Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Turyści znajdują w potoku u stóp góry zwłoki młodej, pięknej kobiety. W Krempnej, małej wsi w Beskidzie Niskim, zbrodnie rzadko się zdarzają. Były w czasie wojny i tuż po niej, bo to tereny, które historia mocno naznaczyła. Kiedyś tętniło tu życie, teraz trawy zarastają pordzewiałe krzyże i fundamenty domów. Ludzie odeszli, natura przyszła po swoje.
Po swoje idzie też morderca – na jednej śmierci się nie kończy. Podkomisarz Piotr Durlik próbuje ustalić, co łączy ofiary. Jakie są motywacje tego, kto pozbawia je życia, i zostawia na ich ciałach swój „podpis”? Czy istnieje związek między tymi śmierciami a nieszczęśliwym wypadkiem, który wydarzył się tu rok wcześniej? A może trzeba szukać dalej, głębiej?
Śledztwo na własną rękę prowadzi Marcin Stryjkowski, lokalny dziennikarz, którym kierują pobudki osobiste.
Tropy gubią się na zarośniętych ścieżkach, dostępu do prawdy nie ułatwiają mający swoje tajemnice miejscowi.
Kto morduje? Kto jeszcze zginie? Jaką prawdę przykrywa cień góry?
„W chwili gdy świat dookoła nas wariuje, a wiadomości pędzą zewsząd z prędkością pociągu TGV, W cieniu góry Agnieszki Jeż jest jak złapanie niezbędnego oddechu. Sprawnie prowadzony kryminał z dobrą zagadką i wyrazistymi postaciami. Autorka panuje nad gatunkiem i jego zasadami, racząc nas – czytelników kapitalną powieścią rozrywkową. W bonusie dorzucając uwodząco opisane piękno Beskidu Niskiego”.
Robert Ziębiński
pisarz, dziennikarz
Agnieszka Jeż – pisarka i felietonistka, filolożka polska i bałtystka. Z genów krakowianka i góralka, z urodzenia warszawianka. Obecnie mieszka w Sulejówku. Kiedy nie czyta i nie pisze – spaceruje. „Chodzenie to mój narkotyk”, powtarza za Konwickim. Pozostałe uzależnienia to góry i ogród.
W 2016 roku zadebiutowała jako autorka obyczajowa; od tamtej pory ukazało się dwadzieścia książek z jej nazwiskiem na okładce, w tym kilka kryminałów. Nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru.
Jej czytelnicy i czytelniczki doceniają historie obnażające mrok ludzkiej duszy, wciągające i niedające o sobie zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 374
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Pierwsze nacięcie było za płytkie, w efekcie powstało coś jakby zadrapanie.
Zupełnie nie o to chodziło, znak miał być ewidentny.
Za drugim razem ostrze skalpela weszło więc w ciało głębiej. Napięta skóra pękła, jej brzegi się rozeszły. Równo, całkiem elegancko.
Srebrny koniec ostrza znowu przejechał po ciele, tym razem w dół, po skosie. Końcówka wykonana ze zbyt mocnym naciskiem, ale czego oczekiwać po debiucie?
Trzecia linia wyszła najlepiej – zgrabnie łączyła się z poprzednią, nacięcie miało odpowiednią głębokość.
Na gładkim udzie dziewczyny pojawiła się litera Z.
Krew powoli spływała po jasnej skórze i zakrywała ją.
Papierowa chusteczka, chwilę przytrzymana, załatwiła sprawę. Z się ujawniło.
Dobrze, bo powinno być widoczne.
Teraz i następnym razem.
Rozdział 1
Nic nie pachnie tak pięknie, jak łopiany porastające brzegi górskiego strumienia.
Znała wiele obezwładniających zapachów. Dwie półki w jej krakowskiej łazience były zajęte przez ozdobne flakony, z których każdy kosztował mniej więcej jedną piątą pensji przedszkolanki. Rok temu nie przeliczałaby swoich kosmetycznych zasobów na zarobki nauczycielki nauczania początkowego czy jak to się tam nazywało. No ale wtedy nie znała jeszcze Marcina.
I Marty, jego żony.
Otrząsnęła się i przesunęła stopy z powrotem na suchy kamień. Było już bardzo ciepło, na pewno powyżej dwudziestu stopni, mimo że ledwo co minęła szósta rano. Od kilku dni w kraju panowały upały, a najczerwieńszym punktem na pogodowej mapie były okolice Magurskiego Parku Narodowego, gdzie właśnie spędzała weekend. Woda jednak była chłodna.
Spojrzała na strumień. Wartki, przezroczysty, nieokiełznany. I niepoddający się panującej dokoła duchocie. Zanurzyła dłoń w bystrej wodzie i przeniosła ją nad kolano. Siedziała na osłonecznionym otoczaku. Plecy opierała o pień zwalonego drzewa, skrzyżowane nogi wyciągnęła przed siebie. Jedna kropla kapnęła na jej gładką karmelową skórę. Lekko się wzdrygnęła; przypomniał się jej wczorajszy wieczór. W roli wody wystąpiło wtedy białe półsłodkie wino, jej rękę zastępowały palce Marcina. Przejechała dłonią po udzie – gładkim, z elastyczną, ciepłą i miękką skórą. Nic dziwnego, że szybko przerzucił się z głaskania na lizanie. Poczuła gęsią skórkę na dekolcie i miły skurcz w podbrzuszu. Jej dłoń podjechała wyżej, natykając się na koronkę, którą była wykończona jej koszula nocna. Właściwie to koszulka – do tej ilości materiału zdecydowanie bardziej pasowało zdrobnienie. Wcześniej nie przepadała za satyną, ale Marcina kręciły takie fatałaszki. „Marta nigdy...”, zaczął i nie skończył. Zresztą ta fraza pojawiała się nie tylko wtedy, kiedy się ubierała. Także wówczas, gdy się rozbierała. Kochała z nim od tyłu. Pieściła go ustami. Jadła śniadanie w łóżku, nie przejmując się okruchami. Zarywała noc i spóźniała się do pracy, bo urządzała sobie maraton z filmami Bergmana. Mówiła „no i chuj”, zamiast „a jednak się nie udało”. Wpłacała kilka stów na jakieś schronisko dla zwierząt, a potem, do kolejnego przelewu, jadła wafle ryżowe. Nosiła na tej samej dłoni pierścionek z brylantem po babce i jakąś taniochę ze sklepu indyjskiego. Tak, ona to wszystko robiła, a „Marta by nigdy...”.
Karolina była „codziennym zdumieniem” Marcina. Zresztą przy takiej żonie...
Znowu się otrząsnęła; mimowolnie zanurzyła stopę w potoku. Zimno, za zimno. Cofnęła nogę. Nachyliła się i objęła kolana ramionami. Koszulka podjechała jej teraz do połowy uda. Zupełnie się tym nie przejęła, bo tu przecież było kompletne odludzie. Aż się zdziwiła za pierwszym razem, że w dwudziestym pierwszym wieku są jeszcze takie miejsca. No ale to Beskid Niski – ziemia piękna i tragiczna. Tereny wypędzonych i skrzywdzonych. Raj utracony i niechciane piekło. Dobrze to znała w teorii, a od jakiegoś czasu zajmowała się przecież tym zawodowo. Tak zresztą poznała Marcina.
Uśmiechnęła się do siebie. To był naprawdę fajny facet. Taki... pełen sprzeczności. Z jednej strony wykształcony, bystry, z jakąś iskrą i ikrą, z drugiej – wylądował w Gorlicach jako lokalny dziennikarz. Pełen erotycznej inwencji – znowu ta kula ciepła w podbrzuszu – i jednocześnie mąż przedszkolanki, która spowiadała się z tabletek hormonalnych. Ostatnio chyba ich nie brała, bo podobno oni od dłuższego czasu nie...
– Au! – Coś ją znienacka dziabnęło w ramię. Przejechała dłonią po skórze, ale owadzi napastnik już zniknął, zostawiając po sobie czerwoną zgrubiałą plamkę.
Na moment straciła równowagę – jej stopy zsunęły się ze śliskiego kamienia do wody. Zimna, ale teraz jakby mniej. A może to jej zrobiło się trochę cieplej? Od tych erotycznych obrazków czy może od... zazdrości? Pokręciła głową – nie, nie była zazdrosna. Tak deklarowała i tak myślała. Marcin nie do końca jej chyba wierzył. „Marta by...” Może. Może „Marta by...” – cokolwiek dalej by się wpisało. Ale Karolina nie była jak Marta, była jej przeciwieństwem. To dlatego Marcin tracił dla niej głowę, naginał swoje morale, lawirował, kłamał, miał wyrzuty sumienia, próbował jakoś rozsupłać tę ich trójkątną sytuację, ale czas tylko zaciskał małżeńsko-romansowy węzeł. Karolina wiedziała, że takie sytuacje są nierozwiązywalne. No bo jak? Odejdzie od żony i od dwójki małych dzieci? Przecież je kocha, zdjęcia córek ma w portfelu. Marty zresztą też chyba miał – kiedy płacił, gdy pierwszy raz się spotkali i zabrał ją na kawę do tej gorlickiej kawiarni w podcieniach, zauważyła trzy małe fotografie. Potem już tylko dwie, jakby się wstydził – pytanie tylko, czy przed nią, czy może sfotografowanej żonie nie chciał patrzeć w oczy, kiedy regulował rachunki za kolacje lub desery z kochanką. Z tym zresztą też bywało różnie, bo po pierwsze, Karolina nigdy nie miała parcia, żeby stać się czyjąś utrzymanką, a po drugie – pensja Marcina była adekwatna do lokalnych warunków. Stryjkowscy żyli ponad te warunki, ale nie dzięki zarobkom Marcina, a przy wsparciu zasobnego portfela jego teściów, tutejszych przedsiębiorców. Ich był dom w Gorlicach, w którym mieszkali „młodzi”. SUV, którym Marcin ją tu przywoził, był prezentem od nich i nawet chyża, gdzie ich zięć wystrzeliwał Karolinę na orbitę cudownego seksu, też należała do nich.
Kula ciepła zatoczyła kolejne okrążenie w jej podbrzuszu. Tak, Marcin był cudownym kochankiem. Sprawny i pomysłowy; i ta chemia między nimi... To się rzadko zdarza, i to dlatego przyjeżdżała tu z Krakowa i rozwalała to małżeństwo. Widziała przecież obrączkę na jego palcu. Ba! Za pierwszym razem, po tej wiosennej konferencji, to ona mu zostawiła swój numer telefonu. Fakt, zadzwonił sam, nieprzymuszany, ale czy zdobyłby się na to, gdyby go otwarcie nie zachęciła?
Mimo wszystko nie walczyła o to, aby go wyrwać z tego miejsca, od tej kobiety. Raz, że to byłoby poniżej zasad, które przecież miała, a dwa, że była realistką – jego smutek, wyrzuty sumienia, tęsknota za dziećmi, obrona przed teściami, którzy by go chcieli grillować i pewnie by im się to udało... Plus proza zwyczajnego życia, jaka by się wdarła w ich pełnoetatowy związek.
Czy miałaby wtedy czas i ochotę – i pieniądze, by malować sobie paznokcie u stóp? Kupować nowe perfumy? Robić weekendowe wypady po Europie? Takie przyjemności szybko znikały w małżeńskim kieracie. A gdyby jeszcze pojawiło się dziecko... Nie, żadnych dzieci, żadnych.
O Martę nie była zazdrosna. Nawet gdyby jednak, mimo deklaracji (bo to w końcu facet, ich konstrukcja psychiczna, jeśli idzie o seks, zakładała priorytet biologii nad prawdomównością), sypiał z żoną, byłoby to raczej spełnianie „małżeńskiego obowiązku” niż nieokiełznane harce, jakie były ich udziałem.
Uśmiechnęła się do siebie. Poruszyła palcami u stóp. Czerwień lakieru tak ładnie połyskiwała pod wodą, w której odbijały się promienie porannego słońca...
Marta zdecydowanie byłaby zazdrosna. Ta sytuacja przekraczałaby jej ciasnawy światopogląd. Zarazem... Marcin coś przebąkiwał, że ona może się domyślać, w końcu to już ponad rok, a on nigdy wcześniej nie miał tylu konferencyjnych wyjazdów... Twierdził jednak, że Marta nic by z tym nie zrobiła, bo zawsze wolała niewiedzę lub samooszukiwanie się od ewentualnej bolesnej pewności.
– Może... – powiedziała na głos.
Szum wody zgłuszył jej słowa. Zresztą nawet gdyby nie potok, to i tak mogłaby tu sobie krzyczeć, ile sił w płucach. Żadnej publiczności.
Znowu poruszyła stopami. Tak, bardzo ładne miała stopy – szczupłe, z długimi palcami. Marcin lubił je ssać. Kostki też były niczego sobie – mocno przewężone. Łydki szczupłe, kolana seksownie chude, smukłe uda...
Tak, gdyby ona była Martą, byłaby o siebie, znaczy Karolinę, zazdrosna. O to ładne ciało, o brak zahamowań, o wykształcenie i swobodę. I o to, że Karolina wysysa z Marcina to, co najlepsze. Trzeba by być Matką Teresą, żeby unikać takich myśli. Marcin przychylał się do teorii o świętości żony, choć wczoraj wieczorem...
Parking leśny kilkadziesiąt metrów przed skrętem do ich chyży zawsze był pusty, nie licząc jakichś lokalnych skuterów czy łazików. Nikt inny się tutaj nie zapuszczał. Może w sezonie, ale teraz był początek czerwca. Tymczasem wczoraj, gdy Marcin wybrał się po chrust do kominka, wrócił jakiś niewyraźny. Wreszcie przyznał, że „chyba”, „może”, „nie jest wykluczone”, „choć to jednak nieprawdopodobne”, widział odjeżdżające z tego parkingu auto żony.
Jasne, mogło mu się coś pomylić, bo już się lekko zmierzchało, ale jednocześnie czy fioletowy mini cooper to częste zjawisko na tych drogach?
Przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. Nie chciałaby żadnej sceny, telefonów, listów, nie daj Boże jeszcze na jej wydział. To byłoby takie prozaiczne i prostackie.
– Nie. – Znowu powiedziała to głośno. Nie da się tym myślom, nie po to tu przyjechała, żeby się zamartwiać. Ma spędzić miłe dwa dni pełne seksu, oddechu, zachwytu nad życiem po prostu. Żadnych kłopotów, awantur. Wystarczy, że już wczoraj... Wzdrygnęła się. Nie powinni tyle pić; ona bardziej niż Marcin. Alkohol rozwesela, ale potrafi też szybko wepchnąć w smutek. Albo w złość. Właściwie nie potrafiłaby powiedzieć, jak do tego doszło, że od euforii i niepohamowanego śmiechu przeszli do złości. Znaczy Karolina przeszła. Może jest dziwna, może rozkapryszona, a może po prostu zbyt wrażliwa? Pozory potrafią mylić, a ona...
Gdzieś z tyłu strzeliła gałązka. Wstała i odwróciła się; odgłos dobiegał chyba ze ścieżki do chyży. Pomyślała, że Marcin już się obudził i zauważył, że jej połowa łóżka jest pusta. Lubił poranny seks (południowy i wieczorny zresztą również), więc pewnie wyszedł jej szukać.
Ona natomiast poczuła dzisiaj nieodpartą potrzebę kontaktu z naturą. Zerwała się wcześnie i boso, w koszuli, poszła nad strumień. Kiedy się mieszka w centrum Krakowa, takiej okazji nie można zmarnować.
Znowu suchy trzask, na stojąco lepiej słyszała. Odwróciła się, żeby być tyłem do ścieżki. Uda, że go nie zauważyła, niech ma, uśmiechnęła się do siebie. To tym bardziej pomoże zatrzeć wczorajszy zgrzyt. Przeniosła stopy na suche kamienie, bliżej brzegu. Teren był tu w miarę stabilny; najgorzej było stanąć na takim ślizgaczu – upadek gwarantowany, a to wyglądałoby żałośnie, nie podniecająco. Złapała obiema rękami koronkę na dole koszulki i lekko uniosła materiał. Wydawało się jej, że znowu usłyszała jakiś szmer. Satyna powędrowała do góry, odsłaniając pośladki. Przed sobą Karolina widziała polankę ze spłachetkiem trawy. Będzie musiała im wystarczyć. Teraz miała już gołe i plecy; lekko przekręciła biodra i wciągnęła brzuch. Przybrało się jej ostatnio, i choć Marcin mówił, że lubi krągłości, ona wolała siebie chudą. Kremowy materiał spłynął na kamień obok. Postanowiła się nachylić, udając, że chce sięgnąć do stóp. Wypięte pośladki zawsze tak na niego działały, że...
Świat się przesunął – zieleń lasu i srebrną niebieskość wody widziała teraz pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Zachwiała się, z trudem utrzymując równowagę. Dobrze, że zawsze miała silne nogi, inaczej by upadła. Dopiero teraz poczuła pulsujący ból ramienia, tego samego, w które coś ją ugryzło. Z tyłu dostrzegła... przede wszystkim słońce, ale chyba też... patyk? O co tu chodziło? On chyba nie chciał?... Ale na pewno ją uderzył, bo przecież to ramię...
– Zwariowałeś, kurwa? – Jej dobry nastrój znikł. Balansując, żeby nie upaść, wyprostowała się i odwróciła.
Słońce świeciło jej prosto w twarz, ale widziała sylwetkę, która trzymała coś w ręku. Tak, to chyba był patyk.
Tym razem kąt widzenia się zmienił o prawie dziewięćdziesiąt stopni. Tylko centymetry dzieliły ją od pozycji horyzontalnej, jej włosy niemal dotknęły wody.
Już nie myślała. Obleciał ją paniczny zwierzęcy strach. Splot słoneczny ścisnął się bólem, prawie tak silnym jak drugie uderzenie, tym razem chyba w głowę. Próbowała się podnieść, ale poślizgnęła się na omszałym kamieniu. Kto to był? No chyba nie Marcin, nie, to nie mógł być on, no skąd? Nie widziała dobrze, bo zachlapała sobie twarz. Przetarła policzek i zobaczyła czerwoną szramę na palcach – to nie była woda, tylko krew.
A jeśli nie Marcin, to kto?
Adrenalina ze stukotem przewaliła się przez jej tętnice.
„Uciekaj!”, rozległo się w jej głowie. Podniosła się, jakby nie było tego rwącego ramienia i skaleczonej skroni. Przelotnie spojrzała na nieruchomą sylwetkę, która była ciemnym zarysem opromienionym świetlistym kręgiem.
Ktokolwiek to był, był nienormalny, agresywny i straszny.
A może to Marta? Może jednak ona, skoro wczoraj na parkingu?...
Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. Nie potrafiła przepchnąć powietrza przez krtań. Zresztą kto by ją tu usłyszał?
Zaczęła przeskakiwać z kamienia na kamień. Bliżej brzegu, bo tam było sucho i równiej. Były też jednak zwisające gałęzie drzew. Czuła, że zostawiają zadrapania na jej ciele.
Cień w aureoli ruszył za nią.
Poślizgnęła się, ale udało się jej nie upaść. Kolejny krok, jeszcze jeden i będzie ta polanka, i wtedy przyspieszy, i...
Tym razem ciosy były dwa – najpierw w kark, a potem gdzieś wyżej.
Chyba, bo zraniona głowa słabo sobie radziła z przekazywaniem informacji. O jej położeniu nie musiała jej informować – Karolina poczuła, że zapada się w wodę, a potem, że szoruje bokiem po kamieniach.
Bolało, wszystko ją bolało. Chciała się podnieść, ale nie mogła. Dobrze, że woda chłodziła poranioną skórę.
Cień się zbliżył. Z trudem przekręciła głowę w jego stronę. Wciąż nie rozpoznawała, kogo skrywa.
Udało się jej trochę podciągnąć. Obraz wirował, nie potrafiła odróżnić konturów. Głos wciąż miała odcięty. Przed oczami zamajaczyła jej czerwień – płynąca z prądem. Zdziwiła się, że lakier, w końcu hybryda, mógł się rozpuścić. A jednak nie – czerwień płynęła do stóp, wzdłuż jej długich nóg, lekko zaokrąglonego brzucha, pełnych piersi. Płynęła z jej głowy.
Znów ta ciemność przed oczami. Cień stał przed nią. A może stała?...
Ciemna plama z piekącą jasnością obramowania.
Mrok, dudnienie, fala mdłości.
– Kim? – powiedziała, a może próbowała powiedzieć?
Świst, nagły ruch, trzask, seria rozbłysków w jej głowie o ułamki sekund wyprzedzające ból.
Ciemno, mokro, woda, wszędzie woda.
Poczuła, że odpływa w ciemność.
Nic już tam nie było – żadnego czucia, myśli, obrazu.
Nie było też dłoni, w której błysnął srebrny skalpel. Ostrze noża dotknęło gładkiej skóry uda. Zagłębiło się w nią i wykonało pierwsze nacięcie. Potem, bez odrywania metalu od ciała, wykonało zwrot i zjechało, znacząc dłuższy kawałek skóry. Trzeci zwrot przyniósł nacięcie równoległe do pierwszego.
Z. Ładne i wyraźne Z.
Rozdział 2
Pogłośnił radio. W robocie by się nie przyznał, że lubi taką muzykę. Kiedyś był z kumplami na sobotnim piwie i w pubie leciała właśnie ta piosenka, a na dużej plazmie teledysk do niej. I o ile dziewczyna, która się tam pojawiała na początku, zyskała ich aprobatę, o tyle kiedy zobaczyli tego śpiewającego chłopaka, zarechotali, że taki wypacykowany, zrobiony, no gładki i pachnący. „Niby macho, a jednak dupa”, zaśmiał się Tomek. Stereotypowo, ale przecież tu było Podkarpacie, a oni mieli „twardy” zawód. Czy taki zestaw mógł budować męską wrażliwość?
A chłopak mu się podobał, w tym sensie, że wyglądał w porządku. Zadbany, fajnie na luzie ubrany. On też lubił dobrze wyglądać, przynajmniej na tyle, na ile mu pozawalały warunki, znaczy praca i płaca. Pierwsze lubił, drugie było nie do ruszenia. Spojrzał w lusterko. Całkiem gładka twarz, oczy niepodkrążone, w miłym niebieskim kolorze, nawet zmarszczek mało. Włosy też okej, jeszcze gęste i dopiero co przycięte. Bez siwizny, choć w ich zawodzie pojawiała się wcześniej. Na jasnym może nie będzie tak widać. Sylwetkę także miał w porządku, szczupły, ale umięśniony.
„...bam-bam”, tyle był w stanie wyłapać z tekstu tej piosenki. I jeszcze despacito, co znaczyło „powoli”, bo sobie sprawdził w Internecie.
Dziś miał czas, bo w Krempnej był umówiony na ósmą. Jechał do siedziby Magurskiego Parku Narodowego. Ostatnio ktoś w Ośrodku Edukacyjno-Muzealnym zniszczył kamerę zamontowaną na budynku. Może to głupi żart, a może... cholera wie, ale na pewno nic poważnego, bo u nich nigdy nic poważnego się nie trafiało, nawet w wakacje, kiedy zjawiali się turyści. Stłuczka, co najwyżej, lub jazda po pijaku. Tak czy owak, zająć się tym trzeba, zwłaszcza że osobiście znał Janusza Orła, szefa ośrodka.
Poprawił klapkę nad lusterkiem. Słońce dziś nieźle dawało, jak od kilku dni zresztą. Było wpół do ósmej, a termometr w samochodzie pokazywał już dwadzieścia trzy stopnie.
Wyjechał wcześniej, bo lubił wcześniej wstawać, zawsze tak miał. Kaśka, jego żona, poprosiła, żeby wpadł do jej rodziców po jajka, skoro już się tak zrywa. Zgodził się, bo kochał żonę, a teściów lubił. No i tak ładnie mieszkali, w Polanach. Cisza i spokój. No, strumień szumiał, ale on by wolał ten szum wody niż szum szosy, a im akurat szosa szumiała.
Nadłożył drogi, bo pojechał przez Chyrową, ale jeździć również lubił. I skoro to nie on płaci za benzynę...
Posiedział chwilę nad strumieniem z teściem, dłonie zamoczył. „Wpadnij w sobotę, kobiety w sadzie, a my tu – z piwkiem”, zaprosił go ojciec Kaśki. Może, czemu nie. Lubił tak odpoczywać – nie najbardziej czynnie. Choć ruch też lubił, wszystko z umiarem. Umiar był jego dewizą życiową.
– Favorito, favorito baby... – zanucił.
I nagle zahamował tak, że wytłoczki z jajkami spadły z tylnego fotela na podłogę.
– No kuźwa! – zaklął.
Serce mu mocniej zabiło. Nikogo się nie spodziewał na tej szosie, a już na pewno nie jakiegoś skaczącego chłopaczka, który machał rękami, jakby go giez ugryzł.
Zjechał na pobocze, zaciągnął hamulec ręczny, bo tu było z górki, wyłączył silnik i wysiadł z auta.
Chłopak w kraciastej koszuli i wymiętych szortach stał na asfalcie, kilka kroków przed nim. Trząsł się. W ogóle dziwnie się zachowywał – najpierw wyskoczył jak filip z konopi, próbując go zatrzymać, a teraz skamieniał. Przystojny był – młody, muskularny, opalony. „Trochę jak ten gostek od Despacito”, pomyślał.
Podszedł do niego.
– Dzień dobry – przywitał się. – Coś się stało?
Chłopak spojrzał na niego. I jakby wrócił do rzeczywistości.
– Nie żyje. Ona nie żyje. No po prostu nie żyje.
Kucnął na środku drogi i zaczął się trząść.
„Bam-bam”. Głupie i nie na miejscu, ale wróciło to do niego. Dziewczyna, którą zobaczył, miała sporo wspólnego z tą z teledysku. Była podobnego typu urody – karmelowa skóra, długie brązowe włosy, ładna, bardzo ładna sylwetka. I nawet sceneria się zgadzała – tu i tam była woda. Tyle że ta dziewczyna była całkiem naga. I nieżywa. I na dodatek brzydko wcześniej potraktowana – kilka ciosów w głowę, chyba jakimś tępym narzędziem, skrzepnięta krew na skroni, tam, gdzie nie dostała się woda, bo część głowy była przez nią obmywana, podobnie jak spory fragment ciała. I liczne zadrapania, które trzeba będzie zbadać. Jedno było pewne – naturalna śmierć to nie była.
Patrzył na nią, bo nie chciał jeszcze wstawać. Widział już martwych ludzi, zabezpieczał wypadki komunikacyjne, przyjeżdżał do śmiertelnych bójek, mieli dwa pożary. Rzadko, ale śmierć się zdarzała. Ostatni raz, kiedy zginął ten młody chłopak. Radził sobie z widokiem martwych ludzi, ale tu... To była młoda kobieta. Ładna, bardzo ładna. Nie uważał, że ładnym kobietom życie należy się bardziej niż brzydkim czy starszym, ale w tym kontraście było coś okrutnego. Niesprawiedliwego. Mogła żyć, fajnie żyć, a leżała martwa w strumieniu. Tamten chłopak też był młody i też by mógł żyć, ale jego akurat potrąciło auto. Paskudny wypadek. A tutaj... I pomyśleć, że rano narzekał na brak rozwojowych spraw.
Podniósł się z kucek. Podszedł w stronę jasnej plamy na kamieniach. Znowu się nachylił. Koszula nocna, połyskująca i... – pochylił się niżej – ładnie pachnąca, jakimiś chyba drogimi, bo trwałymi i oryginalnymi perfumami.
To wszystko wyglądało przedziwnie. I zupełnie nie pasowało do tej scenerii.
Wstał i obrócił się w stronę obecnych tu osób.
– Podkomisarz Piotr Durlik, Komisariat Policji w Dukli – przedstawił się, ale odzewu nie było.
Oprócz tego chłopaka, który wypadł mu przed maskę, były jeszcze dwie dziewczyny – w podobnym wieku i podobnie ubrane. Z pleckami, w butach do trekkingu; pewnie turyści. „Trzeba mieć pecha, żeby coś takiego na wyjeździe...”, pomyślał.
– Ja... znaczy my... – zaczął chłopak – chodzimy po górach. I właśnie tu szliśmy, i... – Spojrzał w kierunku wody, ale szybko odwrócił wzrok.
Był blady i przerażony. Durlik nagle się przestraszył, że oni są niepełnoletni. Jeszcze tego by brakowało.
– Ile macie lat? – zapytał.
– Dziewiętnaście – odparł chłopak.
– Wszyscy?
– Wszyscy – odpowiedział za dziewczyny.
One pokiwały głowami.
Durlik odetchnął.
– A skąd się tu znaleźliście? – zapytał.
– No... – Chłopak popatrzył na swoje towarzyszki.
Jedna z nich, niższa, pełniejsza blondynka, w końcu się odezwała.
– Ze Słowacji. Przez Olchowiec. Tak, wiemy, tam nie ma przejścia, ale to chyba nic złego, no po prostu zmieniliśmy szlak ze słowackiego na polski, bo tak najbliżej, zresztą tu wszędzie Unia, a my do Bartnego idziemy, więc... – urwała.
„Więc to ich gryzie”, pomyślał.
– Więc poszliście przez zieloną granicę. I?...
– I chcieliśmy iść dalej przez Krempną, bo tu jest sklep spożywczy i bar. Kupić coś, zjeść i później przez Mareszkę, na drugą stronę góry.
Durlik kiwnął głową. Tak, to byli turyści, przygotowani do wędrówki, w dobrych butach, z laminowanymi mapami wetkniętymi w boczne kieszenie plecaków, z bidonami, karimatami i śpiworami. Oraz z pechem.
– I?...
– I chcieliśmy sobie trochę odpocząć nad wodą, śniadanie zjeść. Zobaczyliśmy taką jakby przecinkę, ścieżkę w lesie, a z mapy wynikało, że prowadzi do rzeki, zresztą nawet słychać było szum, więc zeszliśmy, tak trawersem.
– Tak, była ścieżka, jakby nielegalna... – Chłopak się zmieszał. – Znaczy prywatna, w sensie, że nie jakiś popularny szlak. Zresztą tutaj w ogóle nic nie jest popularne, bo nawet oficjalne szlaki pozarastane.
Durlik znowu kiwnął głową. Było pozarastane. Ludzie walili w Bieszczady, a tu, w Beskidzie Niskim puchy.
– Koło domu, bo tam dalej, wyżej znaczy, jest taki dom. Drewniany. Taki... Jezu, no jak one się nazywają? – Blondynka popatrzyła na niego bezradnie. Wyglądała, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Międliła w palcach rękawy przewiązanej na biodrach koszuli.
– Chyża – odezwała się wreszcie ta milcząca, trzecia turystka, szczupła brunetka. – Te domy nazywają się chyża.
Świeciło mu w twarz. A skoro tak, to musiała być...
Zastanowił się. O tej porze roku to pewnie jakaś siódma, no, może później. Wiedział to, bo teść się chwalił, jak zmyślnie obstalowali tę chyżę. „Zgodnie z naturą”. Bale były stare, przeniesione z okolicy, ale odczyszczone, zaimpregnowane, starannie złożone. I to właśnie tak, żeby wykorzystać naturalne warunki tej położonej na zboczu działki.
Teść. Marta.
Przymknął powieki. Odechciało mu się wstawać, jeszcze chwilę poleży. Najlepiej się czuł wczoraj wieczorem i w nocy, kiedy dokoła było całkowicie ciemno, a oni byli tu, na tym dużym łóżku, oświetleni zapalonymi świeczkami. Karolina lubiła taki nastrój, a on lubił Karolinę. Kochał. Tak, kochał ją. Za ten superseks, za śmiech, za luz, za mądrość i za urodę.
Martę też kochał. Od lat. Za dzieci, za spokój, za pewność. Tyle że...
Wciąż nie otwierał oczu.
Bez sensu była taka sytuacja, że się szarpał. Zwłaszcza wtedy, kiedy mieli z Karoliną trochę czasu dla siebie. Trzeba go wykorzystywać, a nie się samobiczować. Taki był plan, ale...
Podniósł się nieco. Poczuł, że lekko wiruje mu w głowie. Wino, za dużo wina. Wyciągnął rękę. Pusto. Przesunął się trochę w stronę środka łóżka. Znowu wyciągnął rękę. Nic, tylko prześcieradło. Ciepłe, ale samotne. W końcu otworzył oczy. Karoliny nie było.
Usiadł na łóżku. Przypomniał sobie wydarzenia ostatnich dwunastu godzin. Poczuł, że ma erekcję. Uwielbiał Karolinę. Jej ciało, takie gładkie i... przyjazne. Podniecała go, pociągała, ale jednocześnie czuł się z nią po prostu dobrze, beztrosko. Nie hamował się, bo nie był oceniany. Ona również się nie hamowała, choć jemu nie przyszłoby do głowy, żeby ją oceniać. Tymczasem ona... Znowu jakieś bolesne pyknięcie w głowie.
Wstał. Był nago, bo Karolina spała nago. „Marta by nigdy...”, pomyślał i urwał.
Przeszedł przez sypialnię, wszedł do pokoju. Układ był oryginalny, czyli przechodni. Tu też nie było Karoliny. Pomyślał, że może jest w łazience. I że może się kąpie. Pod prysznicem także lubił się z nią kochać. Z pokoju poszedł więc do dawnej sieni, na której końcu teść zrobił łazienkę. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. W środku było pusto.
Karoliny nigdzie nie było. Podszedł do drzwi wejściowych i zauważył, że są niedomknięte. Najpierw się przestraszył, że może sobie poszła, zostawiła go, ostatecznie wczoraj się trochę posprzeczali... Nigdy wcześniej im się to nie zdarzyło, a ostatniej nocy – tak. Kilka słów za dużo, kilka kieliszków wina za wiele, nawet się na niego zamachnęła, ale przecież szybko przeszli od tych „zapasów” do innych, pełnych namiętności. Uśmiechnął się; Karolina musiała się po prostu wybrać na spacer i nie zawracała sobie głowy takimi drobiazgami, jak popsuty zamek. Drzwi się nie domykają, to nie, i już. Trzeba by powiedzieć teściowi, żeby się tym zajął, bo wczoraj też był z tym problem, tyle że Marcin w ogóle nie powinien o tym wiedzieć.
Wyszedł na zewnątrz. Był piękny dzień. Ciepły, słoneczny, idealny. Wciągnął do płuc powietrze. Lubił ten zapach – taki leśno-wilgotno-sosnowy. I...
Schylił się. Na kamieniach, z których była zrobiona opaska wokół budynku, leżał pasek od szlafroka Karoliny. I pachniał nią, to znaczy jej perfumami. Rozejrzał się. Kawałek dalej, na ławie pod ścianą domu, zobaczył jej szlafrok. „Szlafroczek”, jak mówiła. Mówiła również „koszulka”. Fakt, obie te rzeczy były kuse.
Wciągnął zapach z paska i rzucił go obok szlafroka. Znowu poczuł erekcję. Zastanowił się, dokąd Karolina mogła pójść, i doszedł do wniosku, że chyba wie. Postanowił dołączyć do niej, tylko się ubierze. Takiego luzu jak jego... – nie miał dla niej dobrej nazwy, chyba że ukochana – nie posiadał. Wrócił do domu, poszedł do sypialni. Podniósł z ziemi wczorajszy T-shirt i włożył go. Bokserek nie zauważył, ale machnął ręką, bo i tak się wykąpie, jak wrócą. Albo tam, w strumieniu. Wciągnął szorty na gołe pośladki. Znowu się uśmiechnął. Fajny był ten luz, który czuł przy Karolinie. W domu, przy Marcie nigdy by...
Westchnął.
Znowu przeszedł przez pokój, korytarz, mocno docisnął drzwi wejściowe i ruszył w kierunku strumienia.
Piotr Durlik sięgnął po komórkę. Odblokował ekran i wybrał numer na komisariat. Odpowiedziała mu głucha cisza.
– Tu nie ma zasięgu – odezwała się ta brunetka. – Dlatego Krzysiek pobiegł na drogę, bo myśleliśmy, że może tam...
Westchnął. Cały ten teren był jak ser szwajcarski telefonii – łączność ze światem raz występowała, a raz nie.
– Dotykaliście tu czegoś? Jej?... – Odwrócił się w stronę zamordowanej.
– Nie. – Tym razem odezwała się blondynka. – Ja tylko podeszłam, kiedy ją zobaczyliśmy, bo myśleliśmy, znaczy ja miałam nadzieję, że może upadła czy coś... – Wzruszyła ramionami.
– A oni? – Spojrzał na jej towarzyszy.
– Oni też nie. – Blondynka odpowiedziała za resztę.
– I niech tak zostanie. – Kiwnął głową. – Pójdę teraz na drogę, z radiowozu skontaktuję się z komisariatem. Wy tu zostaniecie, najlepiej tam z boku. – Pokazał głową w kierunku przecinki w lesie.
Już miał się odwrócić i pójść, ale po chwili wahania dodał:
– Tylko jeszcze wasze dowody poproszę.
– Ale my... – zaczęła brunetka.
– Formalność – uciął.
I tak muszą trafić do komisariatu, ale przecież nie będzie im tłumaczył, że woli uniknąć sytuacji, że oni, powodowani jakimś głupim impulsem, dadzą nogę, a potem trzeba będzie ich w tej dziczy szukać.
Blondynka podeszła najpierw do dziewczyny, później do chłopaka, a na koniec do niego, z trzema plastikowymi plakietkami w dłoni. Odwrócił się, żeby nie oślepiało go słońce, i sześć razy pstryknął aparatem. Wsunął telefon do kieszeni i znowu wykonał półobrót, żeby oddać im dokumenty.
I wtedy zobaczył kogoś na ścieżce.
Ten mężczyzna też go zauważył, bo przystanął. Nawet z tej odległości było widać, że jest zdziwiony – rzeczywiście, jak na lokalne warunki takie zgromadzenie to było coś niezwykłego.
Durlik ruszył w jego stronę; z miejsca, w którym mężczyzna stał, jeszcze nie mógł dostrzec ciała; i tak powinno zostać. Szybko przeskakiwał z kamienia na kamień; strumień był w tym miejscu wąski, koryto wysychało. To się działo od kilku lat i wyglądało na to, że jest to stała tendencja. W tej konkretnej sytuacji akurat korzystna.
Mężczyzna wciąż stał na ścieżce. Nie odezwał się, nie wykonał żadnego ruchu; po prostu im się przyglądał. Durlik nie widział wiele, poza tym, że na pewno jest to facet, raczej dość młody, sądząc po sylwetce, i tyle. Gdyby zabrał okulary przeciwsłoneczne z radiowozu, widziałby lepiej, ale kto mógł przypuścić, że tyle tu zabawi?
Wreszcie dotarł do linii drzew i schronił się w cieniu.
Spojrzał na mężczyznę i pomyślał, że skądś go zna, że gdzieś już widział tę twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach to się wydarzyło. Miał dobrą pamięć do obrazów, to zawsze był jego atut. Teraz również go wykorzystał – ten facet to był dziennikarz z „Głosu Gorlic”; obok artykułów jego autorstwa zamieszczano małą fotografię jego twarzy. Kaśka lubiła czytać te teksty – takie trochę historyczne, trochę społeczne, może to były reportaże? Jak ten człowiek się nazywał?
Do nazwisk nie miał tak dobrej pamięci.
– Dzień dobry. – Facet wreszcie się odezwał.
Teraz mógł mu się dobrze przyjrzeć. Tak, to na pewno był ten dziennikarz, w wersji zdecydowanie wakacyjnej – z lekkim zarostem, w wyciągniętym T-shircie. Durlik spojrzał na jego nogi – na stopach miał crocsy, a to znaczyło, że raczej nie wędrował po górach. Choć chyba to lubił; tak, lubił to, taka informacja była w krótkim biogramie, który, oprócz zdjęcia, towarzyszył jego artykułom.
– Dzień dobry – odpowiedział mu podkomisarz.
Pomyślał, że dziennikarz musi mieszkać w tej chyży, o której mówili młodzi. Coś jeszcze mu się kołatało po głowie w związku z tym człowiekiem. Coś jeszcze o nim wiedział... Co to było? O, przypomniał sobie. Kaśka znała jego żonę, były razem w szkole, chyba w liceum. Potem ją kiedyś spotkała w Gorlicach i coś opowiadała, o tym mężu właśnie, i o rodzicach chyba, że kasiaści czy coś...
O moment za późno ocknął się z tych rozważań.
Facet wykonał dwa kroki w jego stronę i spojrzał w lewo, w kierunku strumienia, gdzie leżały koszulka i ciało.
Dłoń Durlika dzieliły centymetry od T-shirtu dziennikarza; nie zdążył go złapać. Stryjkowski, wreszcie przypomniał sobie jego nazwisko, rzucił się w stronę zamordowanej. Durlik też obrał ten kierunek, ale mimo zdecydowanie lepszych butów poślizgnął się na omszałym kamieniu. Przez chwilę walczył o zachowanie równowagi; ręką złapał się gałęzi, igły wbiły mu się w skórę.
– Stój! – krzyknął za nim.
Bez efektu.
Dopadł do niego w tym samym momencie, gdy dziennikarz nachylał się nad ciałem zamordowanej.
– Karolina... Boże, Karolina, Karola... Karola!...
Durlik jeszcze sobie przypomniał, że ta koleżanka Kaśki, czyli żona dziennikarza, miała na imię Marta.
Na pewno Marta, nie Karolina.
Rozdział 3
Był już wtedy nastolatkiem; nie takim zbliżającym się do pełnoletności, bliżej mu było do niedawno ukończonej pierwszej dekady życia, ale dzieckiem, maluchem już nie. Piąta, może szósta klasa – jakoś wtedy to się wydarzyło. Pojechali na wakacje, w Bieszczady. Na miejscu ojciec go zabierał na takie „męskie” łazęgi: w doliny, po wsiach, na połoniny, bez szlaku, za to z mapą, menażką, termosem i scyzorykiem. I podczas jednej z takich wypraw zaszli do jakiejś zagrody, która wyglądała jak ze skansenu. Ojciec chciał zapytać o sery, czy może mają na sprzedaż. Na podwórku nikogo nie było, więc poszli do domu, znaczy do chałupy. Tam też pusto, no to się skierowali do stodoły. Marcin zdążył jeszcze pogłaskać cielaczka, który brykał po trawie, zanim wszedł do dużego drewnianego budynku. Wszedł i od razu stanął. Nie bardzo rozumiał, co zobaczył. Na dużym stole przykrytym ceratą leżał cielak, bliźniaczo podobny do tego z podwórka. Tyle że ten był nieruchomy, a wokół jego szyi zebrała się kałuża krwi. Oczy – duże, brązowe – miał otwarte i patrzył na Marcina tak, jakby czegoś od niego chciał. Pomocy, współczucia? Więc przez moment Marcin nie rozumiał, co widzi, po prostu stał i patrzył, choć w tyle głowy już czaiły się rozpacz i lęk. „Chodź, zobaczysz, jak się oprawia mięso”, z tego stuporu wyrwał go głos ojca. Nie ruszył się, jakby był przyspawany do podłoża, dopiero kiedy ten facet wziął duży nóż i rozpłatał brzuch cielaka, odwrócił się i wybiegł ze stodoły. I prawie od razu zwymiotował – na swoje nowe górskie buty. Po tych wakacjach je wyrzucił, bo skóra wciąż i wciąż śmierdziała wymiocinami.
Teraz miał na stopach crocsy, zresztą wymiotował na klęczkach, do strumienia. Woda od razu zabierała to, co wyrzucała jego przepona.
– Dobrze się pan czuje? – Usłyszał.
Podniósł głowę i spojrzał na tego faceta, którego spotkał przy ścieżce. Przeniósł wzrok na stojącą trochę dalej grupkę jakichś młodzików. Nic z tego nie rozumiał. Ich tu nie powinno być, nikogo tu nie powinno być, tylko on i Karolina.
Karolina...
Podniósł się z klęczek i znowu chciał do niej dopaść. Przecież to niemożliwe, żeby ona leżała tutaj, w tym strumieniu, zimna, nieżywa i patrząca na niego jak tamten cielak.
– Nie wolno. – Facet mocno go przytrzymał.
Marcin był rosły, miałby z nim szansę, ale teraz nie umiał wykrzesać z siebie więcej siły. Kręciło mu się w głowie, bolał go żołądek, ale najgorsza była niemoc, która go ogarnęła. I rozpacz. Nie sądził, że rozpacz tak boli.
– ...Policji w Dukli. – Facet mówił do niego, ale dosłyszał tylko tę końcówkę.
Najpierw się przestraszył, taki naturalny odruch każdego człowieka, może nie wszędzie na świecie, ale w Polsce tak. Z wieloma ludźmi rozmawiał, kiedy pisał reportaże, i często przewijał się motyw lęku przed policją. Nawet jeśli człowiek był czysty jak łza, to i tak się bał, że policja coś na niego znajdzie. Więc najpierw się przestraszył, ale potem przyszła ulga – on już nikogo nie musi zawiadamiać. Dzwonić, tłumaczyć, czekać. Siedzieć tu z nią, patrzeć na nią, nieżywą, podrapaną, taką nagle obcą. I jeszcze się zastanawiać, czy na pewno wzywać policję, czy może po prostu się po cichu zwinąć i udać zdziwienie... Wzdrygnął się. Czy potrafiłby zrobić coś takiego?
– Podkomisarz Piotr Durlik. Komisariat Policji w Dukli – powtórzył ten facet. – Proszę wstać.
Posłuchał. Powoli się podniósł. Świat się lekko zakołysał, ale udało mu się zachować pion.
– Dobrze się pan czuje? – Policjant znowu o to zapytał.
Wpatrywał się w niego.
– Ja... – Okropny był ten posmak wymiocin w ustach.
Znowu przykucnął. Oparł kolano o kamień i zanurzył obie dłonie w wodzie. Nabrał jej i przepłukał usta. Potem przemył twarz. Woda była zimna, wręcz lodowata, ale dzięki temu trochę go orzeźwiła.
Wstał.
– Ja nie wiem... po prostu nie wiem... – zaczął bezradnie, w tym jednak momencie dotarło do niego, w jak beznadziejnym położeniu się znalazł. Karola, jego kochanka, nie żyje, wcześniej spędzili razem kilkanaście godzin w chyży jego teściów, on powinien być na konferencji na temat wielokulturowości Podkarpacia w Rzeszowie. Tymczasem był tu, nad jej pięknym, nagim, martwym ciałem. I jeszcze te młodziki z tyłu. Tego się nie uda utrzymać w tajemnicy, bez szans. Marta...
Zmroziło go. Wczoraj... Przecież wczoraj pod wieczór widział auto. Fioletowe. Mini coopera. Był tego pewien na sto procent. Potem, kiedy powiedział o tym Karolinie, to już na dziewięćdziesiąt. „Niemożliwe”, stwierdziła. Lekko, trochę zbyt za lekko, jak później pomyślał. Dlatego wrócił jeszcze do tego tematu, może niefortunnie, bo w łóżku, ale gryzło go to. Niby czasem chciał, żeby się wydało, najlepiej tak bez jego udziału, i żeby się musiało jakoś rozwikłać, bo to napięcie zaczynało mu ciążyć. A napięcie trzeba jakoś rozładować.
– Jak się pan nazywa? – Usłyszał.
– Marcin Stryjkowski. – Odchrząknął.
– Znał pan ofiarę?
Kiwnął głową. Nie ma sensu tego odwlekać.
– Jak ofiara się nazywa?
„Ofiara”. Boże, Boże!
– Karola, znaczy Karolina. Karolina Malik.
– Byliście tu razem?
Kiwnął głową. Tego też nie ma co ukrywać.
– Tam, na górze, gdzie jest dom?
Trzecie kiwnięcie.
„Dom”. Jaki związek, taki dom – chyża, zabrana ze swojego pierwotnego miejsca, przeniesiona i złożona na nowo. Obca, wakacyjna, nie ich.
– Musimy porozmawiać. Im szybciej, tym lepiej. Pójdę na szosę zadzwonić po kolegów, a pan niech tutaj poczeka. Proszę nie iść do domu i niczego tam nie ruszać. Tu też.
Znowu ten „dom”. Nie nadawał się do podwójnego życia; wędrówka między dwoma łóżkami, kuchniami, salonami – to jeszcze jakoś, jakoś, przecież to były dwa całkiem różne, w pewien sposób dopełniające się światy, ale napięcie, jakie temu towarzyszyło, było ogromne. Domagało się ujścia i pewnie dlatego wczoraj...
– A ta ręka? Co się panu stało?
Policjant już miał odejść, ale jeszcze stał, patrząc na jego poharatane ramię.
– Skaleczył się pan?
Stryjkowski przeniósł spojrzenie na podrapaną skórę. Nie zwrócił na to uwagi rano, ale rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze. Nie tak źle, jak u Karoli, ale...
Zdrętwiał. Spojrzał na jej ciało – pokryte podobnymi zadrapaniami. Ten facet chyba nie... przecież oni wczoraj... ale to było...
Chyba.
Piotr Durlik patrzył na siedzącego przy stole dziennikarza. Teraz mógłby go nie poznać. Od pierwszego spotkania, tam, na ścieżce, minęły trzy godziny, ale twarz Stryjkowskiego się zmieniła. Wyglądał... Durlik nie potrafił się zdecydować. Nad strumieniem widział zrozpaczonego, zakochanego faceta. Potem, kiedy przyjechała ekipa, a on poszedł razem z nim do tej chyży, miał wrażenie, że tym razem towarzyszy mu ktoś, kto ma coś na sumieniu. I może coś więcej niż romans.
Postał jeszcze chwilę na korytarzu, patrząc na niego. Stryjkowski go nie widział; twarz miał schowaną w dłoniach. Płakał? Ukrywał emocje? Udawał?
Spróbował sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji. Co on by zrobił? Wszystko z siebie wyrzucił czy szedł w zaparte? Nigdy Kaśki nie zdradził, ale gdyby... Nie, broniłby się do końca, bo myśl o tym, jak ona zareaguje, jak zareagują teściowie, rodzice, dzieci...
Otrząsnął się. Koszmar, słusznie, że go unikał. Wszedł do pokoju.
– Marcin Stryjkowski, lat czterdzieści dwa, zamieszkały w Gorlicach, zawód wykonywany: dziennikarz. Karolina Malik, lat trzydzieści sześć, zamieszkała w Krakowie, zawód – historyk.
Mimo że położył na stole plastikową teczkę, te informacje podał z głowy.
– Historyczka – poprawił go dziennikarz. – Historyczka, ona, znaczy Karolina, tak lubi. Lubiła. Wolała. Żeńską formę.
Durlik pokiwał głową. Kraków to nie Dukla. W mieście, w którym sklepy zamykają się o szesnastej, ludzie mają inne problemy niż żeńskie końcówki.
– Relacja, jaka łączyła pana z ofiarą, to?... – Zawiesił głos, może trochę zbyt teatralnie, bo Stryjkowski się spiął.
– My... my byliśmy... znajomymi. Znaczy parą. Znaczy... mieliśmy romans.
– Jest pan żonaty?
Znał odpowiedź na to pytanie, ale to nie miało znaczenia. Kaśce też nic nie powie, przynajmniej na razie.
– Tak.
Pokiwał głową. Wróci jeszcze do tego wątku.
– Proszę opisać przebieg wydarzeń poprzedzających śmierć ofiary.
– My... mieliśmy tu spędzić dwa dni. Prawie trzy. Od piątku po południu do niedzieli do południa. Karolina przyjechała z Krakowa, bo ona tam mieszka. Ja z Gorlic, bo tam mam... – urwał.
– Rodzinę – podpowiedział mu.
Stryjkowski próbował go chyba ocenić – czy to skrupulatność, czy złośliwość. Widać uznał, że to pierwsze, bo ciągnął:
– Cóż, słabo to zabrzmi, ale oficjalnie, znaczy dla ż-żony – zająknął się – byłem w Rzeszowie, na konferencji. O wielokulturowości. Bo ja się tym zajmuję. Znaczy ostatnio się tym zajmuję. Karolina się specjalizowała w tym kawałku historii – te tereny, czterdziesty czwarty do pięćdziesiątego szóstego. Przesiedlenia, akcja „Wisła”. Tak się poznaliśmy rok temu, kiedy potrzebowałem do artykułu wypowiedzi jakiegoś specjalisty. Trafiło na nią, potem przyjechała do Gorlic i tak jakoś...
Stryjkowski rozłożył bezradnie ręce. Teraz zadrapanie na prawym ramieniu, przechodzące brzydką szramą ze strony zewnętrznej na wewnętrzną, było dobrze widoczne.
– I tak jakoś – powtórzył po nim podkomisarz.
Nie chciał być złośliwy, nie miał powodu. No, może gdyby ten pokątny związek dziennikarza kwitł, a on nie ponosiłby z tego powodu żadnych konsekwencji... Znowu przypomniał sobie teledysk do tej piosenki. Kochał Kaśkę, ale mężczyźni są wzrokowcami. Muszą zdobywać, polować, posiadać. A ta dziewczyna nad brzegiem morza, w tych skąpych szortach... Nic nie mógł poradzić na to, że działa na jego wyobraźnię zdecydowanie inaczej niż Kaśka. Inna sprawa, że tu, w Dukli, nie było szans na taki romans. Sprawa czysto teoretyczna. Tymczasem Stryjkowskiemu się trafiło – ofiara była podobna do tej ponętnej modelki, z którą śpiewający by chciał „bam-bam”.
– Wiem, co pan myśli...
– Nic nie myślę – przerwał mu. Miał tylko nadzieję, że nie było po nim widać, że kłamie. – Nie jesteśmy policją obyczajową, tylko powiatową. Proszę dalej.
– Więc zaczął się nasz romans. Najpierw myślałem, że to raz, no raz to można przecież stracić głowę. Małe dzieci, praca, dom, kierat...
Pomyślał, że Stryjkowski chce poruszyć w nim podobną nutę. Rozumiał go, hipotetycznie. Zachował pokerową twarz.
– Więc zdarzył się raz. A potem kolejny i kolejny... A później to się zakochałem, Karola też. I już nic nie można było zrobić. I tak minął rok. A teraz... Zaraz wakacje, ja wyjadę z ż-żoną – znowu ten poślizg spółgłoskowy – więc chciałem, chcieliśmy spędzić choć ten weekend razem.
– Chyża jest pana?
– Teścia.
Durlik próbował sobie wyobrazić, co jego teść by mu zrobił, gdyby zdradził Kaśkę na działce u nich. Skończyłoby się rękoczynem, na pewno.
– Rozumiem, że teść też nic nie wie o tym pobycie?
Teraz Stryjkowski spojrzał na niego jak na idiotę.
– Nie, skąd.
– Pytam pro forma. Proszę mówić dalej.
– Więc pomyślałem, żeby się tutaj spotkać. My, znaczy Marta, moja żona, nie lubi tu przyjeżdżać. Jej rodzice i ona są z tych okolic, to znaczy dokładnie z Jasła. Dla niej to nie atrakcja, woli miasto. Natomiast Karola... Karola mieszka, to znaczy mieszkała... – Głos mu się załamał.
Durlik patrzył na niego i wciąż nie mógł się zdecydować, co myśleć o tym facecie. Już wiedział jednak, co go w nim drażniło.
– Pan nie jest stąd, prawda?
– Nie, z Krakowa. Tam na ujocie poznałem Martę. Jej rodzice byli hojni, kupili dom, ale chcieli mieć córkę blisko siebie. To była duża pomoc, po czasie jednak powiem, że małe miasta nie są dla mnie.
Tak, drażniło go to wyczulenie na swoim punkcie. Taka ogólna wrażliwość. To dla mnie, to nie dla mnie. Rozczulanie się. Życie było, jakie było, to również, prócz umiarkowania, była dewiza Durlika.
– Więc mogliśmy pojechać do Krosna, Rzeszowa, Jasła czy nawet Krakowa, ale Karola lubi... lubiła naturę. Kiedyś jej pokazałem tę chyżę, tak z zewnątrz, i to miejsce nie dawało jej spokoju. Tu nie ma wielu miejscówek na wynajem, turystyka kuleje, więc w końcu się zgodziłem.
– I?...
– I przyjechaliśmy. Oddzielnie, znaczy Karola do Dukli. Stamtąd ją zabrałem. Przyjechaliśmy bezpośrednio tu. Zakupy zrobiłem wcześniej. Poszliśmy jeszcze na spacer, tam, do góry, w las, nad chyżę. Potem wróciliśmy na kolację.
Stryjkowski skończył. Durlik pomyślał, że gdyby to był romans, to dziennikarz pozbawiłby czytelników najciekawszej części. On nie mógł być jej pozbawiony.
– A po tej kolacji? Co się wydarzyło od tego momentu do chwili, gdy spotkałem pana na ścieżce?
Stryjkowski poprawił się na krześle.
– No... Zjedliśmy. To znaczy jedliśmy kolację dość długo, z przerwami.
– Na?...
Popatrzył na niego, jakby Durlik był kosmitą. Lub nigdy nie miał romansu.
– Na seks. Nie widzieliśmy się prawie miesiąc. No i te wakacje... Więc po prostu byliśmy w pokoju.
– Czy któreś z was wychodziło?
– Nie. Znaczy tak. Ja. Po chrust.
– Było ciepło – zdziwił się.
– Tak, ale Karola poprosiła o ogień w kominku. Mówiła, że to taki pierwotny symbol, że tak atawistycznie go lubi.
Durlik pominął te socjologiczne wtręty. Przypomniał sobie za to, że przed kominkiem widział białą skórę owczą. Tak, było jak w romansach, na przykład takich, jakie stały w witrynie kiosku przy przystanku autobusowym. Krótkie, schematyczne historyjki, akurat tej długości, żeby starczyło na przejazd z wioski w Polsce B do miasta w Polsce B lub na odwrót.
– Poszedł pan do drewutni? – zapytał.
– Nie. Bierwiona były przy kominku, ale brakowało podpałki. Poszedłem po jakieś gałązki, na zewnątrz, pod drzewa. Wróciłem, dołożyłem do pieca, chwyciło i... i już nie wychodziłem. Aż do rana, to znaczy, kiedy zobaczyłem, że Karoli nie ma, i poszedłem jej szukać.
– Ona też była z panem do rana?
– Tak. To znaczy w sumie nie wiem, bo niewiele pamiętam z zasypiania, więc gdyby wyszła w nocy, pewnie bym tego nie zarejestrował.
– A oprócz tego, że jedliście, pan rozpalił w kominku i się kochaliście... – przy okazji – rozumiem, że nie było żadnego wymuszenia seksu?
Stryjkowski znowu spojrzał na niego tak, jakby sądził, że Durlikowi coś w głowie nie styka.
– Nie.
– Więc był niewymuszony seks. A czy było coś wymuszonego?
Zauważył, że Stryjkowski drgnął. Więc jednak.
– W sensie?
Był przekonany, że dziennikarz coś ukrywa. Facet słabo kłamał, aż dziwne, że jeszcze nie wpadł z tym romansem. Durlika Kaśka już dawno by rozgryzła.
– W sensie, że ma pan świeże, mocne zadrapanie na ramieniu.
Stryjkowski mimowolnie przycisnął rękę do klatki piersiowej.
– Co się panu stało?
– To... od... ramki na zdjęcia. Zahaczyłem o nią niechcący.
– Od ramki?
– Tak. Nad łóżkiem jest półka, a na niej zdjęcia. Przypadkiem, nieuważnie, wie pan, w amoku...
Nawet by mu uwierzył, solidarność... jak to się mówi? Plemników chyba, skoro u kobiet to jajniki. Wzdrygnął się. Medyczne określenia, ale go peszyły. Więc mógłby się na to nabrać, gdy nie ten drobny szczegół. Sięgnął do teczki, przesunął gumkę, uwalniając zapięcie. Podniósł klapę tak, że Stryjkowski nie widział, co robi. Sięgnął po przezroczystą koszulkę, w której znajdowała się kartka. Widać, że była zmięta, a potem rozprostowana. Przeniósł rękę, położył koszulkę na blacie stołu i przesunął ją w kierunku dziennikarza.
– A to też było w amoku?
Stryjkowski zbladł. Podniósł folię, przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem ją obrócił.
„Czyli wie, że napis jest z dwóch stron”, pomyślał. Stryjkowski złapał to spojrzenie i pewnie dlatego gwałtownie się poderwał.
– Skąd? To znaczy... ale to przecież... pan chyba?...
– No to jak było? – powiedział łagodnie, jak do dziecka. – „Nienawidzę cię”, to chyba było pierwsze? A „Jeśli umrę, to przez ciebie”, drugie. Proroczo, prawda?