W drodze nad Morze Żółte - Nic Pizzolatto - ebook

W drodze nad Morze Żółte ebook

Nic Pizzolatto

3,5

Opis

Debiut twórcy serialu True Detective.

Akcja jedenastu opowiadań w debiutanckim tomie scenarzysty popularnego serialu True Detective toczy się na południu Stanów Zjednoczonych. To historie o odnajdowaniu piękna w samotności, o tym, jak ciężko znaleźć porozumienie nie tylko między ludźmi, ale także między przeszłością i teraźniejszością, czy zgodę z samym sobą.

Recenzenci przywołują klimat prozy Richarda Forda, gdzie uczucia samotności i rozczarowania życiem opisane są niezwykle precyzyjnym językiem, wciągając czytelnika w niekonwencjonalne opowieści. Strach, wstyd i poczucie wyobcowania towarzyszą bohaterom: matce ze złamanym sercem, która straciła synka, weterynarzowi w depresji, amatorowi BASE jumpingu, który właśnie oddaje skok ze spadochronem z łuku St. Luis czy jedenastoletniemu chłopcu, który po rozwodzie rodziców spędza weekend z ojcem i widząc, jak ten próbuje zrobić wrażenie na jednej z kobiet, uświadamia sobie z przerażeniem, że może mieć cechy swojego rodziciela. Jest także historia o nieudanej próbie odbicia córki trenera wkręconej w porno biznes.

Bohaterowie Pizzolatty nie umieją łatwo pogodzić się ze stratą, walczą, choć sukces raczej nie jest im pisany. Ale to nie ma znaczenia. Smutne i piękne historie pozostają z czytelnikiem na długo.

 

Nic Pizzolatto (ur. 1975) – scenarzysta, producent, powieściopisarz. W drodze nad Morze Żółte zdobyły nominację do nagrody National Magazine Award, a „Poets & Writers Magazine” uznał ten zbiór opowiadań za jeden z pięciu najciekawszych literackich wydarzeń roku. Opublikowany w 2014 roku w Marginesach czarny kryminał Galveston, jego pierwsza powieść, trafiła na listę finalistów Discover Award oraz nagrody im. Edgara Allana Poe dla najlepszego debiutu, wyróżniono ją także Spur Award oraz nagrodą Akademii Francuskiej dla najlepszego zagranicznego debiutu – Prix de Premier Roman L’Etranger. Prawa do książki kupiły wydawnictwa z szesnastu krajów. Autor jest wykładowcą kilku amerykańskich uniwersytetów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: BETWEEN HERE AND THE YELLOW SEA
Przekład: MARCIN WRÓBEL
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Redakcja: DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA
Korekta: ANNA MIRKOWSKA, JAN JAROSZUK
Projekt okładki: STEVEN SEIGHMAN
Adaptacja projektu okładki i opracowanie typograficzne: ANNA POL
Łamanie: | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce: © Robert Paul van Beets
Between Here and the Yellow Sea Copyright © 2006, 2015 by Nic Pizzolatto Copyright © for the translation by Marcin Wróbel Copyright © for the polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-34-7
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Ptasi duch

Kolejny nieruchawy, skwarny maj opanował miasto. Poirytowani rodzice ciągną dzieci przez Muzeum Pionierów, na Missisipi pojękują barki. Opary po wybuchu w fabryce Dowling Industrial barwią nasze zachody słońca mieszaniną śliwkowego fioletu i radioaktywnego oranżu.

Pracuję od dwudziestej trzeciej do szóstej rano. Patrzę na opustoszały park przez okienko umieszczone w stalowej ścianie sto dziewięćdziesiąt metrów nad ziemią. Trzydzieści sześć hektarów łąk i lasów ciągnących się na wschodzie, mosty przerzucone nad rzeką i światła St. Louis na zachodzie. W tym miesiącu niebo jest fioletowe, nie widać żadnych gwiazd, a kiedy kończę patrolować teren przez swoją służbową lornetkę strażnika parkowego, przeciskam się przez okno i skaczę ze szczytu Gateway Arch, zwanego Wrotami Zachodu.

Używam perigree II, zamykanego na rzepy plecaka spadochronowego firmy Consolidated Rigging. Mieści się w nim dwudziestometrowy spadochron ACE, czarny jak cała reszta wyposażenia: kask, ochraniacze i nakolanniki, chusta okrywająca usta i nos, tylko gogle noktowizyjne czwartej generacji mają niebieskie szkła. Siedząc z jedną nogą przewieszoną przez krawędź okna, czuję ostre porywy wiatru smagające moją twarz i stalową konstrukcję Gateway Arch; pod moimi stopami rozciąga się mroczny las, a gdybym się obrócił, mógłbym spojrzeć na światła St. Louis migocące w przeciwległym okienku. Mam wrażenie, jakbym siedział okrakiem na skrzyżowaniu snów całego narodu. Jak mówi nam Gichin Funakoshi, sny zawierają prawdę.

Gwałtowny, głośny wiatr, zdolny rozerwać człowieka na strzępy. Trzy sekundy swobodnego spadania i cztery lotu na spadochronie. Czasem obracam się wokół własnej osi, wirując jak woda w odpływie.

Muzeum Pionierstwa zajmuje powierzchnię równą boisku futbolowemu u podstawy łuku. W holu przechowuję swój plecak i mundur, pędzę tam natychmiast po skoku i wychodzę już jako Ethan Landry, strażnik parku. Cisza i ciemność przypominają mi za każdym razem, że park jest zamknięty i nie ma tu nikogo poza mną.

Rozkołysana stara winda techniczna wiezie mnie z cichym popiskiwaniem na górę.

Wsłuchuję się w szum dobiegający z czarnej skrzynki aparatury nasłuchowej, z radia dolatuje muzyka. Godziny wloką się do świtu. Od kiedy jestem czysty, zabijam nudę czytaniem. Księga pięciu kręgów, Hagakure: sekretna księga samurajów, Księga Drogi i Cnoty. Lubię też teksty Czarnego Łosia i niektóre eseje Emersona, ale umysłowość Wschodu wydaje mi się bardziej klarowna. Myślę, że klarowność to jedna z najważniejszych wartości. Znajdź swoją ścieżkę i nią podążaj.

Między innymi dlatego skaczę. Według definicji BASE jumping to skoki spadochronowe z wysokich obiektów (budynków, anten, przęseł lub wzniesień), dla mnie jednak polega to na skupieniu wszystkich zmysłów i zanurzeniu się w pustkę. Jak twierdzi wielki samuraj Miyamoto Musashi, należy zapomnieć o sobie i zjednoczyć się z Mu, pustką stanowiącą sedno każdej egzystencji, do której wszystko ostatecznie wraca. Dzięki temu wojownik odnajduje życie w śmierci. Jest to trudniejsze, niż się wydaje, i tylko raz udało mi się zbliżyć do tego stanu. Trzy lata temu, kiedy pływałem kajakiem po Buffalo w północnym Arkansas, wywróciłem się i wypadłem za burtę. Rąbnąłem o skałę, a wirujący kajak przetrącił mi kostkę, wybił ząb trzonowy i spłynął z nurtem rzeki. Dławiąc się wodą, miażdżony przez fale i oślepiony bólem przywarłem do skały; wiedziałem, że to jedyne, co mogę zrobić. Z brzegu patrzyła na mnie wiewiórka. Zaciekawiona, przekrzywiła łebek, a chwilę później pomknęła w górę i zniknęła między gałęziami. Pamiętam, że ogarnął mnie wtedy spokój, wszystko zamarło, a w mojej głowie pojawiła się myśl: „A więc umieram. Ciekawe”.

Na ułamek sekundy objawił mi się wówczas prawdziwy wszechświat, galaktyczna procesja krocząca dalej beze mnie. To, co Dogen nazywał „dziesięcioma tysiącami rzeczy”. Kostka się w końcu zagoiła, ale spływy kajakowe przestały mnie podniecać, zająłem się więc skokami spadochronowymi: najpierw lotami swobodnymi, a później skokami z budynków. Kajakarstwo pojawiło się w moim życiu przede wszystkim dlatego, że jedną z pierwszych rzeczy, których uczą na terapii uzależnień, jest to, że trzeba zacząć uprawiać jakiś sport.

Przy moich godzinach pracy trudno znaleźć coś sensownego, dlatego przede wszystkim podtrzymuję związek z grawitacją, a każdej bezksiężycowej nocy wychodzę około trzeciej nad ranem, by odnowić naszą intymną więź.

A teraz nadszedł maj. Wspominałem już, że na ametystowozielonkawym niebie nie widać żadnych gwiazd. Po zmroku lasy tracą głębię i zamieniają się w rozległą czarną równinę przypominającą płaskie, zarośnięte trawą pastwiska, wśród których się wychowałem. Dwa reflektory u podstawy łuku nie sprawiają mi problemu, potrafię wylądować między nimi. Mimo braku księżyca martwię się jasnym niebem w dziwacznych kolorach, ponieważ skoki z budynków są właściwie zakazane w całych Stanach. Wielu skoczków próbuje sił w parkach narodowych, kryjąc się przed strażnikami. Ironia tkwiąca w tym, co robię, jest tak oczywista, że trudno ją uznać za ironię.

Przed skokiem raz jeszcze spoglądam na park przez lornetkę: przystrzyżone trawniki, rzędy sosen i topoli, betonowe chodniki prowadzące do starego gmachu sądu na wschodzie. Dostrzegam jakiś błysk między drzewami. Poprawiam ostrość i stwierdzam, że w ciemnościach czają się co najmniej dwie osoby. Sięgam po radio, gdy nagle zauważam, co tak błyszczy: szkła. Ktoś przygląda się łukowi przez lornetkę. Tym razem o trzeciej w nocy wydarzyło się coś niespodziewanego; odkładam sprzęt i zabieram się do roboty.

Zjeżdżam windą, przemykam między drzewami i kucam wśród wysokich krzewów. Widzę trójkę ludzi: dziewczynę i dwóch chłopaków, wszyscy są bardzo młodzi i muszę pamiętać, by nie traktować ich zbyt ostro. Mam dwadzieścia osiem lat i nie zapomniałem jeszcze, jak wiele radości dawało mi zakradanie się dokądś po nocach. Byłem kiedyś z dziewczyną, która uwielbiała buszować po zakazanych miejscach. Mabel ciągała mnie w ciemne, ciasne zakamarki, naćpani po uszy penetrowaliśmy poznaczone zakazami przejścia, przeciskaliśmy się wśród plątaniny rur grzewczych i właziliśmy na dachy, gdzie zaczynaliśmy się całować. Gaszę latarkę i podkradam się bliżej, bo chcę usłyszeć rozmowę trójki nocnych gości.

Otyły chłopak w okularach i z obwisłymi policzkami mówi coś do chudzielca w prochowcu i czapce z daszkiem.

Dziewczyna wpatruje się w łuk przez lornetkę.

– Chyba zauważyłam strażnika – przerywa swoim towarzyszom, odrywając sprzęt od oczu.

Słyszę czyjś jęk. Rozglądam się wokół i widzę otaczające mnie cienie. Tuż za zagajnikiem kręcą się jacyś ludzie, co najmniej kilkoro. Chłopak i dziewczyna leżą na trawie, ona wskazuje coś na niebie. Pod sosną obściskuje się kolejna parka; to tłumaczy wcześniejszy jęk. Trafiłem w sam środek młodzieńczych fantazji i pożądania. Trochę mnie wkurza, że zakłócają mi ważną i uroczystą chwilę.

Włączam latarkę i odzywam się swoim najgrubszym basem:

– Co się tutaj wyprawia? Park jest zamknięty.

Dzieciaki rozpierzchają się na wszystkie strony, w światło latarki łapię tylko pierwszą trójkę. Wokół szeleszczą liście i słychać pospiesznie oddalający się tupot.

Chłopak w prochowcu unosi obie ręce, a potem powoli je opuszcza, robiąc krok w moją stronę.

– Yyy... hej. Wiemy, że park jest zamknięty. Bardzo przepraszamy. Mamy takie zadanie domowe. Jesteśmy studentami Uniwersytetu Waszyngtona.

Dziewczyna przygląda mi się zza jego pleców.

Wciąż jestem wściekły, a kiedy chłopak podchodzi zbyt blisko, obmyślam, jakim kokyu nage można powalić go w krzaki.

– Popełniacie wykroczenie.

– Chodzimy na takie zajęcia o współczesnych amerykańskich mitach i legendach, pracujemy nad projektem zaliczeniowym i...

Dziewczyna nie daje mu dokończyć.

– Jest taka legenda, że w bezksiężycowe noce coś skacze z Gateway Arch. – Nie widzę koloru jej oczu, ale raczej są jasne. – Frank twierdzi, że to pewnie jakiś gość ze spadochronem, ale opis pasuje do ptasiego ducha.

– Do czego?

– Ptasie duchy. Duchy burz w wierzeniach Indian. Gigantyczne czarne ptaki ze świecącymi oczami. Ludzie widywali je od wieków.

– Z łuku nic nie skacze.

Tym razem wtrąca się Frank (tak myślę).

– Spotkałem trzy różne osoby i każda z nich opowiadała, że coś skacze z Wrót Zachodu. Wszyscy mówili o czarnej sylwetce i świecących oczach. Przypadek? Działo się to tylko w bezksiężycowe noce. Sprawdziłem. Sto dziewięćdziesiąt metrów wystarczy, żeby skoczyć ze spadochronem. Nie możecie przecież ciągle pilnować.

– Posłuchajcie, smarkacze: wdarliście się nielegalnie na teren państwowy.

– Przepraszamy. Naprawdę. To tylko... no, wie pan.

– Chcieliśmy zobaczyć, czy to prawda.

– Nie. To nieprawda – mówię. – A teraz musicie opuścić park.

Szurają nogami, mamrocąc kolejne przeprosiny. Dziewczyna odwraca głowę i patrzy prosto na mnie. Ma delikatne rysy twarzy, błyszczące oczy i usta. W końcu wszyscy znikają.

Wlokę się do biura pochłonięty wspomnieniami z własnych studiów. Jako pierwszy z rodziny dostałem się na uniwersytet i pamiętam, że tamci studenci byli dokładnie tacy, jak te dzieciaki: opaleni, uśmiechnięci, trzymający się za ręce na brukowanym dziedzińcu; wszyscy wyglądali inaczej niż ja. Dowiedziałem się wtedy, że nie potrafię rozmawiać, ubierać się ani nawet uśmiechać.

Pamiętam, że przez pierwszy rok czułem się jak oszust i wszędzie wokół węszyłem spiski, miałem jednak w pokoju kumpla, który kupował hurtowe ilości zielska i pokazał mi, jak się zrelaksować i odpuścić. Na wspomnienie tych czasów, zanim nauczyłem się samokontroli i odnalazłem własną ścieżkę, przebiega mnie dreszcz.

Jadąc windą na górę, wciąż myślę o pożegnalnym spojrzeniu dziewczyny. Według Miyamoto prawdziwy bushi wyzbywa się wszelkiej pożądliwości, tego wieczoru jednak jej oczy w mroku wzbudziły drżenie w mej piersi i lędźwiach, tam gdzie gromadzi się chi, przez co znów zacząłem myśleć o Mabel, dlatego też resztę zmiany spędzam na medytacji. Zamykam oczy, siedząc w pozycji lotosu, i skupiam się na Błękitnym Trójkącie, gdzie przechowuję swoją jaźń, całkowicie wyzbytą ego. Staram się zapomnieć o śmiechu Mabel, wgłębieniu u podstawy jej kręgosłupa, smaku jej skóry i lawendowej wodzie, która zakryła ją naszej ostatniej wspólnej nocy. Odcinam się od trzasków i szumów dobiegających z czarnej skrzynki.

Ranek przynosi ogłuszającą biel słońca, zjeżdżam na dół, a St. Louis budzi się do życia. Wstają ptaki, odzywają się barki, wszyscy wszystkich nawołują. U podstawy łuku stoi dziewczyna w białej koszulce bez rękawów, targane wiatrem włosy zasłaniają jej twarz, domyślam się, kim jest, zanim zdąży je odgarnąć.

– Park jest otwarty dopiero od dziewiątej – mówię.

Spogląda na mnie seledynowymi oczami, a w jej kasztanowych włosach lśnią rudawe refleksy.

– Mogę pani w czymś pomóc?

– To ty, prawda? – stwierdza.

– Słucham?

Wiatr wciąż bawi się jej włosami.

– To ty jesteś ptasim duchem, no nie? Wiesz, że ktoś założył ci stronę internetową?

Ranek staje się coraz bardziej hałaśliwy, jest stanowczo zbyt jasno.

– Co? – Jakie mam szanse, że kłamstwo pozwoli mi z tego wybrnąć? Dziewczyna jest dużo niższa niż ja, więc mógłbym zastosować yonkyo i delikatnie naciskając splot nerwowy, pozbawić ją przytomności. Kiedyś by ją jednak odzyskała, a ja nadal miałbym problem. – Czego właściwie chcesz?

– Zaraz ci powiem. – Omiata wzrokiem park i spogląda na łuk. – Możemy gdzieś pogadać?

Kawiarnia pachnie kawą i lukrem. Dziewczyna ma na sobie sporo srebra, a na nadgarstku sznurkową bransoletkę; jej nos i policzki znaczą jasne piegi. Nazywa się Erica Gleason i opowiada mi o ptasich duchach, zbliżając się do wyjaśnienia powodu swojej wizyty.

– Na zajęciach omawiamy pewien mit, który pojawia się w każdej kulturze, towarzyszy wszystkim ludom i opowiada o tajemniczych czarnych ptasich postaciach ze lśniącymi oczami. Różnie się je nazywa, ale nazwy te są w zasadzie nieistotne.

– Erica...

– Wiesz, mówi się, że to anioły, demony, potwory...

– Erica – powtarzam, pochylając się w jej stronę. – Czego ty ode mnie chcesz?

Milknie, a ja natychmiast żałuję, że jej przerwałem. Sączy kawę, wpatrując się w okno. Ludzie tłoczą się na przejściach dla pieszych. Jazgocą klaksony, piszczą hamulce. O tej porze jestem zwykle w łóżku, gotów przespać cały dzień.

Znów odwraca się w moją stronę.

– Chciałam powiedzieć, że zrobiło mi się smutno, kiedy zrozumiałam, że to tylko ty. Nic więcej.

– Jak się domyśliłaś?

Pochyla głowę i miesza kawę w filiżance.

– Po twoim zachowaniu... A wcześniej patrzyłam na łuk i zauważyłam, że przez okienko przygląda mi się jakiś człowiek ubrany na czarno. Miał lornetkę. – Patrzy na mnie pocieszająco. – Nikomu nie powiedziałam.

– Dobrze. To czego chcesz?

– Przyszło mi coś do głowy. – Odkłada łyżeczkę. – Chciałabym, żebyś mnie uczył.

– Ale czego?

– Skoków z budynków.

Próbuję jej wyjaśnić, że to tak nie działa.

– Nie możesz tak po prostu wejść na obiekt i skoczyć. Zdobycie wiedzy potrzebnej do oddania pierwszego skoku zajmuje całe lata. Człowiek cały czas się uczy. Do dziś zdarza mi się odpuszczać.

– Skakałam już ze spadochronem.

– Ile razy?

– Dwa.

– Jezu. – Pomyliłem się, opisując jej włosy jako kasztanowe. Mają raczej odcień spalonych słońcem zbóż, miedzianordzawy. – Wiesz, że niczego sobie w ten sposób nie udowodnisz? To coś bardzo osobistego. Ludzie ciągle giną. Wypadki i śmierć przytrafiają się też najbardziej doświadczonym. Po co ci to w ogóle?

– A dlaczego ty to robisz? – pyta. W moim umyśle pojawia się znów obraz Mabel leżącej bez życia w wannie pod lawendową pianą.

– Najpierw musisz opanować skoki z samolotu. Poza tym są przecież inni, którzy mogliby cię uczyć.

– Daj spokój, przecież nikomu nie powiedziałam, prawda? Nie wydałam cię ani nic. Więc po co w ogóle mi to mówisz? Na co czekasz?

Wie, że zwlekam, bo już się zgodziłem. Ma wąskie, blade usta, na jej nadgarstku pobrzękuje srebro, jej obojczyki przypominają cień albatrosa, a ja myślę o Błękitnym Trójkącie.

Automatyczna sekretarka w moim mieszkaniu wyświetla kilka nieodebranych połączeń, co wprawia mnie w lekki niepokój, bo nie mam pojęcia, kto mógłby dzwonić. Po dziesięciu miesiącach w St. Louis znam jedynie człowieka, od którego wynajmuję mieszkanie, listonosza i dwóch pozostałych strażników parkowych, którzy myślą, że mam coś z głową, skoro chcę pracować na nocną zmianę. Jak napisał Tsunetomo w Hagakure, samotny człowiek jest obdarzony potężną mocą.

Z sekretarki rozlega się głos mojego ojca.

– Ethan, tu tata. Mama gdzieś zniknęła, a ja cały dzień próbuję się z tobą skontaktować. Musisz przyjechać, synu.

Następna wiadomość jest późniejsza o godzinę, tym razem ojciec mówił powoli, zdławionym głosem, przeciągając słowa.

– Ethan, tu tata. Mama gdzieś zniknęła, a ja cały dzień próbuję się z tobą skontaktować. Musisz przyjechać, synu. Wygląda na to, że będzie padać.

Trzy pozostałe komunikaty były mniej więcej podobne, doszła jedynie prośba o kupienie ziemniaków i marchwi dla mamy, żeby mogła ugotować zupę jarzynową. Sprzedaliśmy farmę po jej śmierci, kilka lat temu.

Dzwonię do Green Grove i pytam przełożoną pielęgniarek o te wiadomości. Prosi, żebym chwilę zaczekał, a po powrocie wyjaśnia, że wczoraj na piętrze, gdzie mieszka ojciec, dyżurowała stażystka, dlatego tyle razy udało mu się dorwać do telefonu. Przeprasza mnie za kłopot. Kładę się na bambusowej macie w swoim pokoju i zakrywam oczy opaską, dzięki czemu nie docierają do mnie promienie słońca przesączające się przez żaluzje. Kiedy próbuję sobie wyobrazić plażę, na której mógłbym zestroić bicie serca z szumem fal przyboju, przypominam sobie ojca i pewien poranek tego lata, gdy po raz pierwszy wróciłem ze studiów; razem z matką znaleźliśmy go w polu, gdzie stał owinięty kocem i wpatrywał się w słońce. Światłość pochłonęła go całkowicie. Z początku wydawało nam się, że to jakiś żart, ale w późniejszych latach coraz częściej zastanawiałem się, co wtedy widział.

Zamiast oceanu słyszę poranne głosy strzyżyków i pokrzewek na naszej farmie, a potem Erica rozpina bluzkę, opowiadając o nieśmiertelnych istotach, które ludzie biorą za ptaki. Nie mogę zasnąć, marzę jedynie o skoku.

Zapisujemy się na przyspieszony kurs spadochronowy. Program dzieli się na siedem etapów; po jego ukończeniu będzie musiała oddać dwadzieścia skoków, by uzyskać tytuł nowicjusza. Ma na to wszystko kasę. Jej ojciec jest prawnikiem w Dowling Industrial. Zaczynamy na małej jednosilnikowej cessnie, która pachnie aluminium i benzyną. Nasza ławeczka kolebie się i grzechoce, silnik prycha. Za drzwiami rozpościera się jasność. Czekamy na sygnał, Erica przygląda się swojej lince desantowej i mówi:

– Czas na Geronimo.

– Nie mów tak. Każdy to powtarza.

– A ty co mówisz?

– Banzai – przyznaję niechętnie.

Kiwa głową i znów patrzy przed siebie, jest twarda, nie okazuje najmniejszego podniecenia ani strachu.

Skok z wysokości trzech tysięcy ośmiuset metrów zupełnie nie przypomina lotu, ma się wrażenie, że wpada się w środek lodowatej eksplozji. Można zobaczyć krzywiznę planety, jej przyciągającą sferyczną powierzchnię. Patrzę, jak ciało Eriki opada w powietrzu. Jaskrawoczerwony kombinezon, idealnie wygięte kończyny. Jest coraz mniejsza, przebija się przez chmury, tracę ją z oczu. Rozkładam ramiona, nurkuję. Lecąc z prędkością dwustu dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, dostrzegam pod sobą pofałdowany czerwony kwadrat jej spadochronu. Wiatr rozdyma mi policzki.

Stojąc na ziemi, zadziera głowę do góry i nie potrafi powstrzymać uśmiechu, patrząc na odległość, jaką właśnie przebyliśmy. Śmieje się i wiwatuje, proponuje, żebyśmy poszli się czegoś napić. Wyjaśniam jej, że to tylko nagły przypływ adrenaliny, mówię też, że nie piję.

Majowe powietrze jest gęste i ciężkie, uwięzione pod fioletowymi oparami, które wciąż musimy znosić. Nocami zaczynam się martwić. Patrolując park, zastanawiam się, kto obserwuje mnie w mroku. Erica pokazała mi w internecie stronę „Człowiek-Ptak z St. Louis”. Poza ilustracją przedstawiającą zbrojnego w szpony czarnego ptaka o gorejących, fosforyzujących oczach jest tam forum; ludzie, którzy mnie widzieli, dzielą się na nim wrażeniami. Można też zamówić pamiątkową koszulkę.

Skoki z samolotu nie mogą się równać ze skokami z budynków. Samolot leci zbyt wysoko, by poczuć, że gdzieś tam jest dno. Wrażenie Mu, pustki, nie przychodzi tak nagle; nie doświadcza się go nawet przelotnie, a grawitacja obejmuje człowieka ociężale, zamiast walnąć z całej siły. Opieram dłonie o szybę, rozmyślając nad spadaniem, a senne życie uśpionego miasta wydaje mi się równie dalekie jak moje odbicie w oknie i równoległe promienie światła strzelające w górę u podstawy łuku niczym drabina z koanu zen.

Pięć skoków później Erica wyjawia mi, że jej matka jest artystką, utrzymuje się z udzielania korepetycji, a trzy lata temu z powodu raka straciła lewą pierś. Jemy lody, spacerując po pasażu handlowym, ponieważ zachciało jej się nowych butów.

– Wiesz, na serio miałam nadzieję, że jesteś jakimś nieznanym nauce zwierzęciem, prawdziwym ptasim duchem.

– Wiem. Wierzysz w takie rzeczy?

Wzrusza ramionami, liżąc loda i wymachując reklamówką ze sklepu obuwniczego.

– Chyba. Pewnie tak. Są rzeczy, których nie wiemy. Kiedyś, w latach dwudziestych, mieszkańcy Teksasu widzieli czarnego ptaka, wielkiego jak miasto, który przycupnął na księżycu. Uwielbiam tę historię.

Ociera usta z karmelu, potem oblizuje palec, uśmiechając się do mnie, a chi pulsuje pod moją przeponą, jakbym połknął miniaturową bombę.

Na uczelni zaczynają się wakacje, więc skaczemy częściej. Trzy razy w tygodniu. Rozmawiamy ze sobą, schodząc z lotniska. Mówi mi, że jej ojciec coraz później wraca z pracy. Agencja Ochrony Środowiska wytoczyła przeciwko Dowling Industrial najcięższe działa.

– A co to właściwie jest? – pytam, zakreślając łuk na lawendowym niebie.

Łapie mnie za rękę, stajemy.

– Nie wiem.

Z początku jestem trochę zakłopotany, bo w moim mieszkaniu nie ma żadnych mebli, a za łóżko służą mi bambusowa mata i cienki koc. Jasny, delikatny meszek na jej brzuchu i piersiach wydaje się całkowicie przejrzysty w blednącym świetle, które wpada przez okno. W jej pępku gromadzi się słone jeziorko potu. Ma ciemniejszą skórę niż Mabel i jest od niej lżejsza.

Stopniowo pozbywamy się napięcia. Dotyk jest przyjemny. Inny niż ten, który pamiętałem.

– Opowiedz o swoim pierwszy razie – prosi z zaczerwienioną, połyskującą twarzą; jej rozczochrane włosy opadają mi na pierś.

Opowiadam o skoku z mostu Bethel w Cypress Park. Nie wspominam, że tego zimnego poranka, siedząc z nogami przewieszonymi przez balustradę, zastanawiałem się z perwersyjną ciekawością, czy mógłbym do samego końca nie pociągnąć za uchwyt otwierający spadochron.

– Ale dlaczego w ogóle zacząłeś? Tak naprawdę?

Wzruszam ramionami i udaję, że zasypiam. Nie opowiadam o tej nocy sprzed czterech lat, gdy kupiłem pół grama heroiny, ani o wieczorze, gdy Mabel strzeliła sobie działkę, odleciała i utonęła w wannie, czekając, aż wrócę i weźmiemy wspólną kąpiel.

Chciałem wyjaśnić, że nie szukam już dreszczu emocji, że łuk uosabia zespolenie cywilizacji z dziką przyrodą, a ja zajmuję przestrzeń pomiędzy przestrzeniami, jestem tam, gdzie idealna geometria stali oddziela miasto od lasu. Ale przestajemy rozmawiać, a kiedy zamykam oczy, pod moimi powiekami eksplodują płonące szkarłatne błyskawice, które niszczą doskonałą symetrię Błękitnego Trójkąta.

Następnego ranka dzwonię do Green Groove i rozmawiam z ojcem. Czterokrotnie powtarza te same dwa pytania.

Erica upiera się, że muszę poznać jej matkę i „coś zobaczyć”. Domyślam się co.

Carol ma włosy w takim samym kolorze, ale znacznie krótsze. Wypytuje, na czym polega praca strażnika parku, i patrzy pobłażliwie, gdy wyjaśniam, że jestem miłośnikiem przyrody. Erica milczy. Nie wytrzymuje długiego kontaktu wzrokowego z matką, a ja doszukuję się między nimi kolejnych podobieństw. Carol zagaduje mnie o zainteresowania, spoglądając przy tym gdzieś w przestrzeń. Mówi nieco drżącym głosem i bawi się odruchowo kolczykiem, jakby zmagała się w myślach z jakimś problemem, którym nie chce nikogo martwić. Pamiętam, że z powodu choroby ma amputowaną pierś.

Ogród na tyłach domu jest okazały i dobrze utrzymany. Przecina go wąski strumień. Biorę głęboki oddech.

– Nie chcę, żebyś to robiła – wyznaję.

Erica otwiera usta, ale nie daję jej dojść do słowa.

– To zbyt niebezpieczne – mówię, wyciągając rękę.

Krzyżuje ramiona na piersi i robi krok w tył.

– Przecież dobrze mi idzie. O czym ty w ogóle mówisz? – W kuchennym oknie widać odwróconą głowę jej matki. – O co ci chodzi?

– To zbyt wcześnie. Zbyt niebezpieczne. Nie chcę, żeby ci się coś stało. – Nie wspominam, że nie zniósłbym odpowiedzialności za śmierć kolejnej dziewczyny.

Pomiędzy nami cicho chlupoce strumień.

– Nie – odpowiada. – Zrobię to. Zapomnij. Skaczę.

Już wiem, że nigdy nie wsiądziemy razem do samolotu, że to koniec naszych randek na wysokości trzech kilometrów. Prowadzi mnie do swojej sypialni, cały sprzęt leży na podłodze.

– To mi chciałaś pokazać?

Dwudziestometrowy spadochron ACE i plecak perigree II. Czarne.

– Taki jak twój. – Podchodzi do mnie. – Wiem, co powinnam zrobić, i potrafię to zrobić. Ale chciałabym, żebyś ty go dla mnie poskładał.

– Erica, proszę, daj spokój. – Tym razem pozwala złapać się za rękę.

– Zrobię to tak czy siak, rozumiesz? Czy przy tym będziesz, czy nie. Ale mam do ciebie zaufanie. – Opiera głowę na mojej piersi. – Ufam ci. Ale i tak skoczę, okej?

Kiwam głową.

Obracam plecak uprzężą w dół i starannie układam linki nośne. To męcząca robota. Dzielę linki na grupy i sprawdzam połączenie slajdera z czaszą, której krawędź natarcia przewiesiłem sobie przez kolana, odwróconą krawędzią spływu do tyłu. Erica patrzy na mnie, siedząc na łóżku. Pokój pachnie tak jak ona, młodą dziewczyną – mieszanką roślinnych woni, pudru, balsamów i owoców.

Układam materiał pomiędzy linkami, by wystawał poza ich krawędzie, składam tak całą czaszę. Przypomina to składanie akordeonu. Rzecz polega na tym, by wszystkie łączenia taśm były skierowane do środka, a czasza na zewnątrz. Słyszę, że Erica usiadła na łóżku za mną, czuję jej palce masujące tył mojej głowy. Delikatnie poprawiam krawędź spływu i dociskam ją kciukiem. Potem składam do środka. Układam linki w kieszeni na krawędzi spływu czaszy i umieszczam spadochron w pokrowcu. Dopiero wtedy mogę odetchnąć.

Całuje mnie w czubek głowy.

– Dziękuję.

Tej nocy nie śpimy razem, spędzam dwie godziny w pozycji wyprostowanego lotosu, tworząc w umyśle krąg mocy i próbując odbudować Błękitny Trójkąt.

Niedługo wstanie słońce. Przedświt po zachodzie księżyca. Opary w końcu się rozwiały, więc niebo ma w miarę normalny granatowy kolor, pod mostem Bethel wisi gęsta, opalizująca mgła, w której pobłyskują pasma różu i fioletu. Erica ma na sobie luźne czarne spodnie i koszulkę na ramiączkach, włosy ukryte pod kaskiem, ochraniacze na kolanach i garbi się pod ciężarem plecaka Perigree. Ja również mam cały sprzęt.

Oboje wpatrujemy się w połyskliwe kłęby mgły falujące pod mostem. Ucichł nawet szum sosen i krzewów.

– Nie widać ziemi – ostrzegam.

Spogląda w dół.

– Co z tego? Odliczę sekundy i już, no nie? Zobaczę ją, jak wyląduję.

– Nie robiłbym tego. – Czuję, jak drżą mi dłonie, gdy wspina się na barierkę. – Erica...

– Nie musisz. Ja skaczę. Zobaczymy się na dole.

Oddycha nerwowo, wciąż patrząc w dół. Ma spanikowane spojrzenie i strasznie przypomina swoją matkę. Dopiero kiedy dostrzegłem to podobieństwo, zrozumiałem, co nas łączy, co ją do mnie przyciągnęło i dlaczego tu jesteśmy.

– Zaczekaj, Erica. Jeśli myślisz, że to cię uwolni od strachu, to zapomnij. Strach nie znika. Nigdy.

Spogląda na mnie z zaskoczeniem i potrząsa głową.

– Co? Ja... nigdy nie mówiłam czegoś takiego. – Wciąż wpatruje się w mgłę. – Nigdy tak nie powiedziałam.

Robi się coraz głośniej: świergot ptaków, szelesty i szmery wśród drzew. W oddali po estakadzie przetaczają się z łoskotem samochody.

Stojąc na krawędzi balustrady, zaciska pobielałe palce na swoim pilociku. Spogląda na mnie z wymuszonym uśmiechem.

– Dobra. Widzimy się na ziemi. – Bierze głęboki oddech i robi krok do przodu, zostawiając wyrwę we mgle.

Podbiegam do barierki i patrzę w dół. Chciałbym jej powiedzieć, że to, co uznajemy za akt wolności, jest tylko symbolem naszego zniewolenia. Ale już jej nie ma. Wyrwa znika, a ja wdrapuję się na barierkę.

Czy mogłem nie skoczyć?

Zanim pojawiła się ludzkość, dołem płynęła głęboka rzeka przenosząca życie pomiędzy oceanami. Dziś w kłębach mgły kryje się jedynie wyschnięty kamienisty kanion. Ogród w purpurowych oparach. Ląduję, słyszę grzechot otoczaków pod stopami.

Erica klęczy na ziemi, wokół niej trzepoce spadochron. Mój powiewa niczym czarna flaga. Ledwie nas widać pośród gigantycznych paproci i bluszczu obrastającego poszarpane zbocza rozpadliny. Pomagam jej wstać i zdjąć uprząż. Cała się trzęsie. Sięga mi za plecy i rozpina sprzączki plecaka. Spod jej gogli wypływają łzy. Mówi, że bała się śmierci. Wyzwalam się z pasków i ciężaru spadochronu.

Obiecujemy sobie, że już nigdy tego nie zrobimy.

Kupuję materac żelowy, który będzie się ponoć dopasowywać do mojego kręgosłupa. Mam również bawełnianą pościel. Erica przynosi stanowczo za dużo poduszek. Zmieniam godziny pracy, biorę tylko trzy nocki w tygodniu.

Chce, żebym uczył ją sztuk walki, więc pokazuję jej w moim pustym salonie to, co wiem o aikido. Wszystkie rzuty kokyu nage kończą się tarzaniem po dywanie.

W pracy nadal podziwiam widok ze szczytu łuku, ale myśląc o tym, że bushi powinien dążyć do zjednoczenia z pustką Mu, czuję dziwną ociężałość w nogach. Kiedy wyglądam przez okienko, odrobinę kręci mi się w głowie. Zastanawiam się nad swoim stosunkiem do grawitacji, nad tym, czy grawitacja w ogóle istnieje, skoro jest to tylko jedna z nazw określająca pewne szczególne zjawisko. Wydaje mi się, że to izolacja dominuje nad zasadami fizyki wszechświata: masa przyciąga masę, ponieważ samotność jest czymś nienaturalnym, podstawową jednostką istnienia jest para, a nie pojedynczy egzemplarz, niezależnie od tego, czy mówimy o bytach świadomych, czy nie. Tworzą się planety i księżyce, a ludzie trzymają się ich powierzchni, bo w kosmosie wszystko szuka jakiegoś towarzystwa. Delikatnie liliowe zabarwienie powietrza pod łukiem to jedyna pozostałość po gęstej chmurze oparów, które przez ostatnie dwa miesiące przysłaniały nam niebo. Agencja Ochrony Środowiska zawarła ugodę z Dowling Industrial, fabryka musiała zapłacić pięć milionów dolarów i zainstalować nowy, potężny system wentylacyjny.

Pod koniec lipca ojciec Eriki porzuca jej matkę.

Hol w Green Groove jest oszukańczo aseptyczny. Różowe tapety i dywan wyglądają nieźle, ale wszystkie rośliny są z plastiku, a z głośników płynie ściszona cukierkowa muzyka. Przełożona pielęgniarek, pani Teschmaucher, wita mnie ze współczuciem. Pracownice ośrodka noszą jasnoniebieskie uniformy z granatowymi fartuchami i jak wszystkie pielęgniarki pachną mydłem oraz środkami odkażającymi.

Przełożona prowadzi mnie obok uśmiechniętych staruszków, którzy patrzą na mnie, jakbym był kimś, kogo kiedyś kochali.

– Mam nadzieję, że jest pan na to przygotowany – mówi pielęgniarka, poklepując mnie po łokciu.

Pokój ojca jest niewielki, beżowe ściany i dywan w łososiowym kolorze. Na lewo od telewizora stoją dwa krzesła z wysokimi oparciami. Na półeczce na ścianie ustawiono zdjęcie matki i moje, fotografię rodziców ojca, Biblię i kilka kwiatów. Łóżko pościelił po wojskowemu, prześcieradła są tak naciągnięte, że można od nich odbijać drobniaki. Ścielił tak przez całe moje życie. Być może pewnych rzeczy nigdy się nie zapomina, pewnych wytrenowanych ruchów już nigdy nie da się oduczyć.

Ojciec siedzi w bujanym fotelu, ubrany w szlafrok i piżamę, a jego wzrok kieruje się gdzieś za okno.

– Jacob? – Pani Teschmaucher prowadzi mnie bliżej. – Przyjechał Ethan. Twój syn.

Ojciec odwraca się od okna i patrzy wprost na mnie. Skóra jego twarzy jest pomarszczona i pokryta plamami wątrobowymi, wciąż jednak zachował szlachetny zarys szczęki i siwe, po żołniersku przycięte włosy, nieco przerzedzone na czubku. Wpatruje się w nas niebieskimi oczami. Uśmiecha się, delikatnie kiwając głową. Wyciąga do mnie wysuszoną, sztywną dłoń.

– Dobrze cię widzieć. Naprawdę. – Jest tak serdeczny, że musi udawać.

– Cześć, tato.

Odwraca się do okna i ponownie skupia się na sielankowym parkowym krajobrazie wokół ośrodka. Wymieniam spojrzenia z panią Teschmaucher, a ojciec znów patrzy na moją twarz.

– Źle wygląda ta trawa na zewnątrz. Strasznie sucho w tym roku.

Kucam obok niego i spoglądam przez okno.

– Nie jest tak najgorzej.

Pachnie tak samo jak zawsze, piżmową wonią wody kolońskiej, której używał, odkąd tylko pamiętam. Obejmuję go ramieniem.

– Znasz Susie Frenesi? – pyta.

– Nie.

Znów patrzy jakiś czas przez okno, nim odwróci się w moją stronę. W jego oczach pojawia się nagły błysk radości.

– Bill! Gdzieś ty się podziewał?

Miałem kiedyś stryja Billa, był jego młodszym bratem.

– To tu, to tam. Wiesz...

– Źle wygląda ta trawa na zewnątrz.

Odprowadzając mnie do wyjścia, pani Teschmaucher wyjaśnia, że jego stan będzie się pogarszał, mam się nie czuć dotknięty tym, że mnie nie rozpoznaje. Nie czuję się dotknięty. To on jest stopniowo wszystkiego pozbawiany, to jego świadomość się rozpada, a kolejne lata znikają niczym warstwy skóry liniejącej na wiosnę. Odjeżdżając spod ośrodka, widzę w oknie sylwetkę ojca, znów wpatruje się w trawę, a ja mam nagłą wizję, jak pochłania go Mu, pustka przyciągająca z przemożną siłą, aż całkowicie zniknie on w jej blasku.

To czas, kiedy wszystko tracę.

Czas, kiedy w jednym z podręczników Eriki znajduję ulotkę reklamującą Święto Mostu. To doroczne październikowe zgromadzenie skoczków w Fayetteville w Wirginii Zachodniej. Jedyny dzień w roku, kiedy można oddawać skoki z mostu New River Gorge.

Wraca do sypialni ubrana w czarną koszulkę i dżinsy, ma spięte włosy i nieco zapadnięte policzki. Schudła.

Wyciągam ulotkę w jej stronę.

– Chyba tam nie pojedziesz, prawda?

Wzrusza ramionami, po czym zaczyna zbierać ciuchy i układać je w szufladach.

– Nie zrobisz tego, no nie?

Patrzy na mnie, a potem opada na łóżko, zasłaniając oczy ramieniem.

– Nie wiem. Zastanawiałam się.

– Myślałem, że już skończyliśmy. Rozmawialiśmy przecież.

Nadal zasłania oczy.

– Przecież cię do niczego nie zmuszam. – Sięga drugą ręką po pilota i uruchamia sprzęt grający. Jazgot Pixies uniemożliwia dalszą rozmowę.

Całą noc wiercę się i rzucam na nowym, obrzydliwie wygodnym materacu. Moje myśli skupiają się na lecącej dziewczynie, na spadochronie otwartym o ułamek sekundy za późno. Roztrzaskuje się o kamienie, a opadająca czasza delikatnie okrywa jej szczątki. Wokół gromadzi się tłum, a kiedy ktoś odsłania jej twarz, dostrzegam, że to Mabel. Czuję gwałtowny skurcz żołądka, tak jak wtedy, gdy cztery lata temu z dnia na dzień rzuciłem ćpanie.

Zasypiam na podłodze.

Zaczyna się okres przejściowy, lato zamyka oczy, budzi się jesień. Według I Ching moim dominującym jin jest ziemia ponad ogniem, co oznacza gasnące światło. Konfucjusz doradza: „Wśród przeciwieństw korzystna jest stałość”.

Spełniam prośbę Eriki i składam jej spadochron przed Świętem Mostu. Potem wyjaśniam, dlaczego nie możemy się dłużej spotykać.

Wścieka się.

– Co? Żartujesz chyba. Tylko dlatego, że cię nie posłuchałam?

Chce mnie zdenerwować, więc skupiam myśli na idealnym Błękitnym Trójkącie, a moje serce bije w powolnym rytmie fal obmywających brzeg.

– Nie chcę widzieć, jak umierasz.

– Co? Przecież ja... – Podnosi ręce. – Nikt nigdy nie zginął na tej imprezie.

– Nieprawda. Były ofiary w osiemdziesiątym trzecim i osiemdziesiątym siódmym roku.

Opiera dłonie na biodrach i patrzy na mnie z udawanym obrzydzeniem.

– I co z tego? Nie mam przecież zamiaru szaleć. A zresztą, kto to mówi? Z czym tak właściwe masz problem?

Trójkąt wytrzymuje. Jestem trzema liniami absolutnego porządku, pulsującymi chłodnym szafirowym światłem.

– Nie chcę nikogo więcej stracić – wyjaśniam, choć powinienem powiedzieć, że mam już dość tego, że wszyscy ode mnie odchodzą.

– Czekaj, bo chyba nie rozumiem. – Siada na łóżku i składa dłonie. – Nie chcesz mnie stracić i dlatego ze mną zrywasz?

Nie oczekuję, że pojmie moje rozumowanie. Wyzywa mnie od tchórzy. Mówi, że to ja się boję. Wychodzę; słyszę, że wciąż zachowuję się jak ćpun: otoczyłem się kokonem rytuałów i idei, bo nadal nie radzę sobie z życiem. Nie odpowiadam, bo nie mam nic więcej do powiedzenia.

Co można powiedzieć ukochanej, która nie chce się podporządkować własnym lękom?

Przejeżdżam regularnie obok ośrodka, przyglądam się wtedy ojcu, który obserwuje przez okno wiewiórki buszujące wśród gałęzi. Rzadko myślę o Erice.

Pewnego dnia okno jest puste. Zawracam, ale widzę jedynie taflę szkła, lśniącą w promieniach słońca. Domyślam się, że ojciec jest pewnie w innej części budynku, kiedy jednak wpatruję się w ten rozjarzony, płaski prostokąt, mam poczucie, że po raz pierwszy widzę go tak wyraźnie.

Znów biorę nocki.

Nadchodzi trzecia nad ranem, stoję w oknie, dopinając uprząż. Widzę spokojny i tajemniczy las ciągnący się w mroku, a po drugiej stronie ruchliwe miasto pulsujące światłością. Osłaniam twarz chustą, opuszczam noktowizyjne gogle z niebieskimi szkłami i świat zamienia się w rozmazaną impresję pełną szmaragdowych kształtów. Tym razem nie wmawiam sobie, że dosiadam snów, tym razem jestem jednym z nich.

Jestem