Uzdrowiciel - Marek Vadas - ebook + książka

Uzdrowiciel ebook

Marek Vadas

4,7

Opis

Podobno najlepsze wyprawy to te, dzięki którym człowiek w innej przestrzeni dzięki nieuniknionej konfrontacji z nieznanym może lepiej zrozumieć własną kulturę i samego siebie. Opowieści Vadasa prowadzą czytelnika w podróż do tropikalnych lasów, zapadłych wiosek i rozwijających się miast Afryki, do miejsc, gdzie ludzie wciąż żyją z szamanami, duchami i mitycznymi istotami. W takim świecie skóra może nagle zmienić kolor, mężczyzna może przedzierzgnąć się w kobietę, a niewidzialny pies porwie wam przygotowaną na kolację kurę. Sny i magia mieszają się z faktami, ale najważniejsze jest w końcu ludzkie doświadczenie – czasem pełne śmiechu, czasem łez. Stopniowo przywykamy do egzotycznej scenerii i dociera do nas, że najważniejsze w tych opowiadaniach nie jest to, że są „afrykańskie”, ale „ludzkie”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 151

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MAREK VADAS

UZDROWICIEL

 

Fot. Archiwum prywatne.

Małgorzata

Dambek

(ur. 1984) – absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza (2008), obecnie doktorantka wZakładzie Komparatystyki Literackiej iKulturowej na Wydziale Filologii Polskiej iKlasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza wPoznaniu; bada życie itwórczość słowackiego pisarza, poety, filozofa--amatora, lekarza-chirurga iŻyda--konwertyty wjednej osobie – Pavla Straussa; tłumaczka, stypendystka kilku programów naukowych (Univerzita Konštantína Filozofa v Nitre), miłośniczka Europy Środkowej, Słowacji iBeskidu Niskiego, twórczości Andy’ego Warhola iBohdana Ihora Antonycza, podróżniczka.

MAREK VADAS

 

UZDROWICIEL

Ze słowackiego przełożyła

MAŁGORZATA DAMBEK

 

Wrocław 2017

Tytuł oryginału słowackiego: Liečiteľ

Redakcja: Kamila Buchalska

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Agnieszka Radtke

Projekt okładki: Daniela Olejníková | studio limb

Konwersja: Magdalena Kocińska | O!Studio

 

© Marek Vadas, 2017

© for the Polish translation by Małgorzata Dambek, 2017

© for the Polish edition by Książkowe Klimaty

 

Książka została opublikowana dzięki finansowemu wsparciu SLOLIA – Centrum Informacji oLiteraturze wBratysławie.

 

 

 

e-ISBN: 978-83-65595-55-3

Jestem chłopak zksiążki

Nie urodziłem się tak, jak inne dzieci. Ludzie znaszej ulicy mówią, że przyszedłem na świat zksiążki. Dlatego nie mam mamy. To wszystko wyjaśnia. Pewnego razu siedziałem na podwórku iobserwowałem wujka, palącego fajkę wcieniu mangowca. Skinął na mnie, więc odważyłem się usiąść obok. Zaczęliśmy gawędzić iwtedy wszystko mi opowiedział. Zdradził mi, że nie mam ani matki, ani ojca iże któregoś dnia przywiał mnie wiatr od morza razem z pozostałymi wyrwanymi stronicami książek. Było to tak:

Tego dnia, kiedy pojawiłem się wmieście, główną ulicę zasypywały sterty papieru. Wydarte strony książek fruwały wpowietrzu, zahaczały okorony drzew izdobiły je niczym egzotyczne bezgłowe ptaki. Pachniało dymem.

Nikt mnie tu nie znał, aja włóczyłem się wąskimi uliczkami iszukałem kobiety, która wzięłaby mnie wramiona. Zrozpaczona, biegłaby ulicami, dopóki nie spostrzegłaby, jak stoję bezradnie, wsłuchując się whałas wokół siebie. Potem wykrzyknęłaby moje imię, aja rzuciłbym się jej na szyję. Spoglądałem wtwarze kobiet i zastanawiałem się, do której mógłbym należeć. Plątałem się po opuszczonym targu i śledziłem unoszący się wysoko nad moją głową zetlały papier. Wiatr bawił się nim irozdmuchiwał wzbijające się płomienie, zmieniając kartki wlekkie czarne nic. Spalone kawałki kruszyły się i ich drobinki szczypały mnie woczy. Wdzielnicy Akwa, wsamo południe, rozwścieczeni ludzie wygnali białych izdemolowali należącą do nich bibliotekę. Wyrzucili na chodnik dokumenty zkartotek iksiążki, darli je, jedna po drugiej, ipalili na stosie ze starych opon.

Wieczorem znalazłem się nieopodal restauracji Mulet. Nie czułem nóg, usiadłem więc na brzegu kanału. Wtedy zawołał mnie wujek Mongo ipodzielił się ze mną pieczoną rybą. Tak przynajmniej utrzymywał. Wujek Mongo był pierwszym człowiekiem, zktórym zacząłem rozmawiać wDouali1. Powiedziałem, że nie znam tu nikogo iże szukam rodziców. Niczego nie pamiętałem inie wiedziałem nawet, jak się znalazłem wtym miejscu. Nie wiedział tego też ani wujek, ani nikt z ulicy, ani zcałej dzielnicy. Byłem chłopcem, który przyszedł na świat z fruwających na wietrze kartek książek.

1 Duala (franc. Douala) – największe miasto Kamerunu, stolica Prowincji Nadmorskiej, departament Wouri; także ważny port morski nad Zatoką Gwinejską (jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Potem wujek Mongo zaprowadził mnie do mojej przyszłej ciotki. Siedziała rozkraczona nad garnkami wrestauracyjnej kuchni. Czyściła właśnie ogromną barakudę. Stałem wdrzwiach, awujek podszedł do niej i zamruczał coś po cichu. Na to klasnęła wręce ikrzyknęła: „Jezus Maria!”.

Podała mi szklankę wody – wypiłem duszkiem. Potem drugą, trzecią iczwartą. Okropnie chciało mi się pić, bo do tej pory nigdy nie piłem wody. Był to pierwszy raz wmoim życiu i woda bardzo mi smakowała. Ciotka spytała, ile mam lat, aja tylko patrzyłem na nią, niczego nie rozumiejąc. Z tyłu, za szafką, przyszykowała mi koc. Opatuliłem się nim szczelnie ipróbowałem zasnąć. Jeszcze długo wnocy słyszałem dźwięki dobiegające z kuchni: zgrzyt noża iodległy śmiech pijanych ludzi na ulicy. Regularnie przerywały to wszystko przekleństwa, które moja ciocia wypowiadała wobcym języku, niezrozumiałe ani dla mnie, ani dla ryb czekających na blasze. Leżały tak jak ja: prosto, nieruchomo iniemo, zoczami wpatrzonymi wsufit.

Rano obudziłem się zuczuciem, że ktoś mnie obserwuje. Chciałem najpierw niepostrzeżenie zbadać teren, uniosłem więc nieco powieki: ciotka stała nade mną imierzyła mnie pustym spojrzeniem. Chciałem zaczekać ipodnieść się, dopiero gdy wyjdzie na podwórko, ale ona stała nade mną jak wrośnięta wziemię. Trwało to wieczność, aja czułem, że muszę jak najszybciej iść do ubikacji. To wszystko przez tę wodę. Ziewnąłem izaspany mrugnąłem oczami.

– Chłopcze, unas wstaje się wcześniej! Obmyj się, aja tymczasem znajdę coś dobrego do jedzenia.

Od tego dnia nazywałem się Chłopcze.

 

Rankami chodziłem zciotką na targ. Miałem pomagać jej wnoszeniu zakupów, ale koniec końców itak wszystko dźwigała sama. Może żyła nadzieją, że wtym tłumie zobaczy mnie ktoś znany? Ktoś, kto przybył do miasta wten sam sposób co ja. A mnie zastanawiało: gdzie się podziewają wszyscy, których przedtem znałem? Oczym była książka, wktórej występowałem? Kim byli pozostali bohaterowie ico się znimi stało? Amoże ta książka była wyłącznie omnie?

Niech się dzieje, co chce – postanowiłem zbadać tę sprawę. Pytałem wujka Mongo, bo ciotka nie była skora do rozmów. Wzasadzie tylko mówiła, co trzeba zrobić, a moje pytania zbywała jedynie westchnieniem. Nie miała dla mnie czasu. Po porannych zakupach krzątała się po restauracji ipracowała do późna wnocy. Dawno już spałem, gdy ona kładła się do łóżka, amoże wogóle nie szła spać? Nigdy nie widziałem jej śpiącej. Raz tylko usłyszałem, jak skarżyła się sąsiadce, że całą noc nie mogła zmrużyć oka.

Zwujkiem było zupełnie inaczej. Przez większą część dnia siedział wcieniu na ławce naprzeciw tarasu restauracji. Palił fajkę ispoglądał wdal albo obserwował gości iuśmiechał się sam do siebie, słysząc urywki rozmów, które wiatr przywiewał mu do uszu.

Potem zaczynał opowiadać. Mówił na przykład otym, jak przychodzą na świat dzieci. Te zwyczajne rodzą się zwyczajnie. Mężczyzna kocha swoją kobietę, aona zwdzięczności rodzi mu dziecko. Wten sposób urodził się też wujek. Mieszkał ze swoimi rodzicami przez całe ich życie po to, żeby dobrze go wychowali inauczyli wszystkiego, co trzeba, wpoili mu, by im pomagał, apo ich śmierci kontynuował ich pracę. Inne dzieci natomiast są darem od bogów idobrych duchów. Dzieje się tak najczęściej wtedy, kiedy mężczyzna kocha swoją wybrankę, ale ona jest słaba i nie może sama wydać dziecka na świat. Wówczas czarodziej prosi przodków, aby ci wstawili się za nią uduchów ipomogli przyrządzić magiczny napar. Kiedy wszystko jest już gotowe, uprzyszłej matki zjawiają się niewiasty zokolicy. Tańczą iśpiewają, by przywołać dziecko spośród tłumu martwych inienarodzonych. Wujek zaczął wolno śpiewać, śmiesznie naśladując wysokie, żeńskie głosy:

Witamy cię, wszyscy cię witamy!

Przybądź do naszego świata!

Jesteś naszym dzieckiem. Przyniesiesz zieleń liściom.

Cała puszcza cię oczekuje.

Wszyscy tu jesteśmy iwitamy cię.

Przyjdź żywy na świat.

Będziesz kwitnąć, amy będziemy mogli umrzeć.

Będziemy cię słuchać ispoczniemy wziemi.

Nigdy nie będziesz nieszczęśliwy.

Zobaczysz, życie jest dobre.

Czekamy, byś się narodził.

Nie musisz się niczego bać.

Będziemy przy tobie.

Przybądź do naszego świata!

Pod koniec pieśni zaczął przeraźliwie kaszleć, aja pobiegłem po kieliszek palmowego wina.

Zlubością wpatrywałem się, jak wolno sączy trunek. Wciąż jednak ciekawiło mnie, jak to właściwie jest ztakimi dziećmi jak ja.

– Jesteś wyjątkowy, Chłopcze – powiedział wujek. Nawet on sam nie spotkał zbyt wielu takich osób. Ludzie, którzy przybyli zksiążek, są silni, bo potrafią żyć wsamotności. Są owiele silniejsi imądrzejsi od pozo-stałych. Nie potrzebują ani mamy, ani taty. Szybko odkrywają, dlaczego znaleźli się na świecie. Wiedzą, czego chcą, inie przejmują się otaczającymi ich głupcami, którzy im dokuczają inaśmiewają się z nich. Zapytałem, skąd oni otym wiedzą, podczas gdy mnie trzeba objaśniać każdy, nawet najmniejszy drobiazg.

Wujek na dłuższą chwilę zatrzymał na mnie wzrok, jakby szukał odpowiednich słów. Zzamyślenia wyrwało go dopiero bzyczenie komara, który usiadł mu na nosie. Zerwał się ipogłaskał mnie po włosach:

– Wiedzą otym zksiążki, wktórej się urodzili. Jeśli tak jak ty nie pamiętają swojej historii, szukają jej dopóty, dopóki jej nie odnajdą. Wksiążkach, wgazetach, na ulicach, wkoronach drzew iwwietrze.

Tego wieczoru postanowiłem położyć się spać później niż zwykle. Słyszałem, jak wkuchni wujek i ciotka jeszcze długo rozmawiają stłumionymi głosami. Myślałem omoich rówieśnikach, których spotykałem wnaszej dzielnicy. Przed oczami miałem ich spocone i wesołe twarze. Nigdy nie wierzyli wto, co mówiłem, wyśmiewali mnie, pukali się palcem wczoło albo udawali współczucie. Wybaczyłem im ich głupotę i wtedy, szczęśliwy, zasnąłem.

 

Po kilku dniach wujek, z tajemniczym uśmiechem, przekazał mi najlepszą wiadomość, jaką kiedykolwiek dostałem: niedługo pójdę do szkoły! Coś takiego nie przeszłoby mi nawet przez myśl! Cieszyłem się, że mogłem tu mieszkać, a przy tym wiedziałem, że ciotka i wujek nie mają zbyt wielkich oszczędności. Trudno mi było wto wszystko uwierzyć. Niebawem będę uczyć się czytać, ato miało mi pozwolić przeczytać wszystkie książki na świecie i znaleźć swoją historię!

Moja nauczycielka była zaskakująco młoda, agdy szła ulicą, nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał. Myślałem, że nauczycielami powinni być starsi ludzie, bo przecież starzy ludzie są mądrzy. Ale co zrobić. Wyobrażałem sobie zatem, że nauczycielka jest mamą. Gorzej było zkolegami z klasy: popisywali się głupotą już pierwszego dnia, a ja na zawsze stałem się dla nich pośmiewiskiem.

Najpierw wklasie wszyscy się przedstawiliśmy.

– Ajak ty się nazywasz, chłopcze? – zapytała nauczycielka, gdy dotarła do ostatniej ławki, wktórej siedziałem.

– Chłopcze – odparłem trochę za głośno, dumny ze swojej pierwszej odpowiedzi.

Cała klasa zaniosła się śmiechem. Wszyscy rechotali, łapiąc się za brzuchy, wrzeszcząc iuderzając przy tym zeszytami oławki, jakby ogarnęło ich szaleństwo.

Po lekcjach poszedłem do gabinetu, by upewnić się, że będę mógł korzystać zmisyjnej biblioteki. Pani nauczycielka przytaknęła idała mi lizaka.

– Aczy znajdę tam książkę osobie? – zapytałem, czując, jak krew pulsuje mi wskroniach.

– Nie bój się, znajdziesz tam wszystko.

 

Czułem się jak zwycięzca. Wkońcu jeśli jest tam wszystko, to nie powinno być problemu zodnalezieniem właściwej książki. Nawet gdyby miała to być ostatnia. Odtąd wstarej bibliotece przy domu misyjnym Don Bosco spędzałem niemal każdą chwilę. Czekały tam na mnie półki pełne starych książek ibroszur przywiezionych zFrancji, abyć może także zbardziej odległych miejsc. Było ich tam chyba ze sto. Miały wilgotne, zapleśniałe iczęsto posklejane kartki. Minęło sporo czasu, zanim przebiłem się przez pierwsze części broszurowych powieści. Ostrożnie przerzucałem każdą stronę iszukałem znajomych słów. Szukałem samego siebie. Szukałem opowieści, która ułatwiłaby mi przypominanie iopowiedziała prawdę omojej przeszłości.

Spędzałem tak całe dnie i wkońcu przeczytałem prawie jedną półkę. Wjednej cienkiej książce znalazłem chłopca, którego opis pasował do mnie jak ulał. Myślał tak samo jak ja i samotnie przemierzał kraje wposzukiwaniu swoich rodziców. Z wypiekami na twarzy, często wstrzymując oddech, dosłownie połykałem każdą stronę. To książka omnie! Odnalazłem boga, który mnie stworzył! Trafiłem na własną historię!

Nie mogłem się doczekać, kiedy zabiorę się za rozdział mówiący omoim przybyciu do Douali. Co mnie jeszcze wżyciu czeka? Przeskakiwałem całe akapity, czytałem wpółmroku, wświetle neonu znad sklepu naprzeciwko. Wreszcie dotarłem do strony, która kończyła się wpołowie zdania. Dalej znajdowała się już tylko reklama na okładce. Przerzuciłem wszystkie tomy, ale broszury zkontynuacją mojej opowieści nie znalazłem.

Tak mnie to przygnębiło, że po powrocie do domu nawet nie przywitałem się zwujkiem inie zjadłem kolacji. Ale potem przyszedł poranek, aja poczułem się lepiej. Wziąłem ze stołu pączek ipobiegłem między ludzi. Poszedłem szukać swojej opowieści. Dowiedzieć się, kim jestem.

Będę się wpatrywać

Usiądę na skale ispędzę tak całą noc. Będę się wpatrywać. Widać stąd kilka glinianek, po jednej stronie pola zdrzewkami pomarańczowymi, po drugiej – las ze wznoszącymi się drzewami papai, a pośrodku – ścieżka do jeziora.

Gdy już usiądę, ciężko jest mnie stąd ruszyć. Zresztą nie ma takiej potrzeby. I tak nikt mnie tutaj nie dojrzy. Będę sobie siedzieć ipatrzeć. Czekać inasłuchiwać. Tupot mrówek, ryk hien, skrzek małp, chrapanie starców, wycie wiatru.

Długo tu nie przychodziłem. Mało kto by uwierzył wto, jak prędko ludzie potrafią zapominać. Jeszcze nie tak dawno, jakieś pięćdziesiąt pór deszczowych temu, miałem tutaj chatę itrzech synów. Wszyscy po kolei stąd odeszli, anasz dom podmyła woda. Mur przy kuchni zniknął, dach się rozpadł. Nie wspomnę już oszopie i spichlerzu: osunęły się, a ziemię pod nimi rozwiał wiatr. Sąsiedzi postawili tam teraz jak na złość wychodki, gnojki!

Nie to jednak miałem na myśli. Znam wielu ludzi, którzy regularnie wracają na świat, żeby porozmawiać zrodziną. Mnie też się kiedyś zdarzało zapraszać ojca wsobotę, by tu wrócił, zobaczył, jak żyjemy, iporadził, co mamy robić. Aprzy tym zawsze sobie trochę popiliśmy. Teraz jest już daleko ima inne obowiązki.

Synowie mieszkają wmieście, dziwnym iodległym. Gdyby można było cofnąć się do czasów, kiedy byli mali, zawczasu bym ich za to sprał na kwaśne jabłko, żeby mieli nauczkę. Teraz noszą wyprasowane ciuchy białych ludzi, wożą się furami, całymi dniami krzyczą ibiegają zmiejsca na miejsce. Oojcu nawet nie pamiętają. Bo ipo co by mieli zapraszać do siebie ojca, kiedy nie potrafią porozmawiać zwłasną żoną i dziećmi? Myślicie, że pewnego razu wrócą? Kiedyś czekałem na nich tu, na kamieniu, ale potem wszelka nadzieja zniknęła. Ale przyjdzie taki dzień, że się rozmówimy.

Jest ciemno. Cały świat mam tylko dla siebie. Korony drzew poruszają się iwświetle księżyca rzucają cienie przypominające najbardziej niewiarygodne istoty. Dlatego ludzie wolą wleźć do swoich chałup itam przeczekać noc. Każdy szelest lasu podrywa ich na równe nogi, wyobrażają sobie, że to duchy zbierają się wokół osady. Naprawdę dawno nie widziałem tu złych duchów. Ale ludzie itak boją się, jak małe dzieci, inie robią nic, żeby żyć znimi wzgodzie. Boją się, że dosięgnie ich kara. Nie przyjdzie im nawet do głowy, że raczej powinni bać się żywych. I samych siebie.

Dzisiejsza noc jest niezwykle piękna.

Niczego więcej nie potrzebuję. Wystarczy, że mogę się przyglądać.

Istraszyć.

Agdy oświcie ktoś pójdzie do wychodka, może zabiorę go ze sobą na drugą stronę.

Śmierć wkarczmie

Dotarłem do miasteczka, którego nazwy już nie pamiętam. Zmierzchało, aotej porze guinness smakuje najlepiej.

Wkącie pokoju siedziała śmierć iczytała gazetę. Miejscowi proponowali jej przeróżne smakołyki do jedzenia ipicia, ale ona niczego nie potrzebowała, siedziała tylko tak, jak się siedzi zzaciśniętymi zębami iczeka na zemstę. Emocje wprost biły od niej, choć wydawało się, że jest obojętna na wszystko. Nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego śmierć brała udział wtej popijawie, ale każdy na pierwszy rzut oka wiedział, że nie przyszła tutaj ot tak, po prostu.

Siedzieliśmy wmałym betonowym domku, który właściwie był karczmą La Cocotte. Wokół lampy naftowej latały olbrzymie nocne zmory, przed którymi należało szybko schylić głowę, by przypadkiem nie wleciały do oczu, no apod lampą siedziała śmierć iczekała. Gdy ktoś przechodził obok stołu, aby nabrać sobie fufu2 albo nalać palmowego wina z gąsiora, musiał omijać śmierć wielkim łukiem. Wyglądało na to, że ludzie z Douali wogóle jej nie obchodzą. Nie tańczyła, jedynie założyła nogę na nogę (awzasadzie kość na kość) izaciągała się mocno tanimi papierosami. Właściciel karczmy wiedział, że lepiej żyć z nią wzgodzie, ale gdy tylko spróbował zamienić zkostuchą parę słów, od razu kazała mu wynosić się do innego stolika.

2 Fufu – typowa dla kuchni afrykańskiej ikaraibskiej potrawa zmąki maniokowej lub kukurydzianej.

Piliśmy prawie całą noc. Nad ranem wydało mi się, że śmierć wybiera się do domu. Odłożyła gazetę, awtedy wrzawa momentalnie, rzecz jasna, ucichła, bo nikt nie wiedział, co się stanie – mogła przecież przesiadywać tu wyłącznie ze względu na właściciela iczekać na dogodną chwilę. Jednak śmierć nie patrzyła na nic, poprawiła tylko czapkę. Wpierwszej chwili pomyśleliśmy zAbem, że teraz wyjdzie wciemność, aludzie wkońcu odetchną zulgą. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że ona nie przyszła, by czytać gazetę ipalić te swoje śmierdzące papierosy, ale faktycznie ma tu do załatwienia jakąś sprawę.

Inagle wgronie tańczących osób pewna młoda kobieta zwarkoczykami do pasa zaczęła gwałtownie dyszeć, chwyciła swoje dorodne piersi, prześwitujące spod białej koszulki, achwilę później usłyszeliśmy świst dochodzący z jej gardła. Naraz jej nogi się poderwały, upadła na ziemię, po czym jeszcze chwilę trzęsła się, ale wtedy śmierć zdążyła już zarzucić sobie jej ciało na plecy. Była to naprawdę młoda kobieta.

Nie wiedzieliśmy, co robić – ta sytuacja zaskoczyła każdego. Dotąd sądziliśmy, że śmierć tylko się nad czymś zastanawia albo że przyszła tu po prostu wodwiedziny. Wnaszej okolicy często chodziła po domach, by trochę posiedzieć, popatrzeć na małe dzieci, potem wyjść. Lubiła to robić, ot tak, chodzić izaglądać wprzerażone oczy członków rodzin. Wostatnim czasie każde domostwo przyzwyczaiło się do tego osobliwego gościa. Niektórzy częstowali ją drogimi trunkami, próbując ją przekupić. Aona potrafiła nawet brać kieliszek do ręki, prowadzić przez chwilę jakąś ogólną dyskusję, a potem rzucać mądrościami. Tym razem jednak wLa Cocotte podeszła do sprawy poważnie.

Kilka starszych kobiet zaczęło krzyczeć ipróbowało przekonać śmierć, by wzięła raczej którąś znich. Ale od początku było jasne, że dzisiaj śmierć będzie nieprzejednana. Tego wieczoru nie było szans na znalezienie z nią wspólnego języka. Abiego wogóle nie zdziwiło to, że nie zareagowała na prośby staruch.

Te zaś, lamentując, wybiegły na drogę ichciały dogonić kostuchę. Próbowały ją doścignąć, ale ona oddalała się coraz bardziej, mimo że szła powolnym, spacerowym krokiem. Zabrała młodą kobietę na dobre. Odchodziła wcoraz większą ciemność, ata nieznana, przewieszona przez jej plecy dziewczyna machała już tylko wiszącymi na bezwładnie kołyszącej się głowie warkoczykami.

Raz brązowa, raz czarna

Na kobietach znam się jak mało kto! Nic innego nie chodzi im po głowie, jak tylko to, żeby zaciągnąć was do łóżka. Mam trzydzieści pięć lat iprzeżyłem już niejedną czarownicę. Do tej pory zawsze udawało mi się oprzeć ich sztuczkom. Nie myślcie sobie, czasami cholernie trudno bez szwanku uciec od kobiety. Tylko że ja jestem Bassa i