W koleinach czasu - Mirosław Doleżych - ebook + audiobook + książka

W koleinach czasu ebook i audiobook

Mirosław Doleżych

2,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdy w 1909 roku Hyrniak z Bieszczad, Semen Małyszko, wybiera się na jarmark, nie podejrzewa, jaką niespodziankę sprawi mu los, stawiając na jego drodze piękną Oksanę, z którą wkrótce połączy go gorące uczucie. Szczęście młodych trwa tyle co mgnienie oka, ale ziarno przyszłych wydarzeń zostaje zasiane…

W tym samym czasie Wincek Woźnicki z Supraśla otrzymuje powołanie do rosyjskiego wojska. Na początku traktuje to jak życiową przygodę, jednak niebawem dobitnie uświadomi sobie, że wojna to przede wszystkim chaos, ból i śmierć...

W koleinach czasu” to wielowątkowa, pasjonująca historia dwóch rodzin, które różni pochodzenie i język. Co je łączy? Bolesne uwikłanie w historię, która wyrywa je z małych ojczyzn, skazując na wieczną tułaczkę. Czy podczas niej będą umiały odnaleźć to, co w życiu najważniejsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 19 min

Lektor: Paulina Fonferek

Oceny
2,7 (3 oceny)
0
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cienie

Minęli wiadukt w Chotomowie, skręcili z drogi asfaltowej w boczną ulicę, wybrukowaną kostką Bauma.

– Ta ciocia to jest od strony twojej mamy czy twojego taty? – zapytała Anna.

– Teresa jest rodzoną siostrą mojego taty, najmłodszą. Jest ode mnie starsza o niecałe dziesięć lat. Jak mieliśmy z siostrą po kilka lat i przychodziliśmy do babci, to straszna ciotunia wybiegała z domu z miotłą i wymachując nią, krzyczała: „Wynocha, po co tu przyszliście, marsz do domu!”. Podobno taki żarcik. Baliśmy się jej jak ognia. Ale to minęło. Zobaczysz, jest fajna.

Bruk się skończył, samochód zaczął podskakiwać na dziurawej drodze.

– Zwolnij, zęby sobie powybijamy! – krzyknęła Anna. – Ale dziury!

– Zęby to nic, żeby tylko nie urwało się koło. – Marek się śmiał. – Tu zawsze są takie dziury.

Ciocia Teresa czekała na nich na ganku. Przywitała serdecznie Marka, uśmiechnęła się miło do Anny.

– Aniu – powiedziała – słyszałam, że Marek jest w tobie zakochany bez pamięci. Ale nie dziwię mu się, gdybym była facetem…

– Kto rozsiewa takie wieści? – zaśmiała się zarumieniona dziewczyna, która z miejsca polubiła psotną ciocię Marka.

Rozsiedli się na ocienionym tarasie. Upał wydawał się tu mniejszy. Teresa podała kawę i drożdżówki swojego wypieku. Rozmawiali o tym i owym, jak zwykle, gdy ludzie spotykają się pierwszy raz. I gdy tak sobie gawędzili, na piętrze domu rozległa się śpiewana jasnym głosem piosenka:

 

Jichaw kazak na winoońku,

Praszczaw swaju diełczinooońku…

 

– A któż to tak wyśpiewuje? To po rosyjsku? – zapytał Marek.

– Po ukraińsku. To Oksana, sprząta u nas raz na tydzień – odpowiedziała Teresa. – Hej, Oksana, wyjrzyj na chwilę, przywitaj się.

Z okna wychyliła się roześmiana buzia dziewczyny.

– Dzień dobry – zawołała i zniknęła.

– Ojej, a wiecie, że ja też jestem trochę Oksana? – oznajmiła Anna. – To moje drugie imię.

– Masz ukraińskich przodków? – spytał Marek.

– Nie, polskich – odpowiedziała Anna. Po chwili dodała: – Ale także francuskich. A moja babcia… – zawahała się nagle – moja babcia była z Bojków, urodziła się w Bieszczadach.

– Z Bojków? – zainteresowała się Teresa. – Co to znaczy?

– Bojkowie żyli w Bieszczadach. Od zawsze.

– Myślałam, że tam mieszkali Ukraińcy.

– Nie, nie, na pewno nie byli Ukraińcami.

– Ha! – zawołał Marek. – Lasy, góry, połoniny! Już wiem, jesienią pojedziemy w Bieszczady szukać twoich korzeni!

– Oj, przestań, szukaj sobie swoich korzeni, moje zostaw w spokoju – burknęła zirytowana Anna.

– Aniu, nie złość się, moglibyśmy pojechać na początku października, podobno Bieszczady są przepiękne w tym czasie. We wrześniu nie mogę, obiecałem Radkowi pomóc trenować młodych.

– A studia?

– Semestr dopiero się zacznie, nic ważnego nie zrobią w pierwszym tygodniu.

Marek nie odpuścił, zapalił się do tego wyjazdu i tak długo przekonywał Annę, aż się zgodziła. Przygotował się: zgromadził mapy, pożyczył i przeczytał książkę Łemkowie o wysiedleniach z tysiąc dziewięćset czterdziestego siódmego roku – chociaż dziewczyna uparcie twierdziła, że Łemkowie i Bojkowie to zupełnie co innego, bo podobno tak mówiła jej babcia. No to jeszcze w internecie przeszukał strony o Bojkach, o ich folklorze, o akcji „Wisła”. Zamówił cztery noclegi w Berezce, w pensjonacie Bieszczadzki Orzeł. I oddał swojego stareńkiego opla do przeglądu.

 

Bieszczady płonęły w świetle październikowego słońca. Drzewa migotały wszystkimi odcieniami czerwieni, zieleni, żółci i brązu. Anna i Marek jechali samochodem od Wołkowyi w kierunku wsi Rajskie. Poprzedniego dnia byli w Łopience, a właściwie w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się ta wieś. Widzieli odbudowaną w latach dziewięćdziesiątych i w początkach dwudziestego pierwszego wieku murowaną cerkiew. Świątynia stojąca na całkowitym bezludziu zrobiła na nich niesamowite wrażenie. A kiedyś Łopienka liczyła

kilkuset mieszkańców. Teraz jest tam pusto. Tylko na początku października, na odpust, przychodzą tłumy. Tym razem Anna i Marek postanowili dotrzeć do Tworylnego, kolejnej wsi widma, w której obecnie nikt nie mieszka, nie ma ani jednego całego budynku.

W Rajskiem, tuż przed mostem na Sanie, skręcili na południe. Droga, jeszcze ciągle asfaltowa, robiła się coraz gorsza. Wąska na dwa, trzy metry, pełna dziur, nie pozwalała jechać z prędkością większą niż trzydzieści kilometrów na godzinę. Po jakichś trzech kilometrach dotarli do kolejnego mostu. Przy wjeździe stał znak zakazu, droga w prawo też była zagrodzona, prosto prowadziła dróżka, ale na niej, w odległości pięćdziesięciu metrów, również ustawiono szlaban. Koniec jazdy samochodem. Tu też pustkowie, ani jednego pojazdu, ani jednego człowieka. Zostawili samochód z boku, na skrzyżowaniu, zrobili kilka zdjęć, zamoczyli nogi w Sanie i ruszyli przed siebie.

*

Semen pożegnał się ze starszym watahą, który siedział w kolibie przez całe lato, pilnując wołów należących do gospodarzy z Tworylnego, i zawołał swego brata Mykołę. Młody badział się gdzieś w krzakach. We dwóch oddzielili trzy woły od stada. Semen miał je zaprowadzić na jarmark w Lutowiskach, który odbywał się, jak co roku, w połowie października. Korzystna sprzedaż dałaby całej rodzinie szansę na względnie dostatnie życie do przyszłego lata. Pozostałe woły należały do innych gospodarzy ze wsi.

– Wracaj do domu – powiedział Semen do brata. – Będę z powrotem za cztery dni.

Patrzył, jak Mykoła zbiega stromym zboczem w kierunku domu.

Poradzi sobie – pomyślał. – Ma już piętnaście lat, to niedaleko, zresztą co mu się może stać.

Dwudziestoletni Semen po śmierci ojca przed dwoma laty został głową rodziny, a Mykoła był jego oczkiem w głowie. W ich domu, prócz mamy, była jeszcze bliźniaczka Mykoły, Marija, jego ukochana siostra.

Kiedy brat zniknął w gęstwinie, Semen popędził woły w kierunku Krywego. Szły powoli, niechętnie, oglądając się za siebie, pewnie wolałyby zostać z resztą stada. Drogę do wsi – trzy kilometry – przebyli w dwie godziny. W Krywym wielu Hyrniaków wysiadywało przed swymi chyżami, grzejąc się w słabym świetle przedwieczornego październikowego słońca. Z podziwem popatrywali na dobrze odpasione woły Semena.

– Do Lutowisk? – pytali. – Dostaniesz niezłe pieniądze.

– Oby, będzie, jak Bóg da.

*

Droga, z początku dobrze widoczna, po dwustu metrach praktycznie zniknęła wśród chwastów, dorównujących wysokością człowiekowi żółtych kwiatów i trawy. Potem wkroczyli na odcinek z błockiem do kostek. Rzeka odpłynęła gdzieś w lewo, dookoła szumiał las, poczucie pustki stało się jeszcze bardziej dojmujące. Weszli na pagórek, gdzie na szczęście zrobiło się bardziej sucho, zeszli w dół. Ścieżka prowadziła tutaj znowu w kierunku Sanu i teren ponownie zrobił się bagnisty. Z lewej połyskiwała rzeka i za chwilę dotarli do drogi pełnej błota, prowadzącej pomiędzy drzewami prosto do wody. Przeskakując z kamienia na kamień, zeszli na brzeg.

– Tu chyba był bród – powiedział Marek. – Popatrz, z drugiej strony jest wyjazd, a głębokość rzeki w tym miejscu nie przekracza pół metra.

Nad rzeką stała rachityczna ławeczka. Usiedli, grzejąc się w słonku.

Podziwiali widok, jaki roztaczał się przed nimi. San skrzył się i migotał, a po drugiej stronie wznosiły się strome, lesiste zbocza Otrytu przystrojone w jesienne barwy wszelkich odcieni.

*

Było już dobrze po południu, gdy Semen z wołami przeprawił się brodem na drugą stronę Sanu. Wlekli się jeszcze przez godzinę, zaczęło się ściemniać, przed nimi piętrzył się grzbiet Otrytu. Dotarli do małej polanki.

Wystarczy na dzisiaj, tu zanocujemy – pomyślał.

Nazbierał trochę gałęzi i sklecił ogrodzenie z patyków. Wiedział, że woły uszanują tę wątłą zagrodę, zresztą były zmęczone i od razu legły w miękkiej trawie. Rozpalił małe ognisko, położył się, przykrył kocem. Postanowił czuwać przez całą noc. To by dopiero było, gdyby jakieś zabłąkane wilki zabiły mu wołu! I rzeczywiście, w środku nocy z daleka słyszał wycie na stokach góry. Trochę też bał się duchów, diabłów i leśnych stworków. Ale nic się nie wydarzyło. Co jakiś czas wstawał i dokładał drewna do ogniska.

Rano, kiedy się rozwidniło, zdrzemnął się godzinkę, podczas gdy woły pasły się spokojnie na polance. Kiedy się obudził, słońce świeciło już wysoko nad Otrytem, którego grzbiet jarzył się jaskrawą czerwienią, podczas gdy zbocza straszyły głęboką czernią. W trzy godziny wdrapali się na przełęcz, tam woły oczywiście rzuciły się na soczystą trawę. Semen pozwolił im napaść się do syta. Potem zaczęli schodzić w dół i pod wieczór byli w Lutowiskach. Zanocowali w miękkiej trawie na skraju wsi.

Rano Semen popędził woły na plac targowy. Do południa kręciło się koło jego zwierząt wielu handlarzy, pytali, ile chce za nie. Odpowiadał, że siedemdziesiąt guldenów, ale zdawał sobie sprawę z tego, że więcej jak pięćdziesiąt nie dostanie. Kręcili nosami i odchodzili. Po południu zauważył, że po raz trzeci zbliża się do niego handlarz z Sanoka, którego Semen znał z poprzednich pobytów na jarmarku w Lutowiskach.

– A skąd te woły? – spytał.

– Z Tworylnego.

– Bojko?

– Nie, Hyrniak, Bojkowie tam. – Semen machnął ręką na wschód.

– Ile chcesz?

– Siedemdziesiąt guldenów.

– Człowieku, zgłupiałeś, dam ci czterdzieści, jakieś wychudzone.

Stanęło na pięćdziesięciu pięciu. Obaj byli zadowoleni. Było już dobrze pod wieczór, kiedy Semen wszedł do karczmy, żeby się trochę pokrzepić. W środku siedzieli dwaj wojacy w austriackich mundurach, chyba Czesi, mówili jakby po czesku.

– Szwejku – powiedział jeden do drugiego – piwo, to je piwo.

Semen uśmiechnął się, słysząc taką mądrość. Zauważyli go, przepili do niego, postawili mu kufel piwa, potem on postawił im, potem oni… Wyszedł stamtąd podchmielony i uboższy o dwa guldeny. Poszedł w to samo miejsce, gdzie nocował poprzednio, i usnął w krzakach, przykrywszy się kocem.

*

Mykoła siedział z synem Semenem na przyzbie chyży. Tak siadał zawsze wieczorami z nim i jego bratem Semenem jego ojciec, Mykoła. Dawniej robił tak jego dziadek, Semen, ze swoim synem. A jeszcze wcześniej jego pradziadek i prapradziadek. Ojciec i syn lub synowie. Zawsze jakiś Semen, jakiś Mykoła siadali przed zmierzchem na przyzbie chyży i rozmawiali. W izbie hałasowały wnuki Mykoły, co jakiś czas karcone przez Iwankę, żonę Semena. Broniła ich babcia Oksana. Krzyki kobiet to przybierały na sile, to cichły.

– Idź, zrób porządek z tymi babami, bo się pozabijają – powiedział Mykoła.

– I dobrze, będziemy mieli spokój – roześmiał się Semen. – A zresztą słyszysz? Już się pogodziły.

– No tak, zawsze się jakoś dogadują.

Zamilkli. Każdy myślał o tym samym. W nocy przyszli chłopcy z UPA, domagali się żywności, a przecież w domu już nie było co jeść. Jedyną ich żywicielką była teraz koza, którą jak dotąd udawało im się ukrywać przed żołnierzami. Przynajmniej było trochę mleka dla dzieci. Koń, krowa, kury – to były już dawne dzieje. Mieli jeszcze trochę ziemniaków schowanych w zamaskowanej ziemiance pod krzakami, odrobinę zboża i mąki w blaszanych puszkach, ale już na wykończeniu. Głód zbliżał się nieuchronnie.

Ale wisiało także nad nimi widmo wysiedlenia. I to był drugi powód ich niewesołych myśli.

*

– Aniu, opowiedz mi jeszcze raz, jak to było z twoimi dziadkami? – poprosił Marek.

– Właściwie chyba z babciami, a raczej z jedną babcią, ze strony mamy. Tak naprawdę to niewiele wiem. Urodziła się na Bojkowszczyźnie, gdzie mieszkali w jakiejś miejscowości, chyba na T, może Tworylne, ale czy to jest prawda, nie jestem pewna. Miała dwa lata, jak ich wypędzono z rodzinnej wsi i wywieziono w Olsztyńskie, do wsi Choszczewo nad jeziorem Jełmuń. Moja babcia ma na imię Oksana, jej babcia też była Oksana, taka tradycja. I dlatego ja mam na drugie Oksana.

Babcia z domu nazywała się Małyszko. Jej mąż – mój dziadek – jest Francuzem, ale to zupełnie inna bajka. Babcia mówiła, że jej dziadkowie, czyli moi prapradziadkowie, bardzo tęsknili za stronami ojczystymi i chyba z tej tęsknoty szybko poumierali. Niechętnie opowiadali o swojej młodości, babcia się tym zresztą nie interesowała, a kiedy chciała się zainteresować, już ich nie było. Babcia po wyjściu za mąż mieszkała jakiś czas w Szwajcarii, potem wróciła do Polski i zamieszkała w Olsztynie, a może w Warszawie, potem jej rodzice umarli i łączność z przeszłością się zerwała. I tyle. Ta miejscowość na T to może być Tworylne, ale któż to wie? Jak byłam mała, to babcia często mi śpiewała rzewną piosenkę z ojczystych stron pradziadków, pamiętam jeszcze trochę melodię, zaczynała się: „Czom ty ne pryszoł…” – zanuciła – ale co dalej… nie przypomnę sobie. Jak wrócimy do domu, poszukam w internecie, może ktoś ją jeszcze śpiewa.

– A słyszałaś, że jak kręcili Ogniem i mieczem, to jak mieli zrobić pożar Chreptyjowa czy Raszkowa, nie pamiętam, to chcieli spalić chałupy w Chmielu i zastanawiali się, czyby nie podpalić, dla lepszego efektu, drewnianej cerkwi w Chmielu?

– Ta scena chyba jest w Panu Wołodyjowskim.

– No tak, masz rację, Pan Wołodyjowski. Cerkiew jest z początku dwudziestego wieku. Na szczęście ktoś im to wyperswadował. Ale nie wiem, czy to prawda, czy plotka. Może i plotka, ale tak naprawdę to po wysiedleniu podpalane były całe wsie, a cerkwie, jeżeli ocalały z pierwszego pogromu, to i tak potem były rabowane i palone, bo nikt się nimi nie opiekował. Zresztą za komuny kościoły czy cerkwie to były ośrodki wrogiej ideologii, to i lepiej, jak który spłonął, co tam, że zabytek. Cerkiew w Chmielu przetrwała, bardzo ładna, drewniana. Teraz tam jest kościół katolicki.

*

Nazajutrz była niedziela. Semen włożył buty, które miał przewieszone przez ramię, i poszedł do cerkwi. I już wychodził po zakończeniu nabożeństwa, kiedy jego wzrok padł na postać stojącą z lewej strony. Tak pięknej dziewczyny jeszcze nigdy nie widział. Zauważył, że i ona zerka na niego, ale kiedy spotkali się wzrokiem, natychmiast spuściła oczy i gwałtownie zaczęła się żegnać znakiem krzyża świętego.

Poczekał na zewnątrz. Wyszła ze starszymi, pewnie rodzicami. Ci przystanęli i zaczęli rozmawiać ze znajomymi. Dziewczyna oddaliła się na kilka kroków. Semen zebrał się na odwagę i podszedł do niej.

– Jestem Semen – przedstawił się.

– A skąd ty jesteś, Semen?

– Z Tworylnego. Jak masz na imię? Czy moglibyśmy się spotkać?

– No, nie wiem… Jestem z rodzicami… Oksana. – Popatrzyła mu prosto w oczy, aż przeszedł go dreszcz.

– Dobrze, przyjdę tu za godzinę – dodała.

I dołączyła do rodziców. Semen nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała pięknie haftowaną białą farbankę i ciemny, także haftowany, łajbik. Włosy kryła pod białą chustką. A oczy? Jakiego koloru ma oczy? Nie zauważył. Patrzył, jak z rodzicami oddala się od cerkwi. Bał się odejść, żeby nie przegapić jej powrotu, więc po prostu usiadł na trawie i czekał.

Kiedy już całkiem stracił nadzieję, że wróci, zobaczył ją z daleka. Szła, uśmiechając się do niego. Była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. Wyciągnęła rękę w jego stronę, on podał jej swoją i stali oboje speszeni, milcząc. Wreszcie odezwał się pierwszy:

– Mieszkasz w Lutowiskach?

– Nie, przyjechaliśmy na jarmark, zanocowaliśmy u wuja. Dzisiaj wracamy do Chmiela.

Szli, trzymając się za ręce, w stronę placu jarmarcznego. Już po kilku minutach jasne było dla obojga, że się kochają, że się będą kochać, że już się nie rozstaną. Oksana czuła, jak przechodzi przez nią prąd płynący od Semena. Chłopak, dotykając jej dłoni, był szczęśliwy i pragnął, żeby ich spotkanie nigdy się nie skończyło, żeby już tak zawsze szli, trzymając się za ręce.

*

– Tatko, co to będzie z nami, na południe od nas wszystkich wysiedlili Zatwarnica, Nasiczne, Caryńskie, Berehy, tam nie ma już ani jednego człowieka. Wszystkich wywieźli na wschód, gdzieś do Sowietów, ludzie mówią, że na Sybir. Z Tworylnego też już wielu wyjechało.

– Wiem, synku, ale będzie, co Bóg da, nie możemy nic poradzić.

– Mógłbym pójść doUPA, walczyć.

– Ani się waż! Żeby cię zabili? Tyle czasu udało ci się chronić przed wojskiem, na szczęście masz tę chromą nogę. Już lepiej dać się wywieźć i przeżyć. Wiesz, że walczyłem w poprzedniej wojnie, i mówię ci, to była zgroza. Dostałem pod prawy obojczyk, o tu, widzisz. Zresztą opowiadałem ci o tym. Byłem szczęśliwy, kiedy okazało się, że jednak przeżyję. I po miesiącu w lazarecie mogłem wrócić do domu.

– To wtedy ożeniłeś się z mamą.

– Ano, miałeś już wtedy prawie cztery lata.

Zamilkli. Siedzieli, rozmyślając nad tym wszystkim, co było, co jest, co będzie…

– Zresztą UPA już ledwo dyszy, zaraz będzie po nich – odezwał się znowu Mykoła. – Poza tym to ukraińska armia. My przecież nie jesteśmy Ukraińcy, my jesteśmy Hyrniaki.

– To czemu Polacy nas nie zostawią w spokoju?

– Czy ja wiem? Jesteśmy dla nich obcy, to się chcą nas pozbyć.

– Ale przecież my przez lata żyliśmy z nimi w zgodzie. Tu, w Tworylnem, też było kilka polskich rodzin.

– Ta… Różnie bywało. Jak pies z kotem. Sam przed chwilą chciałeś do UPA. Po co? Walczyć z Polakami, no nie?

Ściemniało się, poszli do izby. Dzieci już spały, a Oksana z Iwanką szykowały wieczerzę, nucąc zgodnie jakąś piosenkę.

Pokładli się spać. Oksana przytuliła się do Mykoły.

– Czemu ty ciągle z Iwanką drzesz koty? – spytał.

– Oj, Mykołka, durny ty, przecież my się tylko tak przekomarzamy. Nigdy nie kłócimy się naprawdę.

– Hm…

*

Marek i Anna siedzieli jeszcze trochę, milcząc. Potem ruszyli w dalszą drogę. Tędy chodziły do wodopoju chyba wszystkie okoliczne dzikie zwierzęta. W błocie odcisnęły się kopytka saren i trochę większe, jeleni i łosi, a nawet jakieś łapy z dłuższymi i krótszymi pazurami.

– Popatrz – powiedziała Anna, wskazując jeden ze śladów – może tu były wilki?

– Coś ty, to mógł być pies, który spacerował tu z turystami.

– Akurat! Widzisz tu jakichś turystów?

– No nie, ale wczoraj ktoś mógł tu wędrować.

– Wczoraj cały dzień lało jak z cebra.

Zanim wyruszyli na tę wycieczkę, Anna przeczytała opis trasy wydrukowany przez Marka z internetu. Z niego dowiedziała się, jakie dzikie zwierzęta można tutaj spotkać. Teraz w jej głowie pojawiły się wszystkie naraz: wilki, żbiki, rysie, niedźwiedzie i węże rozmaitych gatunków, jadowite i podstępne. Kiedy zobaczyła ślady ogromnych łap z pazurami, stanęła jak wryta.

– To na pewno niedźwiedź, nie idę dalej, boję się.

– Może to niedźwiedź, ale przecież o tej porze dnia wszystkie drapieżniki śpią, niedźwiedzie też. Polują nocą.

– Tu jest strasznie, popatrz: las dookoła, droga zarośnięta, błotnista, pełno tropów zwierzęcych i ani jednego człowieka. Wracajmy.

– Przeszliśmy już połowę drogi, a może i więcej, zaraz las się skończy. – Marek próbował jej to wyperswadować.

– Jak chcesz, to idź sam. – W głosie Anny brzmiała nuta histerii. – Ja wracam, to nie jest żadna przyjemność taka wycieczka z duszą na ramieniu.

*

Oksana opowiadała mu o swojej rodzinie. Miała na nazwisko Hrycaniuk, była – jak sama stwierdziła – teraz już jedynaczką, taką trochę nieprawdziwą, bo jej starszy brat kilka lat temu wyjechał do Ameryki. Potem Semen mówił o swojej rodzinie, o tym, jak dwa lata temu zachorował jego ojciec, Mykoła, i jak w miesiąc umarł, a on, najstarszy syn, został gospodarzem na kilku hektarach.

– Może będę mógł pojechać z wami? Chciałbym odprowadzić cię do domu.

– Na pewno ojciec się zgodzi.

Przyszli pod chyżę wuja Oksany, na placu jej ojciec zaprzęgał już konia do wozu.

– Gdzie się podziewałaś?

– Tato, to jest Semen, czy mógłby zabrać się z nami?

Mężczyzna popatrzył na niego wilkiem, ale po chwili rozpogodził się i machnął ręką.

– A niech tam.

Wdrapali się na furmankę. Zaczęło lekko mżyć. Po drodze młodzi siedzieli z tyłu wozu przykryci płachtą, przytuleni do siebie, a powożący ojciec Oksany wypytywał Semena o wszystko. Matka siedziała na desce obok męża i prawie się nie odzywała. Pod wieczór dojechali do Chmiela. Semen pożegnał się z rodzicami dziewczyny i poczekał, aż wejdą do izby. Przygarnął Oksanę, a ona przytuliła się do niego. Przez chwilę stali w milczeniu.

– Przyjdziesz?

– Na pewno. Może w sobotę.

Szedł do domu, a w głowie miał tylko Oksanę: jej twarz, jej uśmiech, oczy, chyba szare, jej rękę – ciepłą i przyjazną, słodycz jej głosu, jej słowa.

– Kocham ją, nie może być inaczej.

Dotarł do domu późnym wieczorem. Wszedł do izby, matka i rodzeństwo rozpromienili się na jego widok.

– Zrobię herbaty, pewnieś głodny – zatroskała się rodzicielka.

– Poznałem dziewczynę, będę się żenił.

– Juści, tak od razu?

– A na co czekać.

– A czy ona o tym wie? – Matka się zaśmiała.

– Jeszcze nie, na razie tylko wy wiecie.

Oksana położyła się na ławie, zamknęła oczy. Cały ten dzień od chwili, gdy ujrzała go w cerkwi, przeżywała po raz drugi i trzeci…

– Boże, serce mi pęknie, jaki on jest piękny, silny i patrzy na mnie jak zauroczony. Żeby mnie pokochał, kochałabym go bez pamięci, do końca świata.

*

Marek długo musiał ją przekonywać, ale udało się, znowu ruszyli naprzód. Nie minęło pół godziny, gdy zaczęli wychodzić z lasu. Jeszcze trzeba było zdjąć buty, żeby przejść przez potok, później podejść trochę w górę, zejść w dół, aż wreszcie po prawej ujrzeli wznoszącą się ku Tworylczykowi trawiastą dolinę, w której kiedyś była wieś Tworylne. Po kamieniach przekroczyli płynący środkiem potok. Poszli dalej drogą w poprzek doliny i wkrótce dotarli do pierwszych ruin.

– To są pewnie pozostałości zabudowań dworu – powiedział Marek.

Trzeba było dużej wyobraźni, by w kilku sterczących z ziemi kamiennych słupkach dostrzec stodołę i stajnię dworską.

– A tu, patrz, dzwonnica, tu muszą być pozostałości cerkwi.

Skręcili w tę stronę. Resztki kamiennej podmurówki znaczyły miejsce, gdzie kiedyś stała świątynia. Podumali trochę nad resztkami budowli i poszli dalej w stronę Krywego, gdzie powinien znajdować się cmentarz. Po drodze trafili na bagniste rozlewisko, musieli zdjąć buty i podwinąć nogawki spodni. Z trudem znaleźli cmentarz schowany wśród chwastów i wysokich bieszczadzkich kwiatów. Przez jakiś czas chodzili między szczątkami kamieni nagrobnych i krzyży. Gdzieś tam, głęboko w ziemi, spoczywał jakiś Semen, jakiś Mykoła, jakaś Oksana. Wszystko porosło zielskiem i trawą. Smętne resztki pozostały po tych, którzy tu kiedyś żyli i umierali. Nikt tutaj nie dba o mogiły. Bo i kto? Nikogo tu nie ma.

Wracając, skręcili w dróżkę prowadzącą do Sanu. Doszli do szczątków podmurówki jakiejś chałupy.

– Chatę Bojkowie nazywali chyżą – mądrzył się Marek. – Popatrz, tu jest wejście, chyba do piwniczki.

– Tam na pewno jest pełno jadowitych żmij i innych gadów! A może i jakieś duchy znalazły tam sobie miejsce…

Na szczęście Marek nie wyrażał chęci wejścia do środka. Wrócili do potoku, znów, jak poprzednio, przeskoczyli po kamieniach, wspięli się na pagórek, z którego roztaczał się widok na całą dolinę. Usiedli na suchej trawie.

– Ale tu pusto, te pozostałości po wsi podkreślają jeszcze tę pustkę – powiedział Marek.

– No, trochę tu strasznie, ale też magicznie. Cieszę się, że mnie tu przywlokłeś. Nie wiem, czy moi przodkowie tu mieszkali, ale czuję się tak, jakby otaczały mnie ich duchy. Ta pustka, szczątki i ten cmentarz. To robi wrażenie. Nawet te zielska, które wszędzie rosną.

*

Sobota. Zbliżając się do chyży Hrycaniuków, Semen już z daleka słyszał, jak dziewczyna śpiewała:

 

Czom ty ne pryjszoł, jak misiac zyjszoł,

Ja tebe czekała.

Czy konia ne mał, czy steżky ne znał,

Maty ne puskała.

 

Odpowiedział jej:

 

I konia ja mał i steżku ja znał,

I maty puskała.

Najmeńsza sestra, bodaj ne zrosła,

Sidelce schowała.

 

Wyprysnęła spod chyży.

– Semko, Semko, przyszedłeś, tak czekałam, bałam się, że o mnie zapomniałeś! – Rzuciła mu się w ramiona.

 

Tecze riczeńka, newelyczeńka,

Schoczu, pereskoczu.

Wydajte mene moja mateńko

Za koho ja schoczu.

 

I patrzyła w jego oczy, a on objął ją i przytulił, i tak szli do domu.

– Wyjdziesz za mnie? – szepnął jej do ucha.

Rozpromieniła się, przycisnęła się do niego jeszcze mocniej, nic nie powiedziała, tylko patrząc mu w oczy, zamrugała, że tak, tak, tak.

Weszli do izby, a Semen upadł do nóg Hrycaniuka.

– Dacie mi córkę za żonę? – zapytał.

– To już będzie po jej woli – odpowiedział ojciec Oksany. – Ale przecież wy się wcale nie znacie.

– Ale się kochamy. A wy, mateńko?

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Będzie wola nieba. Abyś tylko dbał o naszą córeńkę.

– Dziękuję, dziękuję, niech Bóg wam błogosławi! – Uściskał oboje rodziców, a potem znowu rzucili się sobie z Oksaną w objęcia.

 

Zima zapadła z połową listopada. Śnieg zasypał drogi tak, że Semen z Tworylnego do Chmiela szedł dwa razy dłużej niż zwykle. Ale nie powstrzymało go to przed regularnym odwiedzaniem Oksany. Planowali przyszłość; trochę dziewczynie było smutno na myśl, że będzie musiała zostawić dom, rodziców i przeprowadzić się do Tworylnego, ale cóż, tak trzeba. Na początku grudnia Semen zaprzągł konika do sanek i pojechał do Chmiela. Uzgodnione było, że zabierze Oksanę do Tworylnego, żeby ją zaznajomić z rodziną, żeby jej pokazać gospodarstwo, którego będzie panią. Całą drogę myślała o tym, jak ją przyjmą, chociaż Semen uspokajał, że wszyscy jej są przychylni, że będzie dobrze. Zajechali przed chyżę, wysiedli. Oksana na miękkich nogach weszła do izby, przypadła do stóp jego matki.

– Przyjmiecie mnie, mateńko? – zapytała.

– Wstawaj, wstawaj, dziecko drogie. Pewnie, że przyjmiemy.

I było dobrze, tak jak mówił Semen. Wszyscy polubili Oksanę, a już szczególnie przypadły sobie do serca z Mariją, siostrą Semena. Wieczorem Oksana rozpakowała zawiniątko, które przywiozła z domu.

– Oj – pisnęła Marija na widok mnóstwa strun. – A co to takiego?

– To cytra.

– Umiesz na tym grać?

– Trochę – odpowiedziała zarumieniona dziewczyna.

Zagrała kilka taktów piosenki, a potem zaśpiewała wysokim głosem, wtórując sobie delikatnym brzmieniem cytry. Zaraz dołączyła do niej Marija, potem reszta rodziny. I popłynęły pieśni o miłości, o rozstaniach i tęsknocie, o życiu i śmierci, o dawno minionych wojnach i znowu o miłości. Bojkowskie, ukraińskie, łemkowskie. Otulona śniegiem chyża Małyszków zdawała się unosić w powietrze na dźwiękach muzyki. A potem, kiedy skończyli, osiadła z powrotem na ziemi. Marija rzuciła się Oksanie na szyję.

– Cudownie, to było niezwykłe, pięknie śpiewasz! I grasz! Dziękuję, dziękuję.

– Wszyscy pięknie zaśpiewaliśmy. Też wam dziękuję. Jestem taka szczęśliwa.

Nazajutrz Semen odwiózł Oksanę do Chmiela, ale zanim zajechali do domu, udali się do cerkwi, do parocha, dali na zapowiedzi, uzgadniając ślub na pierwszą niedzielę po Wielkanocy.

Rodzice Oksany trochę się przerazili, że to tak szybko, że już za trzy miesiące, że nie zdążą nic przygotować, ale to był tylko pierwszy szok. Już za chwilę zaczęli omawiać, co i jak trzeba zrobić, kogo zaprosić na wesele.

 

Boże Narodzenie. Czas się zatrzymuje. W cerkwiach i na wsiach wielkie święto.

Semen i Oksana świętują u Hrycaniuków w Chmielu. Izba odświętnie przystrojona, na pokuciu, pod ikonami, dyduch. Przed wieczerzą wigilijną obchodzą trzykrotnie stół z kutią i świecą. Modlą się, aby nieżyjący członkowie rodziny zasiedli z nimi do wieczerzy. Na stole dwanaście potraw. Jest barszcz i kutia, grzyby smażone w oleju lnianym, ryba, pierogi z kapustą i z fasolą, makowe ciasta, kompoty… Po wieczerzy wszyscy idą do cerkwi na Wełyke Powieczirija. Dopiero nad ranem są z powrotem w domu.

Nazajutrz kolędnicy chodzą od chyży do chyży, śpiewają i są częstowani czym chata bogata – młodsi słodyczami, starsi także gorzałką. Śpiew się co i rusz rozlega:

 

Sydyt Mykoła u konci stoła,

Raj rozwywsa, raj rozwywsa,

Chrystos narodywsa

J u comu domi.

 

Albo:

 

Pane hospodarju, na twojemu dwori

Raj rozwywsa, raj rozwywsa,

Hospod zweselywsa,

Szczo j na swit Syn Bożyj rodywsa.

 

Albo u katolików, chociaż już Trzech Króli, a przecież kolędy nadal się śpiewa:

 

Wśród nocnej ciszy

Głos się rozchodzi,

Wstańcie, pasterze,

Bóg się wam rodzi.

 

U Hrycaniuka zabito wieprzka, jest bogaty poczęstunek, a i gorzałki gospodarz nie żałuje. Semen pije oszczędnie, jeszcze tego samego dnia ma wracać do Tworylnego. Oksana wychodzi z nim na dwór. Odprowadza go kilkakrotnie pod las, potem Semen ją z powrotem do domu. Nie mogą się rozstać.

– Z Bogiem, mój bohaterze. Semen, Semen, co ty mnie zadał?

– Co ty mnie zadała, gołąbeczko najsłodsza?

Wreszcie oderwali się od siebie. Patrzyła, jak on ogląda się kilkakrotnie za siebie, przed lasem pomachał do niej i zniknął wśród okrytych śniegiem drzew, a ona jeszcze długo stała przed chyżą, aż z ciężkim westchnieniem weszła do izby.

*

Wciąż siedzieli na skraju Tworylnego, kiedy z lasu wyszło stadko saren. Spokojnie wędrowały przez łąki, wyskubując co smaczniejsze trawki. Podeszły do nich na odległość pięćdziesięciu kroków, nie okazując strachu – a może ich nie zauważyły?

– Popatrz – szepnęła Anna – jaki sielski obrazek. A kiedyś działy się tu przerażające rzeczy. Ale przecież nie tylko – dodała po chwili. – Ludzie tu pracowali, kochali się, po prostu żyli.

– Wiesz, Aniu – powiedział Marek – tak sobie myślę… Ta cała akcja „Wisła”, na co to było potrzebne? UPA już była prawie pokonana, ściągnięto tu całe masy wojska, milicji, WOP-u i KBW… Po co było jeszcze wypędzać całą ludność?

– Może Polacy, po tym, co przeżyli, też chcieli poczuć się panami czyjegoś losu? Wszystko jedno czyjego…

– A już zupełnie nie rozumiem wywożenia Łemków – ciągnął Marek, jakby nie usłyszał. – Oni podobno w ogóle nie uważali się za Ukraińców i nie popierali UPA.

– Tak, tak, jasne, ale jesteś przygotowany… Co jeszcze w internecie wyczytałeś? Prawdziwe życie jest trochę bardziej skomplikowane.

– Nic już nie powiem. – Marek się obraził.

– Myślę o tej piosence, co ją śpiewała babcia. Cały czas brzmi w mojej głowie – powiedziała po dłuższym milczeniu pogrążona w swoich myślach Anna.

*

Już maj. Kolejny piękny wieczór w Tworylnem. I jak co dzień, kiedy pogoda pozwala, ojciec i syn siedzą na przyzbie. Mykoła pali fajkę, Semen próbuje wyciąć z kawałka kory łódkę dla dzieciaków. Trochę milczą, trochę rozmawiają, temat rozmów niezmienny: co z nimi będzie.

– Ciotka Marija z mężem i resztą rodziny też wyjechali do Sowietów – mówi Semen. – Może będzie im tam dobrze, u komunistów?

– Nie wierz w to. Mówią, że naszych wywieźli na wschodnią Ukrainę, gdzie pracują w kopalniach. Lepiej zostaniemy tu, u siebie. Bez naszych gór i lasów jak moglibyśmy żyć?

W chacie rozlegają się dźwięki cytry, to Oksana stroi instrument. I po chwili śpiewa swoim wysokim, jasnym głosem:

 

Oj, krajuu myyłyyj, booj kraju myłyj…

 

Iwanka dołącza nisko, mocno, kwartę niżej:

 

De jaa naaroodyyła sia…

 

Rozchodzi się w powietrzu dwugłos wspierany delikatnym brzmieniem cytry.

*

Koniec stycznia. Śnieg zasypał chyże do połowy okien. Oksana siedziała na ławie przy piecu i haftowała. Rodzice pochrapywali na zapiecku. Nagle drzwi otworzyły się i do środka wtoczył się Semen. Był cały we krwi. Zachwiał się i upadł na podłogę. Skoczyła ku niemu.

– Pobili mnie – wyszeptał.

– Mamo, tato, ratujcie! – krzyknęła.

Krwawił z ran na głowie, ale najwięcej z dziury na piersi w okolicy serca. We dwie z mamą go rozebrały.

– O Boże. – Oksana załamała ręce na widok zmaltretowanego ciała.

Umyły, jak mogły, okolice rany, owinęły mężczyznę ciasno ręcznikami, aż krwawienie ustało. Obmyły mu też twarz. Obrażenia na głowie nie wydawały się poważne.

– Ojciec, leć po Dmytrukową – zawołała matka do stojącego jak słup soli męża. – Niech natychmiast przyjdzie.

Semen był przytomny, ale czasami mdlał. Za każdym razem Oksana również była bliska omdlenia.

– Trzymaj się, musisz być dzielna – powtarzała sobie. – Musisz go ratować.

– Będzie dobrze, Semko, trzymaj się – mówiła do niego.

Semen wodził za nią oczyma pełnymi rozpaczy. Nie odzywał się.

Przyszła Dmytrukowa. Odwinęła ręczniki, popatrzyła na ranę. Pokiwała głową.

– Nie wiadomo, co tam się w środku narobiło – powiedziała.

Zaparzyła ziół i obłożyła nimi Semenową pierś. Zawinęła go ciasno w ręczniki. Potem zrobiła innych ziółek i dała mu je do picia na łyżce.

– Niech bierze dwie, trzy łyżki pięć razy dziennie. I niech pije dużo wody. Albo herbaty, rosołu.

Poszła. Ułożyli Semena na ławie, podścielili kożuchów. Oksana wzięła jego głowę na kolana, gładziła jego twarz, włosy; uśmiechał się do niej trochę, ale widać było, jak cierpi.

Nadeszła noc, rodzice spali na zapiecku, a Oksana czuwała z głową Semena na kolanach. Czuła, jak gorączka ogarnia ciało ukochanego. Zwilżała jego wargi, ocierała twarz wilgotnym ręcznikiem i modliła się, modliła się, płakała i modliła się.

– Święty Boże, święty Chryste, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami. Daj temu tu słudze Twojemu, Semenowi, wyzdrowieć, nie możesz mi go zabrać, ja bez niego też nie mogę żyć. Chryste, zmiłuj się nad nim. Wróć mu zdrowie i siły do życia. Matko Boska, módl się za nim u Boga Ojca i u swego Syna. Panie, zmiłuj się, Panie, zmiłuj się, Panie, zmiłuj się.

Przyszedł świt. Semen gasł w oczach. Oksana patrzyła na to z przerażeniem, nic nie mogła zrobić. Kiedy rodzice się obudzili, zapalili gromnicę i wszyscy modlili się do Boga o ratunek.

Semen chyba wiedział, że umiera, bo kiedy był przytomny, szeptał:

– Kocham cię, kocham cię, spotkamy się kiedyś tam…

Umarł w objęciach Oksany, a jej łzy spływały na spokojną już twarz ukochanego.

*

Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy wyrwało ich ze snu łomotanie do drzwi.

– Otwierać, wojsko polskie!

– Już, już, otwieram – pierwszy odezwał się Semen.

Ale zanim wygramolił się ze swojego posłania i włożył spodnie, drzwi wypadły z trzaskiem, a do izby wtargnęli trzej żołnierze z karabinami gotowymi do strzału i oficer machający rewolwerem. Wydarł się na cały głos:

– Wstawać szybko, macie dwie godziny na spakowanie. Pod domem stoi furmanka, na którą się załadujecie. Możecie zabrać tyle, ile uniesiecie w rękach, plus najpotrzebniejsze narzędzia rolnicze i zwierzęta gospodarskie. Nie próbujcie uciekać. Będziemy strzelać, jak komuś przyjdzie do głowy ucieczka. Cała wieś jest otoczona.

– Jezus Maria, dokąd nas zabieracie? – zawołała Oksana.

Oficer podszedł do niej i trzasnął ją w twarz.

– Zamknij mordę, zbierać się, cholerne Ukraińce!

Zanim zanurzyli się w las, odwrócili się, żeby popatrzeć jeszcze raz, ostatni, na swoją wieś. Nad domami unosiły się słupy dymu.

*

Droga powrotna wydawała się jakaś krótsza, ani się obejrzeli, jak wpadli w ostatnie błoto do kostek. Marek zaliczył upadek na plecy. Nic mu się nie stało prócz tego, że utytłał się w błocie – caluteńki. Z daleka widać już było ich samochód, więc odprężeni śmiali się z tej przygody.

– Pamiętasz, jak wpadłeś do wody w ubraniu na jeziorze Narie? Potem musiałeś jechać samochodem nago. – Anna chichotała. – Teraz też tak zrobimy?

– Ty to potrafisz człowieka pocieszyć – odpowiedział Marek, mrużąc oko.

Podeszli do auta, które stało osamotnione w pobliżu skrzyżowania dróg. Przez cały dzień nie spotkali ani jednego człowieka. Usiedli na ławeczce w pobliżu mostu.

– Latem jest tu pewnie większy ruch, turyści nie ominą i tego uroczyska, ale w październiku pustkowie – powiedział. – Jutro pojedziemy do Smolnika i Chmiela zobaczyć drewniane cerkwie, które się tam uchowały.

Anna milczała zadumana.

Słońce chowało się za Łopiennikiem, ogarnął ich cień, który powoli przesuwał się po moście i po rzece, zagarniając dla siebie coraz więcej przestrzeni, tak że wkrótce już tylko zbocza Otrytu płonęły ogniem po drugiej stronie Sanu. Zafascynowani patrzyli, jak cień Łopiennika pożera wszystkie kolory gór, aż zgasły ostatnie blaski.

Wincek

1.

Był wrzesień 1912 roku.

– Wstawaj, Wincek, wstawaj, już musisz wstać.

Głos mamy przebijał się z trudem przez watę oszołomienia. Poprzedniego dnia Wincek żegnał się z kolegami i to mocno zakrapiane pożegnanie przeciągnęło się do późna w nocy. Jakoś wygrzebał się z łóżka, półprzytomny ubrał się i zjadł kromkę chleba, którą podsunęła mu mama. W domu jeszcze wszyscy spali, kiedy stanął na progu i zrobił pierwszy krok w nieznaną przyszłość. Przed budynkiem czekał już wujek z wozem, do którego był zaprzęgnięty kasztanek. Wincek usadowił się na desce woźnicy i ruszyli.

– Pisz listy – wołała mama.

– Napiszę, bywajcie.

Wujek miał go zawieźć tylko do Ogrodniczek, dalej musiał iść pieszo.

Może to i lepiej – pomyślał. – Zamarzłbym na tej furze.

Siedzieli w milczeniu. Supraśl został za nimi, minęli Krasne i już Ogrodniczki. Do dworca w Białymstoku zostało jeszcze jakieś sześć kilometrów. Pożegnał się z wujkiem, zarzucił węzełek na ramię i poszedł. Kiedy dotarł na peron, pociąg stał już na torze. Biletu nie musiał kupować, wręczyli mu go przy poborze. Pierwszy raz miał jechać pociągiem i od razu tak daleko, aż do Moskwy. A po drodze przesiadka w Siedlcach i Brześciu. Wszystko było dla niego nowe. Do Siedlec, a potem do Brześcia drzemał, odsypiając wczorajsze pożegnania. W Brześciu, a było już dobrze po południu, do wagonu, którym jechał, wsiadła grupa młodych chłopców. Jeden z nich podszedł do Wincka.

– Wolne obok ciebie? – zapytał po polsku.

– Siadaj – mruknął.

W domu mówili regionalną mieszaniną rosyjskiego, białoruskiego i polskiego, w szkole uczyli się po rosyjsku, polskiego nauczył się, pracując w tkalni w Supraślu, trochę też w fabryce osłuchał się z niemieckim.

– Jestem Michał – przedstawił się chłopak.

– Wincenty, mówią na mnie Wincek. Jedziesz do wojska?

– Uhm, do Moskwy, do Piątego Pułku Grenadierów, kijowskiego.

– No, to ja do tego samego.

W Baranowiczach byli już kolegami. Późnym wieczorem dojechali do Mińska, w nocy minęli Smoleńsk i o ósmej rano wysiedli na peronie w Moskwie. Stali tam bezradnie, aż podszedł do nich żołnierz.

– Do Piątego Pułku Grenadierów?

Kiwnęli głowami.

– Idziecie za mną.

Do koszar dotarli po godzinie. Od tego momentu stali się żołnierzami w służbie cara Mikołaja II, należąc do Drugiego Plutonu, Trzeciej Kompanii, Trzeciego Batalionu, Piątego Kijowskiego Pułku Grenadierów, Drugiej Dywizji Grenadierów, Korpusu Grenadierów Imperium Rosyjskiego.

 

2.

W plutonie Wincka służyli głównie Polacy albo przynajmniej pochodzący z terenów kiedyś należących do Polski. Im ktoś mieszkał bliżej Warszawy, tym bardziej uważał się za Polaka. Było kilku mówiących po białorusku i paru Ukraińców. Ale wielu z żołnierzy nie potrafiło określić swojej narodowości. Zresztą nie miało to dla nich żadnego znaczenia.

Pierwsze trzy miesiące wojska były naprawdę trudne do wytrzymania. Starsi żołnierze wyżywali się na rekrutach, goniąc ich do wszelkich prac, zmuszając do usługiwania im, robiąc im paskudne psikusy, wymyślając i torturując przy lada okazji. Jednym z dobrych żartów było wpuszczenie szczura pod koc śpiącego rekruta. Cały pluton bawił się przy tym wesoło. Było też przywiązywanie genitaliów sznurkiem do pryczy, kocówy, podstawianie nogi i zmuszanie do powiedzenia „przepraszam” i tysiące innych sposobów znęcania się nad rekrutami. Czyszczenie butów, czyszczenie klamer od pasków, czyszczenie latryn i sypialni – to wszystko spadało na nowych. Do tych prześladowań dołączali się podoficerzy, którzy w czasie ćwiczeń nękali rekrutów z okrucieństwem i sadyzmem, wzbudzając aplauz starszych żołnierzy. Nic dziwnego, że niektórzy tego nie wytrzymywali. Tak też było z Józkiem, który przybył do koszar razem z Winckiem i Michałem. Pewnego dnia powiesił się w latrynie na pasku.

Po trzech miesiącach do plutonu dołączyli nowi rekruci i sadyzm starszych ukierunkował się na nich. Ci, którzy do tej pory byli prześladowani, ochoczo stali się prześladowcami nowych.

Na ćwiczeniach żołnierze harowali do granic możliwości. Musztra, marsze, biegi z pełnym ekwipunkiem w trudnym terenie, czołganie się w błocie i w krzakach jeżyn, tor przeszkód i, przede wszystkim, strzelanie oraz posługiwanie się bagnetem. Strzelanie nadzorował lejtnant Wołkow, a pracy z bagnetem uczył mistrz w tym fachu – feldfebel Sidorenko. Fechtunek był ulubionym zajęciem Wincka, robił błyskawiczne postępy i wkrótce stał się pupilkiem Sidorenki. Kiedy w maju tysiąc dziewięćset trzynastego roku zorganizowano zawody w fechtowaniu bagnetem, Sidorenko wystawił Wincka jako reprezentanta kompanii. Wincek zostałby pewnie mistrzem pułku, gdyby na jego drodze nie stanął niejaki Suchecki. Ten wykosił wszystkich.

Znajomość z Michałem Dobrowolskim zamieniła się w przyjaźń. Pomagali sobie wzajemnie w trudnych chwilach. Jeżeli było trzeba, to jeden stawał w obronie drugiego. Opowiadali o swoich domach, o rodzinach, snuli marzenia o dziewczynach, o życiu po wojsku i razem liczyli dni do końca służby. Michał pochodził ze wsi Szerszenie koło Siemiatycz, jego rodzice mieli tam maleńki majątek.

Był początek października tysiąc dziewięćset trzynastego roku, kiedy pewnego popołudnia ktoś krzyknął przy wejściu do sali: „Woźnicki do feldfebla, telegram”. Wincek pełen niepokoju zameldował się u feldfebla, odebrał wiadomość, powlókł się z powrotem i przeczytał:

 

Mama i Dorka chore, przyjedź.

 

Drogą służbową, czyli poprzez unteroficera Rypina i feldfebla Sidorenkę, dotarł do lejtnanta Wołkowa i poprosił o urlop w celu odwiedzenia chorej matki. Wołkow się krzywił.

– Co wy sobie wyobrażacie! – krzyczał, potem mamrotał coś pod nosem, ale w końcu, chyba w uznaniu zasług związanych z zawodami w fechtowaniu, zgodził się na trzy dni urlopu.

Do domu. Pieszo na moskiewski dworzec, pociągami do Białegostoku, pieszo do Supraśla. Pierwszy dzień urlopu minął.

Rodzina, czyli ojciec, trzy starsze siostry i brat Jerzy, zgromadziła się przy łóżku mamy. Matka i Dorka były w gorączce – zapalenie płuc.

– Synku, chciałam cię jeszcze przed śmiercią zobaczyć. – Mama płakała. Ale było już po przesileniu, bo razem z Dorką zdrowiały.

– Jeszcze chyba nas Pan Bóg nie chce. – Chlipała.

Dorka miała już cztery lata, z ciekawością popatrywała na brata, którego nie pamiętała. Dorosły brat i do tego w mundurze. Nie mogła od niego oczu oderwać.

Drugi dzień minął, jakby go wcale nie było. O północy Wincek wyruszył w drogę powrotną, aby zdążyć na czas do koszar. Zapukał jeszcze w okienko, mama podniosła Dorotkę do góry, żeby mogła pomachać mu na pożegnanie. I taki obraz pozostał mu w pamięci: słabe światełko świecy i buzia Dorotki przylepiona do szyby.

 

3.

Pierwszego sierpnia tysiąc dziewięćset czternastego roku Druga Rzesza wypowiedziała Rosji wojnę. Piątego sierpnia to samo zrobiły Austro-Węgry. Rosja już tydzień wcześniej ogłosiła powszechną mobilizację. Czwarta Armia Imperium Rosyjskiego, w skład której wchodził Korpus Grenadierów, została skierowana przeciwko Austriakom. Piąty Pułk Grenadierów załadowano do wagonów i powieziono w kierunku Chełma Lubelskiego. Piętnastego sierpnia dotarli do Chełma i następnego dnia pomaszerowali na Krasnystaw, a potem Kraśnik i dalej na zachód w kierunku zbliżających się wojsk Pierwszej Armii Austriackiej.

Drugi Pluton Wincka i Michała maszerował w awangardzie wojsk rosyjskich. Dwudziestego pierwszego sierpnia rano przed wyruszeniem lejtnant Wołkow wezwał chłopców i jeszcze dwóch żołnierzy.

– Będziemy szli dalej tą drogą przez las, a jesteśmy coraz bliżej Austriaków. Wy czterej pójdziecie z przodu, oczy i uszy otwarte, reszta oddziału sto metrów za wami – rozkazał. Uzgodnili jeszcze sygnały „stop” i „naprzód”, potem ruszyli.

Posuwali się lasem po obu stronach drogi.

– Ciii, słyszysz, to oni – szepnął Michał.

Z przodu, wprost na nich, szło trzech żołnierzy w austriackich mundurach. Rozmawiali półgłosem po polsku. Michał zagwizdał „stop” i padli na ziemię.

– Poczekajmy, aż do nas dojdą, spróbujemy wziąć ich żywcem – szepnął.

Wyskoczyli z dwóch stron na austriackich żołnierzy. Wincek natarł na wielkiego chłopa trzymającego karabin z nasadzonym bagnetem. Tamten szybko się zorientował, odskoczył w bok, przypadł do ziemi i nagle gwałtownie wyskoczył do przodu, celując w pierś chłopaka. Wincek odbił cios, ale nie uniknął bagnetu, który trafił go w lewe ramię. Nawet nie poczuł bólu, tylko zamarkował uderzenie w pierś i w ostatniej chwili skierował bagnet niżej. Poczuł, jak bagnet wchodzi w miękkie ciało, szarpnął mocno w bok. Tamten żołnierz rzucił karabin, złapał się za brzuch, usiłując przytrzymać wypływające jelita. Wincek wyszarpnął bagnet i wbił go, celując w serce.

– O matko… – westchnął umierający żołnierz.

Wincek spoglądał odrętwiały, jak z przeciwnika wypływają wnętrzności, jak z ust bluzga krew, a oczy nieruchomieją, nie przestając się w niego wpatrywać… jak osuwa się na ziemię.

Boże, zabiłem go, nie żyje, o Chryste! – tłukło mu się w głowie.

Dwaj pozostali Austriacy, widząc przewagę wroga, poddali się bez walki.

– Jesteś ranny? – zapytał Michał, wskazując na zalaną krwią lewą rękę Wincka.

– To tylko draśnięcie, nic mi nie jest.

W nocy Michał się obudził, popatrzył na niebo pełne gwiazd i zerknął na Wincka, który siedział bez ruchu na pałatce.

– Co jest, czemu nie śpisz?

– Nie mogę, ciągle mam przed oczami tego Austriaka, czy może to był Polak, dlaczego tak się stało?

– Daj spokój, przecież jakbyś jego nie zabił, to on zabiłby ciebie.

– No, niby tak, wiem, ale jednak… I jeszcze on mówił po polsku. My chyba też jesteśmy Polacy, co? Czy nie, już sam nie wiem… Czemu musimy z sobą walczyć? – Pomilczał chwilę. – Będę musiał się z tego wyspowiadać?

– Chyba tak, już o tym nie myśl… Wojna.

– Dobrze ci mówić.

Dwudziestego drugiego sierpnia wojska rosyjskie okopywały się, zajmując dogodne pozycje i czekając na rozwój wypadków. Już nazajutrz nastąpił atak wojsk austriackich. Drugi Pluton siedział w prowizorycznych okopach i kiedy zaczął się ostrzał artylerii austriackiej, okazało się, jak słabe są te „dogodne pozycje”. Fontanny ziemi i piachu razem z odłamkami fruwały w powietrzu, siejąc śmierć, kalectwo i przerażenie. Odpowiedź artylerii rosyjskiej była ledwo słyszalna. Kanonada trwała około pół godziny, a potem od zachodu ruszyła piechota austriacka. Lejtnant Wołkow poderwał swoich do kontrataku, ale nie zrobili nawet dziesięciu kroków, gdy przygwoździła ich do ziemi salwa karabinowa, a potem druga i trzecia. Rozterkotał się też karabin maszynowy. Zginęli Wołkow i Rypin, a jedna trzecia plutonu została wyłączona z walki. Żołnierze wczołgali się z powrotem do okopu i zaczęli strzelać. Powstrzymało to na razie Austriaków, ale nie na długo. Przy następnym ataku pluton już nie podjął walki, tylko zaczęli się cofać, opuszczając okopy.

– Trafili mnie, swołocze!!! – krzyknął Wincek, padając na ziemię. Obok przykucnął Michał.

– Pokaż, gdzie?

– Prawa noga, tu wysoko. – Wskazał.

Kula przeszła przez udo od strony wewnętrznej, krwi było niewiele.

– Będziesz mógł iść? Oprzyj się o mnie.

Michał podpierał go i jakoś szli, kuśtykając, aż dotarli do sanitariuszy, którzy zabrali Wincka do lazaretu polowego na tyłach. W namiotach szpitala pełno było jęczących i krzyczących rannych żołnierzy. W powietrzu wisiał smród krwi, brudu i nieszczęścia. Wincek, jako mniej ranny, musiał czekać kilka godzin na lekarza.

– Miałeś szczęście – powiedział doktor, kiedy go zbadał. – Kula przeszła obok kości i tętnicy.

Dał mu popić z manierki wódki, włożył do ust kawałek drewna owiniętego szmatką i kazał mocno zagryźć. Potem polał nogę spirytusem, wziął nóż i zaczął czyścić ranę. Siódme poty oblały Wincka i stracił przytomność. Gdy się ocknął, był już opatrzony.

Z dalszych walk Wincek był chwilowo wyłączony. A wojska rosyjskie cofały się nadal na wschód i północ. Lazaret też się przemieszczał i w taki sposób Wincek znalazł się w Chełmie. Po kilku dniach żołnierze Piątego Pułku również tam dotarli. Dwudziestego piątego sierpnia Austriacy opanowali Kraśnik i walki na razie zostały wstrzymane. Drugiego września Wincek dołączył do niedobitków swojego plutonu i z ulgą zobaczył roześmianego Michała, całego i zdrowego.

 

4.

Nadeszły uzupełnienia, pluton powiększył się, miał też nowego dowódcę, Polaka z głębi Podola, lejtnanta Radowskiego. Piąty Pułk Grenadierów został skierowany na południe. Maszerowali dwa dni, docierając w pobliże Lwowa. Wincek jakoś kuśtykał, czasem korzystał z podwózki wozem amunicyjnym, ale czuł się coraz lepiej.

Szóstego września wzmocnione wojska rosyjskie ruszyły do ataku, starając się odrzucić Austriaków jak najdalej na zachód. Tym razem przewaga Rosjan była wyraźna i mimo zaciętej obrony Austriacy zostali zmuszeni do oddawania kolejnych pozycji. Szóstego września zdobyty został Lwów, jedenastego września Rawa Ruska, wreszcie dwunastego dowództwo austriackie nakazało totalny odwrót. Wojska austriackie wycofały się stopniowo aż za Dunajec, pozostawiając obsadzoną przemyską twierdzę. Twierdza Przemyśl składała się z kilkunastu fortów głównych rozlokowanych na okręgu o średnicy około piętnastu kilometrów, obejmującym całe miasto Przemyśl. Środkiem tego okręgu z zachodu na wschód płynął San. Stan wojska w twierdzy wynosił niespełna sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, prawie tysiąc armat, prawie sto karabinów maszynowych, kilkadziesiąt tysięcy koni.

Piąty Pułk Grenadierów został odkomenderowany do oblężenia twierdzy Przemyśl, które rozpoczęło się siedemnastego września. Przygotowania do szturmu od wschodu zajęły kilkanaście dni.

Drugi Pluton początkowo usytuowany był w drugiej linii wojsk rosyjskich, by dać wsparcie atakującym żołnierzom pierwszej linii. Szturm przypuszczono trzeciego października. Wincek i inni czekali w odwodach na rozkazy, ale doczekali się tylko wycofujących się żołnierzy szturmowych. Atak załamał się, nastąpiło kilka dni wytchnienia i w przeddzień kolejnego ataku do żołnierzy całego Trzeciego Batalionu przemówił dowodzący nim major:

– Jutro ruszamy do ostatecznego szturmu na pozycję wroga. Twierdza jest otoczona i wiemy, że morale wojska austriackiego jest podupadłe. Musimy wykazać się zdecydowaniem i odwagą. Zwycięzcy zostaną nagrodzeni, tchórze i zdrajcy pójdą pod sąd. Pamiętajcie, że za pierwszą linią są żołnierze drugiej linii, którzy mają rozkaz nie dopuścić do paniki wszelkimi środkami.

I dalej w tym stylu grzmiał przez kilkanaście minut. Kiedy skończył, nastąpiły odprawy w kolejnych oddziałach. Drugi Pluton tym razem miał atakować w pierwszej linii. Wracając do swoich stanowisk, Wincek i Michał zastanawiali się, co to znaczy, że żołnierze drugiej linii mają użyć wszelkich środków.

– To znaczy, że będą do nas strzelać?

– Może i tak być, na to wygląda.

Niewesoło. Nazajutrz, po wyfasowaniu przydziałowej manierki wódki, ruszyli. Z lewej i prawej strony jak okiem sięgnąć szły plutony, kompanie i bataliony. Zagrzmiała artyleria, próbując uszkodzić forty wroga. Odpowiedziała artyleria austriacka. Część austriackich dział próbowała uciszyć artylerię rosyjską, a część biła bezpośrednio w maszerujących żołnierzy. Znowu w powietrzu fruwały odłamki, ziemia i porozrywane części ludzkich ciał. Gdy podeszli na dwieście metrów, odezwał się karabin maszynowy, który skosił szeregi rosyjskie. Michał i Wincek padli na ziemię, tak jak i reszta plutonu. Lejtnant próbował ich poderwać, ale zaraz trafił go i ciężko ranił pocisk. Leżeli tak z godzinę, nie mając odwagi podnieść głów, wreszcie z ciężkim sercem zaczęli się czołgać do tyłu, wlokąc za sobą rannych i czekając, jak zareagują żołnierze drugiej linii. Ale i na nich padł strach i także zaczęli się wycofywać.

Atak zakończył się sromotną klęską rosyjskiego wojska i przyniósł ogromne straty. Drugi Pluton stracił około pięćdziesięciu ludzi na osiemdziesięciu, którzy rano ruszyli do szturmu. Wincek i Michał byli cali, ale półprzytomni z przerażenia. Szli i na zmianę modlili się albo przeklinali.

– Żyjemy, Michał, cudem nam się udało, że nie leżymy tam pod austriackim bunkrem, to mogliśmy być i my – mówił Wincek.

– Bracie, to było piekło, ja już nie mogę – wyszeptał Michał.

 

5.

Przyszła późna jesień tysiąc dziewięćset czternastego roku, zaczęły się deszcze, a potem wcześnie spadł śnieg i stopniał, i zrobiło się paskudne błocko. Armie rosyjskie już nie próbowały zdobywać Przemyśla, ale na początku listopada otoczyły twierdzę ze wszystkich stron, odcinając ją od zaopatrzenia. Było to możliwe dzięki temu, że wojska austriackie cofnęły się aż za linię Nowy Sącz–Tarnów.

Przyszła zima. Wrogie armie tkwiły w klinczu, aktywność wojskowa praktycznie ustała.

W tym czasie sytuacja okrążonych wojsk austriackich stawała się z dnia na dzień gorsza. Zapasy żywności były coraz mniejsze i tym samym zmalały dzienne racje żołnierzy. Pogarszał się też ich stan zdrowia. Siedemnastego marca tysiąc dziewięćset piętnastego roku Austriacy spróbowali przebić się przez okrążenie, ale ponieśli przy tym duże straty. Wreszcie zapadła decyzja poddania twierdzy, co ostatecznie nastąpiło dwudziestego trzeciego marca. W przeddzień wysadzono w powietrze forty i mosty na Sanie, zniszczono działa i resztki zapasów żywności. Twierdza, którą budowano przez kilkadziesiąt lat, przestała istnieć. Wojska austriackie poszły do niewoli, rosyjskie zajęły pozostałości twierdzy.

Drugi Pluton został ulokowany w jednym z jej fortów od strony północnej. Ten fort nie był zniszczony całkowicie, wiele z jego instalacji funkcjonowało. Nastało kilka tygodni względnej bezczynności żołnierzy.

 

Było ciepłe popołudnie. Wincek z Michałem siedzieli na nagrzanym betonie i gadali o tym i owym, a najwięcej, jak to będzie, gdy skończy się wojna i wrócą do swoich.

– Po wojnie musisz przyjechać do Supraśla. To jest najpiękniejsze miejsce na świecie. Dookoła puszcza, mówię ci, lasy nieprzebyte, pełno zwierzyny, możemy wybrać się na polowanie.

– Przecież to niedozwolone.

– No wiem, ale kto cię tam złapie? Nasz domek pod samym lasem stoi. Mam brata Jerzego i cztery siostry: najstarsza Maria, potem Zosia, Alicja, ale mówimy na nią Lutka, i najmłodsza Dorotka. Miała cztery lata, kiedy ją ostatni raz widziałem, teraz będzie miała już sześć. Straszna przylepa, a rezolutna, w mamę się wdała i też do mamy podobna. Ach, Supraśl. Zamknę oczy i wszystko widzę. Mamy tam trzy kościoły: cerkiew z monastyrem, nasz kościół katolicki i protestancki.

– A skąd się tam wziął kościół protestancki, kto do niego chodzi?

– Bo widzisz, jakieś pięćdziesiąt lat temu w Supraślu Niemcy z królestwa, różni tam Zachertowie, Aunertowie, Buchholzowie, pobudowali przędzalnie, tkalnie, farbiarnie i za nimi przyszło dużo kolonistów niemieckich, majstrów i robotników. Ale praca jest i dla naszych. Sam widzisz, w Supraślu jest wszystko. Jest też rzeka, też Supraśl, albo Supraśla, jak kto woli. Wielka to ona nie jest, bo ja wiem, z dziesięć metrów szeroka, zresztą jak kiedy, no wiesz jak to rzeka, raz cienka, a raz rozlewa się dokoła. Podobno dawno temu zakonnicy prawosławni, bazylianie ze świętej góry Atos, co siedzieli w Gródku, obsadzeni tam przez wojewodę nowogródzkiego Chodkiewicza, mieli dość tego miasta, bo za dużo ludzi, a oni chcieli miejsca odludnego, gdzie mogliby się modlić w ciszy i spokoju. Spuścili do Supraśli krzyż i wędrowali za nim, aż utknął na dobre i tam przenieśli swój klasztor, i tak dali początek naszemu miastu. Nie wiem, czy to prawda, tak mówią. Jest też u nas cudowna ikona Matki Boskiej Supraskiej i cudowna sosna, supraska. A do Białegostoku tylko dwanaście kilometrów… Jak wracasz z Białegostoku, wychodzisz z lasu i widzisz kopuły cerkwi, wiesz, że jesteś w domu, marzę o tym widoku… a jakie dziewczyny… supraskie, wszystko u nas jest supraskie, bo to Supraśl. Ach, jajecznica po suprasku! Niebo w gębie! Chodziłem z taką jedną Kaśką, ale teraz pewnie już wyszła za mąż.

– Jasne, dobrze, dobrze, przyjadę, te dziewczyny mnie przekonały… – śmiał się Michał – …i ta jajecznica, wariat jesteś.

– Tylko kiedy ta wojna się skończy? Cały czas myślę, że ta wojna nic nas nie obchodzi, popatrz: tu Polacy i tam u Austriaków Polacy, i jeszcze u Niemców też Polacy, zabijamy własnych braci za pięć rubli, które dostaliśmy od cara za zdobycie Przemyśla. Nie chcę już więcej walczyć, chcę do domu.

Spokój nie trwał długo, Austro-Węgry zebrały siły i ruszyły do kontrnatarcia. Osiemnastego maja twierdza Przemyśl została z kolei otoczona przez Austriaków i trzydziestego pierwszego maja wojska Austro-Węgier ruszyły do szturmu.

W plutonie Wincka i Michała byli już prawie sami Polacy, wśród których niechęć do nadstawiania karku za cara i Rosję była coraz większa. Dlatego też widząc, że szansa utrzymania twierdzy topnieje, myśleli o poddaniu fortu przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– Nie będziemy tu ginąć bez sensu – szeptali między sobą.

Walki trwały trzy dni. Forty stawiające opór zostały zmasakrowane, a fort, w którym tkwił Drugi Pluton, poddał się. Wincek i Michał stali się jeńcami wojennymi.

 

6.

Przez dwa dni jechali w wagonach towarowych przez Sanok, Duklę, Preszow, Bratysławę i Wiedeń do Grazu. Wysiedli na stacji Kalsdorf-bei-Graz i popędzani przez konwojujących ich żandarmów maszerowali kilka kilometrów. Po godzinie dotarli do obozu otoczonego drutem kolczastym z wieżyczkami strażniczymi rozmieszczonymi co kilkadziesiąt metrów. Nad bramą widniał napis: Thalerhof. Przeszli przez bramę i od razu zapędzono ich do łaźni, a potem rozdzielono na kilka drewnianych baraków. Wincek starał się trzymać blisko Michała i udało im się dostać przydział do tego samego baraku. W środku były trzypiętrowe prycze stojące bardzo blisko siebie, ledwo jedna osoba mogła wcisnąć się w przejście między nimi. Większość więźniów to byli internowani z Galicji „wrogowie monarchii austro-węgierskiej”, jeńców było stosunkowo niewielu. Wśród współwięźniów byli Polacy, Łemkowie, Bojkowie, Żydzi, Ukraińcy i Rosjanie, mieszanina narodowości i języków. Ludzie byli niedożywieni, zestresowani, często chorzy. Nic dziwnego, że ciągle wybuchały awantury i bijatyki. Załoga obozu stosowała kary za byle co według własnego widzimisię, znęcając się nad więźniami. Męczące były wielogodzinne apele, w czasie których wielokrotnie dokonywano przeliczania więźniów. Wyżywienie było fatalne: rano kawałek chleba i jakaś lura zwana kawą, a po południu zupa, w której pływały szczątki mięsa i parę kawałków kartofli, oraz breja z kaszy.

Najgorsza była nuda, która odbierała chęć do życia. Można było pisać listy do rodzin, od czasu do czasu monotonię przerywała otrzymywana korespondencja.

Wincek dowiedział się, że najstarsza siostra Maria ma narzeczonego, że mama słabuje, a tata pracuje w obejściu Zachertów jako człowiek do wszystkiego, czyli do naprawiania rzeczy, które się psują, koszenia trawników, ogrodnictwa i tak dalej. Jerzy też poszedł do ruskiego wojska do obsługi aeroplanów i tam skończył jakieś szkoły, i podobno jest teraz inżynierem.

Obydwaj moi chłopcy daleko – pisała mama – czy ja ciebie doczekam, Wincek, tak mi ciężko na duszy.

Serce Winckowi pękało, też chciałby być ze swoimi. O Kasi nie chcieli pisać, chociaż Wincek o nią pytał, aż w którymś liście mama napisała, żeby o niej zapomniał, bo wyszła za mąż i już ma małe dziecko, i z drugim w ciąży. Dorka, która miała już sześć lat, na końcu każdego listu rysowała serduszko i gryzmoliła swoje imię, a Wincek, patrząc na te znaki miłości, wciąż miał przed sobą jej oświetloną blaskiem świecy buźkę za szybą.

Tak minęło lato i jesień tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Przyszła zima, potem wiosna i komendant ogłosił, że więźniowie mogą pracować na terenie samego obozu lub, za specjalnym zezwoleniem, poza nim u bauerów z sąsiedztwa i otrzymywać za to austriackie korony. Wincek z Michałem od razu zgłosili się do pracy w polu i odtąd co rano opuszczali obóz w towarzystwie pilnującego ich policjanta, i wieczorem wracali, również pod eskortą. U gospodarza karmiono ich o wiele lepiej, a świeże powietrze, słońce i praca fizyczna poprawiły ich stan fizyczny i psychiczny. Dostawali jakieś tam pieniądze, za które mogli dokupić jedzenia w miarą potrzeb albo i coś do ubrania. Robili też postępy w niemieckim, rozumieli coraz więcej.

Potem przyszła zima przełomu roku szesnastego i siedemnastego. Praca u chłopa się skończyła, a sytuacja ogólna bardzo pogorszyła i w obozie zapanował głód. Racje zostały zmniejszone dwukrotnie, ludzie chorowali, zwiększyła się liczba zgonów.

W marcu tysiąc dziewięćset siedemnastego roku obóz Thalerhof został zlikwidowany, a więźniowie zwolnieni z nakazem zamieszkania w określonym miejscu i zakazem opuszczania go i w ten sposób austro-węgierska monarchia pozbyła się odpowiedzialności za jeńców wojennych.

Wincek z Michałem zostali zesłani do Jagerbergu, wioski położonej około dwudziestu kilometrów od Grazu. Tam dostali pracę i zamieszkali w gospodarstwie niejakiego Gollera. Mieszkali w szopie, w której były dwa łóżka, stół i dwa krzesła, jedli w kuchni dla robotników rolnych, których było pięciu – oni dwaj i jeszcze trzech Łemków z tego samego obozu – myli się w umywalni sąsiadującej z kuchnią. Pracowali w polu i w winnicy, którą miał gospodarz. Łemkowie trzymali się razem i niezbyt kolegowali się z dwójką przyjaciół, ale też nie byli do nich wrogo nastawieni. Mieli swój język, swoją religię, niby też chrześcijańską i nawet katolicką, ale grecko. Co tydzień zachodził do gospodarstwa policjant i kontrolował, czy wszyscy są, czy gdzieś nie zniknęli. Na zimę Goller przygotował im pokój w budynku gospodarczym, za który musieli płacić, i tak zarobione przez nich pieniądze wracały z powrotem do Gollera.

Przyszedł rok tysiąc dziewięćset osiemnasty i wiosna, a Wincek z Michałem znowu pracowali na polu i w winnicy. Policjant już nie przychodził co tydzień, pojawiał się sporadycznie. W połowie lipca trzech Łemków opuściło Gollera, ale nikt się już tym nie zainteresował, czuło się, że państwo austro-węgierskie przestaje funkcjonować. Wincek z Michałem też zastanawiali się nad opuszczeniem gospodarza, ale po negocjacjach postanowili zostać jeszcze do jesieni, uzyskując znacznie większą zapłatę za swoją pracę.

Coraz częściej dochodziły do nich wiadomości o tworzeniu się niepodległego państwa polskiego, potwierdzały to również listy od rodzin. Zarówno Supraśl, jak i Siemiatycze miały nadzieję i szansę znaleźć się w granicach nowej Polski. Wincek napisał list do domu, że już niedługo będzie mógł wrócić, żeby już szykowali mu miejsce do spania i dobrą pannę na żonę, a może i dwie panny, bo Michał ich w Supraślu na pewno odwiedzi i też dobrą i ładną dziewczyną nie pogardzi.

 

7.

Pod koniec października przyszedł znajomy policjant.

– No, Polacy, zbierajcie się, piątego listopada w południe z dworca w Grazu odjedzie specjalny pociąg do Warszawy, możecie nim, za darmo, wrócić do Polski.

Chłopcy rzucili się na policmajstra, wzięli go w objęcia, oszołomionego obcałowali, chcieli go podrzucić do góry, ale był bardzo ciężki, więc dali spokój.

– Hura, wracamy do domu. Nareszcie! Do domu, do Polski!

Pociąg miał jechać przez Wiedeń, Brno, Wrocław i Poznań. Ostatnie dni świętowali razem z Gollerem, z którym już dosyć się zaprzyjaźnili i który żałował, że straci dobrych robotników. Na pożegnanie wyciągnął jakieś stare jak świat nalewki, a oni pili i opowiadali Gollerowi trochę po niemiecku, trochę po polsku o wojnie, o swoich bliskich, o swoich stronach, a Goller, rozkrochmalony, mówił tylko swoje: Ja, ja, nein, unmoglich.

Wieczorem czwartego zapakowali do worków najpotrzebniejsze rzeczy, Gollerowa przyniosła dwa koce.

– Weźcie, na pewno w pociągu będzie zimno. I w kuchni zostawię dla was kanapki na drogę.

Piątego raniutko wyruszyli na stację kolejową, wsiedli do pociągu i o jedenastej byli w Grazu. Pociąg już stał, załadowany, na peronie ogromny tłum, wszyscy chcieli do Polski. Nie było szans na wciśnięcie się do wagonu.

– Nie ma mowy, musimy się zabrać choćby i na dachu – powiedział Wincek.

– Dobra, ładujemy się na dach.

Takich chętnych było więcej, na dachu każdego wagonu siedziało, leżało kilku odważnych, skupiali się przy wywietrznikach, których można się było przytrzymać. Pogoda nie była najgorsza jak na tę porę roku, ale do kraju było daleko, przynajmniej doba jazdy. Usadowili się przy wolnym kominku i tak ruszyli w drogę powrotną do domu.

O czwartej po południu dojechali do Wiednia, tam trochę postali i ruszyli dalej koło piątej, gdy już było ciemno. Minęli Brno około ósmej. Wincek i Michał trochę marzli, ale mieli koce, które dała im Gollerowa, więc nie było najgorzej. O północy wjechali w Sudety. Parowóz sapał, sypał iskrami, ciężko ciągnął pod górę, od czasu do czasu wjeżdżał w tunel. Chłopcy wówczas rozpłaszczali się na dachu, trzymając się mocno wywietrznika.

Po dłuższej jeździe Wincek klęknął na chwilę, żeby wyjąć z tobołka kawałek chleba, i kiedy klęczał, pociąg nagle wjechał w kolejny tunel.

– Uważaj!!! – krzyknął Michał, ale było już za późno. Usłyszał tylko łomot i krzyk przyjaciela, a kiedy wyjechali z tunelu, Wincka nie było już na dachu.

 

8.

Michał wysiadł na stacji w Białymstoku.

– Jak się idzie do Supraśla? – zagadnął pierwszego napotkanego kolejarza.

– Jak wyjdziesz ze stacji, to w prawo, a potem będzie drogowskaz, zresztą każdy ci powie.

Był już koniec listopada, ziemia skuta lekkim przymrozkiem, ale nie było jeszcze śniegu. Wkrótce Michał wyszedł z miasta. Do Supraśla wiódł szeroki, piaszczysty gościniec z pozamarzanymi koleinami. Zaraz za ostatnimi domami Białegostoku zaczął się las i chłopak długo szedł leśną drogą, aż dotarł do kilku chałup.

– Co to za wieś? – zwrócił się do umorusanego malca siedzącego przed sionką.

– Oglodnicki – odpowiedział chłopczyk.

To chyba dobrze idę – pomyślał Michał, przypominając sobie opowieści Wincka. Minął jakieś stawy po prawej stronie drogi, znowu wszedł w las, przeszedł jeszcze kilka kilometrów i zobaczył domy, a z lewej strony, daleko przed sobą, kopuły cerkwi. Supraśl. Zaraz skręcił w pierwszą uliczkę w prawo i jeszcze zapytał przechodzącą kobietę, gdzie mieszkają Woźniccy.

– Czwarty dom z prawej – usłyszał.

Co prawda z lewej strony ulicy nie było żadnych budynków, ale co tam. Podszedł do domu, w którym mieszkał Wincek, zapukał. Wyjrzała może dziesięcioletnia dziewuszka.

– Ty pewnie jesteś Dorotka – powiedział.