Utracony dar słonej krwi - Alistair MacLeod - ebook + książka

Utracony dar słonej krwi ebook

Alistair MacLeod

4,1
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Subtelna proza znad brzegów chłodnego Atlantyku

 

Alistair MacLeod, jeden z najwybitniejszych kanadyjskich prozaików XX wieku, z rzadko spotykanym kunsztem, mądrością i ciepłem opisuje życie rybaków i górników z Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii. Polscy czytelnicy znajdą w jego prozie to wszystko, za co pokochali powieści jego rodaka Michaela Crummeya: obrazy surowej, olśniewającej przyrody, bohaterów twardych, zawziętych, lecz na swój sposób romantycznych, opis piękna i trudów życia rodzinnego, a także zaskakująco delikatny mikrokosmos odciętych od świata osad rybackich.

 

Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX wieku. Wywodzący się z Irlandii i Szkocji mieszkańcy wschodniego wybrzeża Kanady coraz dotkliwiej czują, że ich obyczaje i sposób życia zaczynają rozmijać się z wzorcami i oczekiwaniami „nowoczesności”. Podczas gdy jedni opuszczają domy rodzinne i wyjeżdżają do wielkich miast, zachęceni szansą na edukację czy godziwy zarobek, inni z tym większym uporem trwają przy dawnych tradycjach, starając się chronić związane z nimi wartości i kulturę. Na kartach Utraconego daru słonej krwi wraz z plejadą bohaterów odnajdziemy z jednej strony radość, bogactwo oraz swobodę prostego, surowego życia, z drugiej zaś – smutek powoli wdzierający się w serca ludzi zmuszonych do przemierzania ścieżek nowego, bezdusznego świata, w którym „nie ma już świętego Krzysztofa, który mógłby czuwać nad podróżującymi”.

 

Zafascynowany kulturą przekazów ustnych oraz przebogatym folklorem kanadyjskiego wschodniego wybrzeża, na którym spędził młodość, MacLeod dokonuje rzeczy niezwykłej. W swojej klasycznej, misternie skonstruowanej prozie uwiecznia rozsiane na brzegach oceanu wsie i miasteczka z czasów, gdy stanowiły jeszcze świat odrębny, wciąż osadzony w nadziejach i tęsknotach przywiezionych przed wiekami przez europejskich osadników – świat dzisiaj już miniony. Jednocześnie emocje, konflikty i rozterki targające bohaterami MacLeoda są głęboko ludzkie i na tyle uniwersalne, że jego beletrystyka niejednokrotnie nabiera wymiaru poruszającej, ponadczasowej przypowieści.

"Alistair MacLeod należy do wielkich pisarzy XX wieku. Jest skarbem literatury – nie tylko kanadyjskiej, lecz światowej."

– Michael Crummey

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 237

Oceny
4,1 (7 ocen)
2
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Lost Salt Gift of Blood

Copyright © 1976; 1989 by Alistair MacLeod.

Published by arrangement with McClelland & Stewart, a division of Penguin Random House Canada Limited.

Copyright © for the Polish translation by Michał Alenowicz, 2017

Redakcja

Jarosław Kurek

Korekta

Małgorzata Matysek

Projekt okładki i fotografia

Magdalena i Michał Alenowicz

Skład wersji elektronicznej

Michał Nakoneczny / hachi.media

Wydanie I

ISBN 978-83-943523-9-4

Wydawnictwo Wiatr od Morza Michał Alenowicz

ul. Królewskie Wzgórze 11/22

80-283 Gdańsk

www.wiatrodmorza.com

www.facebook.com/wiatrodmorza

Na jesieni

Pamiętam, że matka powiedziała stanowczo:

– Będzie go trzeba po prostu sprzedać. Przed nami długa zima, a ja zostanę tu sama, do pomocy mając tylko dzieci. Poza tym za dużo je, więc nie starczyłoby nam paszy dla bydła.

Jest druga sobota listopada, a już wydaje się, że słońce zniknęło i nie pokaże się więcej w tym roku. Każdy dzień świta coraz bardziej przyćmiony i złowrogi. Fale szarego Atlantyku, posępne, o niemal żółtych grzbietach, tłuką bezustannie o obłe, gładkie skały, porozrzucane tak, jakby jakiś niedbały olbrzym roztrącił je u stóp klifów niestrudzenie dających odpór wodzie. Nocami, leżąc w łóżkach, słyszymy, jak fale nadpływają i rozbijają się, nadpływają i rozbijają się, tak nieustępliwie i regularnie, że pomiędzy jednym a drugim łoskotem można odliczać rytmicznie: raz, dwa, trzy, cztery; raz, dwa, trzy, cztery.

Kto by pomyślał, że to ten sam ocean, który latem obleka się w krystaliczny błękit, a jego lazurową monotonię mącą tylko cienkie plamy oleju z łodzi rybackich lub bijąca w oczy biel mew unoszących się na falach. Teraz jest wzburzony i gniewny, niemalże udręczony; wyrzuca w górę brudne kłęby brunatnej piany, bale papierówki z jakiegoś samotnego frachtowca, czapki nieznanych mężczyzn, boje od poharatanych sieci rybackich oraz nieodłączne butelki, niezawierające żadnych listów. Do tego zawsze strzępy poczerniałych, ciągnących się wodorostów, które wyszarpał z własnych otchłani, jakby to był czas samookaleczenia, pora na rwanie włosów – sekretnych, osobistych, niewidocznych.

Znajdujemy się w naszym domu, w kuchni, a matka mówi, energicznie przegrzebując drewno i węgiel w swoim piecyku. Kłąb dymu ucieka z paleniska, ulatuje w górę i przywiera płasko do sufitu. Mówiąc, matka zawsze robi coś z rękami, jakby wyłącznie jakaś forma fizycznego działania mogła wyzwolić jej osobisty, wewnętrzny głos. Jest wysoka, ma ciemną karnację, wydatne kości policzkowe i brązowe oczy. Jej włosy, bardzo długie i bardzo czarne, są surowo zaczesane do tyłu i splecione na karku w kok upięty koralowymi grzebykami.

Ojciec stoi tyłem do nas, patrzy przez okno na ocean tłukący o klify. Ręce ma założone za plecami. Musi je bardzo mocno ściskać, bo są niemal białe – zwłaszcza lewa. Lewa dłoń mojego ojca jest większa od prawej, lewe ramię o jakieś trzy cale dłuższe, niż powinno. A to dlatego, że właśnie w tej ręce trzyma swój dokerski hak, gdy pracuje na nabrzeżu w Halifaksie. Cerę ma jaśniejszą niż matka, oczy szare. Szarość to również dominująca barwa jego rzednących włosów.

Od zawsze mieszkaliśmy na niewielkiej farmie między oceanem a miasteczkiem górniczym. Ojciec każdego lata uprawiał swoją ziemię; zimy przepracowywał kiedyś w czeluściach kopalni węgla. Później, gdy nie był już w stanie dłużej znieść pracy pod ziemią, od listopada do kwietnia pracował jako niezależny węglarz lub ścinał w swoim lasku drewno na stemple do kopalni. Musiało to być jednak dawno, bo ja bardzo mgliście pamiętam czy to ostatni okres, gdy kopalnia pracowała bez przestojów, czy to zimę, którą ojciec spędził z nami – a mam prawie czternaście lat. Teraz ojciec każdej zimy jedzie do Halifaksu, ale nieraz długo się do tego zbiera. Postoi przy oknie – tak jak stoi teraz – jeszcze z tydzień, a potem zniknie, i zobaczymy się z nim tylko w Boże Narodzenie i może jeszcze w któryś weekend, bo będzie ponad dwieście mil od nas, a zimowe sztormy sprawią, że podróże staną się trudne i niepewne. Kiedyś – przed dwoma laty – gdy wrócił do domu na weekend, śnieżyca uderzyła w nas z taką wściekłością i impetem, że do czwartku nie był w stanie wrócić do pracy. Matka powiedziała mu, że głupiec z niego, żeby wybierać się w taką drogę i bez powodu tracić tygodniowe wynagrodzenie, które z pewnością przydałoby się jej i szóstce dzieci. Potem nie przyjechał już niemal do wiosny.

– Nie zaszkodzi zostawić go na jeszcze jedną zimę – mówi teraz, wciąż wpatrując się w okno. – Przez wszystkie poprzednie jakoś się uchował. Odkąd zepsuły mu się zęby, nie je zbyt wiele.

– Kiedyś był z niego jakiś pożytek – odpowiada matka, pobrzękując fajerkami od swojej kuchenki. – Gdy byłeś w domu, ciągnął dla ciebie węgiel albo drewno w lesie, choć i tak niewiele z tego mieliśmy. Od kilku lat jest bezużyteczny. Taniej byłoby pożyczyć od kogoś konia na lato, a może nawet wynająć traktor. Nie potrzebujemy już konia, nawet młodego, a co dopiero takiego, który pewnie zdechnie w marcu, akurat wykarmiony przez całą zimę.

Odkłada fajerki – każdy krążek trafia na właściwe miejsce nad paleniskiem.

Mowa o naszym starym koniu Scotcie, który towarzyszył nam przez całe moje życie. Ojciec powoził nim pod ziemią przez dwie zimy, polubili się nawzajem, więc drugiej wiosny, gdy opuszczał kopalnię na dobre, odkupił go od spółki, żeby wspólnie mogli wyjść na powierzchnię, zobaczyć słońce i przejść się po trawie. Jednocześnie wybawił konia od ślepoty, która przyszłaby nieuchronnie, gdyby pozostał w głębinach kopalni; od ciemności, która upodobniłaby go do siebie.

Kiedyś Scott nawet wyglądał jak węgiel. Barwę jego sierści, czarnej, o zdrowym połysku, łagodziła tylko pojedyncza biała gwiazdka pośrodku czoła. Było to jednak dawno temu; teraz posiwiał już mocno wokół oczu, a gdy rusza z miejsca, nogi ma zesztywniałe.

– O, nie zdechnie w marcu – mówi ojciec. – Wszystko będzie dobrze. To samo mówiłaś zeszłej jesieni i nic się nie stało. Jak tylko znów wyszedł na trawę, zrobił się jak dwulatek.

Od jakichś trzech czy czterech lat Scott ma rozedmę płuc. Zdaje się, że ta choroba pojawia się u koni wskutek życia zbyt blisko oceanu i niesionej przez niego wilgoci; tak jak u ludzi astma, sprawia ona, że kaszlą, pocą się i nie mogą złapać tchu. A może to od jedzenia suchego, pylistego siana przez nazbyt wiele zim spędzonych w więzieniu wąskiej przegrody. A może i ze starości. Zapewne po części z każdego z tych powodów. Sam nie wiem. Ktoś powiedział mojemu dziesięcioletniemu braciszkowi Davidowi, że dobrze jest zamoczyć paszę, więc zeszłej zimy – od początku stycznia, gdy Scott zaczął naprawdę ostro kaszleć – David brał chochlę wody i skrapiał nią siano, które ułożyliśmy w żłobie. Potem twierdził, że Scottowi bardzo się poprawiło, i ja również tak mówiłem.

– To nie dwulatek – ucina matka krótko, po czym zaczyna naciągać płaszcz. Zaraz pójdzie nakarmić swoje kurczaki. – Jest stary i bezużyteczny, a my nie prowadzimy domu spokojnej starości dla emerytowanych koni. Zostaję tu sama z szóstką dzieci i roboty mi nie brakuje.

Dawno temu, gdy ojciec był węglarzem, jeszcze zanim się ożenił, czasami się upijał, może z samotności. Pewien krótki lutowy dzień oraz długą lutową noc spędził na piciu, rozmowach i przysypianiu w melinie jakiegoś szmuglera, niepomny na zamarznięty świat za progiem, aż w odwodnionej rozpaczy następnego ranka poczłapał ku drzwiom i ujrzał konia oraz sanie, pozostawione w miejscu, w którym nie powinny się znajdować. Węgiel na saniach lśnił czernią spod warstwy drobnego śnieżnego pyłu, który zdaje się pojawiać nawet przy najmroźniejszej pogodzie – jakby schodził na podobieństwo rosy, a nie padał jak deszcz – koń natomiast stał w mrokach wczesnego poranka niczym szara zjawa. Jego czarną sierść pokrywał szron powstały z wczorajszego potu, a u chrap wisiały drobne sople.

Ojciec nie mógł uwierzyć, że zwierzę czekało na niego przez całą przejmująco zimną noc, nieuwiązane i niepotrzebne, przestępując z nogi na nogę na trzeszczącym śniegu i wytężając mięśnie grające pod zamarzniętą uprzężą. Dotąd nie zdarzyło mu się, by zaczekało na niego jakiekolwiek żywe stworzenie, ukrył więc twarz w grzywie pełnej szronu i długo stał w milczeniu, z lodem perlącym się na policzkach, wtulając się w gęstą, czarną sierść.

Opowiadał nam tę historię wiele razy, choć nudzi ona moją matkę. Kiedy ojciec snuje tę opowieść, David siada mu na kolanach i mówi, że on również by zaczekał, nieważne, jak długo i na jak wielkim mrozie. Matka natomiast głośno wyraża nadzieję, że syn miałby więcej rozsądku.

– No cóż, MacRae ma przyjechać po konia dzisiaj, zadzwoniłam już do niego – rzuca matka, naciągając płaszcz i szykując się do karmienia swoich kurczaków. – Chciałam to załatwić, póki tu jesteś. Potem ani się obejrzę, jak ty znikniesz, a my zostaniemy tu z nim na kolejną zimę. – Bierz wiadro, James – zwraca się do mnie. – Chodź, pomożesz mi przy kurczakach. Je przynajmniej warto karmić.

– Zaraz, zaraz – mówi ojciec. – Chwila moment, do ciężkiej cholery. – Odwraca się szybko od okna, widzę, że jego ręce zaciskają się w pięści, a kostki dłoni robią się białe i zimne. Matka wskazuje na młodsze dzieci i kręci głową. Tymczasowo jest unieszkodliwiony, gdyż nieraz powtarzała, że nie wolno mu przy nich przeklinać. Korzystając z jego chwili wahania, bierzemy wiadra i uciekamy.

W drodze do budyneczku, w którym trzymamy kurczaki, widzimy, że fale oceanu zrobiły się jeszcze wyższe. Wiatr wzmógł się tak, że musimy osłaniać ciałami kubły, które niesiemy. Gdybyśmy tego nie robili, ich zawartość zostałaby wymieciona i rozrzucona wściekle po niebie. Właśnie zaczyna padać deszcz, zawziętość wiatru goni krople tak, że tłuką o ocynkowane ścianki wiader, nas zaś najpierw kłują, a potem palą w policzki.

W kurniku jest ciepło. Ostry zapach wierci w nosie, kurczaki tłoczą się wokół nas. Tak naprawdę to już nie kurczaki, ale całkiem wyrośnięte kapłony – matka hodowała je przez całe lato, aby niebawem sprzedać na bożonarodzeniowym targu. Każdej wiosny kupuje jednodniowe pisklaki, które karmimy startymi jajkami na twardo i paszą dla kurcząt. Latem trzymamy je w zewnętrznych kojcach, a na jesieni zamykamy w tym domku i tuczymy. Hodujemy gronostajowe susseksy; matka je lubi, bo są odporne i dają dużo mięsa. Teraz są już bardzo, ale to bardzo jasne, mają czerwone grzebienie i czarno-złote, lśniące oczy, a do tego pierścienie oszałamiającej czerni u nasady lśniąco białych szyj. Wygląda to tak, jakby biała ciecz wylana na ich głowy spłynęła im kaskadą po karkach, a tam – magicznie i niespodziewanie – pod wpływem kontaktu z powietrzem zmieniła barwę na czarną. Kolor przeciwny, lecz blask ten sam. Niczym klawisze pianina.

Matka porusza się między nimi ze swobodą, a one, przywykłe już do niej, przepychają się u jej nóg, gdy napełnia ich koryta mieszanką i ciepłą wodą, którą przynieśliśmy z domu. Czasami je lubię, a czasami nie. Najgorsze jest jednak to, że ostatecznie nie ma to większego znaczenia. Przed świętami zostaną ubite i oprawione, a na wiosnę pojawi się kolejna grupa, której wygląd, zachowanie i kres będą takie same. Trudno jest tak naprawdę polubić coś, co zamierza się uśmiercić, a zarazem niemal równie trudno jest tego czegoś nie lubić. Kiedy jest ich tak wiele – a nie tylko jeden – zaczynają sprawiać podobne wrażenie jak borówki i truskawki, które zbieramy latem. Po prostu wszystkie razem wzięte mają sobie chwilkę po swojemu pożyć, a potem zostaną wyzbierane i zjedzone, z tą różnicą, że borówki pewnie i tak same by wyrosły, natomiast za kapłony to my jesteśmy odpowiedzialni, to my zachęcamy je, żeby więcej jadły, i robimy co w naszej mocy, aby były niezmarznięte, zdrowe i silne – po to, byśmy na koniec mogli je zabić. Ojciec zawsze jest przy nich nieswój i w miarę możliwości stara się ich unikać. Mój przyjaciel Henry Van Dyken mówi, że ojciec jest taki, ponieważ pochodzi ze Szkocji, a Szkoci nigdy sobie nie radzą z doglądaniem kwiatów czy drobiu, uważają bowiem, że takie zajęcia są dobre dla kobiet i przynoszą mężczyźnie ujmę. Ojciec Henry’ego natomiast jest bardzo wprawny w doglądaniu jednych i drugich.

Podczas gdy krzątamy się tak w zaduchu kurnika, drzwi otwierają się nagle z hukiem, a David niemal wpada na nas, przygnany z wichrem i deszczem. – Jakiś pan przyjechał wielką ciężarówką ze starym bykiem – mówi. – Właśnie wszedł do domu.

W kuchni zastajemy MacRae’a stojącego przy stole, zaraz za progiem. Ojciec wciąż tkwi przy oknie, teraz już zwrócony plecami do szyby. Nie wygląda na to, by dotąd cokolwiek do siebie powiedzieli.

MacRae, handlarz bydłem, jest po pięćdziesiątce. Niski i krępy, czerwona twarz, cygaro w kącie ust, oczy małe i przekrwione. Nogawki wciśnięte w wysokie gumiaki, w spodniach szeroki pas w kowbojskim stylu, pod kurtką z brązowego zamszu flanelowa koszula, która, rozpięta pod szyją, odsłania rudawe włosy na piersi. W ręce MacRae trzyma ciężki bicz, stuka nim w cholewę buta. Po krótkim spacerze w pędzonym przez wiatr deszczu ubranie ma mokre, w cieple kuchni wydobywa się z niego parna, wyrazista woń, przenikająca się niezręcznie z zapachem cygara. Jest to woń, którą nasiąkł, zaganiając i wpychając bezlik przerażonych zwierząt na ciężarówkę: smród gnoju, potu i strachu.

– Podobno masz tu szkapę na ubój – mówi, cedząc słowa przez wargi zaciśnięte na cygarze. – Jak mi się poszczęści, to może sprzedam ją na karmę dla norek. Dam dwadzieścia dolców.

Ojciec się nie odzywa, ale jego oczy, szarzejące niczym ocean za jego plecami, przypominają mi o tym, jak pewnego razu kłoda wleczona przez Scotta odbiła się gwałtownie od jakiejś na wpół zanurzonej przeszkody, uwięziła nogi ojca pod naporem swej potęgi, a potem wlokła go za sobą i miażdżyła, dopóki nie uderzyła w wystający pień, o mało nie wyrywając go z korzeniami i nagłym szarpnięciem obalając Scotta na zad. Wtedy oczy ojca w swej szarości odzwierciedlały strach, cierpienie i wręcz nieme zdumienie, że został tak boleśnie schwytany przez coś, co zdawało się aż nazbyt znajome.

A teraz wygląda na to, że my wszyscy – jego żona, sześcioro dzieci i palący cygara MacRae – sprzysięgliśmy się przeciw niemu i, obchodząc go kręgiem, niemal osaczyliśmy, stojącego plecami do okna pobliźnionego oceanem i dudniącego pod naporem siekącego deszczu. Wciąż jednak nie odzywa się ani słowem, choć sądzę, że jego umysł rozpatruje pospiesznie wszystkie dostępne drogi argumentacji i odrzuca jedną po drugiej, gdyż zdaje sobie sprawę, że na końcu każdej z nich czyha druzgocząca prawda: „Nie ma potrzeby tego odwlekać; ciężarówka już tutaj jest i lepsza okazja się nie nadarzy; sam niedługo wyjeżdżasz; koń nie zrobi się młodszy; cena nigdy nie będzie wyższa; możliwe, że zdechnie jeszcze tej zimy i nic z tego nie będziemy mieli; nie prowadzimy domu spokojnej starości dla emerytowanych koni; zostaję tu sama z szóstką dzieci i roboty mi nie brakuje; pieniądze zaoszczędzone na paszy mógłbyś wydać na dzieci; czy własne dzieci znaczą dla ciebie mniej niż koń; to nie w porządku, wyjeżdżać i tak nas tu z nim zostawiać, żebyśmy go doglądali”.

A potem kiwa głową, odsuwa się od okna i rusza w kierunku drzwi.

– Chyba nie chcesz… – zaczyna David, ale natychmiast zostaje uciszony.

– Ani słowa. Idź, dokończ karmienie kurczaków – mówi matka. A potem, jakby nie była w stanie się powstrzymać, dodaje: – Je przynajmniej warto karmić.

Ojciec się zatrzymuje, a ja już zdaję sobie sprawę, że matka zdążyła pożałować tego ostatniego zdania. Obawia się, że sięgnęła po zbyt wiele; możliwe, że już będąc tak blisko celu, straciła wszystko, co miała jeszcze przed chwilą. To zupełnie tak jak wtedy, gdy człowiek próbuje wspiąć się na jeden z niemal pionowych, obmywanych falami klifów, powolutku podciągając się coraz wyżej i po omacku wodząc posiniałymi opuszkami palców od jednej drobnej szczeliny do drugiej, aż tu nagle dostrzega kuszącą gałązkę, za którą nie sposób nie złapać, choć z góry wie dobrze, że najpewniej nie jest ukorzeniona, bo wokół nie ma ani roślinności, ani mogącej ją utrzymać gleby, więc witka to zaledwie odrzutek ciśnięty na skały przez morze. I tak już, wyciągając rękę, człowiek napina się, czekając na bolesny, siniaczący ześlizg po skale, który musi nieuchronnie nastąpić. A jednak tym razem – gdy chodzi o moją matkę – upadek nie następuje. Ojciec tylko przystaje, patrzy na nią przez chwilę, po czym otwiera drzwi i wychodzi na wichurę. David nie rusza się z miejsca.

– Zdaje się, że idzie do obory – stwierdza matka z zaskakująco łagodną nutą w głosie, spojrzeniem dając mi do zrozumienia, że powinienem pójść za nim. Kiedy MacRae i ja wychodzimy za próg, ojciec jest już w pół drogi do obory; nie ma czapki ani płaszcza, idzie bokiem, pochylony, wcinając się w wicher opinający mu ciasno spodnie wokół nóg.

Przechodząc z handlarzem bydła obok ciężarówki, nie potrafię powstrzymać się przed zerknięciem na byka. Jest ogromny i stary, to rasa Ayrshire. Prawie zupełnie biały, nie licząc niemal wiśniowoczerwonych plam na masywnych barkach, szyi i podgardlu. Ciężki łeb ma przygięty właściwie do samej podłogi kantarem z łańcucha oraz liną, przetkniętą dwukrotnie przez kółko w nosie i uwiązaną do żelaznej sztaby zamocowanej na spodzie skrzyni. Najwyraźniej próbował odwrócić się tyłem do smagającego go wiatru i deszczu, bo teraz jego cielsko stoi przyciśnięte do wykonanej z desek ścianki, tworząc nienaturalny kąt z groteskowo spętaną głową. Skrzynia ciężarówki jest tłusta i śliska od mieszaniny jego własnych odchodów i deszczu, tak że za każdym razem, gdy próbuje się ruszyć, jego nogi ślizgają się, grożąc, że zaraz się pod nim rozjadą. Drży z wysiłku, mięśniami barków wstrząsają krótkie, mimowolne skurcze, a oczy uciekają mu do góry. Deszczówka zmieszana z potem spływa mu po bokach szarymi strużkami.

– Jak by ci się widziało mieć takiego kutasa jak ten tutaj? – krzyczy MacRae na wietrze. – Założę się, że w swoim czasie dobrze sobie poużywał, pewno wetknął go niejednej małej jałówce. Rany, jak by człowiek miał taką lagę, nie mógłby się opędzić od młódek błagających, żeby je zaciągnął w krzaki. Nigdy nie będziesz miał lepiej jak z podfruwajkami, co to dopiero poczuły, że ruszyły w nich soki, i sprawdzają, o co w tym wszystkim idzie. – Z uznaniem przeciąga językiem po wargach i stuka biczem w ociekający wodą kalosz.

W oborze panuje spokój, wnętrze daje schronienie przed wichurą. Scott zajmuje pierwszą przegrodę, następna jest pusta, a w kolejnych znajduje się bydło. Ojciec stoi przy koniu i w milczeniu gładzi go po nosie. Scott ociera się głową o pierś ojca. Jest stary, ale wciąż silny, a moc jego szyi o mało nie podrywa ojca z ziemi i nie dociska do ściany.

– No, co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj – mówi MacRae, odpinając rozporek, by załatwić się w przejściu za przegrodami.

W oborze jest ciepło, duszno i cicho, a woń bijąca od zwierząt i siana zdaje się niemal słodka. Tylko plusk moczu i unosząca się z niego niewyraźna para burzą ciszę oraz scenerię.

– Och, co za ulga – mówi handlarz i odwraca się do nas, zapinając spodnie i lekko uginając kolana, by dokonać poprawek. – Zobaczmy, co my tu mamy?

Opiera się plecami o zad Scotta i niemalże przesuwa go na drugą ściankę przegrody, po czym wchodzi głębiej i staje przy ojcu. Oględziny nie trwają zbyt długo; jak sądzę, niewiele oczekuje się od przyszłej karmy dla norek. – Masz na nim dobrą uździenicę – mówi MacRae. – Dorzucę za nią dolca, nie będzie ci już potrzebna. – Mam wrażenie, że ojciec wpatruje się w niego bardzo długo. W końcu prawie niedostrzegalnie kiwa głową. – W porządku – stwierdza MacRae – dwadzieścia jeden dolarów, dobiliśmy targu. – Ojciec przyjmuje pieniądze, wciąż bez słowa, po czym otwiera drzwi obory i, nie oglądając się za siebie, rusza w deszczu ku domowi. A ja ruszam za nim, ponieważ nie wiem, co innego mógłbym zrobić.

W domu panuje niemal absolutna cisza. Matka podchodzi do piecyka, zaczyna opłukiwać swój imbryk i przestawiać swój czajnik. Słyszymy, jak na zewnątrz MacRae odpala silnik ciężarówki; wiemy, że zamierza wycofać ją pod nieduży wzgórek przy stodole. Tam będzie mu łatwiej załadować nabytek. Potem znowu zapada cisza, jeśli nie liczyć syku czajnika, który zbyt mocno się już rozgrzał i powinien zostać przez kogoś przestawiony na tył kuchni; nikt jednak po niego nie sięga.

A potem dziwna fascynacja przyciąga nas wszystkich do okna, i owszem, tak jak przewidywaliśmy, ciężarówka stoi tyłem do pagórka, a MacRae wchodzi do obory, wciąż trzymając bicz w dłoni. Po chwili pojawia się znowu, prowadząc za sobą Scotta.

W drzwiach obory koń się potyka, ale szybko odzyskuje równowagę. We dwóch wchodzą na niewielkie wzniesienie, obaj odwracają się od zacinającego deszczu. Scott czeka spokojnie, podczas gdy MacRae otwiera tył skrzyni. Opuszczona ścianka tworzy małą rampę prowadzącą z pagórka do ciężarówki; MacRae zaczyna się po niej wspinać z uwiązem od ogłowia w dłoni, niecierpliwie szarpiąc. Scott stawia jedną nogę na rampie, tak że niemal słyszymy – a może tylko to sobie wyobrażam – głuche uderzenie kopyta o mokre deski, zaraz jednak zaczyna się wahać, cofa nogę i staje w miejscu. MacRae ciągnie za linę, nie przynosi to jednak żadnego skutku. Szarpie jeszcze raz. Schodzi do połowy niedużej rampy, sięga do samej uździenicy i ciągnie. Widzimy, że jego wargi się poruszają – albo zachęca, albo przeklina konia, a może jedno i drugie – stoi teraz dokładnie przodem do zacinającego deszczu, woda spływa mu po twarzy. Scott ani drgnie. MacRae schodzi z ciężarówki i prowadzi konia szerokim kołem po mokrej trawie. Idzie coraz szybciej, nabiera rozpędu, tak że już po chwili obaj prawie biegną. Zza szarości ukośnych, zamazanych strug wody wyglądają jak na bardzo nieostrym, czarno-białym filmie. Nagle, nie zmieniając prędkości, MacRae podbiega na rampę, a bliski kłusa koń podąża za nim do momentu, gdy kopyto uderza o drewno. W tym momencie nagle się zatrzymuje. Lina napręża się z trzaskiem, a MacRae, znajdujący się już na ciężarówce i niesiony naprzód rozpędem, zostaje gwałtownie szarpnięty do tyłu; odbija się od boku byka, traci równowagę na śliskich deskach i pada w mokry gnój oblepiający podłogę skrzyni. Zanim zdążymy choćby pomyśleć, czy nie zrobił sobie krzywdy, on już stoi na nogach; twarz ma poszarzałą z wściekłości, ubranie pomazane łajnem i ociekające strużkami brązu. Unosi bicz, którego pomimo upadku nie wypuścił z ręki i rąbie nim gniewnie pomiędzy oczy Scotta, wciąż stojącego nieugięcie przy tylnej klapie. Scott kręci głową, niejako w oszołomieniu, i wycofuje się w mokre trawy, ciągnąc za sobą sznur.

Wszystko to rozgrywa się tak szybko, że my, stojąc w oknie, właściwie nie wiemy, co począć, i czujemy się dziwnie zażenowani, zastając siebie właśnie w tym miejscu. Prawie tak, jakby każde z nas przyłapało siebie oraz pozostałych na czymś haniebnym. Nagle David wyzwala nas z mocy uroku. – Nie pójdzie – mówi, i zaraz zaczyna niemal krzyczeć. – Po prostu za żadne skarby z nim nie pójdzie. I bardzo dobrze. Teraz, kiedy on go uderzył, jest już po wszystkim. Nigdy, przenigdy z nim nie pójdzie i będzie musiał zostać. – Przyskakuje do ojca i obejmuje rękami jego nogi.

Potem drzwi otwierają się gwałtownie, a na progu staje gniewny MacRae z biczem wciąż tkwiącym w dłoni. Ubranie ma jeszcze przemoczone od upadku, woda kapie z niego brązowymi kroplami na podłogę matki. Twarz ma prawie purpurową, gdy mówi:

– Jak w pięć minut nie wpakuję tej pierdolonej szkapy na ciężarówkę, nici z naszego interesu, a tobie zejdzie w cholerę czasu, zanim znajdziesz kogoś, kto da ci tyle grosza za tego starego, bezużytecznego skurwiela.

Jakby nagle wydarzyły się jednocześnie wszystkie złe rzeczy, które tylko człowiek może sobie wyobrazić – nic nie jest jednak tak, jak by się spodziewał. Zdaje mi się, że po raz pierwszy dociera do mnie, jaki trud – i może strach – wpisany jest w dorosłość, tak że sam zaczynam odczuwać nagły, samolubny lęk, nie tylko o siebie w danym momencie, lecz również o osobę, którą najwyraźniej kiedyś mam się stać. Zawsze bowiem wyobrażałem sobie, że jeśli człowiek odezwie się w podobny sposób przy kobietach, małych dzieciach lub nawet pewnych mężczyznach, to rozstąpi się pod nim ziemia, uderzy w niego piorun, a przynajmniej ludzie zaczną krzyczeć i ze zgrozy zasłaniać sobie uszy rękami, albo że winowajca, o ile nie obróci się w kamień, na pewno zostanie pobity przez jakiegoś szlachetnego, wysokiego i smukłego bohatera. Nic podobnego jednak nie ma miejsca – dzieje się wyłącznie tyle, że burzowa szarość w oczach ojca gęstnieje, a barwa policzków matki staje się jeszcze głębsza. Z pewnym zdumieniem uświadamiam sobie również, że pomimo niezgody Scotta na wejście na ciężarówkę nic się właściwie nie zmieniło. To znaczy – zupełnie nic. Wszystkie fakty pozostają straszliwie niezmienne: Scott jest stary, my jesteśmy biedni, a ojciec musi niebawem wyjechać i zostawić nas tutaj, czy to ze Scottem, czy bez niego. To trochę jak z moją matką, która przez tyle lat chroniła dzieci przed „przeklinaniem”, tylko po to, by ostatecznie przekonać się, że ono również istnieje, okropne i rzeczywiste, wbrew wszelkim jej chęciom i zabiegom. Podczas gdy ja jeszcze myślę sobie to wszystko, ojciec już wymija handlarza nadal stojącego w rosnących kałużach brązu, podobnego jakiemuś ogromnemu wykwitowi karmionemu przez cuchnące wody, które sam wniósł do domu.

David, który puścił nogi ojca w chwili, gdy wszedł MacRae, próbuje teraz rzucić się na niego i wykonać swego rodzaju chwyt w locie, lecz to ja przechwytuję brata i zaczynam – jak stwierdzam, przysłuchując się temu jakby z wielkiego oddalenia – wygłaszać matczyne sformułowania tonem przypominającym jej głos: – Chodź, dokończymy karmienie kurczaków. – Zaciskam chwyt na jego ramieniu; musimy wręcz przepychać się między futryną a MacRae’em, który nie odwrócił się jeszcze do wyjścia i blokuje drzwi swoim cielskiem.

Na zewnątrz ojciec kroczy zamaszyście poprzez ulewę prosto ku Scottowi, stojącemu jakby w zdumieniu, zadem do deszczu, z uchwytem od uździenicy dyndającym u szyi. Rozpoznawszy zbliżającego się pana, koń strzyże uszami i rży cicho. Ojciec, który w mokrym, oblepiającym ciało ubraniu wydaje się zaskakująco drobny, bierze sznur do ręki i rusza dalej, wiodąc w ślad za sobą ogromnego, posłusznego konia. Swoimi ruchami przywołują na myśl niewielki holownik wprowadzający do portu potężny frachtowiec, z tą różnicą, że oni są ożywieni – tak odrębnie, a zarazem kolektywnie. Gdy zbliżają się do rampy ciężarówki, ojciec zaczyna wahać się i jakby wzdragać; to jego noga zdaje się cofać przed dotykiem desek. Scott nie okazuje natomiast ani cienia wahania, jego kopyta dudnią pewnie i stanowczo na mocnym, wilgotnym drewnie, jego łeb jest już prawie dociśnięty do pleców mojego ojca, tak mu śpieszno znaleźć się tam, dokąd razem zmierzają.

Tak właśnie podążał za nim przez całe moje życie, jak pamięcią sięgam, oraz wcześniej, w czasach, które mogę sobie tylko wyobrazić. Podążał zawzięcie przez zaciemnione pieczary kopalni – poprzez jej suchość, gdy podkowy krzesały iskry na torach i skale, poprzez jej wilgoć, gdy obaj brodzili po kolana w wodzie, bardziej wyczuwając, niż widząc miejsce, gdzie z pluskiem postawią kolejny krok – z wózkami na węgiel dudniącymi z tyłu w takim pędzie, że gdyby koń się potknął, te same wagoniki, które wprawił w ruch, przetoczyłyby się po nim, pozostawiając na torach poharatane, potwornie okaleczone ścierwo, które można by już tylko wywlec na górę, na pożarcie krążącym po niebie mewom. Na powierzchni tak samo – podążał w spiekocie lata, ciągnąc podskakujący wóz siana, z potem ubitym na pianę między nogami i pod chomątem, z roztrzepotaną bielą na czerni połyskliwej sierści. I zimą również: podążał przez na wpół zamarznięte mokradła, podczas gdy trzaskające, rozświergotane bale wiły się za nim; chrząkał, przełamując migotliwy, kryształowy lód, tnący mu pęciny i pozostawiający szkarłatny szlak okrwawionych wyrw w śnieżnej bieli. I jeszcze w zimie, z toną węgla na saniach – podążał za ojcem nawet po odcinkach ogołoconych ze śniegu przez wiatr, pochylał się nisko, równolegle do ziemi, niemal dotykając brzuchem podłoża, chrząkał, gwałtownie szarpiąc pasy to w lewo, to w prawo, ciągnąc sanie naprzód wyłącznie poprzez przesuwanie ich na boki, co, jak się nauczył, stanowiło jedyny sposób, by w ogóle ruszyć je z miejsca.

Ojciec nie skończył jeszcze wiązać liny, a MacRae już wymija nas pośpiesznie, zatrzaskuje tylną klapę i opuszcza żelazne zasuwy mające ją zablokować. Ojciec daje krok nad boczną ścianką skrzyni i schodzi na ziemię, MacRae tymczasem stawia nogę na stopniu i wspina się do szoferki. Silnik wyje, wóz szarpie i rusza z miejsca. Pozostawia dwa szerokie, mokre ślady na trawie – jakby przeszła tędy para gigantycznych, oślizgłych ślimaków – oraz ciężki zapach spalin wiszący w powietrzu. Gdy ciężarówka skręca na końcu naszej drogi, Scott próbuje obejrzeć się za siebie, ale został uwiązany bardzo krótko, nie jest więc w stanie obrócić głowy. Strugi deszczu opadają jak niezliczone, skośne zasłony z koralików, nie pozwalając nam zobaczyć tego, co, jak wiemy, gdzieś tam jest, tak że pozostają wyłącznie niknące dźwięki silnika, ślady na trawie i spaliny.

Dopiero w tym momencie zdaję sobie sprawę, że Davida nie ma przy mnie. Równocześnie z pytaniem pojawia się odpowiedź, puszczam się więc biegiem ku rozwrzeszczanemu kurnikowi.

Wewnątrz budyneczku trudno jest cokolwiek dojrzeć, trudno wziąć oddech, trudno uwierzyć, że taki mały chłopiec mógł posiać podobne spustoszenie w tak krótkim czasie. Powietrze jest gęste od niezliczonych drobin pyłu podniesionych z ziemi; skrawki słomy oraz białe, nakrapiane szkarłatem piórka kłębią się, nurkują i wirują w powietrzu. Przestraszone kapłony – w tym wiele już okrwawionych i pokiereszowanych – próbują zrywać się do krótkich, niezdarnych przelotów, często zderzając się ze sobą nad ziemią. Ich przekarmione ciała są zbyt ciężkie dla słabych, nieużywanych skrzydeł, tak że w ogóle z trudem odrywają się od ziemi, przez kilka stóp miotają się w locie i opadają ciężko, przy kulawych lądowaniach wznosząc tumany kurzu. Skrzeczą z przerażenia, a ich jazgot wydaje się równie nienaturalny, co ich loty, jakby w wyniku okropnej pomyłki zostały obsadzone w najbardziej niewłaściwej z ról. Wiele spośród nich leży już bez życia; zmaltretowane, zapiaszczone i poplamione juchą, niczym smutne, szare, zmięte gazety użyte przez kogoś do wytarcia krwi. Połysk ich piór zgasł już bezpowrotnie.

Pośrodku tego wszystkiego David porusza się jak mały, obryzgany czerwienią derwisz, niemal bezwiednie wymachując siekierą we wszystkie strony, jakby ktoś zawiązał mu oczy. Pył osiadł na jego wilgotnej twarzy, a łzy tyczą poprzez szarość wąziutkie ścieżki niczym samotne rzeczułki, które nie mają właściwie dokąd doprowadzić wody. Pojedyncze, drobne piórko przykleiło mu się płasko do czoła, a on krztusi się i szlocha jednocześnie.

Kiedy ojciec staje w drzwiach obok mnie, David chyba po raz pierwszy zauważa, że nie jest sam. Ostatni, wyzuty z mocy zamach poświęca na ciśnięcie siekierą w jego stronę. – Skurwiel – rzuca, urządzając swego rodzaju małą, smutną parodię MacRae’a, po czym wymija nas pędem i czmycha za drzwi, niemal zderzając się z matką wchodzącą właśnie do środka. Nie był w stanie włożyć zbyt dużej siły w rzut siekierą, ta odbija się więc niedorzecznie od ściany i ląduje przy bucie ojca, mokra i okrwawiona, z piórami i skrawkami mięsa wciąż przyklejonymi do ostrza.

Ogromnie mi żal kapłonów, zmarnowanych i już całkiem bezużytecznych, żal matki oraz całego nakładu czasu i pracy, który w nie włożyła z myślą o nas. Nie wiem jednak, co robić i pojęcia nie mam, co powiedzieć.

Gdy opuszczamy smutny budyneczek, wicher znad oceanu naciera z nową furią. Zagraża, że zetnie człowieka z nóg i poniesie w niebo. Krocze ma się odrętwiałe i zimne, bo z przodu ubranie przywiera ciasno do ciała, a z tyłu strzela i szarpie jak natarczywe, wzdymające się balony. Jeśli człowiek nie obróci się lub nie opuści głowy, nie jest w stanie oddychać, bo powietrze zostaje natychmiast wtłoczone z powrotem do płuc, a gardło zaciska się konwulsyjnie. Pada już kłujący deszcz ze śniegiem, szybko przeistaczający się w pierwszy śnieg tej zimy. Nie sposób nic przez niego dostrzec, a ocean, znad którego nadciąga, niknie pośród wirującej bieli, choć w swej niewidzialnej bliskości fale ryczą i grzmią niczym gruby bas przenikający się z jazgotliwym tenorem wiatru. Człowiek słyszy teraz tak dużo rzeczy jednocześnie, że w ogóle nic nie słyszy. Jest prawie unieruchomiony, pozbawiony tchu, ślepy i głuchy. Prawie, lecz nie całkowicie. Jeśli bowiem obróci się, pochyli ciało czy głowę, może się poruszyć, wziąć oddech, zobaczyć lub usłyszeć odrobinę na raz. Nie zyskuje wiele, może jednak trzymać się tego okruchu, który ma, podczas gdy palce u nóg podkulają mu się niemal instynktownie w butach, jak gdyby próbowały chwytać się ziemi.