Urodzony pod złą gwiazdą - Krzysztof Cedro - ebook

Urodzony pod złą gwiazdą ebook

Krzysztof Cedro

0,0

Opis

Western Krisa Cedro. To zawoalowana parodia westernu jako gatunku literacko-filmowego, przedstawiająca życiowe perypetie na Dzikim Zachodzie dwóch częściowo wyjętych spod prawa kamratów, którzy nie tęsknią jeszcze do stabilizacji życiowej. Analogie do autobiografii narratora i jego druha są czysto przypadkowe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbudziłem się dziś skoro świt. Nieco wcześniej niż zwykle, choć nie powiem, że od czasu do czasu mi się to nie zdarzało. Nie dlatego, żebym chodził spać z kurami lub żeby mi się gdzieś śpieszyło, na przykład… do roboty. Co to, to nie. Ale dlatego, że zwykle nad ranem tak mnie diabelnie suszyło.

Uniosłem wolno ciężkie niby z ołowiu powieki i… natychmiast z powrotem je zatrzasnąłem. Światło dnia kłuło w ślepia jak rymarskie szydło, wolałem więc nie wystawiać wzroku na tak ryzykowną próbę. W piersiach coś grało mi i rzęziło niby ostatnie tchnienie, a przykurcz lewej łydki sprawiał, że choćbym nawet chciał, nie mógłbym wstać z łóżka lewą nogą, co tłumaczyłoby moje parszywe samopoczucie.

Czułem się tak podle jak wyliniała skóra zdarta żywcem z cierpiącego na febrę barana. Tak to bywa, gdy traci się umiar albo pije takie świństwa jak ta wczorajsza berbelucha zaprawiona pieprzem, prochem czy też piołunem… A zresztą cholera ją tam wie!

Nie chciałbym krakać, ale jak tak dalej pójdzie, to mnie kiedyś ten wredny kac dobije prędzej, niż zrobi to tomahawkiem jakiś czerwony dzwoniec.

Noc miałem tak parszywą, pełną zwidów i złych snów, że gdyby mi teraz ktoś powiedział, że wie, co to znaczy przeżyć prawdziwy koszmar, najpierw bym go wyśmiał, a potem trzasnął w nos… Ktoś mnie gonił, ktoś mnie dusił… Spadałem na łeb, na szyję w jakąś bezdenną otchłań… Jezuuu!… Teraz to wydawało się śmieszne, ale we śnie?…

Przyśnił mi się też wuj Zeb, cały w chryzantemach. Kiedy jeszcze nie całkiem ostygł. Czemu akurat on… czort jeden wie, bo go prawie nie znałem. Widziałem go w życiu tylko dwa razy. Pierwszy raz na pogrzebie matki, kiedy to zamiast pocieszyć sierotę w niedoli, powiedział coś, co dobrze zapamiętałem, choć do dziś nie mogę zrozumieć, co on miał na myśli, mówiąc: „Może i jestem twoim wujem, chłopcze, ale nie każdy zaraz musi o tym wiedzieć, więc lepiej tego nie rozgaduj”.

Bez sensu!… I drugi raz, gdy on sam leżał martwy w trumnie. Mówiono, że przesadził z dynamitem, wysadzając kasę podczas napadu na bank…

Buum!! – i rozerwało biedaka na strzępy, że ledwo udało się go do kupy poskładać. A i tak w trumnie brakowało mu jednej ręki, co omal nie skończyło się pożarem, bo zatknięta w jego drugą rękę świeca wciąż z niej wypadała, aż zapaliły się od niej papierowe koronki, jakimi trumna była przystrojona. Pamiętam dobrze, jak ciotka, załamując ręce, użalała się nad jego upapranym woskiem surdutem. Jedynym, jaki miał po dziadku.

Spuściłem nogi na podłogę i przestałem się dziwić, czemu mnie tak pieką.

– Noo, taak… jak się śpi w kamaszach, to nie dziwota… Ściągnąć je czy nie? – zastanawiałem się, ale szybko stwierdziłem, że szkoda zachodu. Gdybym to zrobił wczoraj, kiedy kładłem się spać, to co innego, ale teraz?…

W głowie walił mi jakiś sporego kalibru dzwon. Potrząsnąłem nią… Uuuuch! – rozdzwonił się na dobre. Podparłem potylicę dłonią, bo wydawało mi się, że wyskoczy mi mózg. Starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, wodziłem tępo oczami po izbie, usiłując pozbierać rozbiegane myśli, co wcale nie było łatwe. Zresztą był to taki groch z kapustą, że dałem sobie z tym spokój. Nie byłem ani wyspany, ani wypoczęty i wkurzały mnie natarczywe trele słowików i innych świergołów, wwiercające się w ucho jak świder. Łeb mi pękał, telepały mną dreszcze i lęki, a odrętwiały język ledwie mieścił się w gębie, smakując jak ochłap uwędzonej w tytoniowym dymie makreli.

Słowem – coś okropnego!

I jak tu nie mówić o własnej głupocie… Czy mnie ktoś do tego picia zmuszał? Niech to szlag! Co też człowiek czasem ma w tym pustym łbie!

Chcąc ugasić dokuczliwe pragnienie, sięgnąłem po dzbanek z wodą stojący w zasięgu ręki i, przechyliwszy go dnem do góry, przyssałem się doń łapczywie… Niestety, na język skapnęło mi zaledwie parę kropel.

– Psiakrew!… Gdzie to się człowiekowi mieści?… Wczoraj jeszcze był pełny – zgrzytnąłem ze złością, zaglądając w puste naczynie.

Gdy tak siedziałem na rozbebeszonym wyrku, niby kukła po zeszłorocznym O’Halloween, zauważyłem naraz pewną ważną zmianę w swym otępiałym wciąż organizmie… Otóż, sine i sztywne dotąd, niby kłącza rabarbaru, palce u moich dłoni nerwowo drgnęły i zaczęły się zwolna poruszać. Był to widomy i pocieszający znak, że powoli wraca we mnie życie. Pomogłem im, zaciskając je i rozprężając… Poćwiczyłem lewym wskazującym i kciukiem… Nie było może jeszcze tak, jakbym chciał, ale nie wątpiłem, że ta niemoc minie. Jak zwykle. W końcu nie była to dla mnie pierwszyzna.

Wtem coś z ogromnym hałasem spadło z łóżka na podłogę. Aż mnie poderwało. Z niemałym wysiłkiem schyliłem się by to podnieść…

Coś takiego? Zdziwiłem się. Była to mała, metalowa spinka do włosów. Pewnie, że nie do moich. Ciekawe, skąd się tu wzięła? Czyżby tu w nocy była jakaś… krasula?… Nie, to niemożliwe! Przecież coś bym o tym wiedział. Nie byłem aż takim truposzem. Tak czy siak musiała do kogoś należeć. Nie spadła wszak z księżyca. Główkowałem zawzięcie. Pewnie należała do jednej z tych, które były tu wcześniej. W końcu od czasu do czasu odwiedzały mnie dziewuchy. Nie byłem przecież jakimś tam eunuchem.

Przyjrzałem się jej uważnie, jakbym liczył na to, że zawiera czytelną odpowiedź. Może zgubiła ją… Linda? Była tu przedwczoraj… Nie, ona nigdy nie upinała włosów, rozpuszczała je jak topielica. Consuela?… Diabła tam! Wpinała tylko same ozdobne, kościane grzebyki. Frida?… Skądże. W ten jej rudy kołtun nie wbiłby i wideł. Gruba Kate?… Niedoczekanie! Ta chytruska niczego nie zostawiłaby po sobie. Nawet śladu odciśniętego tyłka na pościeli.

Hmm… niezła zagadka…

Nieraz już znajdowałem podobne drobiazgi w tym kamerliku. Raz podwiązkę, a kiedyś nawet gorset. Jak dotąd żadna jeszcze nie zgłosiła się po zgubę. Czy im na tych rzeczach nie zależy?… Czy może w ten sposób, jak kotki sikaniem, tak one zaznaczają tymi duperelami swoje terytorium, żeby każda następna wiedziała, że już przed nią jakaś tu była i żeby miała się na baczności.

– Eee, na diabła zaprzątać sobie tym głowę! – mruknąłem zniechęcony.

Złamałem spinkę w palcach, aż chrupnęło i wyrzuciłem ją przez okno.

Odczułem naraz nieodpartą potrzebę wzrokowego kontaktu z samym sobą.

Taaak… łatwo pomyśleć, trudniej wykonać… Do tego celu przydałoby się lustro. Tylko skąd, u licha, miałbym coś takiego wziąć?… Kiedyś, owszem, było, ale się stłukło i teraz siedem pechowych lat murowane.

Rozejrzałem się bezradnie dookoła… Naraz coś mi zaświtało…

Podniosłem z podłogi odłamek okiennej szyby i tak, jak robiłem to już nieraz przy goleniu, zasłaniając od tyłu dłonią, ustawiłem go pod odpowiednim do światła kątem… Udało się!… Okay. To znaczy, że nie jest jeszcze ze mną tak źle. Ostrożnie, nie bez pewnych oporów, zajrzałem w głąb zwierciadła…

Chryste! Aż mnie zatkało z wrażenia. Zamiast odbicia, jak się tego w duchu spodziewałem, normalnej, ludzkiej facjaty, ujrzałem odbicie… upiora!… Zarośniętą, nabrzmiałą, obcą gębę, którą trudno było przyrównać do tej, jaką od dawna znałem.

– Nie! To mam być ja?… Niemożliwe! – wzdrygnąłem się, nie mogąc uwierzyć. Ale przecież nie było to odbicie ducha. – Cudownie!… Nic tylko w mordę dać! – zgrzytnąłem ze złością, a zarazem z politowaniem nad samym sobą.

Potarłem palcami po zaroście… Zakłuło, jakbym przeciągnął dłonią po ściernisku. Ba! To był drut kolczasty, nie broda.

– Dość tego!… Koniec! – zawyrokowałem, przyrzekając sobie zmienić definitywnie tryb życia. Od jutra, bo dzisiejszy dzień spisany już był na straty.

Z rozmachem odrzuciłem precz od siebie niewdzięczny kawałek szkła.

Niby mi trochę ulżyło, ale to było tylko złudzenie. W dołku mnie ssało, to znów brakowało mi tchu. Serducho waliło mi jak rozklekotany zegar i mało brakowało, a puściłbym pawia na widok bajzlu, jaki panował wokół. Dobrze chociaż, że nie dopadła mnie ta cholerna pijacka czkawka, jak nieraz zatruwała mi życie. Jedyne, czego teraz pragnąłem, to solidnego zbawczego klina. Ale o to było jeszcze trudniej niż o głupie lustro. Obiecałem sobie, że jak tylko znajdę się już na dole, pierwszym miejscem, do jakiego wstąpię, będzie sklepik z piwem. I choćbym nawet nie miał ani centa, o suchym pysku stamtąd nie wyjdę.

Bezwiednie sprawdziłem, czy mam coś w kieszeniach. Coś tam między palcami wyczułem, ale więcej niż monet było tam sypkiego tytoniu włażącego pod paznokcie.

Naraz… rozległ się ogłuszający huk i wściekły gwizd kuli roztrzaskującej resztkę szyby w moim oknie na pięterku wychodzącym na ulicę.

Odruchowo uskoczyłem w bok, tuląc głowę w ramiona. Z sufitu posypały się drzazgi.

Od pewnego czasu było tak codziennie, toteż bynajmniej mnie to nie zmroziło. Co za różnica budzić się ze snu na odgłos kuli czy budzika? Już się do tego zdążyłem przyzwyczaić.

Chociaż z drugiej strony, mimo iż wiadomo, że spać można wszędzie, nawet w stajni, jaki inny desperat zgodziłby się wynajmować ten nie większy od pudełka do zapałek kąt, w którym normalne łóżko zmieściło się dopiero wtedy, kiedy kowal Buzz skrócił je o połowę. Od leżenia na nim bardziej wykrzywiły mi się nogi niż od siedzenia w siodle. Sam nie wiem, jak to możliwe, że nie wybiłem jeszcze nimi dziury w ścianie… Pieprzona dziupla! W sam raz dla dzięcioła, a nie dla dorosłego chłopa. Więcej niż pewne, że oprócz mnie nikt nie zagrzałby tam miejsca ani przez godzinę. No, chyba że dopiero wtedy, gdyby szeryf zaproponował mu tak komfortowe lokum, jak miejscowy areszt. A to, choć nieco większe, nie było nazbyt przytulnym miejscem.

Ta jednak bezpodstawna złość szybko mi przeszła, bowiem sprowokowany strzałem skupiłem swoją uwagę na oknie. Musiałem to zrobić, nie chcąc, by kolejny strzał zburzył chronologiczny porządek mego kalendarza. Ponadto ponaglało mnie donośne nawoływanie z dołu. Dobrze znałem ten głos…

– Co za natręt! – warknąłem. – Ciągle chce być ode mnie lepszy.

Piliśmy wczoraj razem, łeb w łeb do oporu, więc nie dziwota, że i jego kac postawił wcześnie na nogi. Tylko czemu zawsze wcześniej niż mnie?… Czemu to on zawsze pierwszy rankiem mnie budzi, a nie ja jego?… Cholera wie.

Włożyłem kapelusz i zarzuciłem na biodra pas z kaburą. Zapiąłem go i ostrożnie wychyliłem się przez okno, uważając, by nie zahaczyć rondem o sterczące z futryny ostre kawałki szkła.

Na dole, zadzierając głowę, stał i gapił się na mnie, jak wół na malowane wrota, mój stary, dobry druh… Ringo. Gdy mnie zobaczył, z pretensją zawołał:

– No, co z tobą, Joe, do cholery?!… Czekam i czekam…

– Czy ktoś cię zapraszał?… Czego?… Pali się? – rzuciłem podobnym tonem.

– Ugryzło cię co?… Pluskwy masz? – odciął się.

– Mam, co mam… Czego chcesz? – zapytałem.

– Powiedziałem, że czegoś chcę?… Ej, chłopie, zejdziesz sam, czy mam poczekać, aż cię zniosą?

– Odwal się, mądralo! – skwitowałem, machnąwszy na odczepnego ręką.

Odstąpiłem od okna i podszedłem do umywalki. Nie zdejmując kapelusza, resztką wody, jaka była w misce, ochlapałem kark, uszy i oczy i rozejrzałem się za ręcznikiem. Jeśli nawet gdzieś był, to poza zasięgiem wzroku. Kawałkiem czerstwej skórki chleba przeczyściłem zęby, żeby toalecie porannej stało się zadość i pstryknięciem paznokcia odtrąciłem z mydelniczki rozmokłego peta.

– Że też człowiek może się sztachać takim świństwem… – pomyślałem ze wstrętem, zarzekając się, że już więcej nie wezmę czegoś takiego do gęby… Myślałby kto!… Który to już raz?… I co tu się okłamywać?… Nie miałem złudzeń, co do tego, że w tym postanowieniu wytrwam, jak przystało na mężczyznę.

Zadarłem głowę, wbijając wzrok w powałę. Na szczęście na tyle już mi się wyostrzył, że to i owo widziałem całkiem nieźle… Trzy stopy nad moją głową drewniany sufit tej ciasnej klitki naszpikowany był, niby keks bakaliami… ołowiem. Odszukałem najświeższą bliznę w desce, w której utkwiła wystrzelona przed chwilą z dołu kula i policzyłem pozostałe dziury w suficie. Bynajmniej nie wydrążone przez korniki. Była w kolejności piąta…

– No to mamy dziś piątek – stwierdziłem, nie mając co do tego żadnych wątpliwości.

Dla kogoś innego z pewnością nie byłoby to takie oczywiste, ale dla mnie tak. Wszystko było jasne. Wiedziałem, kto strzelał, dlaczego i od kiedy należy zacząć odliczanie. Tym dniem był poniedziałek, odfajkowany na moim osobliwym kalendarzu na suficie jedną z pięciu, co nieco już pociemniałą blizną. Resztę dziur, tych wcześniej wydrążonych pociskami, zakrywały gazety, które w ramach codziennych porządków przyczepiała do sufitu pinezkami Mama Herod, właścicielka tego ula, nazywana tak chyba tylko z czystej przekory, jako że była to nad wyraz poczciwa i miła sercu kobieta. Kto mógłby ją lepiej znać niż ja? Ze trzy lata już u niej pomieszkiwałem.

Wprawdzie uważała ona, że ten dziwaczny zwyczaj budzenia mnie co rano strzałem z rewolweru przez tego, jak go nazywała „huncwota na krzywych nogach”, jest nadzwyczaj naganny i głupi. Bo do czego to podobne, żeby dorosły facet zachowywał się jak smarkacz strzelający z procy do gołębi. Wciąż utyskiwała na przeciągi z powodu powybijanych szyb i na zryty kulami strop, który co tydzień w sobotę musi zaklejać gazetami.

Oczywiście ja byłem zupełnie odmiennego zdania. Dzięki bowiem temu niezwykle oryginalnemu kalendarzowi, jeśli się tylko uważnie liczyło dziury w deskach sufitu, nie tylko że wiedziałem, jaki jest dzień tygodnia, to jeszcze w dodatku, leżąc na wznak, mogłem sobie poczytać, o czym piszą w gazetach. Wiadomości nie były wprawdzie najświeższe, bo zwykle sprzed co najmniej tygodnia, a same gazety poplamione i wymięte, gdyż Mama Herod przynosiła w nich z saloonu kości dla psa, ale jak na moje potrzeby było to wystarczające. Choć z opóźnieniem, zawsze miałem rozeznanie, co się na świecie dzieje.

Kiedyś tylko, otwierając zaspane oczy, srodze się wystraszyłem, gdy z sufitu wytrzeszczył na mnie gały jakiś ponury drab, za którego dawano wysoką nagrodę w zamian za pojmanie go żywym lub martwym. Tym bardziej, że uderzająco podobny był do… mnie. Całkowitej pewności nie miałem, ale chyba to jednak nie o mnie chodziło. Nie wierzyłem, że mógłbym być aż tak drogi. Bo w przeciwnym razie należałoby tylko żałować, że nie da się zainkasować nagrody za samego siebie.

Brak szyby w oknie, czasem i mnie doskwierał, szczególnie wtedy, kiedy zacinał deszcz, bo zamakał mi siennik, a Mama Herod kpiła sobie ze mnie, mówiąc, że taki duży chłop jak ja powinien się wstydzić, żeby w tym wieku moczyć się jak niemowlę. Wkurzało mnie to, ale cóż mogłem zrobić? Przecież nie wypadało odpłacić Mamie jakąś wyssaną z palca złośliwością. Mogłaby mnie jeszcze za karę wywalić na zbity łeb i gdzie bym wtedy mieszkał… na ulicy?… Dworca kolejowego tu niestety nie było.

Byłem dziś tak podminowany i zły, że nie ręczyłem za siebie.

– Spróbuj no babo jeszcze raz paplać, że leję do łóżka, a jak rany Boga pożałujesz! – warknąłem przez zaciśnięte zęby, wiedząc wszak, że tego nie usłyszy.

Wkładając po drodze kamizelkę, trzasnąłem za sobą drzwiami i na sztywnych nogach zszedłem stromymi schodami na dół.

– Ciao, Joe! – przywitał mnie Ringo, wyciągając ku mnie prawicę.

Ale mu swej nie podałem, bo w tym momencie w moim oknie ukazała się masywna sylwetka Mamy Herod.

– Hej, zapominalski, a ta pukawka, to co… na złom?… Łap! – krzyknęła, rzucając mi z góry colta.

Z trudem złapałem rewolwer i wpuszczając go do kabury, opryskliwie warknąłem, chcąc zatuszować zażenowanie:

– Ciao, Joe!… Ciao, Joe… Musisz to wciąż powtarzać jak papuga?

Byłem dziś rozdrażniony i z gruntu źle nastawiony do wszystkich i wszystkiego. Tym bardziej wnerwiało mnie to makaroniarskie powitanie, bo pasowało jak ulał do pedałów. Kudłaty Giulio, który go wciąż używał, ciotą wprawdzie nie był, ale dopóki żył gęba mu się nie zamykała. „Ciao” i „ciao” sypał na lewo i prawo, że aż więdły uszy. Co za kretyńska odzywka! Jakby nie można było witać ludzi po ludzku. Przyczepiło się jak rzep do psiego ogona i tak już zostało.

Ringo w przeciwieństwie do mnie był nad wyraz opanowany i nie dał się wytrącić z równowagi. Zmierzył mnie krytycznie i zaczął jakby od niechcenia stukać paznokciami po klamerce pasa. Wyraźnie czekał na moją reakcję. No to go nie zawiodłem.

– Co się tak gapisz? – rzuciłem zaczepnie. – Uważasz, że długi sen skraca życie?

– Skądże. Życie nie, ale pamięć na pewno – kąśliwie zauważył, kręcąc głową z politowaniem. – Czego się tak wściekasz?… Wyluzuj.

Widząc, że czekam na to co ma mi do powiedzenia, ciągnął:

– No, dobra… czemu miałbym cię oszczędzać, skoro ty mi tego nie robisz. Pamiętasz, coś zrobił wczoraj?

– Pamiętam… nie pamiętam… co to za gadanie? Wal, stary, prosto z mostu, nie owijaj w bawełnę! – zachęciłem go obcesowo.

– Okay… Krótko i węzłowato… Będziemy mieć dzisiaj gości.

– Kogo?… Co ty pleciesz? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Nie wiesz, co to goście?… Sam wysłałeś im zaproszenie. Z tej swojej czterdziestkipiątki.

– Pieprzysz, bracie! – nadal nie dowierzałem.

– Sprawdź bębenek. Idę o zakład, że go jeszcze nie załadowałeś… No?…

Nieco zbity z tropu, wyjąłem spluwę z kabury i zajrzałem w komory bębna, przekręcając go palcami… Rzeczywiście. Tkwił w nim tylko jeden nabój, jak samotne pisklę w gnieździe.

– No?… – powtórzył. – Można by zagrać w ruską ruletkę, nie?

Miał rację. Nie da się ukryć. Załadowałem broń wyjętymi z pasa nabojami i schowałem do kabury.

Zatrzymałem się i wziąłem głęboki oddech, by się nieco uspokoić.

Usiłując sobie przypomnieć, co się wczoraj stało, machinalnie poprawiłem krzywo zapięte guziki u rozporka. Szło mi to niezbornie, bo dla moich roztrzęsionych palców było to jeszcze nazbyt trudne zajęcie. Te mosiężne guziki były jakby za duże, dziurki do nich nie pasowały… psiakrew!

– Trzeba ci pomóc? – zapytał uczynnie Ringo.

– Jasne! Tylko gadaj wyraźnie. Bo bardziej niż ciebie rozumiałem tego strażaka z Austin, któremu wajcha od motopompy wybiła zęby… Wyduś wreszcie, do cholery, o co chodzi!

– Pamiętasz Smytha?… Hanka Smytha z Jaszczurczej Doliny? – zapytał.

Wzruszyłem obojętnie ramionami.

– A powinienem?

– Głupie pytanie. Skoro chciał twój stetson użyć jako spluwaczki… No, nie wiem…

– Chrzanisz!

– Ani mi się śni. To właśnie w niego wpakowałeś dwie kule, a drugie dwie w tapera…

– Powoli, kolego – przerwałem mu. – Powtórz to jeszcze raz, tylko wyraźnie, żebym dobrze zrozumiał, okay?

– Bardzo proszę… Rąbnąłeś dwa razy z biodra i było po facecie. A potem dwa razy do tapera, żeby zagrał coś skocznego… Wystarczy?

– Tapera też? – zaniepokoiłem się.

– Nie. Zrobiłeś mu tylko ubytek w klawiszach.

– Smythowi się należało. Od dawna – zgrzytnąłem. – Ktoś to widział?

– Ba! Wszyscy widzieli. Knajpa była pełna ludzi.

– To czemu nie jestem w pudle?

– Bo nie było szeryfa. On w nocy sam się w areszcie więzi. Dlatego mogłeś wyspać się w domu.

– Zrobiłem to w obronie własnej – zaznaczyłem z naciskiem, bo coś mi zaczęło świtać. – Sam nigdy nie wszczynam bójek.

– Za to je kończysz. Ale to fakt, Hank pierwszy sięgnął po spluwę. I tej wersji się trzymaj.

– Ludzie robią różne rzeczy, kiedy się zaleją – rzekłem ni to na swoje, ni to na Smytha usprawiedliwienie i podejrzliwie zapytałem: – A ty skąd tak to wszystko pamiętasz, skoro grzaliśmy po równo, hę?

– Nie wiem… Pamiętam. Tak, brachu, wpadliśmy z deszczu pod rynnę – podsumował.

– My?!… – zapiałem, unosząc brwi, aż mi się podniósł kapelusz na głowie.

– Mam ci dać wolną rękę, czy też wolisz odpowiadać z wolnej stopy? – zapytał podchwytliwie.

Nie bardzo wiedziałem, co mam odpowiedzieć, więc tylko burknąłem:

– Dobra, mów.

– Ten Hank, coś go rąbnął, ma trzech braci. Strasznie dożarte typy. Szczególnie jeden, najstarszy…

– Fess…

– Yes. Oni nie odpuszczą. Już tu kiedyś zrobili niezły cyrk… Pamiętasz, jak powiesili na filarku golibrodę? Tylko za to, że zamiast przyciąć, zgolił Fessowi wąsy, przez co wyszło na jaw, że ma zajęczą wargę… Nie pamiętasz?… – zapytał podejrzliwie, widząc moją zdegustowaną minę.

– Pamiętam, pamiętam… W dołku mnie ssie… – mruknąłem. – Wal dalej.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

O autorze

Krzysztof Kris Cedro – urodzony w 1941 roku w Keszthely nad Balatonem zodiakalny Rak. Autor licznych esejów (m.in. „Moje rozważania o…”, „Krótka rozprawa o krótkiej broni”), reportaży i felietonów (m.in. dla magazynu „Polski Traker” i wydawnictw związanych ze środowiskiem country, tj. „Country Express”). Twórca jedynych w swoim rodzaju opowiadań w stylu western (m.in. „W blasku cynowych gwiazd”, „Z coltem u boku”, „Ostrożnie chłopcy…”), anegdotycznych wspomnień z wojaży country („Galopem przez kraj i Europę”) i wspomnień biograficznych (zbiorowe 4-tomowe dzieło pt. „Wspominając Akademię”, wydane z okazji 200-lecia krakowskiej ASP). Autor ponad 100 tekstów piosenek – nagrywanych i wykonywanych przez wiele polskich zespołów Country. „Tekściarz Roku” wg internetowego rankingu „Giganci Country” (1998). Wspólnie z Korneliuszem Pacudą i Robertem Szymańskim współtwórca libretta i tekstów piosenek do dwóch musicali – „Historia kowboja Martina Mroza” (premiera na 26. Międzynarodowym Festiwalu „Piknik Country”, Mrągowo 2008) i obrazującego czasy amerykańskiej prohibicji musicalu „Kto kogo” (2018). Współorganizator i producent imprez estradowych w stylu country i folk na terenie całego kraju. Menedżer kilku grup country – Konwój, Dystans, Johnny Walker Band i Coach. Działacz społeczny i członek stowarzyszeń twórczych: ZPAP, ZAiKS, SDRP i SMCountry. Jest absolwentem Wydziału Malarstwa i Grafiki Sztuk Pięknych (ASP) w Krakowie (1967) – malarzem, grafikiem, projektantem i rysownikiem-portrecistą (prace w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą). Autor m.in. 555 portretów krakowskich osobistości, zaprezentowanych w albumie „Krakowiaczek ci ja”, 92 portretów znanych polskich lekarzy, których ukazał w „Szkicach i wspomnieniach z dziejów Wydziału Lekarskiego w Zabrzu, Śląskiego Uniwersytetu Medycznego (ŚUM) w Katowicach (2011), 180 karykatur bywalców cafe baru „Rio”, pubu „Vis à Vis” i Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką” (wszystkie w Krakowie, 2012-2014), 45 portretów największych gwiazd światowych muzyki rozrywkowej, opublikowanych w „Historii muzyki rozrywkowej w zarysie” Radosława Rabiańskiego (2015) czy wreszcie ilustracji do cyklu „Legend krakowskich” Jerzego Czarneckiego, bajki „O smoku wawelskim i królewnie Wandzie” Wiesława Siekierskiego i opowiadań własnych. Ma w swoim dorobku wiele wystaw. Można wśród nich wymienić wystawę „Okiem Krisa” (Dom Kultury „Zodiak”, Mrągowo 1989) – z 80 portretami polskich muzyków country i folk, czy wystawę „Sami swoi”, na której pokazał 100 portretów polskich artystów-plastyków (Galeria „Plastyka”, Kraków 1990). Jest także twórcą monumentalnych panneau i murali na elewacjach i we wnętrzach budynków w Nowym Sączu, Krynicy, Grybowie i Krakowie, w tym zegara słonecznego na dziedzińcu I Liceum Ogólnokształcącego im. B. Nowodworskiego w Krakowie (1988), napisu z mosiężnych liter na frontonie Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie (2005) i kartuszy metaloplastycznych dla klubów sportowych. Jest też autorem aranżacji reprezentacyjnych wnętrz w Parkhotelu Schönbrunn w Wiedniu (1975). Pełni rolę przewodnika artystycznego grupy twórczej malarzy „Amarant”. Jego życiowa dewiza to: „Byle do przodu, bracie!”

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Urodzony pod złą gwiazdą czyli z coltem u boku
O autorze
Karta redakcyjna

Korekta

Zespół Diversitas

Redakcja

Radosław Rabiański

Projekt okładki

Krzysztof Kris Cedro

Copyright © by Krzysztof Kris Cedro

Kraków 2018

ISBN 978-83-7803-005-8

Wszelkie prawa zastrzeżone. Każda reprodukcja lub adaptacja całości bądź części niniejszej publikacji, niezależnie od zastosowanej techniki reprodukcji (drukarskiej, fotograficznej, komputerowej, etc.), wymaga pisemnej zgody Autora i Wydawcy.

BCC Sp. z o.o.

Wydawnictwo Diversitas

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek