętą sitowiem rzeczką, przedostaliśmy się nareszcie na ostatnie jezioro. W dali na jego brzegu migały czerwone gwiazdki sypiących się z komina jurty iskier.

 – Zajdziesz pewnie do „Chachaka?” – spytał mię mój towarzysz, gdyśmy zatrzymali się u brzegu, ja tam zanocuję.

 Wziąłem część rzeczy rybaka i poszedłem ku jurcie.

 Poznałem Chachaka już dawniej. Był to dziwak, który swymi wybrykami często śmieszył, a nieraz nawet oburzał naszą okolicę.

 – „Chachak ohonior” [znaczy stary, lecz tu na północy używa się wogóle w znaczeniu człowieka dojrzałego, żonatego, gospodarza] uszył sobie czapkę z całego wilka! – opowiadali mi ze śmiechem. Chachak ohonior zapłacił kupcom tylko po dwa ruble za cegłę herbaty; po trzy, mówi, zbyt wielki mieliby zarobek.

 – Cóż kupcy: dali?...

 – Ее... – starucha po cichu dodała im. – Co to, nie znasz Chachaka? nie weźmie po trzy... pić nie będzie, a nie weźmie.

 W młodości Chachak słynął, jako najlepszy w okolicy myśliwy. O jego odwadze, zimnej krwi i zręczności opowiadano dziwy. Nad wszystkie łowy przekładał polowanie na niedźwiedzia, a chodził na nie latem i zimą z oszczepem i gwintówką, bijąc w polu lub na barłogach gdzie i jak się zdarzyło. A był tak pochopny do owych bojów, jak i do kart. Niech tylko zasłyszy o niedźwiedziu, już spać nie może, już się męczy i gniewa i marudzi, póki nie wyrwie się z domu, nie wytropi, nie zabije zwierza! Nieraz zaproszony przez łowców, którzy wynaleźli gniazdo z kilkoma bestyami, palony gorączką myśliwską, nie mogąc doczekać się ranka, wymykał się szarym świtem na koniu sam z wiernym psem, spiesząc na wskazane miejsce, – gdzie go zwykle znajdowano bladego, obryzganego krwią z cielsk walających się na ziemi „panów lasu”. Towarzyszom nie pozostawało nic, jak zjeść po kawałku surowego serca i wątroby zwalczonych, wypić po czarce krwi i wykrzyknąć głośno trzykrotnie, zwycięzkie „uch”. Wszystkie oczy zwracały się wtedy na Chachaka, który niby obojętny, choć zmieszany a dumny, chylił czoło, otoczone aureolą bohaterstwa. Przecież to on zabił niedźwiedzia „z ogonem”, który, jak wszystkim wiadomo, nie był niedźwiedziem, ale dyabłem. Czyż nie on zabił „lodowego szatuna” [niedźwiedź obudzony w zimie nie kładzie się już, staje się bardzo zły, krwiożerczy, rzuca na ludzi. Namarznięty na sierści lód i szron okrywają go twardym brzęczącym pancerzem], który prześladował ludzi, porywał bydlęta, a którego nie imała ni kula, ni oszczep? Chachak sam nigdy się nie chwalił, nigdy nie opowiadał o swoich zwycięstwach, zawsze był skromny i milczący, jak przystało człowiekowi, który więcej może wie od innych; jednakże od przypadku, który ostatecznie zdarzył mu się na łowach, zupełnie się zmienił. Przestał polować i grać w karty, zbiedniał, zmarudniał i zdziwaczał – stracił wpływ i poważanie.

 Jego jurta stała blizko brzegu, więc rychło znalazłem się u jej wrót. Wewnątrz palił się wesoły ogień i słychać było głosy rozmawiających. Nie spali więc jeszcze! Zbliżyłem się do drzwi i zajrzałem przez szczelinę. Przed ogniem twarzą zwrócony do mnie siedział Chachak i trzymał sieć, lecz jej nie wiązał, ale wyciągnąwszy rękę nieco przed siebie, opowiadał coś skupionym obok słuchaczom. U jego nóg małe, nagie dziecko bawiło się mosiężną okówką noża, wiszącego w drewnianej pochwie, przyszytej do jego skórzanych spodni, роwyżej goleni prawej nogi. Sam Chachak był bardzo ożywiony: pochylał się co chwila ku słuchaczom i stukał potężną piętą w glinianą podłogę chaty.

 – Oni brzydzą się jeść koninę, a jedzą świninę!... – opowiadał – a przecież koń jest to bardzo czyste i rozumne zwierzę!...

 – O, tak!... – potwierdzili słuchacze.

 – A świnia? Widziałem ją!... Obrzydliwa! Sierść nie rośnie na niej żadna! Goła, brudna, głupia i zła! Uszy ogromne, ogon cienki, jak wąż się wije; oczy maleńkie, a zęby jak u psa! A złośliwa!... Bgdąc w Jakucku miałem zdarzenie, – ledwie, że mnie nie zjadły... Tam ich dużo. Wyszedłem sobie rankiem na ganeczek, aby wypalić fajkę, wszyscy jeszcze spali, a niebo tylko co zapaliło się świtem. Po dziedzińcu kręciły się, kwicząc, świnie. Ja byłem młody i lubiłem figlować, kiedy więc zbiegły się dokoła mnie, pokazałem im „figę!” Rzuciły się na mnie, jak szalone! – kończył ze śmiechem. – Ja na ganeczek, one za mną, ja na ławkę, otoczyły mię i chrząkają, a ja im wciąż pokazuję „figę...” Na, na, na!

 Spluwał w kułak i wyciągał go przed siebie.

 Nagle skrzypnęły drzwi. Kobiety krzyknęły, parobcy zerwali się z ziemi, dzieci zapłakały.

 – Ktoś idzie! Może „nucza” [Rosjanin], a z nim świnia! Chachak zamilkł i cofnął wyciągniętą figę.

 Wejście, jak zazwyczaj w jurtach jakuckich, umieszczone było z tyłu komina, jedynego źródła światła wieczorem; upłynęła więc dobra chwila naprężonej trwogi i oczekiwania zanim wyszedłem z ciemności. Tak, to był „nucza”, ale dobry znajomy, przyjaciel i w dodatku bez świni!

 Twarze rozjaśniły się, ręce wyciągnęły, witając serdecznie, otwarcie, jak tu na północy zawsze gościa witają. Chachak roześmiał się, zrobił mi miejsce przed ogniem na ławie i rozkazał postawić na kominie czajniki.

 – Rozpowiadaj со i jak! – pytali.

 Zacząłem opowiadać sąsiedzkie nowiny; wszyscy słuchali z uwagą, choć jak się okazało, dawno je już znali. Przyszedł towarzysz mej nocnej podróży i rozmowa stała się ogólną. Mężczyźni skupili się dokoła stołu, na którym żona Chachaka postawiła nam wieczerzę: miskę świeżego, kwaśnego mleka i całą górę suszonej ryby „jukały”.

 Chachak stał u ognia i grzał plecy, nie mieszając się do rozmowy. Córka jego, młoda, dość piękna dziewczyna, postawiła na stole parę spodków i filiżanek białych, fajansowych i zaczęło się zwykłe przyjęcie jakuckie: herbata z mlekiem i zimną zakąską, a później gotowana wieczerza z ryby. Ghoć ofiarowany pokarm był bardzo smaczny, a my byliśmy dość głodni, nie podołaliśmy jednak wszystkiemu, co postawiono. Chachak zaraz to dojrzał i napadł na mnie ze zwykłą sobie szorstkością:

 – Nie jesz? Sytyś?... Co to za nowa moda chodzić sytym w odwiedziny! Wy Słowianie jecie u ludzi jak ptaki, a przyjdziecie do domu i wołacie: żono, samowar! kocioł staw na ogień! Głodny jestem. Bezwstydni!...

 Wszyscy śmiać się poczęli a stary nie mniej od innych. Zawiązała się rozmowa z początku ogólna o różnych krajach i zwyczajach, lecz wkrótce wróciła do palących miejscowych zagadnień.

 – Cóż Andrzej? Płacze! A chłopaka niema ani śladu!...

 – Niema!

 – Szkoda, tęgi chłopak!

 – I nic nie znaleźli?

 – Nie! Wszyscy sąsiedzi zeszli się szukać, szukali w jeziorach, szukali w lesie, szukali tydzień cały... niema i niema!

 – Eee... Niedźwiedź pewnie! Mówią, zjawił się w dolinie, Kecherges widział go!... – burknął nagle przybyły ze mną rybak.

 Przy słowie „niedźwiedź” Cbachak, który stał w milczeniu u ognia i bawił się swymi palcami, podniósł nagle głowę. Wszyscy zamilkli i spojrzeli mimowolnie w jego stronę. Stara jego żona z niepokojem próbowała zwrócić rozmowę na inny przedmiot.

 – Niedźwiedź! A gdzie go widzieli? – spytał nagle półgłosem Chachak, siadając na ławie.

 – Eee... Kto go wie! Może i nie – odpowiedział zakłopotany rybak.

 – Niedźwiedź! Zapewne... – zauważył powoli Chachak. – Nie znaleźli ani ciała, ani odzieży... Tak „on” zazwyczaj zakopuje w ziemię resztki zdobyczy... zdrapuje nawet krew... Tak to „on”. Mówisz: Kecherges widział go? – spytał znowu rybaka.

 – Łże!... – odrzekł tenże z niechcenia.

 – O! „on” mądry, chytry, a mściwy; musiał mu coś Andrzej zrobić, pochwalić się, lub co powiedzieć. On długo pamięta obrazę, więc wziął mu chłopaka! Choć daleko u siebie, w górach, w boru dobrze jednak słyszy, co my tu mówimy, a rozumie wszystko, jak człowiek, lepiej, niż człowiek!... Kto wie, co „on” jest! Zdejmcie zeń skórę, a zobaczycie, jak podobny jest do kobiety... A mściwy i zapamiętały aż strach! – dodał Chachak i opuścił głowę. – Nie przebacza!

 – Ty, ot, ruski, wybierasz się w drogę! – zwrócił się nagle do mnie, – strzeż się! strzeż! Niedźwiedź, choć wielki, umie chodzić cicho, jak cień, kiedy znienacka chce napaść człowieka. Radzę ci zostań u nas na noc! Z „nim” nie żarty! Niegdyś i ja nie bałem się, a teraz, to, patrz! – i odwinął rękaw koszuli. Widok był okropny: lewe ramię, którem, jakem to przedtem zauważył, stary źle władał, było, poczynając od łokcia, wyschłe i cienkie, jak skórą obciągnięty piszczel; dokoła kości, prawie na wierzchu, wiły się ocalałe żyły i ścięgna, – masa białych szram kiereszowała ją w różnych kierunkach.

 – Zabiłem ich wiele... wiele! – ciągnął dalej – i wiem, że za to one mnie teraz zjedzą... zjedzą, gdyż boję się... A zdarzyło się to w taki sposób. Pora była nieco późniejsza od obecnej, marzło, zastawiłem „łuki” [samostrzał] na łosie i Bóg dał mi jednego dużego „zwierza” [zwierzem zowią tu łosia]... Wozić daleko, droga zła, а mięsa, skóry, wnętrzności w jednem „zwierzu” będzie na siedm, osiem koni... Postanowiłem więc na miejscu zbudować śpiżarnię i złożyć w nią zdobycz czasowo, do zimowej drogi. Rano wybrałem się z chłopakiem na robotę. Dzieciak pozostał nieco w tyle, a ja sobie idę spokojnie drogą. Właśnie mijałem łozinę, co tu niedaleko rośnie na wzgórzu, gdy „on” wypadł. Jak pies pobiegł do mnie i nimem się opatrzył, już wstał na łapy. Sięgnąłem po nóż, lecz daremnie usiłowałem wydobyć go z pochwy. Był przymrozek, a ja, wychodząc z domu, nie wytarłem go jak się należy po jadle i przymarzł do pochwy. Bóg dopuścił!... Powalił więc mię „czarny” na ziemię. Widząc, że nie zmogę, schwyciłem go prawą ręką za gardło, a lewą włożyłem mu w paszczę i zacząłem krzyczeć na chłopaka, by pobiegł po ludzi. Chłopak głupi poskoczył i pac! swoim nożykiem w niedźwiedzia... a nożyk miał ot taki – i ukazał na palec. – Tatula pozrzeć chcesz! – zakrzyczał. „Czarny” zląkł się i uskoczył w zarośla, a chłopak żelazem trafił mię jak raz w pierś i byłby zabił, tylko jeleniej świty przebić nie mógł. Ledwie mię docucono!

 I ot! od czasu, gdy „on”, siedząc na mnie, spojrzał mi w oczy, zamąciło mi się w duszy... boję się... – dodał cicho – bardzo się boję.

 Niedługo po tem pożegnałem uprzejmych gospodarzy i poszedłem do domu. Księżyc świecił jasno, mgła znikła, przede mną blado majaczyła znana ścieżka. Tysiąc razy przechodziłem po niej bez trwogi i żadnej złej myśli, lecz tym razem, gdym zbliżył się do miejsca, na którem Chachak został napadnięty, mimowoli dotknąłem rękojeści noża i chwilę zdało mi się, że widzę w cieniu zarośli leżącą na wyciągniętych naprzód drapieżnych łapach kosmatą mordę potworu.

 W parę lat później dowiedziałem się, że Chachak zginął w tajdzie bez śladu, – pewnie „panowie lasu” zemsty swej dokonali.

 

 Jaża, Dolina Ałazeja, 1884 r.

 

SKRADZIONY CHŁOPAK

 

I. WESELE.

 

 – Skończyłam! – rzekła ciotka Ania i odgryzła nitkę, którą szyła.

 Ta cioteczka [wyrażenie „edżij” – ciotka, znaczy także starsza siostra, w ogóle krewna, starsza od mówiącego] była mistrzem w wynajdywaniu odpowiedniego miejsca dla guzika, fałdy lub ozdoby srebrnej, czy mosiężnej – rzeczy na pozór tak drobnej i nieznaczącej, a tak trudnej, tak bardzo upiększającej lub szpecącej wszelkie odzienie. Umiała też ona pleść „kymny” [bicz – gra on pewną rolę w obrzędach weselnych] lepiej niż ktokolwiek, ułożyć w pstry deseń jasne i ciemne kawałki futra, zespolić różnokolorowe skrawki perkalu i sukna w prześliczne, „oju” [rysunek, ozdoba, deseń], bez którego nie mogły się obyć „bile” [ozdobne wyszycie na górnej krawędzi cholewy buta], czaprak, „matacha” [worki podróżne na konia, także część weselnego ubrania], wszelki ubiór weselny, tak jak i nie weselny. Uprzejmie więc zapraszano i witano ją wszędzie, gdzie była w domu wyswatana dziewczyna lub chłopiec. Pojono, karmiono, podejmowano, wybaczano nawet ciągłe szczebiotanie, brak powagi, miłość zabaw i wesołości, częste nieposłuszeństwo i lekceważenie starszych.

 Jak tylko Ania zjawiała się gdzieś w domu, tam dziatwa stawała się zaraz krnąbrniejszą. Cały dzień słychać było piosnki i żarty, a wieczorem na dworze rozlegały się do późnej nocy śmiechy i wołania, tupot nóg uciekających i goniących, gwar młodzieży, grającej w „zmrużone oczy”. [Zabawa, zasadzająca się na tem, że chłopiec i dziewczyna gonią się, a złapany nagradza łapiącego całusem. Bawią się tak zazwyczaj wieczorem]. Po mroźnem powietrzu daleko szedł odgłos wesołych okrzyków i gorących całusów. Pocieszano się jednak, że skoro Ania skończy robotę i pójdzie sobie, dziatwa wróci do dawnego porządku. Od czegóż wreszcie popręg od siodła na duże, a łoza na małe?

 Ania tymczasem co dnia najpierwsza na nogach. Nim świt błyśnie – rozpala ogień, budzi dziewczęta, a sama siada do roboty i siedzi tak dzień cały, szyjąc i gwarząc, a za robotę nie żąda więcej nad dobre słowo i trochę strawy. Chętnie dają jej jedno i drugie, dołączając niekiedy drobne podarki. Niech więc hula, niech całuje i swawoli. Czyż to grzech? Pocałunków jej nikt jeszcze nie kupił, a i odprzedać ich niema komu. Ojciec umarł, starszego brata nie ma, a ślepa matka z resztą drobnego rodzeństwa dawnoby z głodu umarła, gdyby nie Ania.

 Choć więc wszyscy swym córkom surowo zabraniają wstępować w jej ślady, lubią ją jednak powszechnie. Ma lat 22, figlarne oczy, białe zęby, kształtną figurkę, drobne ręce i nogi, okrągłe ramiona, stan mocny i giętki, a buziak świeży, rumiany, nie dziw więc, iż wielu zwierza się jej pod sekretem, iż kochają ją więcej, niż kogokolwiek.

 Ania siedziała na ławie, pod oknem, w jurcie starego Tarasa, dalekiego swego krewnego. Przyjechała tu umyślnie z domu, odległego o więcej niż sto wiorst, aby pomódz w szyciu wyprawy dla starszej jego córki.

 – Trzeba przymierzyć! – zawołała, rzucając na ręce otaczających ją kobiet bogaty torbachani „sagyniak” [odzież kobieca, uszyta z futra wywróconego sierścią na wierzch].

 Zawołano „Byczę” [przezwisko], która, zrzuciwszy pospiesznie swą świtę z krowiej skóry, zwykłą domową odzież Jakutek, przywdziała strój weselny. Torbachan piękny zwierz! Futro jego nieco wprawdzie drogie [na północy jakuckich siedzib niema torbachanów], ale za to jak pięknie błyszczy jedwabisty jego włos; jak cudnie mieni się na zgięciach fałd jasnym połyskiem i ciemnym, prawie czarnym w zagłębieniach. Jak wygląda lekko, delikatnie, а poważnie szczególniej w długim do kostek sagyniaku!

 Nieco blada od trzydniowego postu twarz Byczy zarumieniła się. Ona, zazwyczaj tak chudziutka, czarna i drobna, w tem ładnem ubraniu wyrosła nagle i wypiękniała. Sztywno obracała się dokoła, by ją patrzący lepiej mogli zobaczyć, wołając na małego braciszka, który próbował pogłaskać jej piękne futro rączętami, wyciągniętemi z miski zsiadłego mleka.

 – Nie ruszaj mię! nie – ruszaj!...

 – Nie ruszaj jej!... – powtarzali wszyscy chórem i uśmiechali się, kiwając głowami. Matka poprawiała na córce fałdy, a odpychając otaczających, odstępowała co chwila parę kroków, mrużyła oczy i przechylając na bok głowę, patrzała z wyrazem głębokiego zafrasowania. Nawet Taras przybliżył się z fajką w zębach i z uśmiechem na ustach; tylko pan młody, nie ruszając się, siedział na ławie w pobliżu drzwi i z flegmą wpatrywał się w ogień.

 – Pieniek drewniany!... pieniek drewniany!... Pójdź-no tu! popatrz – ze śmiechem zawołała Ania.

 Młody chłopak zwrócił do niej pucołowatą twarz, nagłym oblaną rumieńcem. Na ustach jego pojawił się uśmiech lękliwy. W miarę tego, jak stawał się przedmiotem ogólnej uwagi, rumieniec ciemniał, a uśmiech rozlewał się coraz szerzej, rozciągając purpurowe jego usta i końcami zbliżając je do czerwonych, sterczących uszu.

 – No... no... dajcie mu pokój – rzeki Taras, wytrząsając fajkę. – Dajcie mu pokój! Niech siedzi.

 – Na co mu spokój? on go przecie nie lubi!... – zawołała Ania. – Trzeba było wiedzieć, jak on mię wczoraj uczęstował, gdym go trąciła przypadkiem! Nie trzy dni, ale rok cały trzebaby go głodzić przed weselem, a może wówczas ustatkowałby się.

 – No... no... – powtarzał Taras – niech siedzi! Kecherges! – zawołał, zwracając się do chłopaka – idź popatrzeć za końmi. A żywo!... Tu dziewczęta zjedzą cię jeszcze...

 Chłopak zerwał się, pochwycił czapkę i wśród ogólnego śmiechu wybiegł za drzwi.

 

* * *

 

 Nazajutrz, skoro pobladły iskrzące się na niebie gwiazdy i dnieć poczęło, nowożeńcy wyruszyli z ojcem do miasta, pomieściwszy się we troje na dwóch koniach. Przodem jechał Taras, za nim Kecherges, mając Byczę z tyłu za sobą.

 – Boisz się? – pytała chłopca dziewczyna, tuląc się do jego szerokich pleców.

 Jechali doliną wśród gór. Gęsta mgła pokrywała las, rosnący na stokach; dokoła było cicho, jak zazwyczaj w tajdze; tylko chrzęścił śnieg pod kopytami końskiemi. Konie parskały raźno, a między drzewami, wyrastającemi jak białe widma, majaczyła śniegiem zasypana, wązka, leśna drożyna.