Uwięzieni w przeszłości - Maria Czebotar - ebook + audiobook + książka

Uwięzieni w przeszłości ebook i audiobook

Maria Czebotar

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młoda studentka, która rusza w podróż, by poznać bliżej historię dziadka – byłego więźnia obozu koncentracyjnego; zagubiony chłopak z tatuażem i trudną przeszłością, szukający pomocy w psychoterapii; ratujący czyjeś życie lekarz, który musi udźwignąć ciężar przerażającej prawdy o swoim ojcu. Pewnego dnia drogi tych bohaterów skrzyżują się w zaskakujący sposób, zmuszając do zadania pytań, które mogą okazać się najważniejszymi w ich życiu…
Uwięzieni w przeszłości to książka o poszukiwaniu prawdy o sobie w echach splątanych rodzinnych historii. To poruszająca opowieść o tym, jak pod wpływem przypadkowego bodźca, pozornie mało znaczącego wydarzenia, prawda ta wypływa na powierzchnię, domagając się dalszego badania i dotarcia do fundamentu, który tkwi w każdym z nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 8 min

Lektor: Katarzyna Nowak

Oceny
3,3 (4 oceny)
0
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Entlassungsschein

Życie

dotkliwy środek zapobiegawczy

wobec śmierci

 

Ewa Lipska, wiersz bez tytułu z tomu

Czytnik linii papilarnych

 

 

 

 

 

Poczerniały kawałek papieru znaleziony gdzieś w starym albumie rodzinnym. Niewinnie staranne pismo: więzień taki i taki, urodzony wtedy i wtedy, przebywał w obozie od dnia takiego do dnia takiego. Podpisano: Lagerkommendant. Pod spodem niewyraźny podpis i pieczęć z godłem III Rzeszy.

Trzymając ten kruchy kawałek papieru w rękach, czuła, jak krew wypływa jej pod skórą purpurowym rumieńcem, oblewając policzki, szyję i dekolt. Miała wrażenie, że czubki jej palców dotykają czegoś parzącego. Wiedziała, co to jest. W miejscu przeznaczonym na dane personalne widniało przecież znane jej imię i nazwisko. Trzymała w dłoniach coś, czego nie powinna była nigdy odkryć. Coś, co było dotychczas owianą mgłą historią rodzinną, nagle zmaterializowało się w tym kawałku papieru i uderzyło ją niczym obuchem.

Wyobraziła sobie, jak kartka wędruje z dłoni komendanta do wychudzonej, drżącej dłoni osadzonego. Scena ta rozgrywała się w jednym z nielicznych baraków w obozie Stalag I F. Drewniany budynek, w którym stacjonował komendant, został wzniesiony rękami osadzonych, którzy miesiącami wegetowali bez dachu nad głową. Przed mrozem w zimie, a skwarem w lecie, chowali się w wykopanych gołymi rękoma dołach, w które nierzadko osuwała się niespodziewanie ziemia, zasypując nocujących w nich ludzi.

Nie, pismo wziął najpierw ojciec jeńca, który przyszedł po syna. Ten ostatni siedział nieruchomo ze spuszczoną głową. Bał się poruszyć albo nie miał na to siły. Był chudy, wyniszczony, od kilku miesięcy chorował na gruźlicę. Wcześniej palce komendanta pieczołowicie przeliczyły gotówkę przyniesioną przez starszego mężczyznę. Zrobiły to szybko i wprawnie, niczym maszyna do liczenia, a w pokoju rozległo się przeciągłe mruknięcie: „naa gut”.

Ojciec i syn, śledzący w napięciu każdy ruch komendanta, zauważyli, że na moment jego kanciaste rysy jakby się wygładziły. Odetchnęli z ulgą. Jednak za chwilę znów zastygli w bezruchu, gdy człowiek w mundurze wziął zadrukowaną kartkę i coś na niej kaligrafował ze zmarszczonym czołem. Trudno było powiedzieć, czy głęboka bruzda na jego twarzy była wyrazem skupienia czy złości, a może nawet gniewu. W pokoju panowała cisza, słychać było jedynie skrzypienie pióra o papier. Chwila ta trwała wiecznie, lecz w końcu duża dłoń o starannie przyciętych paznokciach przesunęła po biurku upragniony dokument z wytłuszczonym nagłówkiem: „Entlassungsschein”.

Na moment spojrzenie komendanta obozu i człowieka, któremu tym kawałkiem papieru przywrócił wolność, skrzyżowały się. W oczach tego pierwszego nie było pogardy ani nienawiści, czego należałoby się spodziewać po stereotypowym naziście. Jego wzrok był pusty niczym spojrzenie urzędnika, który wielokrotnie wypełniał już ten sam dokument i podaje go petentowi. Był to wyraz twarzy biurokraty, który niewątpliwie poważnie traktował swoje obowiązki, ale nie budziły one w nim szczególnych namiętności.

Podobnie wyjałowionym wejrzeniem obdarzał swoich podwładnych, gdy wydawał rozkazy bicia pałkami i ograniczania racji pokarmowych – zawoalowane wyroki śmierci. Zresztą nie musiał ich zbyt wielu wydawać. Osadzeni ginęli jak muchy od kul wystrzelonych przez wartowników z wież strażniczych, bez ostrzeżenia i nie wiadomo właściwie, według jakiego klucza. Czasami jeńcy budzili się rano, odkrywając, że współtowarzysz leżący obok jest trupem z dziurą w głowie.

Dziesiątkowała ich krwawa biegunka, tyfus plamisty i wiele innych chorób, które prędzej czy później prowadziły na znajdujący się obok obozu cmentarz, a raczej do jego namiastki w postaci bezimiennych dołów zasypanych wapnem.

Więzień wyszedł wsparty o ramię ojca, zanosząc się gruźliczym kaszlem, minęli bramy obozu bez „Arbeit macht frei” ani „Jedem das Seine”. A może szedł sam? Gnany zwierzęcym lękiem prześlizgnął się szybko pomiędzy topolami. Patrzył przed siebie, na światła miasta, z ulgą i nadzieją. A może tylko pod nogi, krok za krokiem, żeby nie upaść? Myślał o minionych miesiącach, które przetrwał o brukwi i wodzie pośród pluskiew i wszy. Może rzucił za siebie ukradkowe spojrzenie na tych, co zostali, zakopani w dołach.

 

Scena ta pochłonęła ją, dziewiętnastoletnią dziewczynę, trzymającą w rękach ten dokument kilkadziesiąt lat później. Miała wrażenie, jakby za sprawą odczytania kilku zdań coś się nieodwracalnie zmieniło. Nie potrafiłaby powiedzieć jednak co. Jej pokój niby nadal był dobrze znaną jej scenerią: biurko, na którym leżał wyłączony laptop, krzesło, kilka malunków i zdjęć przyjaciół niedbale przypiętych do tablicy korkowej. Widok za oknem pozornie uspokajał swoją niezmiennością. Gałęzie drzew opadające zieloną kaskadą tuż za szybą, w oddali te same obdrapane zielone ławki i piaskownica, w której od dawna nie było już piasku.

Czuła, że jest obok. Jakby patrzyła, ale nie widziała. Dotykała, a jej zakończenia nerwowe w opuszkach palców nie odbierały wrażeń. Czytała kiedyś, że podobnie mają ludzie po wypadkach, z których cudem uszli z życiem. To się nazywa trauma czy dysocjacja, w każdym razie w stanie tym człowiek czuje się przez jakiś czas wyłączony z rzeczywistości, a jego mózg uporczywie odtwarza sceny katastrofy.

Ochłonąwszy nieco, starannie złożyła papier, zgodnie z istniejącymi już zagięciami, i włożyła do przezroczystej koszulki, a następnie plecaka. Weszła do przedpokoju, minęła pokój matki. Widziała ją pochyloną nad laptopem, intensywnie wpatrzoną w ekran i stukającą miarowo w klawiaturę. Pewnie pracowała.

– Wychodzisz gdzieś? – Dla postronnego obserwatora byłoby to zwykłym zapytaniem o czyjś zamiar, natomiast ona i tylko ona, jej córka, słyszała coś więcej. Tylko ona miała w swoim przewodzie słuchowym receptory zdolne odebrać te ultradźwięki. Słyszała dobrze znane jej rozczarowanie, że opuszcza matkę, zostawia ją samą.

– Niedługo wrócę, mamo. – Usłyszała swój głos.

 

Iga zniknęła. Wieczorem dnia poprzedniego wysłała SMS-a z informacją, że nocuje u koleżanki. Była to zupełnie zwyczajna wiadomość. Zaczęli się niepokoić dopiero nazajutrz, gdy nie można się było do niej dodzwonić. To już było nietypowe. Marta skontaktowała się z kilkoma jej koleżankami, ale te o niczym nie wiedziały. Numeru Andrzeja niestety nie posiadała. Postanowiła, odpychając od siebie lękowe fantazje, że nie będzie zgłaszać zaginięcia. Nie minęła jeszcze doba od momentu, gdy Iga mignęła jej w drzwiach, rzucając za sobą: „Niedługo wrócę, mamo”. Poza tym na policję raczej nie ma co liczyć. Chciała sobie też oszczędzić wypełniania formularzy, przesłuchania, a przede wszystkim poczucia, że ma się zdać w poszukiwaniach córki na kogoś innego. Wiedziała, że jej nieobecność będzie miała swój kres, jednocześnie nie potrafiła tak po prostu czekać z założonymi rękami na jej powrót.

„Niedługo wrócę, mamo” – w jej głowie zaczęły pojawiać się kolejne szczegóły tej sceny, których początkowo w ogóle nie zauważyła, a dopiero teraz zaczęły wyłaniać się z zakamarków jej pamięci. Rozwichrzone loki Igi, nieobecny wzrok, wypchany (jednak nie do końca pełny) plecak, który na co dzień brała na uczelnię albo pakowała na krótkie weekendowe pobyty u koleżanek. Nic w jej wyglądzie nie sugerowało, by wybierała się na randkę ani spotkanie na mieście z przyjaciółmi – stare poprzecierane dżinsy w niemodnym fasonie, o których wiedziała, że nie wygląda w nich sexy, plus luźna, nadpruta koszulka z napisem „Life is a Great Struggle”, noszona głównie po domu. Wyglądała, jakby czegoś zapomniała, po coś miała na chwilę wyjść i zaraz wrócić. Tylko po co? Gdyby chciała wyskoczyć po paczkę chipsów do sklepu (to jeden z głównych, obok czekolady, powodów jej niespodziewanych wyjść z domu), nie brałaby ze sobą żadnego bagażu. Wyszła więc z jakimś konkretnym zamiarem, który najprawdopodobniej wiązał się z tajemniczą zawartością worka marynarskiego, który niosła na plecach. Uwadze matki nie umknęło, pomimo wytężonej pracy, że córka była czymś nadzwyczajnie zaaferowana.

Marta poszła do pokoju Igi. Znajomy dziewczyński chaos: porozkładane podręczniki mieszające się z kryminałami Grishama, ale też ambitniejszą lekturą – zauważyła jej własne, zakupione w czasach studenckich, wydanie Na wschód od Edenu Steinbecka. Nie wiedziała dlaczego, ale była zaskoczona widokiem tej książki w tym pokoju. Czuła podobny rodzaj zdziwienia, które towarzyszyło odkryciu kilka lat temu, że zawartość pudełek z jej kosmetykami ubywa szybciej niż kiedyś, a jej dziecko ma jakby dłuższe rzęsy, ciemniejsze brwi i wyraźniej zaznaczone kości policzkowe. Zaskakująco długo zajęło jej połączenie tych dwóch faktów: JEJ dziecko maluje się JEJ kosmetykami!

Podobnie jak zawartość jej kosmetyczki, książka ta była bardzo osobistym przedmiotem i na dodatek będącym, w jej poczuciu, dojrzałą lekturą. Czy to oznaczało, że jej dziecko jest już dorosłe?

Marta kochała córkę trudną miłością, którą znają tylko rodzice nastolatków i dzieci wchodzących w dorosłość. To połączenie czułości, które pozostało z okresu ich symbiotycznego połączenia, z jednoczesnym poczuciem obcości, za każdym razem, gdy Iga okazywała się zupełnie inna od niej samej. To uczucie zaskoczenia łamanego przez irytację, gdy jej dziecko wygłaszało pogląd przeciwny do jej własnego i zaciekle broniło swego zdania.

Przecież to absurdalne! Skąd jej się to wzięło?! Jak to możliwe, że to moje dziecko? – myślała często Marta i tylko cudem powstrzymywała się przed wypowiedzeniem ostatniego stwierdzenia (dwa pierwsze niekontrolowanie wyrywały się z jej ust). A jednak czuła z nią tak silną więź. Gdy widziała ją pośród innych dzieci, od dziewiętnastu lat czuła to samo wzruszenie. To jej dziecko. Skóra z jej skóry. Krew z jej krwi. Miejsce i sposób poczęcia Igi zupełnie nie mąciły jej poglądów na ten temat. Możliwe, że w okresie depresji poporodowej pojawiały jej się jakieś dziwne, luźne myśli na ten temat, ale to było tak dawno temu, że już zupełnie zatarło się jej w pamięci. Fakt, że przez dziewięć miesięcy łączyło je wspólne ciało, jej ciało, i że było ono zdolne stopniowo wyposażać ten maleńki zarodek w kolejne naczynia krwionośne, tkanki i narządy, był dla niej cudem i dawał jej w wystarczającym stopniu poczucie sprawczości, by przeżyć swoją ciążę jako absolutnie naturalny proces powstawania człowieka.

Rozpoznawała swoje rysy w jej twarzy, a oprócz tego, z mieszanką podziwu i zazdrości, rejestrowała kilka elementów jej wyglądu, które czyniły jej córkę atrakcyjniejszą wersją jej samej (ach, te cudownie kręcone włosy, długie rzęsy i gęste, grube brwi nad dużymi oczami à la Audrey Hepburn). I gdy całą sobą rozpływała się w tym zachwycie, nagle z ogromną siłą przebijała się do jej głowy myśl, że jej córka nie jest nią i żyje własnym, ODRĘBNYM życiem, na które ona, Marta, miała coraz mniejszy wpływ. Wiedziała, że nie może zatrzymywać tego procesu, toczącego się już koła nabierającego rozpędu. Teraz musiała wycofać się na trudną pozycję – czujnej obserwacji, biegnięcia obok, interweniowania tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne i konieczne, kiedy upadek grozi najpoważniejszymi obrażeniami.

Marcie trudno było określić, co jest trudniejszego w tym odkryciu: czy to, że Iga powoli oddala się od niej, czy fakt, że dojrzewanie córki korelowało z jej starzeniem się. Zbliżała się do sześćdziesiątki, co znajdowało odzwierciedlenie w jej twarzy, pobrużdżonej zmarszczkami. Co prawda wiedziała, że wygląda dobrze jak na swoje lata. Ubytki kolagenu w skórze nie ujmowały jej urody. Wręcz przeciwnie, czyniły jej twarz bardziej szlachetną, z rysami czytelnie świadczącymi o dużej wrażliwości. Była typem kobiety, która od dwudziestu lat wygląda tak samo, a o upływie czasu świadczyć może tylko nieco bardziej zaawansowana siwizna na jej głowie, która w jakiś magiczny sposób wcale jej nie postarzała i nie widziała potrzeby maskowania jej farbą. Jej szczupła, proporcjonalna budowa, nie za chuda, nie za gruba sylwetka, żywa spontaniczność w ruchach i gestykulacji, tworzyły wokół niej aurę pewnej niedojrzałości. Ubierała się też dosyć młodzieżowo. Pracowała zasadniczo w domu, mogła więc sobie pozwalać na stroje nieformalne – dżinsy, oversize’owe swetry i koszulki, proste, bawełniane sukienki, zakupione w sieciówkach tudzież lumpeksach, lekko podkreślające jej zgrabną talię.

Być może to dziecko, które w niej nie urosło, ten nieopierzony fragment jej osobowości sprawiał, że miała bardzo dobry kontakt z dziećmi. Nie to, że jej nie irytowały, bynajmniej nie grzeszyła anielską cierpliwością. Potrafiła jednak patrzeć na świat ich oczami i doskonale tę perspektywę odzwierciedlać. Pisała książki dla dzieci. O tym, że potrafi to robić czy wręcz, że ma do tego szczególny talent, dowiedziała się przypadkiem. Będąc nauczycielką nauczania początkowego w szkole podstawowej, przygotowywała czasami krótkie opowiadania, które miały zachęcić dzieci do przyswajania literek i czytania. Okazało się, że dzieci uwielbiają jej historie i ilustracje, którymi ozdabiała skserowane teksty. Na fali tego dziecięcego entuzjazmu do jej twórczości wysłała kilka próbek do jednego z wydawnictw. Otrzymała pozytywną odpowiedź i tak to się zaczęło. A potem toczyło dalej, czyniąc ją równie poczytną autorką jak swego czasu Wanda Chotomska.

 

Za niezbyt starannie pościelonym łóżkiem odkryła puste paczki po chipsach paprykowych, przysmak córki w zespole napięcia przedmiesiączkowego. Wyrzuciła je od razu do kosza na śmieci, z którego wysypywały się papiery, lekko sfermentowane ogryzki i mocno poczerniałe skórki od bananów. Sądząc po zapachu, nie był opróżniany od dawna. Spojrzała na wiszącą nad biurkiem tablicę korkową, ze zdjęciami uśmiechniętych albo przekornie powykrzywianych buzi dwudziestolatków. Pośród znanych Marcie twarzy dostrzegła jedną, której nie znała, a w każdym razie nie osobiście. Rozpoznała w niej chłopaka, którego kilka razy widziała pod ich klatką, czekającego na Igę. Wiedziała tylko (zapytała o niego niby mimochodem), że ma na imię Andrzej i że poznała go w kawiarni.

– No po prostu podszedł z kawałkiem ciastka, które zamówiłam. Zaczęliśmy rozmawiać o jego składzie, bo dopytywałam, czy jest bezglutenowe.

– Ale przecież ty jesz gluten… Nie masz żadnego uczulenia… – zauważyła Marta.

– Ojej, no tak palnęłam z tym glutenem. On się wtedy roześmiał i powiedział, że to ciastko ocieka glutenem niestety. Ale jeżeli bardzo mi zależy, może mi usmażyć naleśnika na mące jaglanej. No a potem, od słowa do słowa, zaproponował spotkanie – opowiedziała Iga w telegraficznym skrócie o początku ich znajomości.

Marta zauważyła teraz, patrząc na zdjęcie, że jest starszy, niż jej się początkowo wydawało. Dostrzegła delikatne bruzdy w okolicach oczu i ust, wyraźne refleksy siwizny w jego włosach, czego nie była w stanie dostrzec, gdy obserwowała ich skrycie zza firanki. Miał na oko trzydzieści lat, może trochę więcej. Przychodził zawsze z psem, czarnym, wesołym kundlem, który skakał radośnie na Igę. Jej uwagę nieodmiennie przykuwał tatuaż na przedramieniu chłopaka. Bezskutecznie próbowała rozszyfrować, co przedstawia. Nie był to żaden malunek, jak zdążyła zarejestrować, tylko kilka znaków graficznych (w sanskrycie? Hebrajskim? Arabskim?). Teraz znów wytężyła pamięć, chcąc rozwikłać zagadkę tych enigmatycznych ideogramów na skórze chłopaka, tak jakby były one w jakiś magiczny sposób związane z zaginięciem jej córki.

Marta od kilku miesięcy, czyli od czasu, gdy Iga zaczęła się spotykać z tajemniczym posiadaczem czarnego psa, miała nieustająco zmienne nastroje. Gdy obserwowała zza firanki stojącego pod drzewem chłopaka, jego harmonijne rysy uspokajały ją. Nie wyglądał na kogoś, kto mógłby skrzywdzić jej córkę. Było w nim też coś budzącego w niej ciepłe uczucia i chęć przygarnięcia. A może to ten pies skaczący radośnie na widok Igi? Obaj mieli w sobie coś z zakochanego kundla.

Pewien dysonans w uczuciach Marty wywoływał tylko ten tatuaż. Wydawało jej się, że nie pasuje do niego, mówi coś o jego pochodzeniu z obcego jej świata. Świata budzącego niepokój.

– Co on ma tam wytatuowane na przedramieniu? – spytała Marta po którejś kolejnej randce Igi.

– Yyy, nie wiem, to z jakiejś książki… Kurczę, znana, ale wyleciał mi tytuł teraz z głowy. To po hebrajsku w każdym razie coś znaczy.

– Aha. – Jak zwykle niewiele się dowiedziała.

 

Marta mimowolnie wróciła myślami do tego momentu w swoim życiu, kiedy miała tyle lat co Iga. Do cielesnego wymiaru swojego zauroczenia Michałem, ojcem Igi. Podobał jej się. Wysoki, wysportowany, choć z zauważalną warstewką tkanki tłuszczowej pokrywającej jego wyćwiczone mięśnie. Wcale jej to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, jego ciało zyskiwało na miękkości, zapraszało do przytulenia, zatopienia się w tej puszystej tkance. U boku tego dużego, ciężkiego mężczyzny czuła się bezpiecznie. Choć lubiła mu z tego powodu dokuczać.

– Nie chciałbyś trochę schudnąć?

– A powinienem?

– Nie, ale wiesz, jak się trochę bardziej zaniedbasz, to za parę lat przybędzie ci jeszcze brzuszek. – Śmiała się, łapiąc go z czułością za miękki fałd w okolicach brzucha, który wtedy nie dawał się złapać z taką łatwością jak teraz.

– No i?

– No i może nie będziesz mi się już tak podobał.

– Ale może będę się podobał innym – odpowiadał sarkazmem na jej ironię.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, że w tym niby zabawnym dialogu może być zawarte proroctwo.

Martę zawsze zastanawiał fizyczny rozdźwięk pomiędzy jej ojcem a Michałem. Tata był wprawdzie wysoki, ale bardzo szczupły, taki typowy astenik, intelektualista w okularach. Doskonale pamięta szylkretowe oprawki, trzymające szkło tylko w górnej części. Takie browliny wróciły teraz zresztą do mody. Sama ma takie, w wersji przeciwsłonecznej. Tata nosił marynarki w pepitkę, które lekko na nim wisiały, i workowate sztruksy, przetarte na kolanach. Nie wypełniał ich tak szczelnie swoim ciałem jak Michał swoje dopasowane garnitury z gęsto tkanej wełny. Ojciec miał też urodziwą twarz o delikatnych rysach. Nic dziwnego, że jego uczennice – był polonistą w liceum – podkochiwały się w nim. Ciemne, duże oczy, tak ciemne, że gdy był czymś podekscytowany, trudno było odróżnić tęczówkę od źrenic. Kręcone czarne włosy, których Marta (nad czym zawsze ubolewała) po nim nie odziedziczyła.

Michał natomiast miał wygląd skandynawskiego wikinga. Blond rudawe włosy, niebieskie, głęboko osadzone oczy, jasna karnacja ze skłonnością do piegów i czerwonej opalenizny. Nie był przystojniakiem. W jego twarzy było coś pierwotnego i atawistycznego. Może to te silnie zaznaczone łuki brwiowe, budzące w Marcie skojarzenia z człowiekiem z Cro-Magnon? Nie potrafiła tego zdefiniować, ale jego męskość silnie kontrastowała czy uwypuklała wręcz delikatność i kruchość jej ojca, gdy stali obok siebie.

Jak to się stało, że zwróciła na niego uwagę? Początkowo to chyba bardziej ona była nim zainteresowana niż na odwrót. Poznali się na jakiejś imprezie, prywatce, jak to się wtedy mówiło. Na studiach obracała się w dosyć sfeminizowanym kręgu. Pedagogika to jednak kierunek raczej kobiecy. Miała jakichś kolegów z liceum, ale na studiach drogi wszystkich trochę się rozeszły. Więc jak ktoś zrobił prywatkę i pojawiali się na niej mężczyźni, od razu znajdowali się w centrum zainteresowania. Tak było z Michałem. Pamięta go brylującego pomiędzy koleżankami, ze szklanką jakiejś alpagi w dłoni. Śmiały się kokieteryjnie z jego dowcipów, trafnie wyczuwając, że to uwielbia. Wiele z nich próbowało zresztą zagiąć na niego parol. Trudno powiedzieć, co czyniło go takim atrakcyjnym. Był dość standardowym studentem politechniki – koszula w kratę (choć tutaj różnica między nim a kolegami była wyraźna – oni chodzili w pogniecionych i lekko nieświeżych, natomiast on w odprasowanej przez mamusię), mocna głowa do alkoholu, ścisły, uporządkowany umysł idący w parze z brakiem zamiłowania do literatury pięknej i skłonnością do czarnego humoru. No i pragmatyzm do bólu. Pod tym względem również był przeciwieństwem jej ojca, który unosił się zawsze lekko nad ziemią. Michał stąpał po niej twardo, zostawiając wyraźne odciski swoich dużych stóp (rozmiar 44). Byli z zupełnie innych światów. Ale wtedy jej to nie przeszkadzało. Była zakochana. Gdy brał ją w ramiona, czuła, że może się w nich schować przed całym światem, który budził w niej lęk wprost proporcjonalny do zachwytu. Może właśnie o to chodziło? Michał był dla niej bezpieczną bazą. A on chyba zakochał się w dawaniu jej tego. Możliwe, że Marta nigdy nie była dla niego kobietą, którą chciał posiąść i uczynić matką swoich dzieci. Raczej kruchą, zagubioną dziewczyną, której nie potrafił odmówić pomocy.

Sama nie bardzo rozumiała, zagłębiając się niekiedy w autoanalizach, dlaczego właściwie miało jej brakować poczucia bezpieczeństwa w dzieciństwie. W jej domu rodzinnym nie było alkoholu, nikt jej nie bił. Miała oboje kochających ją rodziców, co do tego nie miała nigdy wątpliwości. Jej ojciec był czuły i, jako że była jedynaczką, mocno skoncentrowany na niej. Wprawdzie bywały okresy, gdy miała wrażenie, że ojca nie ma, mimo że fizycznie był obecny. Przypomniała sobie epizody w ich życiu rodzinnym, kiedy tata przesypiał całe tygodnie. Przemykała wtedy cicho na paluszkach przez sypialnię na balkon. Czasami wydawało jej się, że nie śpi, tylko leży z oczami wpatrzonymi w sufit. Doskonale pamiętała nieogolony profil ojca, jego głowę wtopioną w wielką poduchę. Czasami coś mówił czy raczej bezgłośnie poruszał ustami. Raz nawet podeszła do niego, myśląc, że próbuje jej coś powiedzieć, ale nie zwrócił na nią większej uwagi. Pobiegła więc na balkon, sprawdzić, czy koleżanki są już na podwórku. Dziwne, ale nie bardzo ją to wtedy zastanawiało, dlaczego właściwie tatuś leży całymi dniami i nie ma z nim kontaktu. Myślała, że jest po prostu zmęczony albo chory (rzeczywiście często chorował i przyjmował przerażające ilości różnych leków, które zalegały na półce w łazience w brązowych buteleczkach). Wydaje jej się, że nie czuła w związku z tym niepokoju. Ten leżący mężczyzna, niekiedy pochrapujący, w niezbyt świeżej pościeli był jakby elementem krajobrazu, w którym dorastała, podobnie jak kamienica, w której mieszkali, ogródek, trzepak czy śmietnik.

Czasami ciężkie były noce, kiedy tata miewał ataki astmy. Ale o tym wolała nie pamiętać i przeważnie, jeżeli była w dobrej formie, udawało jej się to.

Dosyć wyraźnie natomiast zapisał jej się w głowie obraz poddenerwowanej mamy, właśnie w tych okresach. Jej zaczerwienione, podkrążone oczy, tłuste włosy, przybrudzona koszula nocna. Wracało do niej poczucie obcowania z napiętą struną, która lada moment pęknie. Wolała omijać wtedy mamę z daleka. Nie dlatego, że bała się, że oberwie – w cudzysłowie oczywiście, bo żadne z rodziców nigdy jej nie uderzyło, a wybuchy mamy nie robiły na niej większego wrażenia. Wolała oszczędzać sobie tego smutnego widoku – rodzica tracącego nad sobą kontrolę, mającego własne dziecko za świadka tej upokarzającej chwili słabości. Szybko zdała sobie sprawę, że jest niepożądanym obserwatorem czegoś, czego matka się wstydzi. Wychodziła wtedy na podwórko i zanurzała się w świecie zabawy.

Ale poza tymi okresami wyłączenia była jedyną, ukochaną córeczką tatusia, zawsze w centrum jego uwagi. Dobrze pamięta wspólne wieczorne czytanie książeczek – sztywną, niebieską okładkę Nocnych kłopotów zabawek Doroty albo białą Nie płacz, koziołku wydawnictwa Nasza Księgarnia. Ojciec pytał ją zawsze, którą wybiera. Oprócz tego były też oczywiście inne. Uwielbiała bajkę o Czerwonym Kapturku jakiegoś czeskiego wydawnictwa. Była w bardzo żywych, przykuwających uwagę barwach. Gdy się ją otwierało, ze środka wyskakiwały tekturowe postacie. Był to szczyt animacji jak na owe czasy. Nie było jeszcze książeczek dla dzieci, które puszczałyby melodyjki albo same opowiadały treść bajki, wyręczając w tym zmęczonych rodziców pracujących od rana do nocy. Z późniejszego dzieciństwa pamięta: Przygody Tomka Sawyera Marka Twaina albo, z rodzimych autorów, W pustyni i w puszczy Sienkiewicza. Ojciec, czytając na stołeczku przy jej łóżku, jedną ręką trzymał otwartą książkę, a drugą robił jej „gładzi-gładźkę”, jak razem nazywali głaskanie jej dziecięcej rączki. Teraz zdała sobie sprawę, że nie było to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę, że gdy tylko chciał przerwać jedną albo drugą czynność, wołała od razu: „Jeszcze! Jeszcze!”. Przeważnie dopiero przy trzecim podejściu udawało mu się odejść od jej łóżeczka. Wtedy na nic były już jej protesty. Z trzaskiem zamykał książkę, mówiąc z przekornym uśmiechem: „Jeżeli będziesz grzeczna, jutro nastąpi ciąg dalszy”.

Teraz miała przed oczami jego ciepłe spojrzenie – oczy, lekko spłaszczone w uśmiechu, otoczone zmarszczkami, które uwydatniały jego rozbawienie w tamtych momentach. Wiedziała, że ciąg dalszy nastąpi, nawet jeśli nie będzie grzeczna.

 

Jedna z szuflad biurka Igi była niedomknięta. Na wierzchu leżał album w dobrze znanej Marcie, zielonej, tekturowej okładce z motywami kwiatowymi pośrodku. Przerzuciła nerwowo jego karty, właściwie nie wiedząc, po co to robi. Nie sądziła, by mogła znaleźć tutaj coś, co naprowadzi ją na trop córki. Mocno wypłowiała sepia, charakterystycznie upozowane portrety sprzed wojny, stojący mężczyzna, siedząca, trzymająca chłopca na kolanach kobieta, a potem cała seria zdjęć jej rodziców po wojnie, jeszcze jak jej nie było na świecie. Widziała uśmiechniętego ojca patrzącego w obiektyw, podnoszącego roześmianą mamę do góry. Obejmował ją mocno rękoma tuż pod pośladkami. Ona ze śmiechem patrzyła na niego. To ulubione zdjęcie Marty. Jest dla niej jednym z nielicznych dowodów, że jej rodzice byli kiedyś zakochanymi w sobie, radosnymi dwudziestoparolatkami.

Nagle zobaczyła coś, czego nigdy dotychczas nie zauważyła, mimo że przeglądała tę pamiątkę rodzinną miliony razy. Okładka albumu była rozklejona, a w miejscu, gdzie kawałki papieru rozwidlały się, dostrzegła pożółkłą kopertę. Na jej odwrocie ktoś (charakter pisma nie był jej znany) starannie napisał: „jesień 1942”. W środku koperta była pusta.

Marta czuła, jak praca komór i przedsionków w jej sercu gwałtownie przyspiesza, przechodząc w dudniący łomot. Była niemal pewna, że zawartość koperty jest ściśle związana ze zniknięciem Igi. Jej myśli zaczęły niebezpiecznie pędzić, a wątki rozmnażać się przez pączkowanie: chłopak (jakoś w dalszym ciągu nie widziała w nim mężczyzny), jego smutne, psie oczy i tatuaż, pusta koperta w albumie.

Nie lubiła stanów takiego nagłego pobudzenia w połączeniu z lękiem, pulsującym w niej nerwowo jak stary, zepsuty neon. Pamięta ten rodzaj uczucia, aczkolwiek zwielokrotniony, z okresu, gdy zmarł jej ojciec. Początkowo była oczywiście w szoku. Telefon od mamy: „Tata nie żyje”. Najpierw nie zrozumiała, o co chodzi – reakcja typowa w takich sytuacjach. Ale jak to nie żyje? Jak to?!

Zdarzyło się to tuż nad ranem. Ojciec zdążył podobno krzyknąć, że go strasznie boli, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. Matka myślała, że to ostry atak astmy i próbowała mu podać wziewne leki przeciwastmatyczne. Oczywiście nie przyniosło to skutku. W ciągu kilku minut śmierć, która od dawien dawna pulsowała w nim, tocząc batalię z życiem, ostatecznie go zabrała. Wezwani ratownicy nie próbowali go nawet reanimować, stwierdzając zgon spowodowany zawałem serca. Matka zadzwoniła do Marty, kiedy było już po wszystkim, a jego ciało leżało w lodowatej kostnicy. Dwa dni później odbył się szybki pogrzeb – tylko najbliższa rodzina i przyjaciele. Przyszło jednak dużo więcej osób, które, nie wiadomo jak, dowiedziały się o jego śmierci: uczniowie, koledzy nauczyciele, sąsiedzi. Kondukt żałobny ciągnął się długą, cmentarną alejką, poruszając się smętnym krokiem w takt odgrywanego marsza żałobnego. Dopiero wtedy przyszła rozpacz, osiągając swoją kulminację w kaplicy. Na widok ojca nieruchomo leżącego w trumnie szloch wyrwał się z jej piersi, przerywając tamę odrętwienia, która trzymała ją od kilku dni. A więc to prawda – pomyślała. Widok ojca o stężałych rysach, jakby wyostrzonych przez śmierć, był przerażający, a jednocześnie uspokajający w swojej nieodwracalności. Nie było już żadnej nadziei – to straszne, a jednocześnie ostatecznie kończące jakąś wewnętrzną szarpaninę. Rozbawiła ją wtedy myśl, że ojciec ma w końcu święty spokój.

A potem nastąpiło kolejne uderzenie. Gdy opuszczano trumnę do dołu w ziemi, znów wszystko w niej puściło. Miała ochotę krzyczeć. „Nie, nie! Nie róbcie tego! Nie zgadzam się!” Chciała rzucić się na mężczyzn opuszczających na linach trumnę. „Zostawcie mojego tatusia!” Ale był to krzyk bezgłośny, wykrzywiający jej twarz, po której toczyły się łzy w bolesnym grymasie. Oczami wyobraźni widziała siebie, drącą na sobie ubranie, wyrywającą włosy z głowy, rozdrapującą sobie twarz niczym zawodowe płaczki. Ale w rzeczywistości stała niemalże bez ruchu. Tylko Michał, swoim ciałem dając jej oparcie, wyczuwał dreszcze przechodzące przez jej ciało. Obejmując ją mocnym ramieniem, był wtedy jej jedynym łącznikiem z rzeczywistością. To silne ramię, które kierowało nią w stronę kaplicy, grobu, a potem w kierunku wyjścia z cmentarza.

Dziś nie wie, jak dałaby radę bez niego. To on stanowił ramy, uniemożliwiające jej rozpadnięcie się na kawałki. To on rozmawiał z gośćmi na stypie, zdejmując z niej ten trudny obowiązek. Dyskretnie przypominał o tym, że właśnie podano rosół i żeby trochę zjadła albo że jakaś ciotka nachyla się ku niej, chcąc złożyć kondolencje. Marta odpowiadała wtedy zupełnie mechanicznie, kilka słów, które szeptał jej do ucha Michał.

Opiekował się nią wytrwale przez kilka tygodni, podając herbatę, gotując obiad i wmuszając w nią jedzenie, tak jak postępują rodzice z chorymi dziećmi.

Zupełnie nie pamiętała tego okresu, zlało się to w jedną całość, w której wyraźnymi punktami był tylko telefon od matki, a potem osuwająca się w grobową czeluść trumna i szloch, który wstrząsnął wtedy jej ciałem, wyrywając ją ze stanu hibernacji.

Rozpacz ta wracała i odchodziła, naprzemiennie z okresami niedowierzania, że to się stało. Aż wreszcie, po kilku miesiącach, nadeszło coś na kształt zgody (a przynajmniej tak jej się wydawało), że widocznie tak miało być.

Ale najgorsze było straszne napięcie, zmuszające ją do szorowania godzinami fug w łazience, wycierania tłustego, stężałego kurzu na szafkach kuchennych, pucowania na okrągło zlewów i muszli klozetowej ze wszystkich stron.

O ile o poprzednich fazach żałoby czytała w poradnikach i była na nie przygotowana, o tyle tego niepokoju zupełnie nie rozumiała. Nigdy nie była przecież przesadnie pedantyczna. Sprzątanie wydawało jej się marnotrawstwem czasu. Nie rozumiała koleżanek, które mówiły, że je to relaksuje. Oczywiście, trochę zazdrościła im sterylnych przestrzeni życiowych, błyszczących zlewów z dokładnie odkamienionymi bateriami, blatów, na których najbystrzejsze oko nie zarejestruje obecności zbłąkanego okrucha, lśniących podłóg, na których dumnie puszą się precyzyjnie odkurzone dywany, jak również regałów z półkami, na których złośliwy palec teściowej na próżno będzie szukał kurzu. Nie do końca pojmowała, jak można z monotonii tych czynności tworzyć główny lejtmotyw czy nawet sens własnego życia. Zrozumiała to dopiero po śmierci ojca.

Wykańczała ją też bezsenność, wielogodzinne przewalanie się z jednego skraju łóżka na drugi. Michał spał w tym okresie w salonie – tak wolała, ponieważ miała poczucie winy, że zaburza mu sen i biedak chodzi do pracy niewyspany. Czekała na jakiś kataklizm, który miał lada moment nadejść. Tak jakby nie dowierzała, że przecież już nadszedł. Było po wszystkim.

To