Uprowadzone życie - Ewa Grocholska - ebook + książka

Uprowadzone życie ebook

Grocholska Ewa

4,0

Opis

Jest grudzień 1981 roku, zaledwie kilka dni po ogłoszeniu stanu wojennego. Życie w mieście zamiera, dodatkowo utrudnione przez wyjątkowo mroźną zimę. Młode małżeństwo wraca autem od przyjaciół, by zdążyć do domu przed godziną milicyjną. W śnieżnej zamieci dochodzi do tragicznego zderzenia na przejeździe kolejowym. Milicja bada wypadek, jednak nie dość wnikliwie, by wszelkie okoliczności tego wydarzenia zostały wyjaśnione. Szesnaście lat później, w podobnie śnieżną noc, Ewelina, artystka malarka, spotyka tajemniczą kobietę błąkającą się po tych samych torach jakby kogoś szukała. A potem znika nagle pośród śniegowej zawieruchy. Ewelina postanawia namalować z pamięci jej portret. Kilka dni później, podczas sylwestrowego przyjęcia, goście podziwiają jej dzieło. Ale tylko jeden z nich, z zawodu policjant, dostrzega w nim coś więcej niż udany portret. Jest przekonany, że Ewelina sportretowała kobietę, którą już kiedyś widział w policyjnej... kartotece. A najdziwniejsze, że wiele lat temu zginęła w wypadku...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 442

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (129 ocen)
56
34
24
11
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Uprowadzone życie

Copyright © 2020 by Ewa Grocholska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/ artnovo.pl

Zdjęcia wykorzystane na okładce: © DrMadra, © anmbph, © r.kathesi, ©Wondervisuals, © Saulich Elena (Shutterstock), © Sixsmith, © evannovostro (Adobe Stock)

Zdjęcie autorki: archiwum własne Ewy Grocholskiej

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-66512-74-0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

27 grudnia 1981

Zima tego roku była wyjątkowa, bo oprócz śnieżnych zawiei na polskich drogach pojawił się dodatkowy żywioł w postaci opancerzonych wozów wojskowych. Od kilku dni życie zamarzło podwójnie: po pierwsze, wskutek naturalnej zimy, a po wtóre, z powodu ogłoszonego w połowie grudnia stanu wojennego. Przerażeni ludzie jeszcze nie zdążyli się w tej nowej sytuacji zorientować i jakoś zorganizować sobie życia, a żyć przecież chcieli nadal, pomimo mrozu, śniegu, wiatru, zasp i budzących grozę pancernych wozów czających się pod oknami ich domów.

Trzynastego grudnia na ekranach czarno-białych telewizorów pojawił się generał Jaruzelski i w sposób niezdradzający najmniejszych emocji oznajmił swoim rodakom, że od dziś nikt, kto nie posiada specjalnych uprawnień, nie będzie miał prawa przebywać poza domem w godzinach od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Znaczyło to między innymi, że jeśli jakaś kobieta zacznie rodzić akurat w tym przedziale czasowym, to nie będzie mogła pojechać do szpitala. Znaczyło to także, że nie będzie można pójść do sąsiada na imieninową wódkę i wrócić późnym wieczorem. Oraz że nie będzie wolno wyjść na spacer w środku nocy, nawet jeśli ktoś poczułby nieodpartą chęć, na przykład po małżeńskiej kłótni.

Dlatego właśnie Jerzy Bilewski był wściekły. Nie, nie o to, że nie może wyjść na papierosa po dwudziestej drugiej, kiedy żona i dziecko już śpią, a on miałby ochotę zaciągnąć się ulubionym caro i po ciężkim dniu chwilę pogadać z sąsiadem, który też lubił sobie o tej porze zapalić. Nie wychodził na miasto, o nie! Jedynie na mały spacer wokół najdłuższego peerelowskiego bloku w Poznaniu, zwariowanego łamańca liczącego prawie osiemset metrów długości. Był wściekły, bo na placu przed domem, gdzie jeszcze na dobre nie pobudowano drogi dojazdowej ani obiecanego placu zabaw, ani nawet sklepiku z bułkami, pośród zasp śniegu stał ciężki opancerzony wóz wojskowy z lufą wycelowaną prosto w jego okno.

Jerzy wypalił ostatniego papierosa i był zły, że nie zdążył kupić drugiej paczki na zapas. Stał na maleńkim balkonie, wydychał z ust białą parę i zastanawiał się, o czym tam na dole myślą zamknięci w tym zimnym żelastwie, najprawdopodobniej już mocno zziębnięci żołnierze.

W końcu pstryknął niedopałkiem i wyrzucił go z czwartego piętra, mocno tym wszystkim podminowany. Wszedł do wnętrza maleńkiego mieszkania, na które wydał całe oszczędności i jeszcze sporą sumę pożyczoną od teściowej. Próbował dopchnąć niezbyt szczelne drzwi, żeby nie wyziębiać wnętrza, kiedy usłyszał:

– Jerzy, co ty wyprawiasz! Jeszcze cię aresztują! – krzyknęła Anna.

– A co, nie można już nawet wyjść na balkon i zapalić?

– Na Boga, nie wiem! Ale lepiej się nie pokazywać.

– A może to tylko atrapa? Myślisz, że ktoś siedzi tam w taki mróz? – spytał żonę.

– Pewnie siedzi i też to wszystko przeklina, podobnie jak my – stwierdziła.

– Tak sądzisz?

– Chyba tak. Bo nawet jeśli jest się żołnierzem, chyba ma się jakiś rozum?

Jerzy dopchnął drzwi i zasunął firankę. Omal nie przewrócił przy tym stojaka z doniczką, z której wyrastały mięsiste zielone jęzory.

– Czy to paskudztwo musi tu stać? – jęknął.

– A gdzie mam to postawić? – uśmiechnęła się Anna. Jej delikatną bladą twarz otaczała burza płomiennorudych włosów. – Przecież nie ma innego miejsca.

W ich mieszkaniu każdy centymetr kwadratowy był ściśle wykorzystany. A roślina, którą dostała od matki, też miała prawo bytu.

– To co, idziemy w kimono? – zapytał. Kolację już zjedli, dziecko spało w pokoiku obok, a w telewizji i tak nic nie było. Wolał pójść spać wcześniej, niż szukać dla siebie miejsca w tej nowej sytuacji i na siłę zagłuszać nikotynowy głód.

– Pamiętasz, że jutro jedziemy na imieniny do Cezarego? – zapytała, zdejmując narzutę z kanapy.

– A co z małą? Podrzucimy ją do babci?

– No coś ty, taki kawał drogi? Przecież i tak musimy wrócić przed dziesiątą. Weźmiemy ją ze sobą. Cezary i Justyna już wiedzą i bardzo się cieszą. Obiecali nawet, że specjalnie dla niej przygotują coś ekstra.

– W sumie masz rację. Chodźmy spać. Zajrzę jeszcze tylko do małej.

Delikatnie uchylił drzwi pokoiku, w którym spała ich trzyletnia córeczka Basia. Blade światło z miniaturowego przedpokoju padło wprost na buzię śpiącej dziewczynki. Wyglądała tak słodko! Leżała na boku, ściskając nową lalę, którą dostała od babci pod choinkę. Na poduszce kręciły się jej rude loki, takie same jak u mamy. Podszedł i delikatnie poprawił jej kołderkę. Dziewczynka mruknęła coś przez sen, ale spała dalej z zadowoloną miną. „Przynajmniej ona nie ma pojęcia, co się naokoło dzieje”, pomyślał Jerzy. Zaraz jednak poczuł się źle z tą myślą, bo nie takiej przyszłości chciał dla swojego dziecka. Na pewno nie takiej, w której na podwórku zamiast placu zabaw jest wojsko.

28 grudnia 1997

Ten wieczór ciągnął się niemiłosiernie, spędzany na bezczynności połączonej z bolesnym trawieniem świątecznego sernika i oglądaniem średnio zabawnej komedii, zwanej, nie wiedzieć czemu, romantyczną. Czułam się okropnie zmęczona, a przecież święta są podobno po to, by odpocząć? Mało kto potrafi przyznać, że jest inaczej. Prawda jest taka, że po dwóch tygodniach biegania po sklepach, po tygodniu gotowania i sprzątania oraz trzech dniach tak zwanego odpoczynku z gośćmi przy stole większość z nas pada ze zmęczenia. Czasami nawet miło sobie tak pobyć z rodziną, ledwie nadążając ze zmianą talerzy i filiżanek oraz ze zbieraniem papierzysk i wstążek po rozpakowanych prezentach, ale najczęściej prawdziwe wytchnienie przychodzi dopiero wtedy, kiedy to wszystko się skończy, gdy zamykasz drzwi za ostatnim gościem i możesz wreszcie wyciągnąć się na kanapie, opierając zmęczone nogi wysoko na poduchach.

I tak właśnie leżałam sobie tego wieczoru, z nogami uniesionymi wysoko i z kotem na brzuchu. Moja kotka uwielbiała się na mnie kłaść, gdy leżałam na kanapie i oglądałam telewizję. Sęk w tym, że tej zimy ona też przybrała na wadze. Na dodatek grzała jak piecyk, a każda próba uwolnienia się od niej kończyła się wbiciem pazurów w moje udo. W końcu uznałam, że dłużej tego nie wytrzymam. Potrzebowałam ruchu, świeżego powietrza i chłodu.

Kotka syknęła wściekle, kiedy ją z siebie zdjęłam. Usiadła na stole obrażona i nie pozwalała mi dotknąć pilota. Trudno! Niech sobie sama ogląda dalej ten durny film. Ja wychodzę.

Założyłam futro, rękawice i nawet czapkę, co rzadko mi się zdarza, bo nienawidzę czapek, i po prostu zatrzasnęłam za sobą drzwi. Czułam, że jeśli nie wyjdę natychmiast na spacer – choć było już grubo po północy, a na dworze sypał gęsty śnieg – to zwariuję.

Na zewnątrz dopadł mnie kłujący lodowaty wiatr. Świat tonął pod grubą warstwą białego puchu, a wciąż sypało. I tak już od kilku tygodni. Dziś tłumaczę sobie, że potrzebowałam wtedy pobyć sama ze swoimi myślami, z dala od domu, rodziny, komputera i wszystkich tych codziennych, rutynowych czynności, które uczyniły ze mnie robota. Chyba uznałam, że ten niewielki akt buntu – lub samoumartwienia, jakkolwiek by to nazwać – pozwoli mi przemyśleć wszystko na chłodno.

Tyle że wcale nie było chłodno. Było okropnie zimno i już po kilkuset metrach zawahałam się, czy nie zawrócić. Coś gnało mnie jednak dalej, więc brnęłam w tę mroźną noc. W niektórych oknach paliły się światła, ale chodnikiem maszerowałam tylko ja. Wciąż jeszcze nie strawiłam wigilijnego karpia, którego jak zawsze narobiłam za dużo.

Krajobraz, w który się dobrowolnie wkomponowałam, przypominał jedną z tych przesłodzonych kartek bożonarodzeniowych: drzewa uginające się pod ciężarem śnieżnych czap, migoczące kolorowe lampki i bajkowo udekorowane elewacje domów. Podziwiałam inwencję autorów tych instalacji. Niektóre domy były oblepione kolorowymi światełkami niczym w lunaparku, inne delikatnie owiane mgiełką bladoniebieskich gwiazdeczek. W myślach tworzyłam portrety psychologiczne twórców tych świątecznych dekoracji. I tak, zamiast: „pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś”, było: „pokaż mi swoją choinkę…”. Całkiem miłe zajęcie, tak sobie iść i charakteryzować ludzi na podstawie światełek przed ich domami.

Po dziesięciu minutach marszu dotarłam do przejazdu kolejowego, który, ku memu zaskoczeniu, był zamknięty. Mrugała czerwona lampka, choć pociągu nie było jeszcze nawet słychać. Ten przejazd zamykano o wiele za wcześnie. Może po tym, jak kiedyś dróżnik zapomniał opuścić szlaban i zdarzył się tu wypadek. Ale to było dawno, może kilkanaście, a może dwadzieścia lat temu? Od tego czasu pewnie już kilka razy zmieniono strażnika. Tamto wydarzenie znałam jedynie z opowiadań rodziców. Stojąc przed rogatką i tupiąc zmarzniętymi nogami, niespodziewanie sobie o nim przypomniałam.

W końcu po długich minutach oczekiwania zza odległego nasypu wynurzył się ospale pociąg towarowy, wlokąc za sobą ciężki ogon cystern. Nie wiem dlaczego, ale zawsze liczyłam wagony. Budziły we mnie grozę za każdym razem, gdy stałam tak blisko torów i wpatrywałam się w ich żelazne koła śmigające przed oczami. Tym razem naliczyłam dwadzieścia trzy wagony, nie uwzględniając lokomotywy.

Kiedy rogatka się uniosła, rozejrzałam się na prawo i lewo i poszłam dalej. Dotarłam do pogrążonego w ciemnościach supermarketu i pustego parkingu. Byłam zmęczona i zziębnięta, ale nie było na czym usiąść, bo ławki pokryte były grubymi czapami śniegu. Czy powinnam zawrócić?

Dalej już nie było tak ładnie oświetlonych domków, tylko biura i sklepy. Skoro już zdecydowałam się zamarznąć na amen, to niech chociaż widoki będą miłe. Kusiło mnie, by iść dalej, ale rozsądek kazał wracać do ciepłego domu.

Zawróciłam.

Policzki mnie paliły, choć było to tylko złudzenie. Były tak zmarznięte, że nie miałam w nich czucia. Mój nos zmienił się w bryłkę lodu, a palce u stóp chyba nie należały do mnie. Przyspieszyłam kroku, żeby się trochę rozgrzać.

I znowu ten przejazd! Wspomnienie dawnego wypadku powróciło. A może właśnie o to chodziło tej dziwnej sile, która wywiodła mnie z domu na mroźną przechadzkę? Żebym pojęła, że są w życiu większe nieszczęścia niż niezbyt udane życie z mężem i nieopłacone na czas rachunki? Jeśli właśnie tak miało być, to się udało. Pojęłam swoją głupotę w lot. Wracałam do domu. Jaki był, taki był, ale to mój dom. Miałam nadzieję, że córki już śpią, czując się w nim bezpiecznie, i że jutro nastanie lepszy dzień.

Tym razem, na szczęście, nie musiałam czekać na otwarcie szlabanu, chciałam jak najprędzej zrzucić z siebie zaśnieżone buciory i całą resztę. Choć rogatka była podniesiona, rozejrzałam się na boki. Nic nie jechało ani z lewej, ani z prawej. Pomimo gęstego śniegu dojrzałam w oddali jakiś ruch. Ktoś chyba próbował przejść przez tory w miejscu, gdzie nie powinno się tego robić.

W pierwszej chwili pomyślałam, że mam zwidy, ale postać była dość wyraźna. I wcale nie tak odległa, jak mi się pierwotnie zdawało. Poczułam lekki niepokój, czy to aby nie samobójca. A jeśli tak?

Skręciłam w boczną uliczkę wzdłuż torów. Z każdym moim krokiem postać stawała się coraz bardziej wyraźna. A jeśli to jakiś wariat, który zamorduje mnie właśnie teraz, kiedy na nowo doceniłam wartość życia?

Tej nocy nie bałam się jednak niczego i nikogo. Podeszłam do nieznajomej postaci i po chwili dostrzegłam, że to kobieta. Więc to raczej nie Kuba Rozpruwacz. Była ubrana w długi płaszcz z kapturem, spod którego wymykały się pukle rudych kręconych włosów.

– Proszę pani! – krzyknęłam.

Nie zareagowała. Chyba mnie nie słyszała. Rozejrzałam się na boki. Nic nie zapowiadało kolejnego pociągu. Wskoczyłam na tory.

– Halo! Proszę pani! – powtórzyłam.

Odwróciła się. W mdłym świetle latarni mignęła mi jej twarz. Była smutna i blada.

– Co pani tutaj robi! – krzyczałam. – Proszę stąd zejść, tu jest naprawdę niebezpiecznie.

Zdawała się nie słyszeć moich wołań. Podeszłam więc jeszcze bliżej, chcąc sprowadzić ją z torów na pobocze.

I wtedy na mnie spojrzała. Twarz miała młodą, choć jej oczy temu przeczyły. Były lekko zamglone i cierpiące. Poczułam dziwny chłód, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Zauważyłam też niewielką bliznę na jej prawym policzku, co nie zmieniało faktu, że była piękną rudowłosą kobietą o smutnym, ale magicznym spojrzeniu.

– Proszę! – ciągnęłam. – Nie może pani sobie tutaj spacerować!

– Robię to od lat – rzekła tak cicho, że ledwie ją dosłyszałam.

– Ale tu nie wolno chodzić! To naprawdę niebezpieczne! Mogę pani potowarzyszyć w drodze do domu.

Milczała.

Zatem bezdomna? A jednak po coś mnie te dziwne siły wyrwały z domu w tę mroźną noc. Miałam pomóc tej kobiecie.

– Proszę zejść z torów. Znajdę dla pani jakieś schronienie. – Zdecydowałam, że zadzwonię na numer alarmowy i ktoś przyjedzie zabrać ją do ciepłego schroniska. Wyciągnęłam z kieszeni najnowsze cudo techniki, które dopiero co dostałam od męża pod choinkę. Telefon komórkowy marki Ericsson ze ślicznymi zielonymi przyciskami. Ważył sporo, ale byłam szczęśliwa, że mi go kupił. Zresztą nie miał wyboru. Najpierw sprawił sobie taki telefon na firmę, a gdy mi go pokazał, tak długo wierciłam mu dziurę w brzuchu, że kupił i dla mnie. Uznałam, że telefon w kieszeni to najlepszy wynalazek dwudziestego wieku.

Nieznajoma, kiedy zobaczyła go w mojej dłoni, uśmiechnęła się dziwnie.

– Nic nie pomogą te wasze zabawki…

– Co pani wygaduje! Jest zimno, musi się pani gdzieś schronić! Zaraz zadzwonię po pomoc.

– Szkoda pani fatygi.

– Dlaczego pani tak mówi?

– Bo mam już schronienie.

– Gdzie? A skoro tak, to dlaczego chodzi pani po torach?

– Szukałam…

– Coś pani zgubiła? To coś ważnego?

– Bardzo ważnego.

– Ale jest ciemno i nic nie widać. Może jutro razem poszukamy?

– Dla mnie wczoraj, dziś i jutro są jednym – powiedziała.

– Musi pani zejść z torów! – krzyknęłam. Przecież najwyraźniej bredziła. Nie mogłam jej zostawić w takim stanie. Nie chciałam przeczytać nazajutrz w gazecie, że znowu zdarzyło się tu nieszczęście.

Odwróciłam się od wiejącego wiatru, żeby wystukać jakiś numer. Tylko jaki? Wezwać pogotowie? Policję? Wystukałam ten drugi. Trochę trwało, zanim ktoś odebrał.

– Halo? Słucham? – odezwała się w końcu dyżurna.

– Chciałam zgłosić… – Spojrzałam za siebie. Już jej nie było! Ani tu, ani nigdzie w zasięgu mojego wzroku.

– Tak?

– Przepraszam, chyba pomyliłam numer…

– To lepiej niech się pani nie myli, bo blokuje pani linię! – Otrzymałam reprymendę.

– Tak, wiem, ale myślałam… Najmocniej przepraszam.

Nieznajoma zniknęła, a ja wyszłam na idiotkę, dzwoniąc na policję. Jeszcze przez jakiś czas szukałam kobiety, ale nigdzie nie było po niej śladu.

Ani nawet śladu jej stóp na śniegu!

Wróciłam do domu i upewniłam się, że córki i mąż śpią. Kotka, zwinięta w kłębek, drzemała obrażona na kominku. Wyłączyłam wciąż grający telewizor i ze smutkiem skonstatowałam, że nikt nawet nie zauważył mojego zniknięcia. Długo trwało, zanim odzyskałam krążenie w stopach. Wskoczyłam do łóżka i próbowałam zasnąć. Cały czas myślałam o tajemniczej kobiecie, która rozpłynęła się w śnieżnej zawiei.

29 grudnia 1997

Ustawiłam sztalugę, blejtram i wyciągnęłam od dawna nieużywane farby. Musiałam uwiecznić tę twarz, póki jeszcze jej obraz tkwił we mnie tak wyraźnie. Lubiłam portrety, ale jeszcze nigdy nie dopadła mnie tak niespodziewana chęć, aby namalować kogoś, kogo widziałam przez zaledwie kilka minut.

Dawniej marzyłam o pracy rysownika pamięciowego w policji, ale jakoś nie udało mi się tego zrealizować. Miałam – przynajmniej w moim odczuciu – dobrą pamięć wzrokową. I przeciętny dar do malowania. Teraz było już na to zdecydowanie za późno. Postanowiłam jednak uwiecznić tę twarz. Uznałam, że jest tego warta.

Rozrobiłam farby i pokryłam płótno podkładem, a potem szybko wykonałam szkic, poprawiając go kilka razy, bo ciągle nie był dobry. W końcu uznałam, że to ona. Ta sama kobieta, którą wczoraj spotkałam na torach. Od dawna nie czułam się tak dobrze przed płótnem. Zapomniałam o całym bożym świecie. Miałam tylko jeden cel: odtworzyć tę niesamowitą twarz.

Kiedy po południu do pracowni wszedł Artur, na płótnie jawił się już całkiem niezły zarys tej postaci.

– Malujesz? – zapytał zdziwiony. Słusznie, bo już od dawna tego nie robiłam. Ostatnio projektowałam tylko etykietki na słoiki i butelki, które potem on drukował w naszej przydomowej drukarni. A moje kochane farby usychały z tęsknoty za mną. Dosłownie usychały, bo teraz musiałam mocno potraktować je rozpuszczalnikiem, żeby do czegokolwiek się nadawały.

– Owszem – odparłam, nie przerywając pracy. Byłam w transie i nawet wybuch bomby atomowej nie byłby w stanie odciągnąć mnie od sztalugi.

Artur podszedł bliżej i spojrzał na moje niedokończone dzieło.

– Masz zlecenie na portret? Kto to taki? – spytał z nadzieją, że zarobię na rachunek za gaz albo przynajmniej odpracuję kosztowny prezent, który niemal go zrujnował. Pierwsze telefony komórkowe były bardzo drogie.

– To… – Zastanowiłam się, kogo właściwie maluję. – Nikt konkretny. Twarz, którą muszę uwiecznić.

– Zapowiada się nieźle. Kim ona jest?

– Nie wiem. Widziałam ją przez chwilę, ale zapadła mi w pamięć.

– Te oczy! Niesamowite. Dobrze, to nie przeszkadzam ci. Maluj dalej, a ja pójdę coś ugotować.

– Co mówisz?

– O tej porze zwykle jemy obiad… – przypomniał mi.

– Oj… Już tak późno? Wybacz, ale nie mogę się teraz oderwać od roboty.

– Maluj, maluj. Coś upichcę. Na co masz ochotę?

– Ja? Wszystko jedno.

Kiedy wyszedł z mojej pracowni, poczułam ulgę. Nie czułam ani głodu, ani pragnienia. Moim obiadem były farby, a napojem – terpentyna. Prowadziłam pędzel pewną ręką, co już od lat mi się nie zdarzyło. Doskonale wiedziałam, co mam namalować. Niesamowite oczy, blade policzki i rudawe kosmyki wynurzające się spod kaptura zimowego płaszcza. Próbowałam uchwycić ten błysk w oku, który sprawiał, że jeszcze teraz po plecach przechodziły mi dreszcze.

Już prawie ją miałam. Jeszcze tylko bliki w oczach i portret będzie gotowy. Cała byłam umazana farbą, ale czułam się wspaniale. Przede mną na płótnie pojawiła się ta sama kobieta, którą widziałam wczoraj w śnieżnej zadymce na torach. Kim była? Nie miałam pojęcia, ale sprawiła, że wróciłam do malowania. I znowu poczułam, że żyję. Więc ta moja wyprawa w mroźną noc miała jednak jakiś sens.

Artur siedział przy komputerze i opracowywał etykietę na syrop pomarańczowy dla naszego stałego klienta. Składał teksty w Corelu i klął, że im mniejsza etykieta, tym więcej opisów.

– I jak twój obraz? – spytał, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Skończyłam.

– Dowiem się w końcu, kogo malowałaś, czy to tajemnica?

– Wczoraj w nocy spotkałam tę kobietę na torach.

Oderwał wzrok od monitora i spojrzał na mnie.

– O czym ty mówisz?

– Wyszłam na spacer, gdy już spałeś.

– Chodziłaś gdzieś sama po nocy?

– Poczułam taką potrzebę.

– Dlaczego?

– Bo nie czuję się szczęśliwa.

– Co takiego?

– Wszystko jest nie tak, jak bym chciała. Żyjemy tylko pracą, nigdzie nie bywamy, wciąż tylko ta drukarnia i robota! Czy klient przyjedzie, czy będą zamówienia. Nasze jedyne wyjścia to niedzielne obiady u moich rodziców. W kółko to samo, a czas leci. Kiedy byliśmy w teatrze? Albo w kinie? Już nawet nie wiem, po co każdego ranka robię makijaż! Chyba tylko z przyzwyczajenia. Ty i tak nie zauważyłbyś różnicy. Jestem kłębkiem nerwów… Nie chcę tak żyć.

Artur patrzył na mnie ze zgrozą w oczach.

– Naprawdę tak myślisz?

– Nie wiem, ale… chyba tak. Czuję, że nasz związek jest jak…

– No, powiedz! Jak co?

– Jak zupa bez smaku.

– O! Świetne porównanie! A może sama za mało się starasz o smak tej zupy?

– Co takiego?

– Przecież widzisz, że się staram! Pracuję i jakoś utrzymuję ten dom, choć potrzeby naszych córek są jak studnia bez dna! Czy kiedykolwiek pomyślałaś, co ja czuję? Kiedyś chociaż przychodziłaś wieczorem, żeby przed snem podrapać mnie po plecach. Pamiętasz?

– No nie! Chodzi ci o to, że już nie drapię cię w plecy? – wrzasnęłam. – A dlaczego od pięciu lat śpimy osobno? Dlaczego już dawno przestałeś widzieć we mnie kobietę?

– Bo zrobiłaś ze mnie robota do zarabiania pieniędzy – odgryzł się.

– A ja to co? Nie maluję, nie pracuję? Gdyby nie moje ilustracje, to co byśmy pokazali ludziom? Nie zapominaj, że drukarnię uruchomiliśmy dlatego, że ściągnęłam moimi projektami paru dobrych klientów!

– Nie neguję twojej pracy, ale…

– Dajmy sobie teraz z tym spokój. Jestem zmęczona. Może pogadamy jutro na spokojnie?

– Ewelina, nie poznaję cię!

– A może nigdy mnie nie znałeś?

– Nie wiem, co się z tobą dzieje! W dodatku cały dzień nic nie jadłaś. Nawet Kinga i Ala pytały, dlaczego nie przyszłaś na obiad.

– Pracowałam.

– Tak też im powiedziałem. Ale czy nie sądzisz, że dzieje się z tobą coś dziwnego? Pojutrze mamy przecież gości. Jest sylwester, pamiętasz?

– I co z tego? Niech przyjdą.

– Zwykle się o to martwiłaś, szykowałaś przyjęcie…

– To teraz dla odmiany ty coś przygotuj. W końcu to twoi znajomi się do nas wprosili, prawda? Więc zadbaj, żeby byli zadowoleni. Kup te idiotyczne race i zrób coś do jedzenia. Jeśli o mnie chodzi, nie mam żadnych wymagań.

– Mogę to odwołać, choć na pewno będą mocno zawiedzeni.

– Zrób, jak uważasz.

No to się porobiło! Ni stąd, ni zowąd wygarnęłam mężowi, że nasz związek jest do kitu. Czy rzeczywiście było aż tak źle? Chyba trochę przegięłam, bo jednak jakoś to było, choć bez widoków na lepsze jutro. I czułam się bezpieczniej, niż gdybym została sama z córkami.

Zeszłam do pracowni, żeby jeszcze raz spojrzeć na wciąż mokry obraz. Usiadłam na drewnianym zydelku i wlepiłam wzrok w swoje dzieło. Powinnam je jakoś nazwać. Ale jak? „NN”, jak nazywa się w kostnicy nierozpoznane zwłoki? A może „Urojenie”? Też nie. Przecież ta kobieta była realna, tylko uciekła, zanim zdążyłam z nią porozmawiać. I nagle przypomniałam sobie jej słowa. Powiedziała, że dla niej wczoraj, dziś i jutro to to samo. Hmm… Pewnie czuła się zagubiona, albo tak zmarzła, że nie wiedziała, co mówi. A może to ja źle ją zrozumiałam? Ale przynajmniej mam tytuł. Nazwałam mój obraz „Wczoraj, dziś, jutro”. I już! Jak wyschnie, może nawet go oprawię i gdzieś powieszę. Byłam pewna, że jest tego wart.

Usłyszałam czyjeś kroki.

– Mamo? Tu jesteś?

Do pracowni weszła moja nastoletnia córka Alicja.

– Wybacz, że nie zjedliśmy dziś razem, ale musiałam to skończyć, póki cokolwiek pamiętałam.

– Ojciec powiedział, że opętał cię demon malowania – wyjaśniła.

– Tak to ujął? – roześmiałam się. Nawet trafnie.

– Kto to jest? – Alicja wpatrywała się w moje dzieło.

– Nie mam pojęcia. Wyszłam wczoraj wieczorem na spacer i spotkałam tę kobietę. Snuła się samotnie po torach.

– Poszłaś sama w tę zadymkę? A dlaczego nie z ojcem?

– Bo spał.

– No nie! Przecież mogło ci się coś stać, to niebezpieczna dzielnica!

– Miałam ochotę na spacer. Rzeczywiście było dość późno. Przepraszam, nie powinnam była iść sama.

Alicja podeszła bliżej i wpatrzyła się w obraz.

– Snuła się po torach, mówisz? I rozmawiałaś z nią? Może to jakaś samobójczyni.

– Zniknęła, kiedy zaproponowałam jej pomoc.

– Jak to zniknęła?

– Odwróciłam się, żeby zadzwonić na policję, a chwilę potem już jej nie było.

– Może wcale nie potrzebowała twojej pomocy?

– Uznałam, że jest bezdomna, a bezdomnym w taką pogodę należy pomagać.

– Czyli zrobiłaś, co mogłaś.

– Mam nadzieję.

– Ale portret jest niesamowity! Jak z jakiegoś thrillera.

– Dlaczego tak sądzisz?

– No nie wiem… Te oczy, ten kaptur i śnieg… Brr… Zimno się robi od samego patrzenia. Ale jeśli chodzi o przekaz emocjonalny, to brawo. Portret pierwsza klasa.

– Dzięki. Właśnie to chciałam uchwycić. Tę ulotną emocję, którą poczułam, kiedy na mnie spojrzała.

– Całe szczęście, że spotkałaś jakąś szurniętą babę, a nie seryjnego zabójcę. Lepiej więcej nie wychodź sama na nocne spacery.

Poczułam, że Ala mnie wspiera, to było bardzo miłe. Wiedziałam też, że się o mnie martwi.

– Obiecuję, że już więcej tak głupio nie postąpię. A Kinga już śpi?

– Śpi jak suseł. Pytała o ciebie, ale jej wyjaśniłam, że matka ma dziś twórczą wenę. No to spadam, bo jutro od rana szykujemy imprezę sylwestrową. Pomożesz mi pomalować koszulkę? Masz już te farby rozrobione, to chyba nie będzie problemu? A! I moim kolegom też?

– Jasne, że ci pomaluję, i im też. Jakie jest hasło na ten rok?

– Tym razem będziemy postaciami z filmów grozy. W zeszłym roku byliśmy piratami, teraz czas na coś bardziej krwawego – zaśmiała się.

– Byliście fantastyczni jako piraci.

– A tym razem będziemy strzygami, albo Kubami Rozpruwaczami. A Jędrzej wystąpi w roli Jasona z Piątku, trzynastego.

Już sobie to wyobrażałam. Ala i jej znajomi co roku przebierali się na sylwestra za postacie z filmów. Świetnie się bawili w specjalnie na ten cel zostawionej przybudówce domu brata, której część była warsztatem, a część została wyposażona w kominek, kanapy i stare fotele, aby nasze nastolatki miały gdzie się spotykać, mieć odrobinę prywatności i jednocześnie być blisko nas. Ten pomysł się sprawdzał, bo od paru lat wszyscy bawiliśmy się świetnie. Młodzi nie musieli się z nami męczyć, co było im bardzo na rękę, ale potem, kiedy wybijała północ, wszyscy spotykaliśmy się w ogrodzie na wspólnym puszczaniu fajerwerków. Co roku miałam kłopoty z ustaleniem, kto jest kim (choć wszystkich znajomych Alicji dobrze znałam), bo byli tak cudacznie poprzebierani i umalowani, że mogłam ich rozpoznać tylko po głosie. Doceniałam ich kreatywność i to, że potrafią się tak doskonale bawić. Po północy zwykle ściskałam ich po kolei i nawet czułam się młodsza w ich towarzystwie. Mój brat w tym czasie ładował kolejne race, które rozświetlały niebo ku uciesze zarówno nas, dorosłych, jak i rozbawionej młodzieży.

Pomyślałam, że nie mogę w tym roku tak po prostu odpuścić tego przyjęcia. Obiecałam córce, że jutro pomalujemy koszulki i na pewno będzie dobra zabawa.

Ala poszła spać, a ja jeszcze na chwilę zostałam sam na sam z moim obrazem.

Sylwester 1997

Zagoniłam Artura do roboty w kuchni. Nie byłam jednak do końca konsekwentna, bo po przedwczorajszej rozmowie z Alą uświadomiłam sobie, że nie warto własnymi fochami psuć tego wyjątkowego dnia w roku.

Wczoraj pojechaliśmy więc na zakupy i wszystko nabrało tempa. Potem Artur zabrał się za wstępne przygotowania, przestawił stół i powiesił balony, a ja pomalowałam Ali i paru jej kolegom koszulki. W sumie zajęcie było dość monotematyczne, bo wszystkie stroje miały być mniej lub bardziej ochlapane krwią. Wzięłam więc czerwoną farbę, domieszałam trochę czerni, żeby była bardziej wiarygodna, i po kolei malowałam ciuchy. Ala zażyczyła sobie lekkie plamki, takie jak od odprysków podczas ćwiartowania zwłok, wobec czego zastosowałam metodę mokrego pędzla i potrząsając nim, stworzyłam istne arcydzieło. Byłam w dobrym nastroju i nic nie mogło mi go zepsuć. Potem wzięłam się za koszulki jej kolegów, którzy wyraźnie wierzyli w moją wyobraźnię. Jeden miał być tym od Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, a drugi Jasonem z klasyki horroru, czyli z Piątku, trzynastego. Zawsze myliłam ten tytuł. Chyba było odwrotnie? Ale to nieważne. Upaprałam koszulki zgodnie z ich życzeniem i każda była inna, jedyna i niepowtarzalna. Potem je rozwiesiłam, żeby przez noc wyschły, a dziś, kiedy młodzi zebrali się w mojej pracowni, żeby je odebrać, rozległ się gremialny okrzyk zachwytu.

– Ech, ciocia! – krzyknął Jędrzej, mój bratanek. – Pomyliłaś się, wybierając zawód! Powinnaś robić kostiumy w Hollywood!

– Dobra, idźcie już się stroić, bo teraz muszę się zająć sobą – oświadczyłam im, kiedy na dobre rozgościli się w pracowni.

– Ale portret! Super! – krzyknął nagle Zaza, kolega Jędrzeja i Ali. Lubiłam tego chłopaka. Jego rodzice cienko przędli, a on pomagał ojcu na budowie i postanowił pojechać do Anglii na zarobek, żeby się trochę usamodzielnić. To miał być ostatni sylwester z Zazą przed jego wyjazdem.

Pozostali chłopcy spojrzeli na moje dzieło. Odstawiłam je do kąta, żeby przez przypadek nie pochlapać go czerwoną farbą, ale Zaza i tak musiał je wypatrzyć.

– Czy wy to widzicie? – powiedział z przejęciem. – Pani to namalowała?

Pokiwałam głową.

– Niesamowite!

– Dobra, Zaza, chodź, bo nie zdążymy się przygotować do imprezy! – ponaglał Jędrzej.

– Dzięki za koszulki! Są super! – stwierdzili jego koledzy. Ale Zaza nie mógł oderwać się od mojego dzieła.

– Nie wiem, kto to jest, ale ten portret jest genialny! – powiedział, targany przez kumpli do drzwi.

– Dzięki. – Uśmiechnęłam się. Lubiłam go, bo czułam, że drzemie w nim dusza artysty, choć zapewne nie miał dotąd szans, by to odkryć.

– Do zobaczenia o północy! – krzyknęli chłopcy. Ala też pobiegła na górę stroić się w pochlapane farbą łachy. Kupiła sobie nawet specjalnie na tę okazję jakieś upiorne szare cienie do powiek i samoprzylepne sztuczne blizny.

Ja musiałam się zadowolić klasycznym makijażem. Ubrałam się na czarno, w moją standardową sylwestrową bluzkę, a jedynym mocniejszym akcentem kreacji uczyniłam długie i niezwykle wyraziste kolczyki, które pięknie błyszczały w blasku świec. Umalowałam się najlepiej, jak potrafiłam, choć kusiło mnie, żeby zrobić sobie coś takiego, jak planowała na ten wieczór moja córka. Na szczęście powstrzymałam się przed tą pokusą, bo kiedy weszła do mojej sypialni, żeby spytać, co sądzę o jej przebraniu, omal nie dostałam zawału.

Wyglądała jak najokropniejsza nocna mara, upiór, strzyga czy coś w tym rodzaju. Twarz miała sinoszarą, oczy podmalowane czernią, a na policzku głęboką szramę. Masakra!

– I jak wyglądam? – zapytała, wpychając się przed moje lustro.

– Jezu, Ala! Nie wychodź dziś na ulicę, bo możesz kogoś przyprawić o atak serca!

Śmiała się.

– Czyli jest okej?

– Nawet więcej niż okej – przyznałam.

– Dobra, to pędzę, bo kumple już czekają.

– Jeśli oni też są tacy straszni, to boję się was spotkać o północy!

– Spoko. W razie czego powiemy ci, kto jest kim.

– A Kinga się was nie boi?

– No coś ty! Śmieje się i też chce, żebym ją tak umalowała!

– Zajmiesz się nią?

– Przygarniemy i ją, i jej koleżankę Monikę.

– Już przyszła? Zaraz zejdę na dół się przywitać.

– Małolaty świetnie się bawią.

– Przyjdę za chwilkę, tylko skończę się malować.

Nasi goście przybyli około ósmej. Artur zdążył już opanować kuchnię i nawet całkiem ładnie nakrył stół. Powitałam gości tak, jak wypadało, czyli z szerokim uśmiechem. Wspólnik Artura, Marek, z żoną, do tego dwoje dawnych znajomych męża, których dotąd nie miałam okazji poznać. Jakoś tak wyszło, że Artur ich zaprosił, bo ostatnio odnowili kontakty. Przyszedł jeszcze mój brat z bratową i byliśmy w komplecie. Osiem osób to i tak kres wytrzymałości naszego stołu. Zapłonęły świece, polało się wino i zaczęliśmy gadać.

To wszystko nawet mi się podobało. Zapomniałam o niefortunnej rozmowie z Arturem i doceniłam jego starania, by sylwestrowa kolacja wypadła jak należy.

Jedzenie było super, wszyscy rzucili się na łososia, którego nie wiem za co Artur kupił w ostatniej chwili. Był też bigos, który sam zrobił, gorące kiełbaski, dwie różne sałatki i całe mnóstwo zimnych zakąsek. Schaby w galarecie, korniszony, papryczki, grzybki i tak dalej. Ciekawe, skąd wziął na to kasę, skoro jeszcze nie zapłaciliśmy za gaz? Nie zamierzałam torturować się tym pytaniem, bo przy stole siedzieli nasi goście i chyba od razu znaleźli wspólne tematy.

Około dwudziestej drugiej byłam już na lekkim rauszu, choć przyjęcie dopiero zaczynało się rozkręcać. Okazało się, że znajomy Artura jest policjantem, co bardzo mnie zaciekawiło, bo w tym domu jeszcze nigdy nie było żadnego gliny, poza małym incydentem, kiedy to cała ekipa posterunku wpadła tu nocą z powodu włamania. Tyle że włamywacz był nie u nas, ale obok, u mojego brata, i brat go sam ubezwłasnowolnił, a ja tylko zadzwoniłam na policję. Pomylili adresy i weszli najpierw do nas, z pałkami i bronią w rękach. Zdążyłam krzyknąć, że to nie ten dom i że na górze śpią dzieci, a wtedy zbiegli po schodach z pytaniem, gdzie wobec tego jest włamywacz. Wszystko zakończyło się nieprzespaną nocą i aresztowaniem kompletnie zdezorientowanego ćpuna, który zakradł się do domu mojego brata i słuchał jego płyt, podjadając znalezione w lodówce rybki w sosie pomidorowym.

Teraz miałam okazję spotkać prawdziwego glinę, w dodatku takiego od spraw kryminalnych. Szkoda, że wcześniej nie zapytałam Artura, kim będą ci nowi goście, bo może trochę lepiej bym się do tego spotkania przygotowała. Najwyraźniej mój mąż chciał, żeby to była niespodzianka.

Słuchałam opowieści Konrada – bo tak miał na imię pan porucznik – z wypiekami na twarzy. Jego żona Arletta, ładnie uczesana drobna blondynka, wydawała się tym już zmęczona, ale wszyscy pozostali zachęcali go do dalszych wynurzeń. Nie zdradzał bynajmniej tajemnic służbowych. Mówił ogólnie o pracy w wydziale kryminalnym, bo dla nas wszystkich była to nowość i próbowaliśmy jak najwięcej z niego wyciągnąć.

– Moja żona chciała kiedyś rysować portrety pamięciowe – wypalił w pewnym momencie Artur.

– O, to ciekawe. Naprawdę?

Miałam ochotę kopnąć go pod stołem, ale siedział za daleko. Jak mógł coś takiego powiedzieć!

– Może i chciałam. – Próbowałam wybrnąć z sytuacji. – Ale mi przeszło.

– Ej, nie żartuj! A ten portret, który namalowałaś przedwczoraj? – krzyknął mój mąż, już niestety dobrze rozkręcony winem.

Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym popełniła przestępstwo. Nie piłam zbyt wiele, oszczędzając siły na szampana, ale teraz naprawdę poczułam się głupio. Jak mógł mi to zrobić?

– E, to nic takiego… Namalowałam po prostu portret przypadkowo spotkanej kobiety – tłumaczyłam się.

– Chętnie bym go zobaczył – powiedział Konrad.

– Kochanie, daj spokój – wtrąciła się Arletta.

– To najlepszy portret, jaki moja żona kiedykolwiek namalowała – odezwał się natychmiast Artur.

– Jeśli chcecie odwiedzić moją pracownię, zapraszam – stwierdziłam, wzruszając ramionami.

– Z ogromną chęcią. Do północy zostało jeszcze sporo czasu, a malarstwo od dawna mnie interesuje – stwierdził pan porucznik.

– Tylko że ja już od lat nie maluję i nie ma tam za wiele do oglądania… – Próbowałam się wytłumaczyć.

– Ale ten portret… – powtórzył Artur. – Musicie go zobaczyć, jest niesamowity!

Miałam ochotę go udusić. Ale nic z tego, bo goście już się podnosili z krzeseł i nie było odwrotu. Później z nim porozmawiam. Tymczasem ruszyli za mną do pracowni z kieliszkami w dłoniach, jakby wybierali się na wernisaż.

Zapaliłam światło i rozbawiony tłumek podchmielonych gości wtargnął do mojego prywatnego sanktuarium, burząc jego intymność. Brat z bratową, Marek z żoną i tych dwoje nowych. Czułam się jak na obronie pracy magisterskiej.

Ale gdy tylko przesunęłam sztalugę w obręb światła, ich radosne głosy ucichły.

Mój brat odezwał się pierwszy.

– Znakomity portret. Kto to?

Milczałam.

Bratowa, która nigdy jeszcze nie pochwaliła żadnej mojej pracy, tym razem przemówiła:

– A czy to ważne? Ten portret jest jakiś… Jakby nie z tej ziemi! – krzyknęła, po czym wylała pół kieliszka wina na podłogę.

– Moim zdaniem jest niezwykły – rzekł wspólnik Artura, a jego żona tylko pokiwała głową, że też się z tym zgadza.

– Czy mógłbym go obejrzeć z bliska? – zapytał pan porucznik Konrad.

– Proszę – powiedziałam. „To policjant, lubi dokładnie się wszystkiemu przyjrzeć”, pomyślałam.

Podszedł i przypatrywał się nieznajomej z obrazu. Chyba nie oceniał mojej kreski ani faktury farby na płótnie. Patrzył na nie inaczej, tak, jak się patrzy na… dowód rzeczowy? Zdjęcie przestępcy? Wizerunek zaginionej osoby? Nie wiem, ale jego twarz nagle przybrała śmiertelnie poważny wyraz.

Oddalił się od obrazu i przez moment stał nieruchomo. Bałam się, że za chwilę mnie aresztuje za pomoc w zbrodni albo za ukrywanie przestępcy.

– Wspaniały portret – oznajmił w końcu. – Ma pani wielki talent.

Wróciliśmy na górę, żeby nie przegapić północy. Kiedy wybiła, otworzyliśmy szampana i zaczęliśmy sobie składać życzenia. Jak to bywa w takich chwilach, każdy całował każdego.

Kiedy wreszcie przyszła kolej na pana policjanta, czułam się nieco dziwnie, bo to w końcu zupełnie obcy człowiek. Cmoknęłam go lekko w policzek, z pewną dozą niepewności, czy wypada. Jego śliczna partnerka w tej samej chwili bez oporów całowała mojego męża.

Chwilę później wyszliśmy do ogrodu, gdzie już rozpanoszyła się straszliwie rozbawiona młodzież. Noc była jasna, księżycowa, więc można było dokładnie się im przyjrzeć. W tym świetle krew, którą malowałam na ich koszulkach, wydawała się niemal czarna. Nasi goście początkowo nie wiedzieli, co się dzieje, ale szybko wyjaśniłam, że to nasze dzieciaki i ich koledzy poprzebierani za postacie z filmów grozy. Jeden z nich nawet przyszedł z kosą, wyglądał jak śmierć!

Kiedy mój brat odpalił pierwszą racę, a na niebie pojawiły się rozbłyski, rozległy się chóralne okrzyki zachwytu.

Uściskałam Alę i Kingę. Nasza młodsza córka też zdążyła się przebrać za jakąś strzygę. Razem z koleżanką pozakładały na siebie stare prześcieradła i rozczochrały włosy. Namówiły też Alę, by zrobiła im ten upiorny makijaż. Dla mnie najważniejsze było jednak, że traktowały to wszystko jako zabawę i miały do tego dystans.

Kiedy już się z nimi wyściskałam, zadzwoniłam z mojej nowiutkiej komórki do rodziców.

– Hej, nie śpicie? – Wolałam się upewnić.

– Nie, skądże. Oglądamy fajerwerki przez okno. O! Ale teraz piękny poleciał! A co tam u was? Dobrze się bawicie?

– Jest super, mamo! Wszystkiego najlepszego w nowym roku! I tacie też przekaż!

– Nawzajem. Wpadniecie jutro na obiad?

– O której?

– O piętnastej.

– Mamo, a kiedy mamy się wyspać?

– No dobrze, o szesnastej?

– To już brzmi rozsądniej. Przyjedziemy. To do jutra!

Moi rodzice pobrali się pierwszego stycznia, i co roku w sylwestra musimy się pilnować, żeby nie przesadzić, bo jeśli nie pojedziemy na obiad do mamy, to się na nas pogniewa. Swoją drogą jak można wziąć ślub pierwszego stycznia? W dodatku nie mają żadnych zdjęć z tego ślubu, bo fotograf był pijany po sylwestrowej balandze i wszystkie ujęcia prześwietlił.

Kiedy skończyły się fajerwerki, wróciliśmy do ciepłego domu. Goście otrzepali buty ze śniegu i niczym wygłodniałe wilki rzucili się na drinki i przekąski. Jedzenie dopiero teraz zaczęło znikać ze stołu, najwyraźniej ta godzina na mrozie zaostrzyła wszystkim apetyt. A skoro już wypiło się tyle szampana, to w ekspresowym tempie wszyscy zgodnie przeszliśmy na ty.

Konrad opowiadał o niewyjaśnionych zbrodniach, mój brat o niewyjaśnionych obiektach latających, a moja bratowa o niewyjaśnionych chorobach. Ujmując rzecz najkrócej: wszyscy się rozgadali i zrobiło się gwarno. I tak było aż do czwartej nad ranem.

Poczułam się zmęczona tym całym harmidrem i w końcu pod byle pretekstem oddaliłam się, żeby trochę odpocząć od tego zgiełku. Zeszłam do pracowni, zapaliłam światło i dotknęłam płótna, żeby sprawdzić, czy schnie. Chyba schło dobrze, bo na moim palcu nie było śladu mokrej farby.

Nie mogłam przestać o niej myśleć, nawet kiedy na górze było tak wesoło i ponad stołem krzyżowało się tyle ciekawych tematów.

– Kim jesteś? – powiedziałam na głos do kobiety na obrazie.

Nagle poderwałam się przerażona.

– Też chciałbym to wiedzieć.

To był głos Konrada, który stał tuż za mną.

– Przestraszyłeś mnie – powiedziałam.

– Przepraszam. Ale widziałem, jak się wymykasz, i pomyślałem, że tu cię znajdę.

– Wiesz, kim ona jest? – zapytałam. Widziałam, jak zareagował na mój obraz parę godzin wcześniej.

– Nie, ale mam wrażenie, że gdzieś już widziałem tę twarz.

Podszedł do płótna.

– Te oczy i włosy mocno zapadają w pamięć. Ale nie pamiętam, gdzie je widziałem. A ty gdzie ją spotkałaś? – spytał.

– Na torach kolejowych. Tu, niedaleko nas.

– Niesamowite. I namalowałaś ją tak po prostu, bez powodu?

– Nie wiem. Czułam, że muszę ją uwiecznić, zanim zapomnę. Wydała mi się ciekawa, i tyle. Zwłaszcza że spotkałam ją w dość niezwykłych okolicznościach.

– Chodzi o to miejsce?

– Owszem. Stałam przy rogatce i czekałam, aż przejedzie pociąg. Sypał gęsty śnieg, a ja marzłam i przypomniałam sobie wypadek sprzed kilkunastu lat. To było dawno, ale do dziś czuję się nieswojo, kiedy muszę tamtędy iść. Słyszałeś o tym? Samochód wjechał na tory, cała rodzina zginęła.

– Masz na myśli ten wypadek z czasów komuny? Coś o nim słyszałem, ale nie kojarzę szczegółów, to stare dzieje.

– Szary wartburg wjechał na tory prosto pod pociąg. Od tego czasu zawsze zamykają ten przejazd z dużym wyprzedzeniem. Jakby ciążyła nad nim klątwa.

– Coś słyszałem, ale nie dam głowy, czy na pewno o tym wypadku. Jeśli chcesz, mogę poszperać w dokumentach. Tylko dlaczego ci na tym zależy?

– Właściwie nie mam pojęcia. Może po prostu mnie ta historia zaintrygowała.

– To może spotkamy się za kilka dni?

– Nie widzę przeszkód, ale…

– Może do tego czasu odświeżę sobie pamięć. Proszę, to moja wizytówka. Czy mógłbym także prosić o twój telefon?

– Dobrze.

Napisałam na kartce numer mojej komórki.

– Dzięki.

– Zadzwonię, jak się czegoś dowiem – powiedział Konrad.

– Super. A teraz wracajmy do gości, bo chyba się bez nas nudzą – zażartowałam.

Wcale się nie nudzili. Blond Arletta już prawie siedziała na kolanach mojego męża. Prawie, bo na razie się o niego opierała i prezentowała swoje czerwone paznokcie. Jeszcze chwila, a na niego wskoczy. Mój brat w tym samym czasie jak w transie wykładał teorię względności Einsteina Markowi, który udawał, że coś z tego rozumie. Bratowa paliła papierosa, zagryzając korniszonem. Generalnie: widok typowy dla końcówki imprezy. Wszyscy mieli już nieźle w czubie i należało się w końcu rozejść. Tylko jak to obwieścić gościom, kiedy na stole stały jeszcze niedopite drinki i całe mnóstwo zakąsek?

Na szczęście dzieciaki skończyły swoją imprezę dwie godziny wcześniej i grzecznie rozeszły się do domów. Ala i Kinga padły w swoich pokojach i uspokoiłam się, widząc je śpiące, choć w nie do końca zmytym makijażu.

Około piątej nad ranem nasi dorośli goście zaczęli dzwonić po taksówki. Niestety wszystkie były zajęte i podjechały dopiero o szóstej. Brać się rozpierzchła, a my zostaliśmy z totalnym bajzlem, ale nie miałam siły go tknąć.

28 grudnia 1981

Jerzy wstał o szóstej rano i wyjrzał przez okno w nadziei, że wóz opancerzony zniknął. Było jeszcze ciemno, ale biel śniegu i światło jedynej okolicznej latarni sprawiały, że widoczność była całkiem dobra. Skot nadal tam stał, z tą tylko różnicą, że teraz pokrywała go jeszcze grubsza warstwa śniegu. Spojrzał też na parking przed ich blokiem, o ile można było tak nazwać kilka nierówno ułożonych betonowych płyt. Jego stary wartburg stał pomiędzy innymi autami i wyglądał jak eskimoskie igloo. Znowu będzie musiał wyjść wcześniej, żeby odkopać i rozmrozić samochód. Anna jeszcze spała, ich córka też, ale nie miał wyboru. Musiał zasuwać do pracy.

Zapalił światło w niewielkiej kuchni i postawił czajnik na kuchence. Otworzył lodówkę i wściekł się, bo znowu nie paliła się w niej lampka, a do tych cholernych radzieckich lodówek nie dało się dokupić nowej żarówki! Po ciemku namacał ser i kawałek mielonki, z szafki wyjął masło i chleb. Starał się nie robić hałasu, ale i tak obudził żonę. Weszła do kuchni cicho jak duch.

– Ja przygotuję śniadanie. Idź do łazienki, bo inaczej nie zdążysz.

– Nie chciałem cię budzić.

– I tak nie spałam prawie całą noc. – Ziewnęła przeciągle.

– Ja też. Nie da się spać, kiedy to cholerstwo wciąż tam stoi…

Umył się, wypił herbatę, ucałował żonę, wziął kanapki i założył buty.

– A mamy coś dla Cezarego? – spytała szeptem, żeby nie zbudzić dziecka.

– Cholera. Postaram się coś kupić po pracy. Ale co?

– Mamy jeszcze ten winiak w barku. Gdybyś niczego nie dostał…

– Zobaczymy. Och, zapomniałbym… Możesz mi nalać wrzątku do butelki?

– Jasne.

Poszła do kuchni i po chwili wróciła z butelką gorącej wody.

– Mam nadzieję, że nie zamarzł na amen. To pa. Będę o czwartej. – Ucałował ją na do widzenia.

– Leć już!

Przed blokiem stał rząd zaśnieżonych syrenek, trabantów i innych podobnych aut. Najbardziej wytworne wśród nich były fiaty 126, zwane maluchami. Na Jerzego czekał jednak dość już rzadki w tamtych latach pojazd: szaro-biały wartburg rodem z NRD. Kochał to auto, ale ono raczej nie odwzajemniało jego uczuć. Co chwilę coś w nim nawalało. Wytrwale naprawiał je jednak od kilku lat i dbał o nie jak o własne dziecko. Niestety o luksusie takim jak garaż nie było nawet co marzyć.

Najpierw próbował otworzyć drzwi. Zamek był zamarznięty, wylał więc zawartość przyniesionej z domu butelki i po chwili lód odpuścił. Następnie wsiadł do środka i uruchomił silnik. Dzięki Bogu rozrusznik jeszcze działał, akumulator też. Z rury wydechowej natychmiast zaczęło dymić jak z komina w Nowej Hucie. Uradowany Jerzy zostawił auto na chodzie i zajął się odśnieżaniem. Obok jego sąsiedzi robili to samo. Auta ryczały, dymiły i się grzały, a za nimi wciąż stał ten tajemniczy wojskowy wóz, jakby jeszcze spał. On nie musiał nigdzie jechać do roboty.

Najgorsze było skrobanie szyb. Jerzy używał do tego starej ekierki, którą kiedyś w szkole kreślił trójkąty na lekcjach geometrii. Teraz okazała się niezastąpiona.

W końcu wyjechał po nierównych betonowych płytach i niebawem był już na ulicy, między tramwajem a grupką marznących na przystanku pieszych. „Ci mają jeszcze bardziej przerąbane”, pomyślał, kiedy w jego aucie powoli robiło się ciepło.

Pracował w firmie telekomunikacyjnej jako elektryk, ale w wolnym czasie pomagał też Cezaremu w małym „własnym interesie”, prowadząc z nim sklepik spożywczy. Na razie nie było z tego wielkiego pożytku, ale zawsze warto kombinować na wypadek utraty stałej posady.

Jadąc do pracy, myślał, że jednak nie wszystko w tym kraju zamarzło. Jego firma właśnie zamierzała wypuścić na rynek całkiem nowy typ telefonu. Sam chciałby mieć taki w domu, choć póki co nawet jeszcze nie mieli z Anką podłączonych kabli. Ale w firmie obiecali mu, że dla pracowników są jakieś ekstrapriorytety i wkrótce będą mieli w domu własny telefon. Miał nadzieję, że to będzie ten nowy model o wdzięcznej nazwie Tulipan, z klawiaturą zamiast tradycyjnej tarczy.

Wartburg zdążył się już rozgrzać i całkiem dobrze radził sobie na śliskiej nawierzchni. Jerzy zaparkował przed budynkiem Teletry, zamknął auto i pobiegł zarabiać na utrzymanie rodziny.

Miał własny kąt w tym ogromnym budynku. Co prawda dzielił pokój z paroma kolegami, ale to i tak było lepsze niż praca na wyjazdach, polegająca na sprawdzaniu łączy kablowych w rozmaitych miejscach w kraju. Był fachowcem od takich instalacji, teraz jednak siedział w biurze i jego praca polegała raczej na koordynowaniu pracy innych ludzi.

W południe wszedł do pokoju jego szef. Widząc Jerzego rozpartego wygodnie, z nogami na biurku, zapytał:

– Dlaczego nic nie robisz?

– Jak to nic nie robię? – oburzył się Jerzy. – Myślę przecież.

– Myślenie to głupie zajęcie – odpowiedział kierownik.

– Myślenie ma przyszłość, szefie – odparł natychmiast Jerzy.

– Ale nie tutaj. Idź i zobacz, co z tym zamówieniem na targi. Przecież musimy się jakoś pokazać!

Chodziło mu o poznańskie targi telekomunikacyjne. Jerzy miał przygotować na tę okazję wszystko od a do zet.

– Spokojnie, szefie – powiedział, zdejmując nogi z biurka. – Wszystko będzie gotowe na cacy. Właśnie dlatego teraz spędzam czas na myśleniu.

W drodze do domu zatrzymał się przed sklepem monopolowym, choć z trudem, bo chodnik był tak zaśnieżony, że wartburg ledwie się na niego wturlał.

Jerzy wszedł do środka z nadzieją, że kupi coś dla Cezarego na imieniny. Niestety było tylko piwo, w dodatku najgorsze z możliwych. Będą musieli odżałować ten winiak.

W kiosku obok kupił dwie paczki caro i gazetę. Wsiadł do auta i wrzucił wsteczny. Śnieg posypał się spod kół, ale wartburg dał radę i wyjechał.

Anka zrobiła na obiad pyry z gzikiem. Proste poznańskie danie z tradycjami. Nie było potrzeby specjalnie kombinować, bo przecież wybierali się na imieninowe przyjęcie. A imieniny to okazja, gdy na stole, nawet podczas totalnego niedostatku, pojawiają się rzeczy niemożliwe.

– W monopolowym nie było nic sensownego – powiedział Jerzy.

– Już zapakowałam ten winiak – odparła przewidująca Anna.

Ich córeczka siedziała na drewnianym krzesełku i bawiła się zupą.

– Cześć, malutka! – krzyknął Jerzy.

Roześmiała się od ucha do ucha. „Warto było wracać do domu”, pomyślał. Tylko ona się liczyła. A telefony z klawiaturą? Te mogły trochę zaczekać.

Około szóstej zapakowali się do samochodu. Jeszcze nie zdążył się zamienić w śnieżną zaspę, ale procedura i tak pozostała bez zmian. Zapalenie silnika, skrobanie szyby, odśnieżanie. Dziecko ulokowali na tylnym siedzeniu, wesolutkie, ubrane ciepło w czerwoną kurteczkę zdobytą z trudem na targu. Wkrótce wszyscy troje wyruszyli na przyjęcie do Cezarego.

Musieli się przedrzeć przez całe miasto, bo Cezary mieszkał na południu, a oni na północy. Dojechali jednak w miarę szybko i przed siódmą zatrzymali się pod domem przyjaciół. W rzeczywistości była to stara dwupiętrowa kamienica przypominająca śląskie familoki. Dębiec był bardzo zróżnicowaną dzielnicą. Obok starej fabrycznej zabudowy z czerwonej cegły tu i ówdzie stały nowe domy jednorodzinne, a czasami nawet całkiem spore wille z ogromnymi ogrodami, które jakoś nie pasowały do reszty otoczenia. Ogólnie było tam raczej biednie, bo wszyscy żyli z pracy w jedynej wielkiej fabryce, czyli w zakładach Hipolita Cegielskiego, gdzie powstawały nowe wagony i lokomotywy.

Cezary wybiegł z domu i pomógł gościom przebrnąć przez zaspy. Śnieg sypał gęstymi płatkami, tworząc całkiem miłą i romantyczną scenerię. Jerzy wysiadł i rozejrzał się dookoła.

– A tutaj ich nie ma? – zapytał swojego przyjaciela.

– Kogo?

– Pancernych.

– Za wąskie uliczki. Chodźcie! – krzyknął Cezary. Zaraz po tym wyciągnął z auta swoją ukochaną chrześniaczkę, śliczną rudowłosą Basieńkę o twarzy aniołka.

– Witaj, moja mała. Mamy dla ciebie z ciocią niespodziankę!

Pokiwała główką i roześmiała się słodko.

– Cieszę się, że wzięliście ją ze sobą – rzekł do gości. Uwielbiał tę małą istotę, bo sam też o takiej marzył.

Powiedzenie „Polak potrafi” w takich chwilach nabierało mocy. Cezary i Justyna postawili na stole roczny przydział dóbr. Gospodyni krzątała się w kuchni i nawoływała, by siadali, bo zaraz poda bigos.

Oprócz Jerzego i Anny było jeszcze tylko dwoje gości, zaprzyjaźnionych z gospodarzami sąsiadów. Mała Basia siedziała grzecznie na kanapie i bawiła się lalą, którą ze sobą przyniosła, dorośli natomiast wznieśli toast i w ożywieniu rozmawiali o tym, jak to źle się dzieje w ich kraju.

– A najgorsze jest to, że za dwie godziny musimy wracać do domu! – stwierdził Jerzy. Nie mógł nawet wychylić kielicha, przecież był kierowcą.

– Oj, Jureczku – zawołał Cezary. – Przecież możecie u nas przenocować. Jakoś się pomieścimy.

– Nawet o tym nie myśl. – Anna spojrzała na męża. Pokusa wypicia z kumplem widoczna była jak na dłoni.

– Dlaczego nie?

– Bo rano Jerzy musi jechać do pracy, a poza tym nie możemy wam robić kłopotu. No i Basia. Nie zaśnie nigdzie indziej niż we własnym łóżeczku.

– Trudno. – Cezary wzruszył ramionami. – Skoro tak, to skorzystajmy chociaż z tego, co mamy. – I natychmiast polał wszystkim po kielichu, oczywiście pomijając Jerzego.

Jedli, pili i cieszyli się z chwili oddechu. Rozmawiali o stanie wojennym, twierdzili, że to nie potrwa długo. Kobiety wymieniały się wiedzą, gdzie można jeszcze kupić przyzwoite mięso albo buty. Mała Basia w tym czasie rozsmarowywała tort na tapicerce, na co Justyna tylko machnęła ręką, choć wiedziała, że nieprędko kupią nową kanapę. Też kochała tę dziewczynkę. Razem z mężem trzy lata wcześniej trzymali ją do chrztu w zimnym kościele na Winiarach.

Teraz Justyna patrzyła na Basieńkę z podziwem. Jak ten czas prędko leci! Jeszcze niedawno była niemowlakiem, a teraz stała się taką panienką! I te rude loczki! Serce jej się ściskało z czułości na jej widok, rozmarzyła się. Od kilku lat starali się z Cezarym o dziecko, ale nic z tego nie wychodziło. Zaczęła chodzić do poradni. Leczyła się u znanego profesora, który oświadczył, że z medycznego punktu widzenia nie widzi powodów, aby nie mogła zajść w ciążę, i zaproponował, by Cezary też się przebadał. Gdy wspomniała o tym mężowi, to się wkurzył i obraził. Że niby co, nie wie, jak dzieci robić? I przynajmniej dotąd nie wykazał chęci pójścia na badania. Trudno. Może w końcu dojdą, co jest nie tak? Bez dziecka czuła się niespełniona.

Około dziewiątej Basia zaczęła ziewać i nawet zabawa z ciocią Justyną i prążkowanym kotem o imieniu Synuś nie była w stanie jej ożywić. Anna stwierdziła, że muszą się zbierać, choć przyjęcie dopiero się rozkręcało. Sama rzadko piła wódkę, więc teraz, po zaledwie dwóch kieliszkach, miała dobry humor i chciałaby jeszcze zostać. Ale Basia była najważniejsza, a poza tym ta przeklęta godzina milicyjna!

Kilka minut po dziewiątej ubrali Basię i podziękowali gospodarzom za miły wieczór. Cezary odprowadził ich do samochodu. Nadal mocno sypało, znowu trzeba było odśnieżyć auto. Mężczyźni zrobili to razem, rozsypując naokoło tumany puchu. Anna położyła córkę na tylnym siedzeniu, a sama usiadła z przodu. Pomachała jeszcze do Cezarego i zamknęła drzwi. Jerzy wsiadł i ruszyli.

Słabo widziała drogę, przednia szyba wciąż była zamarznięta.

– Ej, zatrzymaj się i oskrob jeszcze tę szybę! – powiedziała do męża. – Przecież nic nie widać!

– Jak wnętrze się trochę rozgrzeje, to sama odmarznie – stwierdził Jerzy. Siedział z nosem przy kierownicy i wypatrywał drogi przez wąską rozmrożoną szparkę.

– Nie wmawiaj mi, że coś widzisz! – krzyknęła przerażona.

– Widzę tyle, ile trzeba. Na drodze nie ma nikogo oprócz nas. Spokojnie, zaraz rozmarznie.

– To chociaż jedź powoli – poprosiła.

Na ulicach panowały pustki. W grudniu tego roku nikt o tej porze nie wychylał z domu nosa. Za chwilę miała się zacząć godzina milicyjna, więc życie zamierało.

Skręcili z ulicy Cisowej w Południową, widoczność wciąż była niewielka. Ale choć śnieg sypał prosto w okna samochodu, nadal trzymali się drogi. Anna obejrzała się na tylne siedzenie. Basia już zasypiała, zmęczona długim dniem.

W tym samym momencie w domu Cezarego Justyna krzyknęła:

– Lalka!

– Co? – spytał Cezary.

– Zapomnieli zabrać lalkę! A przecież bez niej Basia nie zaśnie!

– Daj mi ją. Dogonię ich.

– Zwariowałeś?

– Nie. O tej porze przejazd zawsze jest zamknięty, bo jedzie towarowy. Na pewno stoją na rogatkach – stwierdził i wybiegł z lalką Basi.

Na piechotę do przejazdu miał niewiele ponad dwieście metrów. Jeśli pociąg jechał o tej samej porze, co zawsze, to powinien ich jeszcze dogonić.

Tymczasem Jerzy i Anna posuwali się w żółwim tempie wciąż zamarzniętym autem. Anna wpatrywała się w płatki śniegu, jaskrawe w świetle reflektorów niczym miniaturowe meteoryty. Wycieraczki nie nadążały. W taką pogodę najlepiej było w ogóle nie wychodzić z domu. Teraz wspierała męża, jak tylko mogła.

Jerzy, niemal przylepiony do przedniej szyby, usiłował cokolwiek dojrzeć. Wiedział, że za chwilę powinien być przejazd przez tory. I był. Odetchnął z ulgą, że jest otwarty, bo nie był pewien, czy wyhamowałby, gdyby było inaczej.

– Spokojnie, kochanie – szepnął do zdenerwowanej żony. – Widzę drogę.

I to były ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Zdążył jeszcze zarejestrować nagły błysk z lewej strony i w tej samej chwili zapadła ciemność.