W jednej chwili - Suzanne Redfearn - ebook + książka

W jednej chwili ebook

Redfearn Suzanne

4,4

Opis

Przejmująca opowieść o tym, jak kruche jest życie, ale też o tym, jak silne potrafią być nasze więzi i wola przetrwania.

Bestseller rankingu Amazon Chart.

Bestseller Amazona w 10 kategoriach, w tym „literatura” i „beletrystyka”

To miała być wspaniała weekendowa wyprawa na narty z rodziną i przyjaciółmi. Los jednak zrządził inaczej.

W jednej chwili kończy się życie szesnastoletniej Finn, gdy samochód jej rodziców wypada z ośnieżonej drogi i stacza się po zboczu góry. Zawieszona między światami dziewczyna patrzy bezsilnie, jak jej najbliżsi walczą o przetrwanie.

Podjęte wtedy decyzje i dokonane wybory będą prześladować wszystkich uczestników wypadku. Nie potrafiąc opuścić bliskich, Finn wciąż czuwa. Tymczasem jej rodzina i przyjaciele zmagają się z rozpaczą i wyrzutami sumienia. Ojciec szuka zemsty na jedynej osobie, którą może obwiniać – poza sobą. Najlepsza przyjaciółka Finn, Mo, odważnie docieka prawdy, kiedy historia ich wypadku zostaje cynicznie przekłamana. Siostra, Chloe, jest gotowa dołączyć do Finn, a matka, która uratowała ich wszystkich, zmaga się z konsekwencjami swoich decyzji. Finn musi odejść, ale jak ma zostawić rodzinę w rozsypce?

„Sportretowane z ogromną wrażliwością postaci, ich wewnętrzne zmagania i proces przemiany, realistyczne i dające nadzieję zakończenie – ten dramat rodzinny chwyta za serce” - Booklist.

„Najnowsza powieść Suzanne Redfearn wzbudza czysty zachwyt. Uważna kontemplacja życia, śmierci i tego, co pomiędzy nimi, sprawia, że W jednej chwili to wzruszająca i mocna książka” - Mary Kubica, autorka bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”, m.in. Tamta kobieta i Zajmę się tobą.

„[To historia] opowiedziana z perspektywy nastolatki, której życie nagle się kończy. Jej determinacja, by wciąż trwać przy rodzinie, przypomina nam, jak kruche jest to wszystko, czego zupełnie nie doceniamy. W jednej chwili sprawi, że poczujesz wdzięczność za każdy oddech” - Kristin Fields, autorka A Lily in the Light.

„Redfearn zręcznie analizuje decyzje, które – choć podejmowane w ułamku sekundy – mogą odmienić nasz los, i wyrzuty sumienia, których nie potrafimy uciszyć. W jednej chwili przypomina nam, co to znaczy być człowiekiem: słabym, omylnym, ale przecież także wytrwałym i zwycięskim, jeśli tylko mierzymy się z wyzwaniami solidarni i pełni miłości” - Janis Thomas, autorka bestsellerów What Remains True oraz All That’s Left of Me.

W jednej chwili to prawdziwy triumf życia! Kiedy następuje tragedia, dwie rodziny pogrążają się w chaosie i zacierają się granice moralne. Redfearn opisuje szok i rozpacz bliskich sobie ludzi z tak idealnym wyczuciem, empatią i nadzieją, że zaczniesz się zastanawiać, co tak naprawdę się kryje pod lśniącą fasadą najbliższych ci osób” - Liz Fenton i Lisa Steinke, autorki bestselleru Girls’ Night Out.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (213 oceny)
130
52
21
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia o stracie, wybaczaniu, żałobie i miłości
00
Goplana2707

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można oderwać się od lektury!
00
Asia_26

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie wspaniała, łamiąca serce raz za razem
00
Marysia_Dorota_P

Nie oderwiesz się od lektury

Uważam, że książka jest świetna - przeczytałam ją jednym tchem. Historia Finn, jej rodziny i przyjaciół, wycisnęła mi niejedną łzę podczas czytania. Opowiada o tym jak ludzie radzą sobie po ciężkich przeżyciach, po tragedii i śmierci bliskich. Nie zdajemy sobie sprawy z tego jak kruche jest nasze życie i jak niektóre decyzje mogą wpłynąć na dalszy los. Książka na pewno warto przeczytania
00
melania1987

Dobrze spędzony czas

Podeszłam do niej sceptycznie, ponieważ motyw śmierci oraz żałoby nie są moimi ulubionymi, a tu takie zaskoczenie. Ciekawy pomysł miała autorka, na fabułę książki mogę po lekturze stwierdzić. Książka jest pisana z perspektywy osoby która nie żyje, trochę tak jakby bylibyśmy muchą na ścianie i wszystko podglądali. Każdy z uczestników w feralnego wypadku próbuję sobie na swój sposób poradzić z traumą którą przeżył, a także starają sobie ułożyć życie na nowo i przewartościować swoje priorytety. Mam nadzieję że nigdy się nie znajdę w podobnej sytuacji i Wam też tego nie życzę. Jeździjcie bezpiecznie i uważajcie na siebie.
00

Popularność




Dla Halle

Pro­log

Pani Kamin­ski wie­działa.

Na długo przed­tem.

Kie­dyś mie­li­śmy ją za matkę psy­cho­patkę, kobietę neu­ro­tyczną, para­no­iczkę. Za jej ple­cami mówi­li­śmy o niej „kla­wisz” i współ­czu­li­śmy Mo, że musi się uże­rać z taką obse­syjną, wiecz­nie zalęk­nioną matką. Powie­dzieć, że pani Kamin­ski wycho­wy­wała córkę pod klo­szem, to mało. Przy­ję­cia uro­dzi­nowe na plaży czy przy base­nie w ogóle nie wcho­dziły w grę, chyba że zapro­szono także panią Kamin­ski – czter­dzie­sto­pa­ro­letni cień cza­jący się na pia­sku lub na skraju wody, zawsze czu­wa­jący nad roz­bry­ka­nymi dwu­na­sto­lat­kami. Disney­land był wyklu­czony. Ta cicha, niska kobieta – nieco ponad metr pięć­dzie­siąt wzro­stu – o łagod­nym uśmie­chu i nad­mier­nej uprzej­mo­ści, strze­gła Mo z zaska­ku­jącą, wręcz impo­nu­jącą zacię­to­ścią.

Po cichu się zasta­na­wia­li­śmy, czy może pani Kamin­ski prze­żyła w dzie­ciń­stwie jakąś traumę i stąd brała się jej nado­pie­kuń­czość, ale Mo twier­dziła, że to nie to. Mówiła, że jej mama po pro­stu uważa, że nikt nie opie­kuje się cudzymi dziećmi tak jak swo­imi. W ogóle Mo była ogrom­nie wyro­zu­miała. Zno­siła zacho­wa­nie matki z o wiele więk­szą cier­pli­wo­ścią, niż my byśmy oka­zy­wali naszym mamom, gdyby wtrą­cały się w nasze życie tak jak pani Kamin­ski w życie Mo.

Zmię­kła, dopiero gdy w szó­stej kla­sie poja­wił się temat obozu nauko­wego. Z fazy gra­nitu prze­szła w fazę stali, czyli mate­riału, który da się kuć, choć na­dal trzeba się przy tym nie­źle natru­dzić. Na obóz jechali wszy­scy z naszej klasy – poza Mo. Nauczy­ciel zadzwo­nił naj­pierw do pani Kamin­ski, potem do dyrek­torki, póź­niej do mojej mamy. I to ona ją prze­ko­nała. Mój tata miał jechać z nami jako jeden z opie­ku­nów i obie­cał oso­bi­ście dopil­no­wać bez­pie­czeń­stwa Mo. Może pani Kamin­ski tak ufała mojej mamie, a może tacie, a może po pro­stu dotarło do niej, że nie może bez końca trzy­mać córki w żela­znym uści­sku, a może wyni­kało to z tego, że obóz sta­no­wił bar­dzo ważny ele­ment pro­gramu naucza­nia w kla­sie szó­stej. W każ­dym razie po raz pierw­szy w jej dwu­na­sto­let­nim życiu Mo pozwo­lono wyfru­nąć z gniazda bez mamy u boku.

Od tego czasu pani Kamin­ski czę­sto powie­rzała nam córkę, przy czym za każ­dym razem rodzice zdo­by­wali jej zaufa­nie za pomocą bez­tro­sko rzu­ca­nych słów: „Będziemy jej pil­no­wać jak wła­snego dziecka”, „Jest w dobrych rękach”, „Mo jest dla nas niczym córka”. Dużo myślę teraz o tych fra­ze­sach, bo czy to moż­liwe, że te utarte słowa i lek­ko­myślne obiet­nice wpły­nęły jakoś na bieg wyda­rzeń, czy też zupeł­nie nie miały zna­cze­nia i bez nich wszystko poto­czy­łoby się w ten sam spo­sób?

Przez wszyst­kie te lata mnie także nie­raz powie­rzano pani Kamin­ski, ale moi rodzice ni­gdy nie wyma­gali od niej żad­nych gwa­ran­cji bez­pie­czeń­stwa. Mo jest jedy­naczką, więc jej rodzina zabie­rała mnie ze sobą do towa­rzy­stwa na wszyst­kie waka­cje. Byłam z nimi w Afryce, Hisz­pa­nii, Taj­lan­dii i na Ala­sce. Moi rodzice chęt­nie przyj­mo­wali wszyst­kie te zapro­sze­nia i ni­gdy nie żądali od pani Kamin­ski obiet­nic podob­nych do tych, które my skła­da­li­śmy, gdy bra­li­śmy ze sobą Mo. Być może wycho­dzono z zało­że­nia, że to działa w obie strony. A może w głębi duszy moi rodzice wie­dzieli, że im takiej obiet­nicy nikt nie złoży, przez co decy­zja o pusz­cza­niu mnie z rodziną Mo byłaby nieco dziwna. Wyobra­żam sobie, że moi rodzice domy­ślali się, iż nie­po­koje pani Kamin­ski wyni­kają z głę­bo­kiej auto­re­flek­sji. Naj­wy­raź­niej zda­wała sobie sprawę, że w obli­czu trzę­sie­nia ziemi, wybu­chu wul­kanu lub ryzyka uto­nię­cia statku, jeśli los postawi ją przed tak poważ­nym wybo­rem, zadba przede wszyst­kim o swoje dziecko, a choć były­śmy z Mo jak sio­stry, pani Kamin­ski by­naj­mniej nie zali­czała mnie do swo­ich dzieci.

Już w moich naj­wcze­śniej­szych wspo­mnie­niach pamię­tam, jak moje sio­stry, kole­żanki i ja sama prze­wra­camy oczami na każdą wzmiankę o pani Kamin­ski. Wszy­scy mieli ją za wariatkę.

Teraz nikt już tak nie myśli.

Pani Kamin­ski wie­działa. Na długo przed­tem. I zasta­na­wiam się, jakim cudem. Czy była wieszczką, wizjo­nerką z nad­przy­ro­dzo­nym darem jasno­widz­twa? A może było po pro­stu tak, jak mówiła Mo – była to jedy­nie racjo­nalna, zdro­wo­roz­sąd­kowa postawa oparta na pro­stym zało­że­niu, że nikt nie zaopie­kuje się twoim dziec­kiem tak, jak ty byś się nim zajęła? Może pani Kamin­ski wie­działa, że jeśli będzie trzeba pod­jąć taką decy­zję, jej dziecko zosta­nie ura­to­wane dopiero w dru­giej kolej­no­ści?

Nad tym wła­śnie się zasta­na­wiam. Teraz. Już potem.

1

Jesz­cze jedna debata nad tym, czy wstążka ma być różowa czy złota, i przy­się­gam, że nie wytrzy­mam! KOGO TO OBCHO­DZI? Dla­czego oni nie wzięli tego ślubu pota­jem­nie? Mam już dość. ZDY­CHAM TU!!!

Ese­mes od Mo przy­cho­dzi nie­mal natych­miast: Zna­czy dobrze się bawisz?

Wyry­wa­nie zęba byłoby mniej bole­sne. Zno­szę tę tor­turę już od pię­ciu mie­sięcy. Odkąd tylko moja sio­stra ogło­siła zarę­czyny, każdy naj­mniej­szy szcze­gół jej ślubu został dosłow­nie roz­ło­żony na czyn­niki pierw­sze i prze­mie­lony ad nauseam, a tym­cza­sem do wiel­kiego dnia wciąż pozo­stały jesz­cze trzy mie­siące. Ad nauseam. Oto słowo, któ­rego o wiele za rzadko się używa (a może dwa słowa?), w tym kon­tek­ście jest bar­dzo ade­kwatne – od tego wszyst­kiego naprawdę robi mi się już nie­do­brze.

Jest pią­tek, cudowne popo­łu­dnie, błę­kitne niebo i w ogóle ide­alny dzień, żeby być na plaży ze skim­bo­ar­dem lub deską do sur­fo­wa­nia albo po pro­stu spę­dzać czas z przy­ja­ciółmi. Ale zamiast tego sie­dzę na pod­ło­dze przy­mie­rzalni w salo­nie sukien ślub­nych, bo moja sio­stra musi zapre­zen­to­wać suk­nię mamie, cioci i mnie, swo­jej mało entu­zja­stycz­nej druh­nie. Mojej dru­giej sio­stry, Chloe, nie ma z nami. Jakiś tydzień po ogło­sze­niu zarę­czyn pal­nęła coś o tym, że insty­tu­cja mał­żeń­stwa jest archa­icz­nym patriar­chal­nym kon­struk­tem mają­cym na celu pod­po­rząd­ko­wy­wa­nie sobie kobiet, co spra­wiło, że w try­bie natych­mia­sto­wym została zwol­niona z całej tej szopki, ja nato­miast bły­ska­wicz­nie awan­so­wa­łam w ślub­nej hie­rar­chii.

Teraz roz­my­ślam, gdzie się podziewa Chloe. Pew­nie szlaja się po mie­ście z Vance’em, nie odry­wają od sie­bie ust albo rąk, roz­ko­szu­jąc się nie­sa­mo­witą pogodą. O mało nie jęczę z zazdro­ści i nie po raz pierw­szy zasta­na­wiam się, czy ten komen­tarz nie został rzu­cony z pełną pre­me­dy­ta­cją. Chloe ma do takich rze­czy talent. Wie, co zro­bić, żeby wszystko szło po jej myśli, a osiem mie­sięcy ści­słej współ­pracy z mamą z pew­no­ścią jest czymś, co jej zda­niem nie powinno się wyda­rzyć.

Podzi­wiam wręcz genial­ność tego kroku. Moja sio­stra zdo­łała wymi­gać się z tego wszyst­kiego, mimo że prze­cież wcale ofi­cjal­nie tego nie zro­biła. Zgrab­nie zepchnęła na mnie całą odpo­wie­dzial­ność wyni­ka­jącą z pozo­sta­wa­nia prawą ręką Aubrey. Wyobra­żam sobie, jak Chloe uśmie­chała się chy­trze, knu­jąc ten plan. Dobrze wie­działa, że nie zno­szę takich cyr­ków, a osiem mie­sięcy nie­koń­czą­cych się roz­mów o pier­do­łach i zmu­sza­nia się do entu­zja­stycz­nego, wspie­ra­ją­cego uśmie­chu zde­cy­do­wa­nie nad­wy­ręży moje zwy­kle pogodne uspo­so­bie­nie osoby, która cho­dzi na zakupy tylko wtedy, gdy już naprawdę skoń­czy jej się porządna bie­li­zna.

– Co o tym myślisz, Finn? – pyta Aubrey, więc pod­no­szę wzrok znad tele­fonu, który wła­śnie poka­zuje ciąg naj­za­baw­niej­szych na świe­cie memów o zwie­rzę­tach.

Na ekra­nie mam kota jadą­cego na psie husky z unie­sioną łapą i pod­pi­sem: „Za tą myszą!”.

Mru­gam i uśmiech zamiera mi na ustach, bo nagle czuję nie­ocze­ki­wany ucisk w gar­dle. Mimo że nie zno­szę niczego, co koron­kowe, ślubne i dziew­czyń­skie, moje serce ści­ska się w zaska­ku­jąco dziew­czyń­ski spo­sób. Aubrey już od dwóch tygo­dni nie mówi o niczym innym, tylko o tym, jak dosko­nała jest jej suk­nia. Więk­szość tego pusz­cza­łam zupeł­nie mimo uszu – coś tam jest saty­nowe, coś innego jedwabne, jakieś perły, wstążki i dekolt typu łódka, cokol­wiek to zna­czy. Ale nagle staje przede mną – przez te buty na bar­dzo wyso­kich obca­sach nie­mal nade mną – w odmę­tach ide­al­nie gład­kiej satyny w kolo­rze kości sło­nio­wej, która spływa z jej nie­praw­do­po­dob­nie wąskiej talii. Wokół dekoltu, który, jak się domy­ślam, jest dekol­tem typu łódka, wiją się maleń­kie perełki i w ogóle wygląda jak księż­niczka wró­żek, naj­pięk­niej­sza kobieta na świe­cie, a mnie zatyka na widok jej urody i może jestem nawet tro­chę zazdro­sna.

Za nią mama składa ręce z zachwytu, a cio­cia Karen ota­cza mamę ramie­niem. Urze­czone nie­świa­do­mie pochy­lają ku sobie głowy, ich popie­late blond włosy nie­mal się sty­kają.

– Ładna – rzu­cam, jakby to nie było nic takiego, i z powro­tem sku­piam wzrok na komórce. Czarny pies mruży oczy, przed nim leżą roz­pły­wa­jące się żółte lody. Pod­pis: „Zmro­ziło mnie”. Uśmie­cham się i prze­glą­dam dalej memy, a mama z cio­cią zachwy­cają się i krążą wokół wdzię­czą­cej się Aubrey, przy­glą­da­jąc się sukience z każ­dej strony.

Cio­cia Karen przy­staje tuż przy mnie.

– Zróbmy zdję­cie – pisz­czy. – Z Finn. One obie, razem.

Wzdry­gam się na samą myśl o tym, że wylą­duję na Face­bo­oku cioci z jakimś debil­nym tagiem w rodzaju: „Boska panna młoda Aubrey i przy­szła ucie­ka­jąca panna młoda Finn Mil­ler”.

– Mowy nie ma – mówi mama, ratu­jąc mnie z opre­sji. – Zdję­cia będziemy robić dopiero na ślu­bie. Przed­tem nie wolno foto­gra­fo­wać panny mło­dej w sukni. To przy­nosi pecha.

Oddy­cham z ulgą i odsu­wam się tro­chę dalej od Aubrey, bojąc się, że nawet moja bli­skość jakoś ją splami. Uśmie­cha się do mnie ze swych wyżyn i bez­gło­śnie szep­cze: „dzię­kuję”, a potem wraca do tych roz­g­da­ka­nych kwok, które już prze­szły z fazy zachwy­tów do fazy joj­cze­nia na temat koniecz­nych popra­wek.

Czuję cie­pło na policz­kach i upo­mi­nam się szybko. Aubrey już mi dzię­ko­wała jakiś bilion razy, choć to wcale nie było nic wiel­kiego. Moja roz­mowa z jej przy­szłą teściową zajęła mniej niż pięć minut, a pani Kin­sell przy­jęła to zupeł­nie spo­koj­nie.

W ogóle bym do niej nie dzwo­niła, gdyby nie to, że Aubrey strasz­nie się tym prze­jęła. Jak dla mnie suk­nia pani Kin­sell z opisu wyda­wała się zupeł­nie spoko i uzna­łam, że to naprawdę faj­nie, że Aubrey będzie przed­sta­wi­cielką czwar­tego poko­le­nia, która ją włoży – „kla­syczny krój, kora­liki w stylu vin­tage, wik­to­riań­ski koron­kowy koł­nie­rzyk, saty­nowe guziczki na ple­cach”. Ale Aubrey prak­tycz­nie pła­kała, gdy recy­to­wała te słowa, a że tak ogól­nie jestem bez­na­dziejną druhną, stwier­dzi­łam, że cho­ciaż tyle mogę dla niej zro­bić. Mo mówi, że mój spo­sób radze­nia sobie z takimi rze­czami to praw­dziwy dar – bez­po­śred­niość, która jakimś cudem ni­gdy nikogo nie uraża. Moim zda­niem to raczej inni mają talent do kom­pli­ko­wa­nia spraw. Jeśli się po pro­stu powie, jak jest, tak naprawdę nie oka­zuje się to ani dobre, ani złe. Pani Kin­sell była z początku zasko­czona, ale szybko doszła do sie­bie. Nawet wyznała, że ona też chciała sobie sama kupić suk­nię ślubną.

Widać zaraz po tym, jak się ze mną roz­łą­czyła, zadzwo­niła do swo­jej przy­szłej syno­wej, bo pół godziny póź­niej zadryn­dała do mnie Aubrey i dzię­ko­wała mi bez końca. A teraz, pięć mie­sięcy póź­niej, stoi tu przede mną, krę­cąc się, wdzię­cząc i uśmie­cha­jąc, więc bar­dzo się cie­szę, że wpa­dłam na pomysł, żeby wyko­nać tam­ten tele­fon.

Cio­cia Karen pod­nosi rękami swój obfity biust, podwójne D, suge­ru­jąc więk­szy dekolt, a mama kręci głową, widząc, że Aubrey pota­kuje, twier­dząc, że Ben byłby zachwy­cony. Wła­śnie wtedy udaje mi się strze­lić im fotkę, ciche cyk­nię­cie mojej komórki zostaje sku­tecz­nie zagłu­szone przez ich chi­chot.

Spo­glą­dam na mały ekran, wszyst­kie trzy się śmieją, ich twa­rze roz­ma­zane z rado­ści, odbi­cie sukni w lustrze, Aubrey uśmiech­nięta od ucha do ucha, mama i cio­cia Karen pro­mie­nieją. Prze­sy­łam zdję­cie do Mo z komen­ta­rzem: Wygląda bosko! i dodaję jesz­cze mnó­stwo ser­du­szek i uśmiech­nię­tych emo­ti­ko­nów.

Ekran prze­suwa się, gdy poja­wia się odpo­wiedź od Mo: Przy­znaj się, w głębi serca jesteś roman­tyczką. À pro­pos, już się zde­cy­do­wa­łaś?

Mimo­wol­nie ukła­dam usta w dzió­bek, który prze­suwa się w lewo, potem w prawo, gdy gapię się na to pyta­nie, jak­bym miała nadzieję, że lśniące pik­sele zaofe­rują mi jakieś oświe­ce­nie – odpo­wiedź albo odwagę, któ­rej bra­kuje mi od chwili, gdy zwie­rzy­łam się Mo, że zasta­na­wiam się, czy nie zapro­sić Char­liego McCoya na szkolny bal. Co roku to dziew­czyny mają zapra­szać chłop­ców na tę imprezę. W zeszłym roku poszłam bez chło­paka, z grupą innych dziew­czyn zbyt nie­śmia­łych, zbyt dum­nych lub zbyt brzyd­kich, żeby kogo­kol­wiek zapro­sić. Wło­ży­ły­śmy trampki do sukie­nek, pod­bi­ły­śmy par­kiet naszymi sza­lo­nymi plą­sami i pochło­nę­ły­śmy wszyst­kie słod­ko­ści, nabi­ja­jąc się ze sztyw­niar, które męczyły się na obca­sach, uśmie­chały ner­wowo do swo­ich chłop­ców i z utę­sk­nie­niem spo­glą­dały na pię­trzące się na sto­łach zaka­zane kalo­rie.

Przez długi czas byłam prze­ko­nana, że w tym roku zro­bię tak samo, ale to było, zanim poja­wił się Char­lie. Zupeł­nie jak­bym go sobie wyśniła. Dobry Boże, ześlij mi, pro­szę, wyso­kiego, osza­ła­mia­ją­cego, nieco nie­zdar­nego pił­ka­rza o zie­lo­nych oczach. I ta-dam: oto był pierw­szego dnia szkoły na mojej pierw­szej lek­cji.

– Zie­mia do Finn. – Aubrey rzuca mi bluzę i nagle uświa­da­miam sobie, że już się prze­brała z powro­tem w zwy­kłe ciu­chy i wycho­dzimy z przy­mie­rzalni.

Drep­czę za nią. Mama i cio­cia zatrzy­mują się jesz­cze przy kasie, żeby poroz­ma­wiać z wła­ści­cielką sklepu, a my z Aubrey wycho­dzimy na dwór. Sio­stra natych­miast wyciąga komórkę i dzwoni do Bena. Chi­cho­cze do słu­chawki, z prze­ję­ciem opo­wia­da­jąc mu o sukni i o tym, co powinna wło­żyć na spo­tka­nie z jego rodzi­cami. W ten week­end lecą z Benem do Ohio, żeby mogła lepiej poznać przy­szłych teściów.

– Kocham cię – rzuca na poże­gna­nie i się roz­łą­cza.

Jej wypie­lę­gno­wana dłoń unosi się do ust, Aubrey obgryza skórki.

– Wszystko w porządku? – pytam.

– Stre­suję się.

Odsu­wam jej dłoń od ust, zanim zacznie krwa­wić.

– No, znie­na­wi­dzą cię. Cie­bie po pro­stu nie da się lubić. – Prze­wra­cam oczami, a ona marsz­czy nos.

– Przy­naj­mniej mamy z Benem wymówkę, żeby nie jechać z wami na ten taty eks­pe­ry­men­talny rodzinny biwak inte­gra­cyjny.

– Zna­czy chcesz powie­dzieć, że jeste­ście total­nie zała­mani, iż nie spę­dzi­cie trzech dni w samot­nej cha­cie w środku lasu, bez tele­wi­zora, radia i Inter­netu, za to we wspa­nia­łym towa­rzy­stwie naszej rodziny?

– Wie­rzyć mi się nie chce, że jemu się wydaje, że to dobry pomysł.

– Znasz tatę, jest opty­mi­stą.

– Raczej samo­bójcą. Prze­cież to nie pomoże.

Wzru­szam ramio­nami i odwra­cam wzrok. Mam nadzieję, że się myli, choć oba­wiam się, że ma rację. Nie da się już powie­dzieć, że nasza rodzina prze­cho­dzi burz­liwy okres. To regu­larny sztorm. Rodzice nie­ustan­nie się kłócą, z moim bra­tem Ozem są coraz więk­sze kło­poty, Chloe bun­tuje się jakoś tak, jakby głów­nie cho­dziło jej o to, żeby wku­rzyć mamę, a do tego ja też zawa­li­łam parę razy. W rezul­ta­cie ostat­nio spę­dzam chyba wię­cej czasu w domu Mo niż we wła­snym. Jeste­śmy jak czynny wul­kan, każde pięć minut razem grozi eks­plo­zją. Trzy dni to istne kusze­nie Wezu­wiu­sza.

– Przy­naj­mniej Mo będzie z wami – rzuca mi na pocie­sze­nie Aubrey. Moja sio­stra ją uwiel­bia zupeł­nie tak jak ja.

– I Nata­lie – dodaję.

– Co? – jęczy z nie­do­wie­rza­niem Aubrey, a jej mina wyraża już tylko czy­ste współ­czu­cie.

Ide­ali­styczny plan taty wywo­łał bierno-agre­sywny odwet mojej mamy: zapro­siła na wyjazd cio­cię Karen, wujka Boba i ich nie­zno­śną córkę, Nata­lie, co ozna­cza, że Mo i ja będziemy musiały zawsze wszystko robić z nią.

– A Chloe zabiera Vance’a – dorzu­cam na dobitkę, żeby Aubrey miała pełen obraz tego debil­nego planu.

Chloe zresztą zgo­dziła się jechać z nami tylko dla­tego, że Vance uwiel­bia jeź­dzić na snow­bo­ar­dzie, a jest spłu­kany. Pokój za darmo, deska i jesz­cze kar­nety na wyciąg były ofertą zbyt kuszącą, żeby ją odrzu­cić, nawet jeśli w zamian Vance będzie musiał przez cały week­end uże­rać się z moją rodziną. Myślę, że trudno byłoby zna­leźć jakiś inny powód, by namó­wić Chloe do spę­dze­nia z mamą choćby minuty, a co dopiero trzech dni. Jej odda­nie dla Vance’a jest jed­nak bez­gra­niczne, choć zara­zem zupeł­nie nie­zro­zu­miałe dla reszty naszej rodziny. Ten facet to totalny nie­rób, a w dodatku zadu­fany w sobie. Ubz­du­rało mu się, że zosta­nie zawo­do­wym teni­si­stą.

– No to rze­czy­wi­ście ubaw po pachy – pod­su­mo­wuje Aubrey i widzę, że już zupeł­nie ina­czej patrzy teraz na per­spek­tywę spę­dze­nia week­endu z przy­szłymi teściami.

Ze sklepu wycho­dzą cio­cia Karen i mama. Mama otwiera swo­jego nowego mer­ce­desa, bia­łego SUV-a, któ­rego kupiła sobie mie­siąc temu na uro­dziny.

– Niech Finn pro­wa­dzi – mówi cio­cia nie­win­nym tonem, choć oczy­wi­ście te słowa by­naj­mniej nie są nie­winne. Cio­cia Karen jest według mojego taty genialną mąci­cielką. Uwiel­bia kło­poty niczym lepre­chaun, mały, zło­śliwy skrzat o dia­bel­skich mocach. Zawsze jest z nią wesoło, to zna­czy z wyjąt­kiem tych chwil, kiedy zamie­rza pośmiać się z cie­bie. Teraz jej sta­ran­nie wyde­pi­lo­wane brwi uno­szą się lekko. – Prze­cież masz już pozwo­le­nie, prawda, Finn?

Widzę, jak mama się spina, całe jej ciało wzdraga się na myśl o tym, że ktoś miałby usiąść za kie­row­nicą jej pięk­nego, nowiut­kiego samo­chodu.

– Wola­ła­bym dożyć wła­snego ślubu – dorzuca swoje Aubrey.

– Finn jest z pew­no­ścią dosko­na­łym kie­rowcą – mówi cio­cia, wyry­wa­jąc mamie pilota z ręki.

– Może kiedy indziej – bąka mama, usi­łu­jąc odzy­skać klu­czyki.

– Bzdura – ofu­kuje ją cio­cia, odsu­wa­jąc się od niej i bio­rąc mnie pod ramię, żeby uciec razem ze mną. – Jeśli nie dziś, to kiedy? – Pusz­cza do mnie oko i uśmie­cha się zawa­diacko.

Kiedy indziej była­bym zachwy­cona. Mało jest rze­czy, które spra­wiają mi taką radość jak męki mojej mamy, a poza tym uwa­żam, że jestem nie­zrów­nana, jeśli cho­dzi o odwagę i spor­tową spraw­ność, więc pomysł, żeby wsko­czyć za kółko i popę­dzić przez ulice niczym Danica Patrick, a przy oka­zji prze­ra­zić mamę na śmierć i zachwy­cić cio­cię, jest jak naj­bar­dziej w moim stylu.

Jest tylko jeden malutki pro­blem.

– No już, wsia­daj – roz­ka­zuje mi cio­cia, otwie­ra­jąc drzwi kie­rowcy.

Prze­ły­kam ślinę. Mój instruk­tor jazdy, łysy męż­czy­zna z poważną hali­tozą i ner­wami ze stali, okre­ślił to fachowo jako „dys­lek­sję peda­łową”, drobny pro­blem pole­ga­jący na tym, że nie­ustan­nie mylą mi się pedały gazu i hamulca – pro­blem, któ­rego dotych­czas nie udało mi się wyeli­mi­no­wać, choć wydaje się to takie pro­ste.

– Ni­gdy nie jecha­łam takim dużym samo­cho­dem – bąkam. – Więc może będzie lepiej, jeśli…

– Nie gadaj głu­pot – prze­rywa mi cio­cia. – To bułka z masłem. Mer­ce­desy wła­ści­wie same się pro­wa­dzą – nawija z sze­ro­kim uśmie­chem. Widać, że posta­no­wiła się dobrze bawić, i nic jej od tego nie odwie­dzie.

Aubrey już sie­dzi na tyl­nym sie­dze­niu, a mama zapina pas na miej­scu pasa­żera. Nie wie o moim pro­ble­mie. Kiedy rodzice spy­tali, jak mi idzie na lek­cjach jazdy, odpo­wie­dzia­łam wymi­ja­jąco, że spoko.

– Pamię­tam, jak zro­bi­łam tak z tobą – mówi mama, oglą­da­jąc się na Aubrey. – Byłaś takim ner­wu­skiem. Minęły dłu­gie tygo­dnie, nim odwa­ży­łaś się wyje­chać z naszej dziel­nicy.

– Po pro­stu byłam ostrożna – odpo­wiada Aubrey, wysta­wia­jąc język. – Nie ma w tym nic złego. Na­dal mam zupeł­nie czy­stą kartę: żad­nych wypad­ków, żad­nych man­da­tów. Czego nie można powie­dzieć o tobie.

Mama sły­nie w rodzi­nie z man­da­tów za prze­kro­cze­nie pręd­ko­ści. Dostaje co naj­mniej dwa w roku, i to nie licząc tych, z któ­rych uda się jej wymi­gać.

– Chloe była za to genialna – cią­gnie mama. – Zupeł­nie jakby całe życie sie­działa za kie­row­nicą. Jedna lek­cja i była gotowa obje­chać cały kraj.

To mi wjeż­dża na ambi­cję. Na tym polega pro­blem z posia­da­niem dwóch star­szych sióstr: do cze­go­kol­wiek się wezmę, zawsze już wcze­śniej to zro­biły, więc czuję, że muszę zro­bić to lepiej.

Spo­glą­dam na pedały na pod­ło­dze. Ten po pra­wej jest wąski i pio­nowy, ten po lewej – sze­roki i poziomy. Prawy – gaz. Lewy – hamu­lec. To żadna filo­zo­fia. Jeden ozna­cza: jechać. Drugi – stop. Każdy to potrafi. Serio, połowa mojej klasy ma już prawo jazdy, a więk­szość z nich to idioci.

– Finn? – odzywa się cio­cia, prze­chy­la­jąc głowę. Chyba zasko­czyło ją moje mil­cze­nie.

Uśmie­cham się i wsia­dam. Cio­cia klasz­cze w dło­nie z zachwytu, a potem zamyka za mną drzwi.

– Tu z tyłu jest jesz­cze mnó­stwo miej­sca – zapew­nia mnie, więc prze­su­wam fotel, żeby zmie­ściły się moje dłu­gie nogi.

Usta­wiam sobie lusterka i kie­row­nicę, popra­wiam i jesz­cze raz popra­wiam, aż wszystko jest ide­al­nie, ale mam mętlik w gło­wie. Prawy – gaz. Lewy – hamu­lec. Prawy – jechać. Lewy – stop. No już, weź się w garść. Prawy. Lewy. Jechać. Stop.

– Nie­wy­klu­czone, że jed­nak umrę ze sta­ro­ści – stwier­dza Aubrey.

Obra­cam się i posy­łam jej przez ramię zło­śliwy uśmiech. Potem znów sku­piam się na peda­łach. Ostroż­nie kładę nogę na hamulcu, następ­nie naci­skam guzik zapłonu i włą­cza się sil­nik. Ponow­nie patrzę w lusterka, żeby się upew­nić, że nikogo za nami nie ma, a potem jesz­cze na wszelki wypa­dek kręcę głową we wszyst­kie strony.

– Serio? – jęczy Aubrey. – Mam samo­lot o świ­cie. Myśli­cie, że zdążę?

Mama się śmieje.

– Świet­nie sobie radzisz, Finn – mówi wspie­ra­jąco cio­cia, ale chyba czuję w jej gło­sie lek­kie poczu­cie winy.

Tak, lubi mącić, ale ma dobre serce. Należy do tych osób, które zawsze zachwy­cają się dziećmi i ratują pisklęta, gdy wypadną z gniazda. Nie wysko­czy­łaby z taką pro­po­zy­cją, gdyby miała choć cień podej­rze­nia, że mnie tym zestre­suje.

Włą­czam wsteczny i zaczy­nam się wyco­fy­wać z miej­sca par­kin­go­wego. Samo­chód szar­pie.

– Dobra robota – chwali cio­cia.

– I oto rodzina Mil­le­rów wraz z cio­cią Karen opusz­czają par­king – ogła­sza Aubrey.

Mama znów chi­cho­cze.

Wyjeż­dżam na Coast High­way i jedziemy w stronę domu, jedna prze­cznica, druga, nikt nic nie mówi, a ja wiem, że choć bar­dzo sta­ram się wyglą­dać na pewną sie­bie, pasa­żerki czują mój strach.

Widzę pierw­sze świa­tła, teraz jest czer­wone, więc bar­dzo sta­ran­nie – lewy, lewy, lewy – prze­su­wam stopę z gazu na hamu­lec.

Zatrzy­mu­jemy się łagod­nie, a ja robię wydech przez nos i men­tal­nie kle­pię się po ple­cach.

Świa­tło zmie­nia się na zie­lone, prze­su­wam stopę na gaz i ruszamy.

Po poko­na­niu dwóch kolej­nych prze­cznic i po dwóch niczym nie­za­kłó­co­nych posto­jach na świa­tłach odwa­żam się polu­zo­wać uścisk pal­ców na kie­row­nicy i zaczy­nam się uspo­ka­jać. Dam radę. Muszę się tylko sku­pić. Pomyśl o tym, a potem to zrób, zupeł­nie jak w spo­rcie.

Moje pasa­żerki też oddy­chają z ulgą. Aubrey sięga, żeby włą­czyć radio, a mama się odwraca, żeby powie­dzieć coś o jakimś szcze­góle, o któ­rym musi koniecz­nie wspo­mnieć flo­ry­stce.

I wtedy to się staje. Mama mówi coś o liliach, że nie mają pyłku czy coś takiego, kiedy nagle jakiś samo­chód za nami trąbi. Ryk, od któ­rego zamiera mi serce. Stopa natych­miast prze­suwa się na bok i wali po hamulcu tak ostro, że mama musi chwy­cić się deski roz­dziel­czej.

Jej głowa się odwraca, moja skóra staje w pło­mie­niach. Nie mam odwagi nawet na nią spoj­rzeć, poczu­cie winy dosłow­nie pro­mie­niuje z mojej usia­nej irlandz­kimi pie­gami twa­rzy. Wiem, że wie. Tak już jest z moją mamą: zawsze wie.

Aubrey i cio­cia Karen nie mają o niczym poję­cia. Trę­bacz mija nas, Aubrey poka­zuje mu środ­kowy palec, a cio­cia mówi:

– Dupek. Nie­któ­rym to się zawsze spie­szy nie wia­domo dokąd. Świet­nie sobie radzisz, Finn.

Cała się trzęsę, gdy znów ruszamy. Moja uwaga sku­pia się niczym laser tylko na tym, żeby prze­je­chać resztę drogi do domu bez żad­nych incy­den­tów. Wzrok mam sku­piony na ulicy i sta­ram się nie myśleć o sie­dzą­cej tuż obok mamie i o tym, co o mnie sądzi.

Obiet­nicę zło­ży­łam nie­cały tydzień temu, a ona wyba­czyła mi z nie­sły­chaną wyro­zu­mia­ło­ścią, szcze­gól­nie że moja ostat­nia przy­goda skoń­czyła się na poli­cji. Nie­winne wyzwa­nie, które nie poszło po mojej myśli – kamień, który wystrze­li­łam z huś­tawki, pole­ciał o wiele dalej, niż to osza­co­wa­łam, o mało nie zabi­ja­jąc jed­nego dzie­ciaka i łamiąc znak dro­gowy. Mama po mistrzow­sku zała­twiła to tak, jak tylko dosko­nały praw­nik potrafi. Zaga­dała z poli­cjan­tem, który mnie aresz­to­wał, i tak długo żar­to­wała z nim i chi­cho­tała, aż naprawdę uwie­rzył, że nie popeł­niono żad­nego prze­stęp­stwa. Po pro­stu cie­kawy świata młody umysł pró­bo­wał zro­zu­mieć prawa fizyki. Gdy dotar­ły­śmy do domu, powie­działa tylko: „Wiesz, Finn, prze­pro­siny są coś warte tylko wtedy, kiedy wypo­wiada się je naprawdę szcze­rze”. Te słowa zabo­lały. Ostat­nio cią­gle prze­pra­szam.

Dałam jej wów­czas słowo skauta, że naprawdę obie­cuję poprawę i że odtąd trzy razy się zasta­no­wię, zanim sko­czę, co ją nieco roz­śmie­szyło, bo moje ostat­nie prze­stęp­stwo pole­gało w zasa­dzie na ska­ka­niu z huś­tawki.

Teraz jed­nak się nie uśmie­cha. Sie­dzi nie­ru­chomo jak posąg, patrząc przez przed­nią szybę, a ja czuję się gorzej niż okrop­nie. Pięć dni. Tyle tylko zajęło mi zła­ma­nie obiet­nicy. Znów ją zawio­dłam.

W końcu widzę ostat­nie świa­tła i nie­mal wiwa­tuję z rado­ści. Jesz­cze jedna prze­cznica, w prawo, potem w lewo i będziemy w domu. Kiedy świa­tło zmie­nia się na żółte, jestem gotowa zro­bić, co w mojej mocy, żeby samo­chód znów nie szarp­nął. Doty­kam hamulca tak, jak nauczył mnie instruk­tor, żeby powoli zmniej­szyć pręd­kość.

Już pra­wie sto­imy, koła led­wie się toczą, a ja mam wzrok utkwiony w zde­rzaku samo­chodu przed nami, kiedy wibruje mój tele­fon. Ese­mes. Dwa mocne drgnię­cia, które zaczy­nają się w tyl­nej kie­szeni, ale wędrują dalej po mojej nodze aż do stopy i samo­chód nagle szar­pie do przodu.

– Hamu­lec! – wrzesz­czy mama, jej głos łączy się z okrop­nym chrzę­stem metalu, gdy wbi­jamy się w wóz przed nami. – Hamu­lec! – powta­rza, a ja sta­ram się w niego tra­fić, ale nie wie­dzieć czemu wciąż przemy naprzód, wci­ska­jąc samo­cho­dzik przed nami w sto­ją­cego przed nim pick-upa.

– Nie ten pedał – mówi mama, a moja stopa prze­ska­kuje na bok.

Mama wyska­kuje z samo­chodu, zanim nawet zdążę prze­su­nąć drą­żek do pozy­cji postoju.

– O cho­lera – wyrywa się sie­dzą­cej za mną Aubrey.

– Ojoj – jęczy cio­cia Karen.

Wyta­czam się zza kie­row­nicy, moje ciało znowu stoi w ogniu.

Mama już roz­ma­wia z kie­rowcą samo­chodu, w który ude­rzy­ły­śmy. Pochyla się nad otwar­tym oknem. W środku sie­dzi kobieta – ciemne włosy do ramion, czer­wony swe­ter. Na lusterku wstecz­nym dynda krzy­żyk z pacior­ków. Kiwa głową na coś, co mówi mama. Potem jej głowa zmie­nia kie­ru­nek i nie jestem pewna, ale po drże­niu jej ramion domy­ślam się, że pła­cze.

Ruszam w ich stronę, potem się cofam, moje mię­śnie się spi­nają, roz­luź­niają, nie wiem, co robić.

Pod­cho­dzi do nich kie­rowca pick-upa, star­szy facet w koszuli w kratę i luź­nych dżin­sach. Wygląda jak robot­nik albo han­dlo­wiec. Pyta, czy nikomu nic się nie stało, ogląda się na mnie, a potem, stwier­dziw­szy, że nie ma ran­nych, macha ręką na maminą pro­po­zy­cję ubez­pie­cze­nia, siada z powro­tem za kie­row­nicą i odjeż­dża.

Wpa­truję się w jego zde­rzak. Jest wygięty, ale trzyma się mocno i trudno powie­dzieć, czy to wklę­śnię­cie nastą­piło kilka minut czy kilka dzie­się­cio­leci temu.

Samo­chód kobiety pre­zen­tuje się zde­cy­do­wa­nie gorzej. To stara honda i wygląda, jakby ktoś ją zło­żył na pół, maska i bagaż­nik wygięte są ku sobie, a śro­dek się zapadł. Kobieta ma w ręku komórkę, moja mama też. Stoję i patrzę.

– Finn, kocha­nie, może wsią­dziesz do samo­chodu? – radzi cio­cia przez otwarte okno.

Się­gam do drzwi.

– Może lepiej będzie, jeśli twoja mama popro­wa­dzi przez resztę drogi.

Obcho­dzę samo­chód i sia­dam na miej­scu pasa­żera.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej poja­wia się wóz pomocy dro­go­wej. Mama nie odstę­puje kobiety na krok, gdy zabie­rają jej samo­chód. Kobieta już nie pła­cze, a ja czuję ogromną wdzięcz­ność. Mama jest wła­śnie taka nie­sa­mo­wita. To dla­tego jest takim dobrym praw­ni­kiem – w każ­dej sytu­acji zacho­wuje zupełny spo­kój i każ­dego czło­wieka prze­kona, że jest po jego stro­nie. Kiedy kobieta wsiada do samo­chodu pomocy dro­go­wej, dosłow­nie dzię­kuje mojej mamie, jakby wje­cha­nie w jej hondę było wręcz przy­sługą, którą jej wyświad­czy­ły­śmy.

Chwilę póź­niej mama jest z powro­tem w naszym samo­cho­dzie i prze­jeż­dżamy pozo­stałe dwie prze­cznice.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: In an Instant

Text copy­ri­ght © 2020 by Suzanne Red­fe­arn

All rights rese­rved

This edi­tion is made possi­ble under a license arran­ge­ment ori­gi­na­ting with Ama­zon Publi­shing, www.apub.com, in col­la­bo­ra­tion with Graal, SP. Z.O.O.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Kata­rzyna Bor­kow­ska / [email protected]

Foto­gra­fie na okładce

© Dmi­try Ageev / Tre­vil­lion Ima­ges

© Blue Col­lec­tors / Stocksy.com

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: W jed­nej chwili, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-815-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer