Utracona godzina - Marcin Mortka - ebook + audiobook

Utracona godzina ebook i audiobook

Marcin Mortka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wieść niesie, że Mads Voorten – Ostrze Burzy i jeden z najsłynniejszych dowódców powstania przeciwko Tuistanom – zginął podczas szturmu na Brzask. Zakrawa to na ironię losu, bo sami Tuistanie porzucili zagrabione ziemie bez walki. Skoro jednak Voorten zginął, to kto ściga wycofującą się armię wroga? I przed czym cofa się owa armia?

Radość ze zwycięstwa podszyta jest niepewnością, tym bardziej że w stronę Brzasku zmierzają delegacje wyzwolonych królestw, by radzić nad przyszłością Rozkrzyczanych Krain. Elinaare, była Smocza Strażniczka, a obecnie namiestniczka zdobytej stolicy, wie, że negocjacje będą równie zaciekłe jak dotychczasowe boje, a jednocześnie dręczy ją przeczucie, że zwycięstwo przyszło zbyt łatwo.

Wycie zimowych wichrów to zwiastun nadejścia złych dni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 25 min

Lektor: Marcin Mortka

Oceny
4,6 (81 ocen)
59
16
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justa1912

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna cześć przygód Vortena, jestem totalnie zakochana. Jeśli ktoś lubi smoki, czarodziei a do tego walkę o ocalenie świata to, ta książka a raczej seria jest idealna. W dodatku możemy tu znaleść naprawdę dobre poczucie humoru.
00
Everesting

Dobrze spędzony czas

Dobra kontyunacja serii o Madsie, chociaż niektóre fragmenty mi się ciągnęły, to końcówka nadrabia.
00
OlPe60

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowity świat, pasjonujące zwroty akcji
00
malgus13

Całkiem niezła

całkiem niezła, lepsza od jedynki
00
MonikaZ72

Nie oderwiesz się od lektury

Cała seria z Madsem to dla mnie jedna z najlepszych książek w tej kategorii. Ciekawa, nieprzewidywalna akcja, nie męczące, a wręcz porywające opisy walk. Tylko szkoda że tak szybko się kończy, może autor pokusi się o kontynuację serii, bo tak dwuznaczne zakończenie prosi się o coś jeszcze.
00

Popularność




Książkę tę dedykuję Joannie Mice, redaktorce surowej, acz życzliwej, która pomogła mi ociosać dla Was Mroźny Szlak, a potem powiedziała, że wypatruje drugiego tomu jak Lharsin stada krów. Mam to na piśmie.

Prolog

Wysoki, chudy mężczyzna na chwilę przestał szturchać kijem płomienie i uniósł głowę. Oczy przewiązano mu brudną szmatą, ale słuch najwidoczniej miał wyostrzony, gdyż od razu spojrzał tam, skąd dobiegały odgłosy szybkich kroków. Wyraźnie słyszał skrzypnięcia śniegu, ciche posapywanie i szelest gałęzi ocierających się o ubranie.

Uśmiechnął się lekko, bez wesołości.

– Jesteś wreszcie, dziewczę – powiedział ostro.

Odgłos kroków ucichł raptownie, co oznaczało, że nowo przybyła zatrzymała się, zapewne zaskoczona naganą.

– Miasto… – wymamrotała. – Miasto jest daleko, a ja musiałam jeszcze… No, rozejrzeć się. Poszwendać. Posłuchać.

– Mimo to sporo ci zeszło. – Mężczyzna westchnął. – Nie masz pojęcia, jak trudno jest ślepcowi obchodzić się bez pomocy! – dodał ostrzej.

– Ja… Wybaczcie, ale… – zająknęła się dziewczyna. – Ja już nigdy…

– Mów lepiej o tym mieście, dziecko. Warto się tam udać?

– Warto! – przytaknęła dziewczyna skwapliwie, jakby miała nadzieję, że pomyślne wieści załagodzą zły humor ślepca. – Wielkie to miasto! Ludne! Bram nie ma, bo je rozwalono podczas szturmu, tedy wleźć łatwo, zwłaszcza w nocy!

– Ludne, powiadasz. – Głos ślepca nieco ochłódł. Pojawiła się w nim trudna do sprecyzowania drapieżna nuta. – A dostatnie?

– A bo ja wiem? – Dziewczyna westchnęła. – Mówią, że Smoszczury zabrały wszystko, co cenne.

– Jeść co mają?

– Niewiele. Zima się ciągnie, zapasy kończą, a kupców ni widu, ni słychu, za to koniny sporo – ciągnęła. – I kuchnie polowe stoją na ulicach. Namiestniczka zupę wydaje, całkiem darmo!

– Czyli znajdzie się tam dla nas miejsce?

– Znajdzie – powiedziała z przekonaniem. – Pełno tam ludu, zewsząd. Wszyscy, co przed wojną uciekali albo stracili domostwa, ściągają teraz do Brzasku.

– Zbrojnych widziałaś?

– Ho, ho, wielu! Gadają, że najbitniejsi skrzyknęli się, by skoczyć za Smoszczurami i dalej ich szarpać, a może co spyży przejąć, ale cięgiem na jakichś natrafiałam. Jedni to z tych, co mówić nie umieją, zwą ich Pohorcami, ale byli też inni, bitni woje, ho, ho!

– A smoka tam żadnego nie widziałaś?

– Nie – odrzekła z żalem dziewczyna. – Ponoć był i strasznych szkód narobił, ale kazali mu odlecieć. Srał po ulicach, konie płoszył, ludzi chciał żreć. Wiecie, jak to jest ze smokami – dodała tonem znawczyni.

– Odleciał, tak? A dokąd?

– Właściwie odleciała – poprawiła go dziewczyna. – To smoczyca była, mówią. Głupia jak but, ale dzielna.

A ty niby mądra jesteś, co? – zaśmiał się w myślach mężczyzna.

W istocie do najmądrzejszych nie należała. Gdyby miała nieco więcej rozsądku, zapewne zwróciłaby uwagę, że ślepiec mógłby mieć problem z rozpaleniem ognia i nazbieraniem chrustu, a do tego raczej nie ułożyłby drewna w tak staranny stosik. Jemu jednak w niczym to nie przeszkadzało – potrzebował jej tylko po to, by uwiarygodnić swe przebranie, a to nie wymagało wiele pomyślunku.

Wręcz przeciwnie, ten mógłby przeszkadzać.

Stary szturchnął płomienie raz jeszcze i uśmiechnął się do służki.

– No, toś wielki świat widziała. Ho, ho, sama stolica Smoczego Imperium. Słuchaj, a nie mówili na ulicach czegoś o niejakim Voortenie?

– Mówili, juści, że mówili – odparła skwapliwie dziewczyna. – Niektórzy gadali, że poległ w boju, a inni, że w gruzach katedry pogrzebany. Na to jeden rzekł, że ciała nikt nie znalazł, a pułkownik już nieraz takie numery wywijał. No wiecie, że niby ginął, a nie ginął.

– Szkoda byłoby, gdyby zginął. – Ślepiec pokiwał głową. – Oj, wielka szkoda.

Uśmiechnął się po swojemu, nieprzyjemnie.

– Zrób coś do żarcia – rzucił.

– Juści! – zawołała służka i po chwili poniósł się brzęk poobijanego, cynowego kociołka, wyciąganego z juków wiszących u siodła ich zabiedzonej szkapy. Wkrótce do zapachu dymu dołączyła woń lichego, chudego rosołu.

Ślepiec nie potrzebował posiłku, a miskę chciał opróżnić tylko po to, by utrzymać pozory. Nieszczególnie go zatem interesowały zabiegi przygłupiej pomocnicy – siedział nieruchomo i kiwał głową, pogrążony we własnych myślach. Nie miał przy tym pojęcia, że dziewczyna raz na jakiś czas zerka na niego i przygląda mu się bacznie osobliwie szklistym wzrokiem.

Rozdział pierwszy

Oddział jazdy zatrzymał się wśród drzew na skraju lasu.

Konie oddychały chrapliwie i potrząsały łbami, ale żaden nawet nie prychnął. Jeźdźcy zaś pochylali się w siodłach, jakby chcieli wzrokiem przeniknąć tumany mgły, układające się w fantazyjne kształty nad śnieżną równiną. Ten i ów obmacał kołczan ze strzałami, sprawdził, czy włócznia płynnie wychodzi z tulei na plecach, poklepał cierpliwego wierzchowca. Któryś mruknął, inny gwizdnął cicho, jeszcze inny zatarł dłonie w rękawicach.

Bo cel mieli przed sobą.

Nie widzieli go dobrze, mróz bowiem zelżał w nocy, przez co śnieg zaczął tajać, tu i ówdzie zamieniając się w grząskie kałuże. Mgła, gęsta i złośliwie nieprzenikniona, zasłaniała im widok, ale przecież dzięki raportom zwiadowców doskonale wiedzieli, kogo osaczają. Co więcej, wiedzieli też, że w tak gęstej mgle wróg odkryje ich obecność dopiero, gdy będzie już za późno na zorganizowanie skutecznej obrony. Na hardych, zarośniętych twarzach widniały drapieżne uśmiechy.

Niemalże z lubością żołnierze wsłuchiwali się w parskanie koni pociągowych, poskrzypywanie osi i pokrzykiwanie koniuchów. Spoglądali za siebie, gdzie gromadzili się ich towarzysze, a potem zerkali na swego dowódcę, którego oblicze było równie nieprzeniknione jak mgła.

Napięcie rosło. Mleczna biel zniekształcała odgłosy wydawane przez wędrujący konwój i nawet najbardziej zahartowani wojownicy mieli trudności z oszacowaniem dzielącego ich dystansu. Spojrzenia rzucane ku dowódcy stawały się coraz częstsze i bardziej nerwowe.

Wreszcie ten dał znak.

Nonszalancko machnął dłonią, a wtedy skraj lasu ożył. Mokry, miękki śnieg tłumił uderzenia kopyt dziesiątków koni wyłaniających się spomiędzy drzew, co do jednego niewielkich, myszatych, ale silnych i wytrzymałych. Kierowane przed doświadczonych jeźdźców, formowały długą, rozciągniętą linię, za którą wyrastała druga, a potem trzecia i kolejna. Niczym fale morza, rozpędzające się i coraz potężniejsze, mknęły prosto na wędrujących wrogów przez mgłę, a gdy nie było już wątpliwości, że ci zdali sobie sprawę z ataku, dowódca wzniósł włócznię i huknął:

– Burza!

– Wiatr! – zawyli jego skrzydłowi, a okrzyk poniósł się dalej.

Zafurkotały błękitne chorągiewki na włóczniach, zaryczały rogi, a konie rżały, jakby udzieliło im się uniesienie jeźdźców. Ziemia dudniła, wśród tumanów majaczyły ciężkie wozy ciągnięte przez woły, biegali żołnierze z ciężkimi tarczami, spieszący, by uformować szyk obronny.

Zdążyli, ale nie na wiele to się zdało.

– Wiatr! Wiatr!

Ku nadciągającym kawalerzystom pomknęły pierwsze bełty i strzały, ale jeźdźcy prześlizgiwali się już przez luki w obronie, rażąc żołnierzy pchnięciami włóczni i szabel. Niektórzy napinali łuki i posyłali strzały prosto w twarze wroga, inni w pędzie strzelali z małych kusz, które potem błyskawicznie pakowali do skórzanych tulei, by porwać za włócznie. Na topniejący śnieg bryzgały strugi gorącej krwi, powietrze wypełniły szczęk oręża, rżenie koni i krzyki walczących.

Być może gdyby zaatakowani mieli więcej czasu, zdołaliby otoczyć karawanę żelaznym murem tarcz. Byli to wszak Tuistanie, naród słynący z karności i dyscypliny, a ciężkich furgonów łatwo jest bronić. Nie umieliby jednak odeprzeć ataku tak zaskakującego i nagłego – jeźdźcy przemykali bowiem między obrońcami i wozami, siejąc spustoszenie, po czym zawracali i rzucali się do kolejnego uderzenia. Byli dalece mniej liczni od obrońców, ale nadrabiali zwinnością, wprawą i nieustępliwością. Kąsali niczym wilki, a odpędzeni w jednym miejscu, błyskawicznie uderzali w innym. Na mokry śnieg padali zarówno żołnierze, jak i woźnice oraz zwierzęta pociągowe.

Tu i tam obrona zdołała okrzepnąć na krótką chwilę, a kilka wozów zaprzężonych w ćwiczone bez litości konie próbowało się wyrwać z matni, ale nie zdołały umknąć napastnikom. Ogniska oporu rozbijali atakami ze wszystkich stron, a uciekający padali pod pchnięciami włóczni.

Niedługo zresztą trzeba było czekać, by w oczach atakowanych pojawiła się rozpacz. Byli przemoczeni i znużeni drogą, a szarża, z którą przyszło im się mierzyć, byłaby trudna do zatrzymania nawet, gdyby przypuścił ją zwyczajny oddział lekkiej kawalerii. Oni jednakże widzieli budzące grozę błękitne proporczyki i zdawali sobie sprawę, że ich los jest przypieczętowany.

Wszak atakował ich Wiatr. Owiany złą sławą, nieuchwytny oddział lekkiej kawalerii, nieliczny, ale bitny i nieustępliwy, który niczym wataha wygłodniałych wilków podążał za karawanami, co wypłynęły z Brzasku i innych tuistańskich twierdz. Kąsał to tu, to tam, pozostawiając po sobie smętne pobojowiska oraz grozę wśród niedobitków. Jak dotąd żaden z dowodzących ewakuacją nie uznał zagrożenia za na tyle poważne, by wzmocnić tyły dodatkowymi oddziałami, co tylko wzmagało niepewność i lęk wśród tuistańskich szeregów.

Jako pierwsi pękli woźnice i zwykli obozowi, którzy zeskakiwali z wozów i klękali w błocie, unosząc ręce na znak poddania. Inni, którym lęk zmącił rozsądek, zacinali konie i próbowali uciekać, ale w mig osaczali ich konni napastnicy. Tu i ówdzie ciskali już broń pierwsi piechociarze. Opór topniał błyskawicznie – w powietrzu krzyżowały się teraz błagalne okrzyki po tuistańsku oraz wrzaski tryumfu zwycięskich kawalerzystów.

Dowódca oddziału minął grupkę zgorzkniałych przeciwników klęczących w błocie, strzeżonych przez trzech kawalerzystów. Podjechał do wozu, z którego dwóch zapobiegliwych woźniców odcięło konie, by uciec na oklep, a potem obrócił w dłoni skrwawioną włócznię i wsunął ją do tulei na plecach. Dobył miecza, jednym chlaśnięciem rozciął plandekę i zajrzał do środka.

– Skrzynie – zameldował okrwawiony, zdyszany Czochor, który wrył wierzchowca tuż obok niego. – Beczki, worki i inne takie.

Dowódca wydął wargi, po czym ściągnął hełm i przetarł czoło. Jego jasne rudawe włosy były tłuste i spocone.

– Nic cennego – stwierdził. – Nic, czego szukamy.

– Ano nic, pułkowniku – zgodził się Czochor. – Rozkazy?

Człowiek nazwany pułkownikiem spojrzał w stronę czoła karawany, gdzie wciąż trwały walki.

– Kragg i Dharun niech wezmą swoje szwadrony i pogonią niedobitków – zakomenderował. – Zwłaszcza tych, którym udało się zabrać konie. A ty – znów się rozejrzał – wybierz sześciu ludzi. Niech zwalą ładunek z jednego wozu i ułożą tam naszych rannych, by potem zabrać ich do Brzasku. Razem ze wszystkimi końmi, które uda się złapać.

– A wozy? Zima jest, jedzenie się przyda.

– Jedzenie się nie zepsuje, a wilki skrzyń nie otworzą. Niech przyjadą po nie z Brzasku.

– To my… – Czochor się zawahał. – To my nie wracamy do stolicy? Od siedmiu dni jesteśmy w siodłach, zaliczyliśmy sześć dużych starć i parę mniejszych, a…

– Przetrzepcie karawanę w poszukiwaniu wszystkiego, co cenne, a potem ruszamy dalej – uciął mężczyzna nazwany pułkownikiem. – Łupy rozdzielimy na wieczornym popasie.

Czochor potrząsnął głową, a przez jego jowialną, zawsze nieco zafrasowaną twarz przemknęło coś obcego.

– Pułkowniku, sami tej wojny nie wygramy! Nie rozgromimy w trzysta koni całej tej cholernej nacji, bo…

– Chcesz dołączyć do owej szóstki, która odprowadzi konie do Brzasku? – spytał chłodno dowódca.

– Nie – odrzekł podkomendny z wahaniem. – Nie, bo… Ja…

– To wykonaj rozkazy, na czeluść w dupie Smoczycy! – warknął rozjuszony oficer, po czym przerzucił nogę nad końskim grzbietem i ześlizgnął się z siodła w błoto. – Czy ty w ogóle rozumiesz, o co tu chodzi?! – huknął do oszołomionego Czochora, a potem szybkim, wściekłym krokiem ruszył ku jeńcom, którzy przysłuchiwali się tej wymianie zdań. – Precz! – rozkazał, a gdy kawalerzyści nie zareagowali odpowiednio szybko, smagnął płazem zad jednego z koni. – Won stąd! – rzucił za nimi, po czym z oczami nabiegłymi krwią zwrócił się ku pojmanym i wyciągnął włócznię z tulei. – A wy, padalce? Wiecie może, o co tu chodzi? Czy jesteście równie durni jak ten porucznik?

Któryś z klęczących w błocie Tuistan zerknął nerwowo na towarzysza, co wystarczyło, by dowódca stracił resztki cierpliwości. Zaryczał, zakręcił włócznią ze świstem i rąbnął jeńca w bok głowy. Ten padł w błoto, a krew bluznęła mu z ust.

– Pułkowniku! – zawołał któryś z kawalerzystów, jadąc w stronę dowódcy. Ten zamarł ze wzniesioną włócznią.

– Czego? – warknął.

– Jeden z wozów! – wysapał przybysz. – Jest pełen jakichś papierów! Akt czy czegoś! Może to ważne?

– Może – mruknął oficer. – Poślijcie ten wóz do Brzasku. Niewykluczone, że moja matka coś z tego wyczyta. – Skrzywił się, a potem przypomniał sobie o jeńcach. Bez ostrzeżenia uderzył włócznią najbliższego. – A gdybyście chcieli wiedzieć, za co giniecie – wysapał – to za Voortena! Tu o niego chodzi, wy nieszczęsne szczury! Za Voortena! – wrzeszczał, tłukąc i rąbiąc.

– Za Voortena! – podchwycili jeźdźcy ścigający uciekinierów.

Ich krzyk poniósł się daleko w mgłę, zwielokrotniony i zniekształcony. Usłyszał go każdy, komu udało się uciec spod powstańczych ostrzy i kopyt.

*

Elinaare ciaśniej owinęła się płaszczem, gdy od strony Gór Strzaskanych powiał chłodny wiatr. Targnął mgłami, które od świtu zasnuwały równiny Dzielnicy Centralnej, dzięki czemu kobieta wyraźnie ujrzała zbliżający się hufiec.

Ciężko odetchnęła.

– Skoro tak wzdychasz, córcia, coś mi mówi, że wiatr niesie niezły smrodek, prawda? – odezwał się Kostur.

Wysoki, ślepy uzdrowiciel stał obok niej, zakutany w futra od stóp do głów. Wsunął mocną, starczą dłoń pod jej ramię i ścisnął mocno, a kobieta wyraźnie wyczuła, że drży na całym ciele.

– Smrodek, i to nielichy – przyznała, wpatrując się w proporce, ogromniejące i dumne, choć mocno spłowiałe. – A właściwie nie smrodek, a wręcz smród.

– Czy ten smród długo będzie się nad nami unosił? – spytał starzec.

– Długo – odparła ze znużeniem Elinaare. – Bardzo długo.

Czasem nie mogła uwierzyć, że od chwili, gdy jedna z bram Brzasku rozpadła się w trzech miejscach, uderzona straszliwą, tajemną mocą pohorskiej konnicy, a armia jej syna wtargnęła na ulice, upłynęło raptem siedem dni. Dunstan przed wyjazdem oficjalnie przekazał jej dowodzenie nad miastem, co powagą swego urzędu potwierdził Istvan, dowódca pohorskiego kontyngentu. Elinaare nadal pamiętała, że poczuła wówczas przypływ dumy i nawet uznała to za sprawiedliwość dziejową: oto ona, była Smocza Strażniczka i niegdysiejsza służka żelaznego imperium, teraz obejmuje ster rządów nad tym, co z niego pozostało. Nie miała bladego pojęcia, co czeka ją w ciągu nadchodzących dni.

Po udanym szturmie w mieście znalazło się kilka tysięcy upojonych zwycięstwem żołnierzy, którzy mieli ochotę świętować, rabować i nade wszystko się mścić. Nie udała im się żadna z tych rzeczy, bo uchodzący z miasta Tuistanie zniszczyli wszystek alkohol, którego nie zdołali ze sobą zabrać, a do tego wywieźli większość rzeczy, które miały realną wartość. Nieliczni, co nie zdołali uciec, zginęli podczas szturmu lub krótko po nim, a wówczas gniew żołnierzy obrócił się przeciwko tym niemającym czystej tuistańskiej krwi i na czas oblężenia stłoczonym w lochach. Doszło do licznych samosądów, głównie na rzemieślnikach i drobnych kupcach, którzy po uwolnieniu marzyli tylko o tym, by powrócić do własnych domów. Sfrustrowani żołnierze plądrowali kamienice, sklepy i budynki użyteczności publicznej w poszukiwaniu kosztowności, a ci, którym udawało się coś znaleźć, szybko padali ofiarą napaści innych. Wielu zdezerterowało, lecz na ich miejsce napływali inni, równie zdemoralizowani i jeszcze bardziej spragnieni łatwej zdobyczy. W mieście ciągle wybuchały bijatyki, doszło do kilku pożarów, a do tego zaczynało brakować żywności. Jak na złość w lasach i opustoszałych wioskach czaiły się bandy Wiłców, niedobitków z hufca rozpędzonego przez Lharsin i Wieczną Zamieć, gotowe mordować w imię zemsty.

Z tego samego powodu w mieście pojawiły się gromady ludzi pokrzywdzonych przez wojnę, najczęściej mieszkańców wsi i miasteczek splądrowanych lub spalonych w trakcie starć. Niejeden z nich stracił rodzinę, a większość ocaliła tyle dobytku, ile tylko zdołała unieść. Docierali do Brzasku wymarznięci, wynędzniali, podobni bardziej dzikim stworom niż prostym, uczciwym ludziom, którymi byli jeszcze niedawno, a na ulicach miasta dowiadywali się, że ich udręka wcale się jeszcze nie skończyła. Tuistanie zabrali wszak większość tego, co nadawało się do jedzenia, a bezlitosna zima wcale nie chciała ustąpić. W stolicy panował głód nie mniejszy niż na równinach wokół niej, więc zrozpaczeni uchodźcy rzucali się do grabieży w ślad za żołnierzami.

Elinaare nie przypominała sobie, by choć raz spała dłużej niż kilka godzin, nie pamiętała też swego ostatniego ciepłego posiłku. Każdy dzień wypełniały jej niekończące się narady, kłótnie i interwencje w różnych częściach niemałego w sumie miasta. W jednej chwili nadzorowała odbudowę bramy, by w następnej wymierzać kary kolejnym maruderom, słuchać raportów zatroskanego kwatermistrza czy rozsyłać patrole po okolicy. Wyszarpywała ze spichlerzy resztki jedzenia, ustawiała kuchnie polowe dla najbardziej potrzebujących i rozsyłała grupy myśliwych, by polowali na jakąkolwiek zwierzynę, łącznie ze zdziczałymi końmi. Bez przerwy dopadali ją jacyś ludzie – podlegli jej podoficerowie, urzędnicy z właśnie tworzonej administracji, wiecznie znękani mieszkańcy miasta, zwiadowcy z meldunkami czy wreszcie zapłakani uchodźcy doprowadzeni do ostateczności. Nigdy w życiu nie musiała podejmować tylu trudnych decyzji jednocześnie, nigdy też nie czuła na sobie takiej odpowiedzialności.

Miejscem, w którym zaszywała się, by odpocząć, był szpital zarządzany przez Kostura. Siadała na wolnym łóżku, podciągała kolana pod brodę, układała sobie Kupkę na kolanach i milczała, a jęki rannych i chorych wydawały się jej milsze od wrzasków, skarg i raportów.

I, siłą rzeczy, tęskniła. Za Madsem. Za Dunstanem. Za Czochorem i Pokrzewką. Nawet za durną Lharsin, którą wspólnie z Kosturem namówili do opuszczenia Brzasku, by przypadkiem nie sprowokowała jakiegoś wojaka marzącego o sławie smokobójcy.

Niestety żadne z nich nie wracało i nic nie wskazywało na to, by miało to wnet nastąpić. Zamiast tego do Brzasku przybywały coraz to nowe kłopoty. Jeszcze Elinaare nie pogodziła się z tym, że od dwóch dni gości delegację z Wichrogór, a wypłynęła kolejna trudność.

– Chodźmy na dół – powiedziała do Kostura, gdy ciało starca na powrót przeszyły dreszcze. – Jeszcze cię jakieś choróbsko pochwyci i co wtedy poczniemy? Nie chcę stracić ostatniego przyjaciela!

– Trzeba czegoś więcej, by mnie przegonić z tego świata – burknął gderliwie uzdrowiciel, ale mimo protestów pozwolił się sprowadzić na dół.

Tam opiekę przejął nad nim Thum, tyczkowaty i nieskończenie wprost cierpliwy Pohorzec, którego Elinaare podejrzewała o częściową głuchotę, bo choć Kostur ani na chwilę nie przestawał go łajać, ten nigdy się nawet nie skrzywił. Przed kobietą zaś stanęło dwóch innych mężczyzn: ponury Hriszczanin Krzemień, weteran należący do Wiatru, obecnie dowódca całego garnizonu Brzasku, oraz Strumił, wiecznie zatroskany Pogórzanin odpowiedzialny za zaopatrzenie miasta.

– Wielmożna namiestniczko – rzekł Krzemień, przytykając pięść do starego, obtłuczonego napierśnika i kłaniając się przed kobietą.

Elinaare przewróciła oczyma – wielokrotnie powtarzała, że nie życzy sobie, by tytułowano ją w ten sposób, zwłaszcza w obecności innych szlachetnie urodzonych, ale najwyraźniej wojskowi porządkowali sobie świat wedle rang i nie radzili sobie bez nich zbyt dobrze.

– Nasz nowy oddział lekkiej kawalerii jest już gotów do działania – mówił Krzemień. – Na razie dwieście koni, ale to nieźle jak na początek, zwłaszcza że Istvan pośle z nami kilka szwadronów. Chcę przepatrzyć okolice Przełęczy Hobolskiej, gdzie ponoć zgromadziło się sporo Wiłców…

– Rób, co uznasz za stosowne – przerwała mu Elinaare i machnęła ręką. – Nie chcę cię, Krzemień, zbywać – dodała, gdy w oczach wojaka błysnęło zdziwienie – ale po co ci moje zdanie, skoro znasz się na swoim fachu dziesięciokroć lepiej ode mnie?

Oficer ukłonił się lekko, a kobieta z wyraźnym westchnieniem odwróciła się ku Strumiłowi. Ten odczytał jej spojrzenie.

– Wszystko gotowe na powitanie delegacji głuchoborskiej – rzekł i lekko się skłonił.

– Świetnie – oznajmiła była Strażniczka. – Słyszałeś, Krzemień? Ruszaj w pole, bo zaraz cię poproszę, byś wziął mnie ze sobą.

Nad murami Brzasku poniósł się długi, chrapliwy zew głuchoborskich rogów.

*

Orszak głuchoborski, strojny w sztandary, wielkie tarcze i pyszne zbroje, przejechał z pompą główną arterią Brzasku, śledzony niespokojnymi spojrzeniami gromadzących się na chodnikach ludzi, zarówno ocalałych mieszkańców miasta, jak i wielokrotnie liczniejszych uchodźców. Ich lęk był wyczuwalny, a Elinaare wcale się temu nie dziwiła – Głuchoborzanie sprawiali przecież wrażenie, jakby jechali na wojnę, a nie w gości. Była Strażniczka zachowała jednak wystudiowany spokój i obojętnie patrzyła na rycerzy wypełniających główny rynek stolicy, aż skupiła spojrzenie na Malhornie.

Przez kilka ostatnich miesięcy widziała go jedynie raz – spotkali się przelotnie po bitwie pod Grzywaczem, ale Głuchoborzanin był nazbyt rozwścieczony po kłótni z Madsem, by chcieć z nią porozmawiać, ją zaś pochłonęły rozpaczliwe, zakończone niepowodzeniem poszukiwania zaginionego Voortena.

Teraz, gdy ujrzała Malhorna ponownie, wydał jej się jeszcze wyższy niż wcześniej, a do tego majestatyczny. Wrażenie to wzmacniały zapewne pyszna płytowa zbroja, a także długi płaszcz z górskich wilków, spływający z ramion aż po łydki. Wyczuła również w ruchach mężczyzny oszczędną dostojność, a w spojrzeniu rezerwę i znużenie. Jego jasna broda była teraz starannie przystrzyżona, ale wokół oczu pojawiły się zmarszczki.

Odruchowo wytłumaczyła sobie ich obecność właśnie przebytą długą drogą. Nie miała więcej czasu na obserwację, bo tuż przed nią wyrósł Gulvard, Wybrany Rady Dziedziców.

– Ciebie zapewne zwą Elinaare, prawda? – huknął. – Ha, od razu się domyśliłem! Wołaj no tu tego całego Bielika, nalej nam wina i bierzmy się do roboty.

Rada Dziedziców była półformalną organizacją, która przetrwała w ukryciu czasy tuistańskich rządów, a podczas powstania wymierzonego przeciwko Tuistanom, zwanego Drugą Burzą, oficjalnie przejęła władzę na wyzwalanych skrawkach Głuchoborów. Jej członkowie wszem i wobec głosili, że ich rządy są tymczasowe i zakończą się, gdy rycerstwo Głuchoborów odnajdzie swego zaginionego króla lub obierze nowego. Elinaare, która stała swego czasu nad grobowcem Tadmira III, króla uciekiniera, nie wątpiła, że zrealizowany zostanie drugi scenariusz.

Sam Gulvard zaś sprawiał wrażenie męża, który jak nic weźmie udział w starciu o koronę i będzie zaciekle walczył. Był wysokim, potężnie zbudowanym rycerzem o surowej, pobrużdżonej twarzy, z której wiek, zgryzota i alkohol nie wymazały jeszcze resztek męskiej urody. Do tego przez lata wykształcił cenną umiejętność ściągania na siebie uwagi otoczenia. Szedł teraz szerokim, rozkołysanym krokiem człowieka idealnie panującego nad sytuacją, płaszcz odrzucił na bok z hipnotyczną wprost nonszalancją, odsłaniając wypolerowany, ale poznaczony szramami napierśnik. Cała jego postawa mówiła: patrzcie! Oto wojownik, który nie zna strachu ani wątpliwości!

W jego przymrużonych oczach okolonych zmarszczkami błysnęło więc zdumienie, gdy Elinaare, czekająca na niego u szczytu schodów, nawet nie drgnęła.

– Witajcie, o Wybrany – powiedziała. – Z całą pewnością jesteście zdrożeni, pozwólcie więc, by moi słudzy zajęli się wami i waszymi końmi. Potem prosimy na skromną wieczerzę…

– Z kim, twoim zdaniem, przyszło ci przestawać, niewiasto? – przerwał jej Gulvard, odruchowo prostując się i kładąc dłoń w rękawicy na rękojeść miecza. – Jestem głuchoborskim rycerzem! Spędziłem życie w siodle i nie będę się oddawał krotochwilom, kiedy trzeba decydować o losach Rozkrzyczanych Krain.

Jego tubalny głos niósł się daleko i docierał zarówno do gromadzących się na placu gapiów, jak i do głuchoborskich rycerzy oraz giermków, których żelazny pierścień dalej zajmował większość rynku. Na placu płonęły gazowe latarnie, a ich blask odbijał się od wypolerowanych blach. Zapadła niemalże nieprzenikniona cisza, choć Elinaare wydawało się, że słyszy cichy chrzęst kolczugi i skrzypnięcia skóry, gdy stojący za jej plecami przyboczni szykowali się na ewentualność walki.

Kobieta poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej, a na dłonie występuje pot. Przybysz rzucał jej oczywiste, wulgarne wręcz wyzwanie, co natychmiast obudziło w niej mieszaninę lęku z wściekłością. Większość swego życia Elinaare spędziła jednak jako Smocza Strażniczka, doskonale opanowała więc sztukę maskowania uczuć. Aroganckiego arystokratę obrzuciła obojętnym spojrzeniem i powiedziała:

– Zapewniam was, Wybrany, że w Rozkrzyczanych Krainach po raz pierwszy od dawna zapanował pokój i zbytni pośpiech nie jest wskazany. – Skłoniła się lekko. – Wiem jednakże, iż dźwigacie niemałe brzemię na swych niemłodych barkach i jeśli spieszno wam do Łoskotu, by tam zająć się sprawami ojczyzny, z chęcią usiądę do stołu z księciem Malhornem.

– Niemłodych? – prychnął rycerz. – Och, niewiasto! My, rycerze z Głuchoborów, kpimy z upływu lat, co chętnie bym ci pokazał, tym bardziej, żeś, z tego, co mi mówiono, zakonnicą! – Poczekał, aż ucichną śmiechy jego towarzyszy, po czym podjął równie głośno jak przed chwilą: – Niestety nie będę mieć na to czasu, bo w istocie spieszno mi wracać do Łoskotu. Nie mogę wszak dopuścić, by o losach naszej ojczyzny decydowali ludzie równie doświadczeni i roztropni jak książę Malhorn, który tak ci się spodobał. – Odwrócił głowę, by pokazowo zmiażdżyć młodego rycerza spojrzeniem. – Zawołaj Bielika – rozkazał Elinaare. – Nie będę czasu na bzdury marnował. Radzić trzeba.

– Bielik wyjechał z Brzasku kilka dni temu. Nęka uchodzących Tuistan – odrzekła kobieta.

– Co takiego? – Wybrany ściągnął gniewnie brwi. – A więc pchnijcie po niego umyślnego! Mamy kilka istotnych spraw do omówienia, a ja czekać po próżnicy nie będę!

– Nikt nie wie, gdzie Bielik przebywa – powiedziała Elinaare z zimnym spokojem. – Na czele Wiatru atakuje tuistańskie tabory, by zdobyć pożywienie dla załogi Brzasku. Jego misja, jak widzicie, również jest dość istotna.

– Nie będę czekał… – powtórzył głuchoborski rycerz, ale Elinaare niespodziewanie przejęła inicjatywę. Uniosła dłoń i wlała w ów gest cząstkę pozostałej jej Mocy, na tyle silną, by Gulvard natychmiast zamilkł.

– Nie musisz, Wybrany – rzekła miękko. – Bielik pozostawił mi pełnomocnictwo, by toczyć rozmowy w imieniu jego i armii powstańczej. Do stołu zasiądą również Pohorcy i Wichrogórzanie.

Gulvard odkaszlnął parokrotnie. Przekrzywiwszy głowę, przez chwilę przyglądał się kobiecie, a gdy przemówił, jego głos zabrzmiał jak złowieszczy syk.

– Mam zasiąść do stołu z kobietą? Z renegatką i byłą Smoczą Strażniczką, której jedyną zasługą jest to, że powiła przywódcę tej żałosnej hordy? – Zatoczył ręką krąg. – Z rudowłosą zdzirą, która szlajała się po świecie z cholernym Voortenem, największym zdrajcą, jakiego znają opowieści? Z kapłanką zdechłej bogini, której wyznawców dopiero co przegnaliśmy z Łoskotu?

– O ile dobrze kojarzę, opuścili go sami. Podobnie jak Brzask i inne miasta – powiedziała Elinaare. – Natomiast co do reszty waszego bełkotu, Wybrany… Cóż, chełpicie się swą głuchoborską męskością, podczas gdy na okolicznych dworach od dawna wiadomo, że na kobiety działają przede wszystkim ogłada i piękne słowa. To zaś, co się wam z gęby ulewa, Wybrany, nie jest warte więcej od pomyj dla świń. Służący zaprowadzą was do kwater.

Po obliczu Gulvarda przemknął wściekły grymas i przez moment Elinaare była przekonana, że przybysz rzuci się na nią i uderzy ją w twarz. Przywołała resztki swej Mocy i uśmiechnęła się lodowato, a Głuchoborzanin najwyraźniej przypomniał sobie, że przed chwilą odczuł jej działanie na sobie, bo poskromił emocje.

– W świńskich pomyjach – wycedził – wytarzam cię całą, jeśli jeszcze raz mnie obrazisz.

– Wybacz, Wybrany. – Kobieta się ukłoniła. – Powinnam była pamiętać, że źle znosicie prawdę o sobie. Do zobaczenia wieczorem.

*

Elinaare zatrzymała się przed kolejnym skrzyżowaniem.

Ulica była niemalże pusta, nie licząc grupki uchodźców, głównie kobiet, skupionych wokół mizernego płomienia oraz kilku przeklinających parobków ładujących na wóz puste beczki. Nie to jednak przykuło uwagę kobiety.

Była Smocza Strażniczka uświadomiła sobie, że jeśli skręci w prawo, po kilkunastu krokach znajdzie się przed miejscem, w którym spędziła część dzieciństwa i całą młodość. Wystarczyłby bowiem jeden krok, by ujrzała mur okalający Smoczy Dom.

Upłynęły całe lata, a wspomnienie tego miejsca nadal wywoływało u niej ciarki. Choć minęło już sześć dni od zdobycia Brzasku, wciąż nie odważyła się tam podejść.

Chwila wahania trwała zaledwie sekundę, może dwie, ale to wystarczyło, by Elinaare na moment straciła kontakt z rzeczywistością. Nie usłyszała kroków zbliżającego się mężczyzny, a dotyk ręki, która opadła jej na ramię, zaskoczył ją i przestraszył. Obróciła się z gniewną twarzą, ale wściekły grymas przygasł natychmiast, gdy ujrzała, że tym, kto próbował ją zatrzymać, jest Malhorn.

Głuchoborzanin spojrzał na nią niemalże przepraszająco i cofnął rękę.

– Wybacz – burknął pod nosem. – Ale tak pędziłaś, że… Nie mogę cię jakoś…

Rozejrzał się pospiesznie, jakby dręczyły go jakieś obawy. Był to odruch, który zupełnie nie pasował do potężnego, zahartowanego mężczyzny, ale Elinaare natychmiast go zrozumiała.

– Chodź – mruknęła i ruszyła przodem.

Znaleźli się w ciemnej uliczce, szczęśliwie wolnej od uchodźców, którzy, jak się jej wydawało, zajmowali każdy kąt stolicy. Nie docierało tu światło gazowych latarni, które zalewały główne arterie Brzasku ciepłym, złocistym blaskiem. Śnieg chrzęścił pod ciężkimi butami mężczyzny.

– Zaraz będą mnie szukać – powiedział Malhorn ze złością. – Nie mamy wiele czasu.

– Mnie też będą szukać – rzekła zmęczonym głosem Elinaare. – Wygląda na to, że oboje staliśmy się bardzo, ale to bardzo potrzebni.

– Ty, z tego, co widzę, odgrywasz przynajmniej jakąś rolę – prychnął Malhorn. – Ja jestem wielmożnemu Gulvardowi równie potrzebny jak sztandar. A przecież do chwili wyjazdu z Łoskotu byłem nadzieją na odrodzenie narodu głuchoborskiego! – Rozrzucił ramiona i dodał z ironią: – Jestem tym, który poprowadzi nas ku nowej, świetlanej przyszłości! Natchnieniem dla walczących i inspiracją dla wątpiących!

– Popatrz. – Elinaare zmarszczyła brwi, ale w jej oczach pojawiło się rozbawienie. – Czyż to nie idealna rola dla nadętego dupka?

Dawny Malhorn najeżyłby się i odpowiedział prychnięciem bądź zniewagą, ale ten zaśmiał się tylko ze znużeniem.

– Dobrze cię widzieć, Elinaare.

– Ciebie również, Malhornie. Cieszę się, że przeżyłeś to wszystko.

Padli sobie w objęcia i tulili się przez długą chwilę, aż Elinaare uniosła głowę, ucałowała rycerza w zarośnięty policzek i pogładziła go dłonią po drugim. Mężczyzna z uśmiechem strząsnął płatek śniegu z jej włosów.

– Tyle mam ci do powiedzenia – rzekł cicho – ale boję się, że nie będziemy mieli ku temu okazji. Gulvard niechętnie spuszcza mnie z oczu. Nie życzy sobie, byśmy się kontaktowali. Wie, że znamy się jeszcze sprzed Drugiej Burzy i że oboje przyjaźniliśmy się z Voortenem.

– Voorten – westchnęła była Smocza Strażniczka, kręcąc głową. – Czasem mam wrażenie, że ten człowiek poróżnił ze sobą dosłownie wszystkich ludzi w Rozkrzyczanych Krainach.

– A także wszystkich ludzi z innymi plemionami – powiedział chłodno Malhorn. – Wiesz, że zdobył Szeląg dla krasnoludów? Że utraciliśmy Gościnną Dolinę?

„Która nigdy nie była wasza”, chciała powiedzieć Elinaare, ale ugryzła się w język.

– Czy to wszystko prawda? – spytał Malhorn. – To, o czym ludzie mówią?

– Że zwerbował smoka do kompanii? – Kobieta uniosła brew. – Że wyrwał część Wiecznej Zamieci i przepędził tysiące Wiłców? Że namówił Pohorców do wspólnego ataku na Brzask? Że oddał się dobrowolnie w ręce Oriany, by móc ściągnąć na siebie atak Hoydna? Że wyrwał się z jej niewoli i przebił się aż do świątyni Smoczycy? Tak, to wszystko prawda.

– Nie, o coś innego pytam – powiedział Malhorn, a w jego oczach pojawił się nieprzyjemny błysk.

Do ciemnej uliczki wpadało niewiele blasku z latarni rozstawionych wokół rynku, ale Elinaare i tak widziała płatki śniegu opadające na naramiennik rycerza. Skupiła na nich uwagę, by nie patrzeć na Malhorna.

– Chcesz wiedzieć, czy Mads nie żyje, tak? – spytała cicho. – A więc wiedz, że owszem, nie żyje.

– Trochę… – Rycerz odkaszlnął. – Trochę nie chce mi się w to wierzyć. Świat bez Voortena jest…

– Pusty – dokończyła Elinaare. – I wcale nie łatwiejszy, bo musimy odkręcić wszystko to, co ten szaleniec namieszał.

– Nie wierzę ci – oświadczył Malhorn i cofnął się o krok. – Już raz mówiono, że Voorten nie żyje. Ponoć zginął pod Grzywaczem po naszej… No, różnicy zdań. Kilka tygodni później widziano go we włościach barona Trzimira. Nie wierzę ci – powtórzył głośniej. – Zaprowadź mnie do jego grobu.

– Podobno Gulvard nie spuszcza cię z oczu. – Elinaare uniosła brew.

– Gdzie jest jego grób? – spytał zduszonym głosem rycerz.

Nagły atak bólu głowy sprawił, że Elinaare aż się zatoczyła. Oszołomiona, zrobiła krok w tył i uderzyła potylicą w ścianę kamienicy, a potem Malhorn, widoczny jeszcze przed chwilą, zniknął w wirze szarości. Potem zaś rozległo się pytanie, zadane dobrze jej znanym głosem.

„Nie – szepnęła w myślach. – Niczego nie wiem. Nie mogę ci pomóc, przynajmniej na razie. Skontaktuj się ze mną jutro, proszę”.

Szarość się rozpłynęła, a w niej zamajaczył Malhorn, potężny w swej zbroi i futrach, ale zatroskany.

– Co się dzieje? – szepnął, ujmując Elinaare za ramiona. – Nic ci nie jest?

– Nie – odparła cicho była Strażniczka, przytomniejąc. – Za dużo pracuję, za mało śpię. Nic mi nie jest.

Po placu niosły się już chrapliwe pokrzykiwania po głuchoborsku, wzmocnione rytmicznym brzękiem oręża.

– Idź już. – Elinaare klepnęła Malhorna w stalowy naramiennik. – Udawaj, że się musiałeś wysikać czy coś. Ja wyjdę z drugiej strony.

Odwróciła się, ale rycerz w porę złapał ją za nadgarstek.

– Nie odpowiedziałaś mi na pytanie – syknął. – Gdzie jest jego grób?

– Po co ci to?

– Nie wiem – odrzekł rycerz. – Muszę…

– Co takiego, Malhorn? – Elinaare zmrużyła oczy. – Uronić nad nim łzę i powspominać dawne dzieje? A może splunąć z pogardą na zwłoki człowieka, który odebrał wam Szeląg i Gościnną Dolinę? A może rozkopiesz grób, by mieć pewność, że zdrajca nie żyje?

Rycerz się wyprostował.

– Nic z tych rzeczy.

– To dobrze – oświadczyła Elinaare. – Bo nie ma żadnego grobu.

*

Mads odsunął się od Otłuka i odetchnął ciężko, a potem, wiedziony życzliwym odruchem, wyciągnął z kieszeni chustkę i przetarł osiłkowi spocone czoło. Potem nałożył mu czapę na głowę i klepnął go w plecy.

– Chodź do ognia – powiedział zmienionym głosem, naśladując wesołość. – Zjemy coś.

– Zjemy – potwierdził z entuzjazmem Otłuk, uśmiechając się szeroko. – Zjemy.

Wyszli spomiędzy sosenek rosnących wokół niewielkiej polany, na której rozbili obozowisko. Konie prychały cicho, żując obrok, ogień trzaskał, śląc ku gwiazdom dziesiątki iskier. Po porannych mgłach nie było już śladu i szybko robiło się coraz chłodniej, co oznaczało, że zima na dobre rozgościła się w Rozkrzyczanych Krainach.

Dla kilku mężczyzn zgromadzonych wokół ognia nie miało to jednak większego znaczenia. Każdy z nich od tak dawna wędrował po drogach i bezdrożach Głuchoborów, Pohorów i Dzielnicy Centralnej, że mrozy, śnieżyce i lodowate wichry nie robiły już na żadnym wrażenia. Zarośnięci, otuleni w futra i pledy, zawsze z bronią pod ręką, przypominali bardziej kosmatych bandziorów niż karnych żołnierzy.

Mads poklepał po pysku Żmijkę, ukochanego konia, a potem podszedł do ognia.

– Co w Brzasku? – spytał Chryja, wielki Ostrohorzec z krzaczastymi, zrośniętymi brwiami, który miarowymi ruchami ostrzył topór.

– Niewiele. – Mads usiadł na skórzanej derce między Tluhirem, wiecznie milczącym Pohorcem, i Vaskiem, Okrajcem o przekrwionych oczach. – Poza tym, że przybyli Głuchoborzanie. Czemu Smoszczury dały dyla, nadal nikt nie ma pojęcia. – Zamilkł i dodał po chwili: – Zostało coś tej fasoli?

Borsuk, wichrogórski strzelec i tropiciel, który zastąpił w grupie Krzemienia, nachylił się i napełnił miskę dowódcy. Ten złapał za łyżkę i zaatakował zawartość naczynia, parząc sobie usta.

– Dobre – powiedział po chwili, unosząc głowę. – Twoja robota, Pokrzewka? – zwrócił się do rudego młodzieńca, który właśnie odłożył lutnię, by dorzucić bierwion do ognia.

– Juści, że moja – odparł tamten hardo. – Zostawiłbym któregoś z tych kpów przy garnku, to jeszcze by do niego naszczał.

Tluhir cmoknął ostrzegawczo, a Borsuk wziął się pod boki, udając oburzenie, za to Chryja zaśmiał się krótko i urwał sobie pajdę chleba.

– Coś w tym musi być – powiedział, wybierając chlebem resztki posiłku. – To, co żarliśmy wczoraj, woniało czymś paskudnym. Otłuk, przyznaj się. Nasikałeś nam do żarcia, co?

Otłuk miał wiele darów, ale próżno było wśród nich szukać poczucia humoru. Spojrzał więc na topornika z przerażeniem tak wielkim, że rozbawił tym wszystkich, łącznie z wiecznie skrzywionym Tluhirem. Im dłużej śmiali się wojownicy, tym bardziej przestraszony się wydawał, aż w końcu Mads klepnął go w ramię i przygarnął do siebie.

– Nie przejmuj się, Otłuk – powiedział. – Podmieniliśmy wczoraj Chryi miski, jak nie patrzył. Nie miałem pojęcia, że w Ostrohorach tak sobie cenią końskie łajno.

Jego słowa powitał kolejny wybuch śmiechu. Mads podniósł się z głośnym stęknięciem – wciąż bolało go miejsce po uderzeniu belki, która runęła ze stropu katedry – obszedł ognisko i stanął pod drzewami, gdzie leżało jeszcze sporo świeżego śniegu. Nachylił się i wymył nim miskę, a potem się wyprostował i utkwił spojrzenie między drzewami.

Mięśnie jego twarzy powoli się rozluźniły. Oblicze znów stało się puste, obojętnie, niemalże martwe.

Od chwili, gdy wyciągnięto go spod gruzów świątyni, z własnej woli nie uśmiechnął się ani razu. To, co zobaczył tuż przed atakiem Hoydna i odsieczą Lharsin, wyrwało mu bowiem serce i pozostawiło wyrwę, której mrok rozlewał się po całym jego ciele.

Mads Voorten po raz pierwszy w życiu stracił nadzieję. Całkowicie. Jego dusza przypominała podziurawiony strzałami bukłak na środku pustyni.

Jedynym, co nadal pchało go do działania, była zawziętość, spleciona w jedno z poczuciem obowiązku. Tylko dlatego uległ namowom Elinaare i wsiadł na konia natychmiast po tym, jak Kostur pozwolił mu wstać z łóżka. Tylko dlatego nie parsknął gorzkim śmiechem, gdy była Strażniczka klarowała mu, jak mało wiedzą o motywach działania Tuistan i jak ważny jest czujny zwiad, przyczajony gdzieś u boku ogromnej, wrogiej armii. Wyruszył, bo wiedział, że tak należy. Bo nie umiał zrobić nic innego.

Dlatego też parł naprzód u boku uchodzącej armii, największej, jaką kiedykolwiek widziały Rozkrzyczane Krainy. Prowadził swych kilku towarzyszy, przesłuchiwał pochwyconych jeńców, za pośrednictwem Otłuka przekazywał Elinaare to, czego się dowiedział, i nade wszystko nie spuszczał wzroku z wojsk Smoszczurów. Podczas nocy takich jak ta, jasnych i rozgwieżdżonych, miał idealny wprost widok na zdawałoby się niekończący się obóz tuistański. Patrzył na setki, tysiące ognisk i wsłuchiwał się w odległy gwar rozmów, kłótni, śmiechów i pieśni, przywodzący na myśl szum morza. Wodził wzrokiem po niekończącej się połaci namiotów, wozów, ludzkich skupisk i stad zwierząt, jakby wierzył, że uda mu się wypatrzyć tę jedną, jedyną rzecz, za którą oddałby życie.

Miał przed sobą cały naród, dumny, waleczny i karny, który najpierw bez trudu cisnął Rozkrzyczane Krainy na kolana i pokarał Przekleństwami tych, którzy ośmielili się stawić mu czoła, a po upływie stu lat, o wiele silniejszy i liczniejszy niż wcześniej, postanowił odwrócić się i odejść. Faktem było to, że Tuistanie utracili Smoczycę, która zapewniała im przewagę nad każdym przeciwnikiem, a kataklizmy Końca i furia powstańców odebrały im wyraźną przewagę, ale przecież, gdyby tylko chcieli, mogliby zdusić wszelki opór i panować nad Rozkrzyczanymi Krainami po wsze czasy.

Mimo to postanowili uciec.

Mads nie wnikał w przyczyny tego stanu rzeczy. Nie interesowały go losy świata i nie pamiętał już o Drugiej Burzy. Od chwili, gdy otworzył oczy po zawaleniu się katedry Smoczycy, myślał już tylko o jednym.

O niej. A raczej o tym, że ją utracił.

Hunna, jego ukochana, zamieniona w kamień czarodziejską mocą, spoczywała teraz na którymś z tuistańskich wozów. Być może znajdowała się w zasięgu mili albo dwóch, ale równie dobrze mogłaby leżeć na dnie morza.

Myślał też o Orianie – Smoczej Strażniczce, która nienawidziła go z całą mocą swego poczerniałego serca i zastawiała na niego pułapkę za pułapką. Jeśli istniało coś, co mogło jeszcze go skłonić do wyciągnięcia ostrza z pochwy, była to właśnie nadzieja, że kiedyś zdoła je wbić w jej wnętrzności.

Obie – nienawistna Oriana i ukochana Hunna – znajdowały się gdzieś tam, we wrogim obozowisku.

Na dnie morza.

Rozdział drugi

Wieczerzę dla gości urządzono w jednej z pomniejszych sal pałacu Króla-Wieszcza, co było świadomą i przemyślaną decyzją kwatermistrza Strumiła. Inne, być może bardziej okazałe sale zostały bowiem całkowicie pozbawione wszelkich ozdób przez umykających Tuistan, do tego podczas starć na ulicach powybijano tam okna. W mniejszych pomieszczeniach surowość wystroju mniej rzucała się w oczy, a poza tym po prostu łatwiej było je ogrzać.

Gulvard wkroczył do środka z oczywistym zamiarem zdominowania rozmowy, ale ku starannie maskowanej satysfakcji Elinaare czekała go seria rozczarowań. Pierwszego dostarczył mu Istvan, dowódca pohorskich sił, który poprzestał na zdawkowym skinieniu głową, po czym podszedł do Malhorna i wyściskał go energicznie. Młody książę odwzajemnił ten gest, choć z pewnym skrępowaniem. Gdy już zasiedli, a Gulvard wzniósł toast ku czci dzielnych pohorskich kontyngentów, który zapewne miał być preludium do przemowy, wtrącił się kruk Istvana, by po chwili całkowicie zdominować konwersację.

Przekleństwo, które wiele lat temu Smoczyca rzuciła na Pohorców, odebrało temu narodowi umiejętność posługiwania się mową. Po jej śmierci Przekleństwa z wolna traciły swą moc, ale Pohorcy, naród dumny i niepokorny, a do tego ongiś słynący z krasomówstwa, poezji i muzyki, wciąż woleli się nie odzywać, by nie ranić uszu otoczenia kaleczonymi słowami. Posługiwali się mową znaków lub sygnałami wygrywanymi na gwizdkach, pisali do siebie krótkie zdania na glinianych tabliczkach, a niektórzy, jak na przykład Istvan, rozwijali na poły magiczną więź z ptakami, które przekazywały ich słowa.

Kruk Istvana do tego chętnie dodawał to i owo od siebie, co Pohorca bawiło w tym samym stopniu, w jakim irytowało Gulvarda. Ptak skakał wśród półmisków z dymiącą baraniną, podśpiewywał i wygadywał najrozmaitsze głupoty, a gdy zwracał się do ludzi, wybierał najczęściej Malhorna i Elinaare, jakby dobrze wiedział, w jaki sposób może zaleźć głuchoborskiemu arystokracie za skórę.

– Opowiadałem wam kiedyś, jak wziąłem sznurowadło za robala? – odezwał się, gdy Gulvard nabierał tchu przed kolejnym przemówieniem. – Fakt, że upiłem wcześniej nieco generalskiego piwka, bo rozsądny ze mnie ptak i takie rzeczy na ogół mi się nie zdarzają, ale tym razem… Cóż, wiecie, jak to jest!

Podskoczył i rozłożył szeroko skrzydła niczym tancerka kłaniająca się ze sceny. Malhorn wodził oczami po nagich ścianach komnaty, poczerwieniały na twarzy, jakby ze wszystkich sił usiłował nie parsknąć śmiechem, a Istvan i Elinaare, których nic nie krępowało, uśmiechali się szeroko.

– Wciągam to cholerne sznurowadło, wciągam, wciągam i nic! – perorował kruk. – Na tym etapie powinienem już czuć miłe łaskotanie w przełyku, gdy robal zaczyna się wiercić, no ale nie czuję. Na szczyny Smoczycy, myślę sobie, czyżbym zdechłego wciągał? Nie żeby robiło mi to różnicę, ale lubię wiedzieć, co jem. Postanowiłem więc zwrócić wszystko, co jadłem tego dnia, a sporo się nazbierało, bo przejeżdżaliśmy przez pobojowisko sprzed trzech dni i…

– Czy może pan uciszyć tego przeklętego ptaka, generale? – zwrócił się Gulvard do Istvana. Usta rozciągnął w sztucznym uśmiechu, ale w jego przymrużonych oczach połyskiwał gniew.

W odpowiedzi Istvan pogroził krukowi widelcem, na co ten zakrakał donośnie, zatrzepotał skrzydłami i umknął, by zasiąść na futrynie drzwi.

– Ejże! – zaskrzeczał z bezpiecznej odległości. – Okazałby który choć odrobinę wdzięczności! Siedzicie smutni jak na stypie, a gdy próbuję was rozweselić, spotyka mnie…

Strażnik stojący na korytarzu otworzył gwałtownie drzwi, niemalże zrzucając ptaka z futryny. Kruk przefrunął na kamienny parapet, gdzie paliły się liczne świecie, i zamilkł, gdy do środka wszedł zwierzchnik delegacji wichrogórskiej.

Elinaare, choć widziała go już parokrotnie, wciąż nie mogła przywyknąć do jego wyglądu. Przybysz, który przedstawił się jako wysłannik Króla Mocy i kazał się nazywać imieniem Skalmir, sprawiał wrażenie człowieka, który dopiero co powstał z łoża śmierci. Miał zapadnięte policzki, przez co jego zęby wydawały się nienaturalne wielkie. Dawno już stracił większość włosów, a o reszcie zapomniał, przez co wywijały się teraz na kołnierz futra, rzadkie i siwe. Dłonie, pożółkłe i wychudzone, drżały nieustannie, jakby każdy gest stanowił dla nich wysiłek.

Najbardziej jednak zdumiewały jego oczy, niebieskie, młode, niemalże radosne, zupełnie niepasujące do kadawerycznej fizjonomii. Wichrogórzanie, naród rozmiłowany w rozgryzaniu tajników Mocy, został ongiś pokarany Przekleństwem krótkiego życia, by nikomu z adeptów nie udało się jej studiować na tyle długo, by poznać prawdziwie groźne sekrety. Skalmir mógł mieć więc nawet i trzydzieści lat, ale wyniszczone ciało zdradzało, że w pełni się oddał badaniu Mocy.

– Bądźże pozdrowiony, synu Wichrogór! – powitał go Gulvard, wstając, po czym skłonił się z szacunkiem. – Wiele lat upłynęło od chwili, gdy nasze narody zasiadały przy jednym stole, by wspólnie planować przyszłość, przepełnia mnie więc radość na myśl, że owe czasy wróciły.

– Witaj, Gulvardzie – rzekł Wichrogórzanin i ukłonił się lekko, a potem pozdrowił skinieniami Elinnare, Malhorna i Istvana, którzy również powstali. – Zazdroszczę ci twej radości, przyznam szczerze – dodał, siadając na odsuniętym przez służącego krześle.