Uwięziony w mroku - Małgorzata Cimek-Gutowska - ebook + audiobook + książka

Uwięziony w mroku ebook i audiobook

Małgorzata Cimek-Gutowska

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ignacy, niemal przez wszystkich nazywany Quasim, urodził się ze zdeformowaną twarzą, a w dodatku przy porodzie zmarła jego matka. Z tego powodu ojciec uważał go za „potwora” i zawsze traktował inaczej niż starszego brata.

Powieść okraszona wyrazistymi opisami erotycznymi nawiązuje do problematyki obecnej w Zbrodni i karze Fiodora Dostojewskiego. Podejmuje ważne problemy moralne: Jak bardzo wygląd determinuje ludzkie życie? W jakim stopniu dzieciństwo wpływa na późniejsze losy człowieka i wybory, których dokonuje? Jak trudno dostrzec własną niemoralność, łatwo oceniając innych? Gdzie znajdują się granice tolerancji wobec siebie i drugiego człowieka?

Uwięziony w mroku to literacka podróż w głąb ludzkiej natury, elektryzująca opowieść o mrocznych fascynacjach i przekraczaniu własnych granic.


Małgorzata Cimek-Gutowska jest absolwentką Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Urodziła się w Milanówku. Od 1957 roku mieszka w Warszawie, na Grochowie. Tu pracuje i tworzy. Na swoim literackim koncie ma utwory dla dzieci: Księżycowe ludki, cykl Bajek o Kocie: Wyprawa do Brambadii, Na wyspie Ani Mru Mru, O nowych podróżach Kota (wyd. Ad Oculos), a także debiutancki tomik poetycki wydany nakładem Edytora Skamieniała cisza oraz opowiadania ujęte pod wspólnym tytułem Onnagata – prozatorski debiut autorki. Dwa opowiadania – Sponsor, Kurka – przetłumaczone na język ukraiński zostały opublikowane w niezależnym ukraińskim czasopiśmie literackim Prosto neba. W 2013 r. Cimek-Gutowska wydała zbiór miniatur poetyckich Przynieś mi lilie (wyd. Lena), a także tomik wierszy Krople Czasu (wyd. Edytor).

Małgorzata Cimek-Gutowska w latach 2010-2013 współpracowała z radiem Wnet, w którym na łamach Wolnej Anteny prowadziła autorskie audycje literackie i historyczne (Rozmowy na pograniczu).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 22 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

Podziękowania

 

Dziękuję Gabrieli Klepackiej za codzienne towarzyszenie mi wmoich zmaganiach zpiórem, krytyczne uwagi icenne rady, dzięki którym kształt mojego słowa staje się doskonalszy.

Składam również podziękowania Krystynie Zajko-Minkiewicz za napisanie wstępu-recenzji do mojej powieści, atakże trafne sugestie korektorskie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykacja

 

Dla Ju

Amor brzydkich nie lubi

 

 

 

„Nie chcą mnie. Nawet te stojące w bramach odsuwają się ode mnie ze wstrętem. Nazywają mnie Quasi” – już napoczątku powieści „Uwięziony w mroku” Małgorzaty Cimek-Gutowskiej wyznaje bohater i zamyka w tych słowach cały tragizm swojego życia. Jest młody, wykształcony, inteligentny, zdolny i… spragniony miłości. Miłości idealnej, zmysłowej, pełnej. Na drodze do jej przeżycia stoi jednak przeszkoda nie do pokonania: jego brzydota. To właśnie ona jest piętnem, którego brzemię doprowadzi go do moralnego upadku, zepchnie na samo dno.

Autorka oddaje nas w ręce bohatera. To on w pierwszoosobowej narracji oprowadza nas po zakamarkach swojego mrocznego życia i tylko od czasu do czasu ustępuje miejsca innym powieściowym postaciom, które w swoich pamiętnikach i listach wypełniają luki w wiedzy dla niego niedostępnej. Jego opowieść jest quasispowiedzią, w której nie pojawia się jednak nawet cień samokrytyki czy ocena własnych zachowań, tę bowiem rezerwuje dla innych osób.

Powieść Małgorzaty Cimek-Gutowskiej zachwyca i intryguje – fabułą, kompozycją, językiem i stylem. Złożona z krótkich rozdziałów, z których każdy kończy się zawieszeniem akcji w jej najciekawszym momencie, nie nuży czytelnika, wręcz przeciwnie – potęguje narastające w nim napięcie, wzmaga ciekawość, a jednocześnie daje czas na oddech i refleksję.

Autorka wprowadza nas w intymny świat bohatera, używając wysublimowanych, wręcz wyrafinowanych rozwiązań. Pierwszoosobowa narracja ma swoje rozliczne konsekwencje, bo oto zostajemy zaproszeni do świata bohatera nie tylko na prawach niemych świadków, niemal cieni za nim podążających, ale też na prawach uczestników wydarzeń, w jakie wikła się on w pogoni za miłością, która z czasem staje się obsesją seksualną i przyczyną jego klęski.

Ignacy vel Quasi to postać dynamiczna, pełna sprzeczności, z wyraźnie zaznaczoną kadencją osobowości. Jego kreacja prowokuje do dyskusji na temat znaczenia miłości w życiu człowieka – jej potężnej siły, w większości wypadków niszczącej, czego przykładem jest rzeczony bohater.

Małgorzata Cimek-Gutowska nie kokietuje miłością platoniczną. Przeciwnie – wchodzi w erotykę i to bardzo głęboko. Pokazuje cielesność i przekonuje do niej w sposób subtelny, pozbawiony dosłowności i wulgarności. Sceny erotyczne, jakich w powieści jest wiele, epatują zmysłowym pięknem.

Bez wątpienia leitmotivem powieści „Uwięziony w mroku” jest mi­łość, ale osadzona w całej złożoności uwarunkowań socjologicznych, psychologicznych, obyczajowych, men­talnych, a nawet filozoficznych. Fabuła utworu jest wielowarstwowa, wieloaspektowa tak dalece, że trudno zdecydowanie przypisać go do określonego typu gatunkowego. Najbliżej mu do powieści psychologicznej, jednak Małgorzata Cimek-Gutowska wzbogaca „Uwięziony w mroku” wątkiem jeszcze jednym, kryminalnym, do którego erupcji przygotowuje nas niemal od pierwszych stron utworu.

Nie bez powodu jego akcję osadziła w latach 30. ubiegłego stulecia. Kocie łby, dorożki, słabo oświetlone ulice – wszystko to tworzy odpowiednie tło, w jakim rozgrywa się dramat bohatera i innych postaci tej osobliwej powieści. Autorka utrzymuje ją w nokturnowym klimacie obrazów Grimshawa. Niewiele w niej światła, barw i natury. Nie ma też szczęśliwych, spełnionych, usatysfakcjonowanych swoim życiem ludzi. Może poza jednym wyjątkiem, jakim jest w powieści nieskomplikowana, prosta, życzliwa Róża.

Małgorzata Cimek-Gutowska po mistrzowsku operuje słowem. Plastycznym, sugestywnym językiem oddaje mroczny klimat miasta – jego kształty, kolory i dźwięki. Słyszymy stukot obcasów Irmy, turkot kół dorożek, tupot końskich kopyt i niespokojny, przyspieszony oddech Ignacego podążającego za swoją miłością. Zatapiamy się wraz z nim w ciemność nocy, która jest jedynym sprzymierzeńcem jego brzydoty, nie tylko cielesnej.

Autorka różnicuje i wzbogaca język utworu poprzez wprowadzenie do niego pamiętników i listów powieściowych postaci. Są one nie tylko dopełnieniem narracji, ale też ważnym zabiegiem służącym ich charakterystyce. Temu celowi, poza indywidualizacją języka, służy też wnikliwy, szczegółowy opis miejsc, w których żyją i pracują bohaterowie.

I na koniec jeszcze jedno istotne spostrzeżenie: „Uwięziony w mroku” to powieść ponadczasowa. Zyskuje na sile swej aktualności zwłaszcza dzisiaj, gdy kult pięknego, młodego ciała znaczy dla wielu znacznie więcej niż wartości duchowe. Ponadto w przeświadczeniu tym, lansowanym przez media, kryje się przekonanie, że większe prawo do miłości mają ci, których wygląd mieści się w kanonie przyjętej estetyki. Małgorzata Cimek-Gutowska takiemu widzeniu rzeczy mówi zdecydowanie: NIE!

 

Krystyna Zajko-Minkiewicz

Rozdział I

 

 

 

Chodzą, kuszą swoimi spódnicami uwydatniającymi krągłe pośladki. To napięte i jędrne półksiężyce mojego pragnienia. Tuż pod nimi wilgotny zaułek, w który chętnie zapuściłbym się, ale…

Właśnie. Owo „ale” niczym gigantyczny mur odgradza mnie od niepowtarzalnego smaku kobiety. Owo „ale” to moja porażająca brzydota. Co dzień w lustrze widzę swoją małpią twarz, długie nogi i chude ręce zakończone, jak na ironię, pięknymi, zręcznymi dłońmi.

Nie chcą mnie. Nawet te stojące w bramach odsuwają się ode mnie ze wstrętem. Nazywają mnie Quasi. Ja sam rzadko wspominam swoje prawdziwe imię wzięte z kalendarza w dniu moich narodzin. Ignacy! To imię miało mnie wprowadzić w społeczność ludzką, jednak tak się nie stało. Jestem obcy.

Moje dłonie o długich palcach i paznokciach w kształcie migdałów są piękne i zwinne niczym dzikie zwierzątka. Pewnie im zawdzięczam, że nie oddano mnie do muzeum osobliwości, tylko zatrzymano w przestronnej suterenie wśród tego, co ludzie kochają najbardziej – złota.

Jestem mistrzem filigranu. Moja nieposkromiona wyobraźnia podsuwa mi istne cuda. Gdy splatam cienkie, srebrno-złote druciki, widzę niezwykłe wzory. Na łące myśli zakwitają fascynujące kwiaty dostępne wyłącznie moim oczom. Zrywam piękne rośliny o motylich płatkach i wplatam je w misterny bukiet filigranu. Każdy kwiat to zatrzymany w pamięci obraz dziewczyny. Pięknie rozkwitają moje kwiaty podlewane niezaspokojoną żądzą. Miłością i nienawiścią zarazem.

Przechadzam się po zaułkach zmierzchów pachnących dojrzałymi jabłkami, kocim moczem, rozpustą. Ukrywam się w cieniu bram i obserwuję nocne życie mojego miasta. Kwiaty nocy zakwitające na rogach ulic, w bramach, na chodnikach pachną tanimi perfumami, tanim winem i rozkoszą za bezcen. Ich pocałunki mają gorzki smak tytoniu. Ich purpura pod dłonią niecierpliwych mężczyzn nigdy nie rozkwita. Zerwanie tych kwiatów nie kończy się prawdziwym spełnieniem.

Skąd wiem? Stoję tu każdej nocy na tyle długo, że stałem się dla nich prawie niewidzialny. Przy mnie zwabiają klientów, zadzierają spódnice, by na chwilę wpuścić ich do tego raju o smaku klęski. Nad ranem pachną już tylko wonią mężczyzn, którzy mieli je tej nocy. Postarzałe, z rozmazanym makijażem wracają na swoje samotne pięterka z pieniędzmi, których lwią cześć oddają alfonsowi.

Dawniej patrzyłem na nie ze wstrętem, teraz wiem, że są równie samotne jak ja. Kiedyś nimi gardziłem, teraz gardzę mężczyznami, którzy otwierają je dla kilku niecierpliwych chwil. Wielu z nich to brutalne bydlęta nieznoszące sprzeciwu.

Raz dałem takiemu w pysk, gdy zaatakował dziewczynę tylko dlatego, że mu odmówiła. To był impuls, bo przecież nie jestem agresywny… Może dlatego dostał w mordę, że ujrzałem w oczach dziewczyny pogardę, a może tę pogardę zauważyłem w oczach drania? Nie, przecież nie widziałem ani oczu dziewczyny, ani tego mężczyzny, który brutalnie chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. A jednak czułem tę pogardę, bo wielokrotnie jej doświadczałem. Potem podszedłem do dziewczyny. Podałem jej chusteczkę, którą wytarła krew cieknącą z nosa. Spojrzała na mnie bez wstrętu i powiedziała tylko dwa słowa: Dziękuję. Chodź. Zawahałem się. Dziewczyna pomyślała pewnie, że taki jak ja nie ma pieniędzy.

– Chodź – powtórzyła – dam ci za darmo.

Rozdział II

 

 

 

Wiadomości rozchodzą się szybko. Może dlatego teraz dziewczyny witają mnie uśmiechem, gdy nocą przemierzam plac i senne uliczki swego miasta, w którym nic się nie zmienia. Przy trotuarach ledwie oświetlonych światłem latarń stoją senne dorożki. Na koźle ciemna nieruchoma postać woźnicy zobojętniałego na chłód, upał czy deszcz ożywia się, gdy wnętrze knajpy wypluwa podchmielonego lub całkiem pijanego mężczyznę.

Mijam spelunki rozgrzane dymem tytoniu, oddechami i wonią ludzkich ciał. Niekiedy przez otwarte na chwilę drzwi eksploduje gwar. Po chwili drzwi zatrzaskują się i wszystko milknie. A mnie pochłania ciemność wyznaczona granicą bruku. Ulica przechodzi w ubitą, piaszczystą drogę, dalej i ta się kończy, zwijając swe brzegi w polną ścieżkę. To znak, że niedługo rzeka. Idę przed siebie blizną dróżki wśród traw tak bujnych o tej porze.

Już czuję zapach rzeki, która nigdy nie usypia. Jej czarny, połyskliwy grzbiet przypomina prastare zwierzę wijące się w leniwych skrętach wśród drzew, krzaków i traw. Może dlatego jest mi tak bliska, że podobnie jak ja budzi lęk, a niekiedy grozę. Teraz gada coś do siebie, do wnętrza swego brzuszyska, w którym godzi ze sobą teraźniejszość i przeszłość.

Siadam na piaszczystej łysinie, by posłuchać mruczenia wody. Tu, między kępą traw, moja samotność mi nie urąga. Jestem jednym z elementów świata – jak woda, jak drzewo, jak łąka. Za chwilę wejdę do ciepłego łona rzeki i poczuję jej leniwy dotyk, ruch własnych ramion i nóg. Obmyje mnie z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, a potem wyrzuci na brzeg niewinnego jak niemowlę. Uciszy ciemne źródła bijące w głębinach mej istoty i przez chwilę zaznam spokoju drzewa i trawy. Dopiero gdy pod stopami poczuję bruk, powróci strach i osamotnienie. I żądza.

Moja głowa jest pełna słów. W okrągłym skarbcu czaszki przechowuję prawdziwe klejnoty, które nagromadziły się tam przez lata milczenia. I nadal się gromadzą – nieoszlifowane diamenty uniesień, rubiny żądz, szmaragdy oczekiwań, morganity zamyśleń nieograbione ze znaczeń przez lekkomyślne usta. Inkrustuję nimi zdania i wrzucam w wartkie strumienie myśli.

Gdy splatam srebrno-złote druciki, za oknem widzę nogi. Podnoszę głowę jedynie wtedy, gdy usłyszę stukot znajomych obcasów. Rozpoznaję je od razu, od chwili gdy ujrzałem smukłe łydki Irmy. Staccato jej kroków na chodniku – i już moje spojrzenie owinięte wokół wąskich stóp, kruchych kostek. Potem podąża wyżej, do zasłony spódnicy… Wyobrażam sobie, że jestem w japońskim teatrze cieni. Irma stoi naga za cienką zasłoną, a ostre światło pada na jej sylwetkę od tyłu. Oddziela nas od siebie jedynie tkanina, przez którą widzę tylko cień Irmy i słyszę jej oddech. Czuję ciepło jej ciała i delikatny zapach perfum, gdy unosi ramiona. Jej ciało rozgrzane światłem i ruchem pokrywa się kropelkami potu. Pachnie ziołami, jakby była wielką łąką zwróconą ku słońcu…

Na łąkę, na ciało Irmy opada mój jęk. Znika zasłona. Na blacie stołu widzę jedynie porozrzucane srebrno-złote druciki. Moja prawa dłoń, obrzydliwie lepka, śmierdzi wydzieliną mojego ciała, mego wroga. Wycieram ją brudną szmatą, która leży na stole. Przez chwilę nienawidzę siebie i nienawidzę tej dziewczyny, której nogi owładnęły moimi myślami.

Rozdział III

 

 

 

Opanowała moją wyobraźnię bez reszty. Chcę być częścią jej życia, ale wiem, że to niemożliwe. Może dlatego tak rozpaczliwie jej pragnę? Może dlatego dziś wychodzę ze swego ukrycia, by podążyć śladem Irmy wprost pod dom, w którym mieszka? Wiem, gdzie pracuje. Widziałem ją, gdy na wystawie sklepu upinała suknię. Udawałem, że patrzę na piękny, połyskliwy jedwab, a tak naprawdę patrzyłem na nią – na włosy, w które wpinały się grzebienie słońca, smukłą szyję, zarys piersi napiętych pod tkaniną sukni, piękne dłonie o długich palcach.

Pomyślałem wtedy o sobie, a raczej o swoim zaniedbaniu. Zawstydziłem się znoszonego ubrania, choć wiedziałem, że ona na mnie nawet nie spojrzy. Czy wykwintne odzienie jest w stanie zniweczyć brzydotę mej twarzy i spowodować, że taka kobieta jak Irma popatrzy na mnie z pożądaniem?

Dziś mam na sobie drogi garnitur szyty na miarę, do tego buty wykonane przez szewca, który – odkąd pamiętam – robi obuwie dla całej mojej rodziny. Czy to coś zmieni? Nie sądzę, ale to przecież wyjątkowy wieczór. Dziś dowiem się, gdzie mieszka moja ukochana, a potem…

Czekam w pobliżu pracowni modystki. Słyszę odgłos zamykanych drzwi, dźwięk zawieszonego nad nimi dzwoneczka, rozpoznaję stukot obcasów. To Irma. Idę za nią ostrożnie, w pewnej odległości, by nie domyśliła się, że jest śledzona. Przemierzam długość zacisznej uliczki oddalonej od zgiełku miasta. Poruszam się jak cień cichą zwinnością kota. Zatrzymuję się, gdy zatrzymuje się Irma. Widzę, jak przez chwilę szuka czegoś w torebce, potem wyjmuje klucz i otwiera nim drzwi.

Czekam i próbuję zgadnąć, w którym oknie zapali się światło. Pierwszym na lewo? A może środkowym na piętrze? Tak, chyba jednak środkowe… Zgadłem, to dobry znak. W prostokącie okna dostrzegam postać Irmy. Dziewczyna trzyma w dłoni czajnik. A więc to kuchnia – przebiega mi przez myśl. Czekam, aż światło zgaśnie i przez wąską bramę wchodzę na podwórze. I znów widzę Irmę. Zdejmuje suknię, po czym, już w bieliźnie, znika mi z oczu. Wraca ubrana do snu. Światło gaśnie, a w moim sercu znów rozpala się żądza.

Rozdział IV

 

 

 

Irma, piękna Irma. Patrzę z niecierpliwością na zegar. Wiem, że mój każdy wieczór będzie należał do niej. Słyszę stukot obcasów na chodniku, widzę buciki, a potem smukłe łydki… Uśmiecham się do siebie, jakbym był narzeczonym, który odprowadza swą ukochaną do pracy. Wyobrażam sobie, jak Irma upina nową suknię na wystawowym manekinie, jak jej zwinne dłonie szybko wpinają szpilki w materiał, gdy słońce pieści pukiel złotych loków. Wyobrażam sobie, jak patrzy na mnie z miłością, gdy wchodzimy do jej pokoju… Szare oczy Irmy stają się granatowe od pożądania, czuję zapach jej perfum, gdy zbliżam usta do szyi dziewczyny, a w chwilę potem usta Irmy nabrzmiewają od moich pocałunków…

Irma, Irma, niewinna Irma o twarzy anioła. Twarzy anioła… Nie, Quasi, nie rób tego – podpowiada mi rozsądek – bo spadniesz na samo dno marzeń. I już nie znajdziesz niczego, czego mógłbyś się uchwycić.

Patrzę na przedmioty tak posłuszne moim dłoniom: cienkie złoto-srebrne nitki, cieniutką pęsetę, lampę, która niestrudzenie rzuca na moje dłonie snop światła. Wiem, że za chwilę moje marzenia splotą się w misterną siatkę filigranu, i że nie będzie to kwiat, tylko postać nagiej dziewczyny, o której myślę nieustannie, odkąd po raz pierwszy usłyszałem stukot jej obcasów na chodniku. Irma, moja Irma…

Rozdział V

 

 

 

Każdego dnia, kryjąc się w zaułkach zmierzchu, podążam za Irmą. Każdego wieczoru stoję pod jej oknem, dopóki nie zgaśnie lampa w sypialni. Wtedy wracam do domu z płonącą twarzą i głową pełną rojeń.

W nocy pogrążam się w otchłani poniżenia, z której nie uwalnia mnie umycie dłoni… Nawet sen nie przynosi wytchnienia. Irma, tylko Irma. W sennych majakach odsłania mi każdej nocy swe doskonałe piękno. Dręczy mnie do bólu, znikając, gdy mam ją posiąść. Budzę się, czując gwałtowne bicie serca, ogarnięty uczuciem pustki i niespełnienia. Czekam, aż kolejna fala snu przybliży mnie do świtu.

 

Rozdział VI

 

 

 

Jestem chory. W jednej chwili moje ciało płonie, a za moment szarpią nim dreszcze. Lekarz kazał leżeć, zapisał jakieś medykamenty. A więc kilka wieczorów bez Irmy, bez wsłuchiwania się w rytm jej kroków. Błąkam się zawieszony między jawą a snem. W sennych majakach spotykam rodziców i Piotra… Budzę się, a ich nie ma. Ściany walą się na mnie, sufit niemal przygniata. Zamykam oczy. Nagle czuję chłodną dłoń na czole. Irma, to musi być Irma…

– Ależ jest, Ignaś, rozpalony! Jak piec. – To głos Róży. – Zawezwałam Piotra, bo tu panicz samotny jak palec.

– Nie trzeba, Różo, nie zawracaj mu głowy – skrzeczę nieswoim głosem.

– Trzeba, nie trzeba, ja i tak wiem swoje – zrzędzi kobieta.

Leżę wpleciony między druciki filigranu wśród swoich kwiatów, które nagle ożywają i zmieniają się w dziewczyny. Są piękne i nagie. Tańczą, poruszając zmysłowo biodrami. Na przegubach ich dłoni pobrzękują srebrno-złote bransoletki. Panny pochylają się nade mną, a ich piersi szukają moich warg. Czuję delikatny zapach piżma i ostrych ziół, czuję wilgoć purpury ukrytej w ciemnym trójkącie łona. Chciałbym ulec ich pieszczotom, ale coś mnie powstrzymuje… Obok mnie na siateczce filigranu spoczywa naga postać, w której rozpoznaję Irmę. Ale Irma nie chce się obudzić. Jest tak blisko, a nie mogę jej dotknąć. Widzę doskonały zarys jej ciała, czuję jego ciepło, lecz jestem bezsilny. Wiem, że gdybym pocałował Irmę, obudziłaby się dla moich pieszczot i na pewno zostałaby ze mną. Szarpię się, jednak odrętwiałe dłonie nie mogą się wywikłać ze srebrno-złotych pęt. Krzyczę, ale mojego krzyku nie słychać.

Nagle porywa mnie fala. Moje ciało zanurza się w przyjemnym chłodzie, płynę posłuszny rytmowi morza. Zanurzam się coraz głębiej i dziwię się, że mogę oddychać. Jestem rybą o srebrno-złotych płetwach.

– Długo tak? – słyszę nagle głos Piotra.

Chcę mu powiedzieć, że niedługo, że w wodzie byłem tylko chwilę, ale nie mogę wydobyć głosu.

– Jaki on rozpalony! Różo, zmoczyć natychmiast prześcieradła! Te zabrać, bo już prawie suche! – krzyczy Piotr. – Że też nikt na to nie wpadł!

To dlatego ta fala – myślę, powracając do rzeczywistości.

– Różo – szepczę – czy ktoś tu był?

– Piotr tu był, czekał, aż spadnie gorączka – mówi Róża.

– Długo tak leżę?

– Będzie ze cztery dni.

Myślę o Piotrze i jego samotnych nocach, myślę o ciemnej tajemnicy znanej mnie, mojemu bratu i – za sprawą służby – sąsiadom. Myślę o miłości, która wyrzuciła go na jałowy brzeg życia.

Piękny Piotr, złotowłosy chłopiec o zachwycających szarych oczach. Wysoki i smukły, mógł mieć każdą. Wybrać, ożenić się i wieść spokojne, czasem nudnawe życie. Ale los zdecydował inaczej. Piękny Piotr pokochał mężczyznę.

Zastałem ich pewnego popołudnia, gdy rodzice pojechali z wizytą, zostawiając nas pod opieką Róży. Był słoneczny letni dzień. Biegałem po łące pełnej kwiatów z siatką na motyle. Chciałem schwytać jakiś piękny okaz. Nagle ujrzałem go, jak siedział nieruchomo na niepozornym koprze włoskim. Z pewnością to był on, poszukiwany przez Piotra Papilio machaon… Patrzyłem zafascynowany na jego żółte skrzydła pokryte czarnymi i niebieskimi wzorami, wśród których, przy końcu wewnętrznej krawędzi, widniały dwie czerwone kropki. Zarzuciłem siatkę… Paź królowej był mój. Biegłem do domu jak wiatr, wyobrażając sobie zachwyt brata. Wpadłem do jego pokoju i znieruchomiałem…

Byli nadzy. Tamten klęczał wsparty na łokciach, a Piotr za nim. Stałem, nie rozumiejąc. Piotr usłyszał pewnie niecierpliwe trzaśnięcie drzwi, bo zamarł w bezradnym geście, usiłując zakryć dłonią uniesiony członek. Na jego twarzy malował się grymas. Nie czekałem. Rzuciłem siatkę i uwięzionego w niej motyla, po czym wybiegłem z pokoju, a po twarzy płynęły mi łzy. Bo choć byłem chłopcem, wiedziałem, że odkryłem jakąś straszną tajemnicę brata, dotarłem wprost do bijącego w nim ciemnego źródła.

Nigdy później o tym nie rozmawialiśmy. Nie zdradziłem Piotra, ale coś się między nami popsuło. Czułem jego spojrzenie, gdy wieczorem zasiedliśmy do kolacji. Udawałem, że nie widzę, jak na mnie patrzy. Nie dlatego, by mu sprawić ból, lecz by uchronić siebie przed nim, przed niezręczną rozmową, jaka musiałaby potem nastąpić. Miałem trzynaście lat i niewiele wiedziałem o miłości. Nie wiedziałem też nic o ciemnych źródłach bijących w każdym z nas. Papillon, biedny papillon uwięziony w siatce swych uczuć.

Rozdział VII

 

 

 

Nie czuję się zbyt dobrze. Wciąż jestem osłabiony, a wizyta Piotra poruszyła mnie do tego stopnia, że nie mogę przestać o nim myśleć. I o tych minionych kilku latach, podczas których żyliśmy obok, nie widząc siebie nawzajem. Teraz zadaję sobie pytanie, jak było naprawdę, bo przecież „sprawa Piotra”, jak ją w duchu nazywałem, nie dawała mi spokoju. Nie wiem na pewno, co mną powodowało, gdy zakradłem się do pokoju brata… Czy niezdrowa ciekawość, czy też chęć odkrycia czegoś, co by usprawiedliwiło Piotra i pozwoliło mi zrozumieć? A może jedno i drugie?

Zamknięta na klucz szuflada biurka nie stanowiła problemu. Umiem otworzyć każdy zamek. Bawiliśmy się w to kiedyś z Piotrem. Otwieraliśmy drzwi spiżarni, każdą skrytkę, idąc w zawody, kto lepszy. Prawdziwe wyzwanie stanowiła sekretna szuflada ojca, do której tylko mnie udało się dostać bez pomocy klucza. Z wypiekami na twarzy przeglądaliśmy jej wstydliwą zawartość. Były tam rysunki nagich kobiet w wyzywających pozach, a także to, co śmiało można nazwać pornografią – karty do gry ozdobione wizerunkami kopulujących par. To była nasza edukacja seksualna. Rysunki rozpalały naszą chłopięcą wyobraźnię, ja śniłem o wyuzdanych kobietach, które z ochotą zdradzały mi tajemnice swego ciała. O czym śnił Piotr…? Staliśmy się strażnikami ojcowskiej tajemnicy i sojusznikami w grzechu. Wymykaliśmy się z domu w ustronne miejsca, by dać upust seksualnym pragnieniom. W poszukiwaniu spełnienia wspinaliśmy się na gładki, drewniany słup stojący, dotąd nie wiem po co, na łące, w pobliżu rzeki. Obejmowaliśmy go nogami, przywieraliśmy tak, by osiągnąć erekcję, a potem przeżyć orgazm szybki jak uderzenie. Drewniany słup stał się symbolem naszych pierwszych uniesień. Podobnie jak rzeka – w miejscu, w którym wzburzyły ją katarakty. Wchodziliśmy do niej, siadaliśmy na płaskim kamieniu, wyciągaliśmy nogi i czekaliśmy, aż woda spienioną kaskadą spadnie na nasze krocza. A potem wracaliśmy do codziennych zajęć zmęczeni, rozedrgani, radośni. Wszystko skończyło się pewnego dnia, kiedy to Piotr po raz pierwszy powiedział, że nie pójdzie. Byłem zdziwiony i czułem się tak, jakby mnie zdradził. A potem przyłapałem go z tamtym chłopcem.

I pewnie dlatego zakradłem się do pokoju brata i otworzyłem zamkniętą szufladę biurka. Znalazłem dziennik z jego notatkami. Było w nim i o słupie, i o wodzie, ale tym się nie zajmowałem. W zapiskach Piotra szukałem tego chłopca, z którym zdradził nasze chłopięce zabawy. W pośpiechu przewracałem strony, czytałem chłopięce zwierzenia z pałającymi policzkami, wściekły na siebie i przez siebie poniżony. Nienawidziłem siebie za wścibstwo, a Piotra za to, co mi zrobił. Wreszcie znalazłem ten fragment:

Ma na imię Adam. Zobaczyłem go na wystawie motyli. Patrzył zafascynowany na pewien rzadki okaz. Cichutko powtarzał jego nazwę, jakby chciał zapamiętać: Papilio bianor, Papilio bianor, Papilio bianor… Podszedłem do niego i spojrzałem na motyla. Rzeczywiście był piękny. Czarne, tylne skrzydła owada były pokryte rysunkiem w kolorze indygo. Na spodzie widniały czerwone kropki. Przeczytałem informację zamieszczoną na tabliczce: „Papilio bianor – motyl z rodziny paziowatych występujący w Japonii i na Tajwanie. Jest motylem średniej wielkości, rozpiętość jego skrzydeł wynosi od 10 do 12 cm, przy czym większe rozmiary osobniki tego gatunku osiągają latem (w porównaniu z wiosną). Ubarwienie tych motyli jest zasadniczo czarne. Osobniki żeńskie mają czerwoną kropkę na tylnych skrzydełkach”.

Zerknąłem na chłopaka i powiedziałem: – Piękny.

Chłopiec odwrócił wzrok od motyla: – Tak, rzeczywiście, to marzenie każdego kolekcjonera.

Zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedziałem się, że ma na imię Adam. Od kilku lat zbiera motyle, ale tych egzotycznych w swej kolekcji ma niewiele. Powiedziałem, że chętnie pokażę mu swoje zbiory…

Czytałem dalej. Przebiegłem wzrokiem kilka linijek i wreszcie znalazłem to, czego szukałem: Wiedziałem od razu. To było jak uderzenie pioruna… Patrzyłem na Adama szczęśliwy i przerażony prawdą, która w swej oczywistości była dla mnie porażająca… Zakochałem się w mężczyźnie. Nie mogłem zebrać myśli, czułem, że muszę zostać sam. Umówiłem się z Adamem za kilka dni, by dać sobie czas na oswojenie w sobie tej prawdy, by…

Schowałem dziennik do szuflady. Zamknąłem ją i cicho wyszedłem z pokoju. Wiedziałem, że jeszcze tu wrócę, by przeczytać choćby o tym dniu, w którym zastałem ich parzących się jak psy. A może ja też taki jestem? Może to jakaś dziedziczna przypadłość? Przypomniałem sobie szufladę ojca i to mnie nieco uspokoiło… O swojej seksualności wiedziałem niewiele. Służące i niania nie budziły moich tęsknot, bo albo były brzydkie, albo stare.

Dziś wiem, kim jestem. Dzięki Irmie. I może tej prostytutce, która „dała mi za darmo”. Od tygodnia nie widziałem Irmy, a mam wrażenie, że minęły wieki. Jutro poczekam na nią ukryty jak zawsze w mroku.

Rozdział VIII

 

 

 

Filigranowe wieczko z wizerunkiem Irmy prawie skończone. Jutro połączę je ze srebrnym pudełeczkiem i będzie piękna szkatułka na biżuterię. Chciałbym ją sobie zatrzymać, ale wiem, że Piotr nie byłby tym zachwycony. Trudno, moje palce wyczarują następne.

Słyszę znajome kroki, widzę zgrabne łydki Irmy. Teraz idzie do pracowni modystki, ale wiem, że za kilka godzin przekręci klucz w zamku i wtopi się w szarość mroku. A ja będę jej towarzyszył.

Splatam pracowicie ostatnie druciki. Patrzę na zgrabną postać dziewczyny spoczywającą na wieczku. To Irma. Moja Irma. Dotykam jej twarzy, włosów, piersi rysujących się pod sukienką. Zamykam oczy i pozwalam mojej wyobraźni na nowo stworzyć Irmę. Wypełniam powstający obraz zapachem i ciepłem kobiecego ciała. Skóra dziewczyny jest gładka, delikatna, o jasnej karnacji. Piersi w kształcie jabłek są młode i jędrne, nieutrudzone macierzyństwem. Łono Irmy jest złote jak jej włosy opadające w splotach na ramiona… Najtrudniej mi stworzyć zapach, ale wiem, że to tylko kwestia czasu… Bo przecież Irma będzie moja. Ogarnia mnie rozkosz taka sama, jaką poznałem nad rzeką. Spada na mnie kaskadą. Udaje mi się jeszcze rozpiąć spodnie, zanim pochwyci mnie i zatopi.

Wypływam na powierzchnię. Chowam z powrotem w spodnie swojego generała, myję dłonie i twarz. Za chwilę Irma zamknie drzwi pracowni. Wymykam się z cichego domu bezszelestnie jak dzikie zwierzę. Czekam chwilę… Słyszę stukot znajomych obcasów. Podążam ich śladem. Podnieca mnie ta zabawa w chowanego, owo skradanie się, umykanie przed wzrokiem Irmy. Wiem, że dziewczyna niczego nie podejrzewa. Jej krok jest spokojny i pewny. Za chwilę znajomy zaułek, a dalej dom. Czekam, aż wejdzie do środka, zapali światło, później zabulgocze woda w czajniku… Irma zniknie na kilka minut, po czym w szlafroku zarzuconym na koszulę usiądzie w fotelu, weźmie do ręki książkę i pogrąży się w lekturze. Co też ona czyta…? Jaka jest jej koszula…? Przypuszczam, że z jedwabiu, a wiem na pewno, że jest wykończona koronką. Widziałem przez okno.

Mrok staje się wilgotny i chłodny. Wracam w obawie, by się nie zaziębić. Moja noc będzie znów należała do Irmy, ale nie czuję się szczęśliwy.

Wchodzę w chłodne światło latarń. Już nie muszę się kryć jak złodziej. Mijam senne o tej porze dorożki i rozkrzyczaną knajpę. Przez chwilę myślę, by wejść, zagubić się w ludzkiej ciżbie, ale to pragnienie szybko mija, bo pamięć podsuwa mi zawczasu obraz samotnego człowieka, od którego z powodu jego brzydoty wszyscy się odsuwają. Nie chcę wracać do domu, do jego dławiącej ciszy i pustki. Myślę o prostytutce, która zaprosiła mnie pod swój dach. Idę tam, gdzie dziewczyny co wieczór sprzedają swoje ciała. Szukam tamtej… Mój wzrok odnajduje ją bez trudu. Podchodzę do niej bez słowa.

Wchodzimy po drewnianych schodach. Kobieta otwiera drzwi i wpuszcza mnie do środka. Nie krzywi się na widok mej szpetnej twarzy, ale też nie usiłuje nawiązać ze mną rozmowy. Szybko idzie za parawan. Słyszę plusk wody.

Właściwie to nie chcę jej mieć. Tej kobiety. Uciekłem do niej przed samotnością, gnany tęsknotą za jakąś ludzką istotą, która pozwoli mi przetrwać tę resztkę wieczoru z dala od Irmy. Magdalena czy może Alma, wychodzi zza parawanu.

– Jak chcesz? – pyta.

– Klęknij na łóżku – proszę cicho, choć wcale jej nie pragnę. Tak jak nie chciałem wtedy, gdy dałem tamtemu w pysk.