Upał - Marcin Ciszewski - ebook

Upał ebook

Marcin Ciszewski

4,5
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu.

Ma zapewnić bezpieczeństwo rozgrywanego na Stadionie Narodowym meczu Polska – Niemcy.

 

Trzy dni przed meczem w okolicach Dworca Centralnego szahid próbuje zdetonować ładunek wybuchowy.

Dzień później przy jednej ze stacji metra eksploduje podłożona przez terrorystów bomba i zabija kilku policjantów.

Ktoś włamuje się do systemu informatycznego stadionu. Mecz musi się jednak odbyć...

 

Drugie wydanie opatrzonej nową okładką powieści Marcina Ciszewskiego z Meteorologicznego

Cyklu, w skład którego wchodzą Wiatr, Mróz, Upał, Mgła i Deszcz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 443

Oceny
4,5 (197 ocen)
124
50
17
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kajko2015

Nie oderwiesz się od lektury

zwarta szybka akcja oj dzieje się
00
magda111a

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




MARCIN CISZEWSKI

Upał

 

 

© 2017 Marcin Ciszewski

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-645-2386-1

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Dzień „D” minus trzy

Męż­czy­zna nie rzu­cał się w oczy.

Może dla­te­go prze­szedł przez wszyst­kie kon­tro­le. Może wła­śnie z tego po­wo­du ża­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­spe­cja­li­zo­wa­nych służb po­rząd­ko­wych nie zwró­cił na nie­go uwa­gi.

Po­cząt­ko­wo sie­dział na jed­nej z głów­nych try­bun, mniej wię­cej po­środ­ku. Zda­wał się bez resz­ty po­chło­nię­ty ob­ser­wa­cją to­czą­ce­go się na mu­ra­wie po­je­dyn­ku. Jak ty­sią­ce lu­dzi do­oko­ła.

Jed­nak jego za­mia­ry były inne. Nie­spiesz­nym ru­chem wy­jął z wiel­kie­go ple­ca­ka ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Czerń lufy od­bi­ja­ła blask re­flek­to­rów, wy­cho­dzą­ce z po­jem­ni­ka i nik­ną­ce w ko­mo­rze na­bo­je lśni­ły me­ta­li­zu­ją­co. Męż­czy­zna wstał. Ro­zej­rzał się, chcąc naj­do­kład­niej wy­brać cel.

Dwa rzę­dy wy­żej do­strzegł mło­dą, cał­kiem ład­ną, mod­nie ubra­ną blon­dyn­kę. Le­ni­wie pod­niósł broń na wy­so­kość bio­der.

Po­cią­gnął za spust.

Stłu­mio­ny huk uto­nął we wrza­wie wy­wo­ły­wa­nej przez pod­nie­co­ny tłum. Ko­bie­ta do­sta­ła se­rię pro­sto w pierś, krew za­mgli­ła szkar­ła­tem, ochla­pu­jąc sie­dzą­cych obok są­sia­dów. Blon­dyn­ka przez chwi­lę sie­dzia­ła bez ru­chu, jak­by ani na mo­ment nie chcia­ła stra­cić z oczu roz­gry­wa­ją­ce­go się na bo­isku wi­do­wi­ska, po czym po­wo­li, nie­mal z nie­do­wie­rza­niem osu­nę­ła się na be­to­no­we pod­ło­że.

Broń ospa­le prze­su­nę­ła się w lewo. Są­siad ko­bie­ty zo­stał po­czę­sto­wa­ny dwu­krot­nie więk­szą por­cją na­boi – był po­tęż­nie zbu­do­wa­ny, na­le­ża­ło mu się wię­cej.

Męż­czy­zna ru­szył wzdłuż rzę­du po­kry­tych czer­wo­nym ma­te­ria­łem sie­dzeń. Łu­ski ryt­micz­nie wy­ska­ki­wa­ły z ko­mo­ry, na pły­cie boi­ska na­dal trwa­ła za­cię­ta wal­ka, dwu­dzie­stu dwóch współ­cze­snych gla­dia­to­rów wal­czy­ło do ostat­nie­go tchu, by za­spo­ko­ić gu­sta pu­blicz­no­ści.

A na try­bu­nach szła se­ria za se­rią.

W koń­cu tłum się ock­nął. Ktoś zwró­cił uwa­gę na ha­łas, ko­muś krew ochla­pa­ła ubra­nie, na ko­goś bez­wład­nie osu­nął się za­strze­lo­ny są­siad. I tłum ru­szył. Ze­rwał się do bie­gu w cał­ko­wi­tej ci­szy. W sku­pie­niu. Byle szyb­ciej. Byle da­lej od nie­po­zor­ne­go męż­czy­zny z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym grzmią­cym ni­czym wio­sen­na bu­rza. Po­tęż­ne gło­śni­ki sta­dio­nu zda­wa­ły się prze­no­sić dźwięk wy­strza­łów, wzmac­niać go, uwznio­ślać…

Ja­kub obu­dził się zla­ny po­tem. Jesz­cze dłu­go po otwar­ciu oczu i spusz­cze­niu bo­sych stóp na pod­ło­gę sie­dział na brze­gu łóż­ka i nie mógł uspo­ko­ić osza­la­łe­go bi­cia ser­ca. Na­dal był na sta­dio­nie, na­dal pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać sza­leń­ca, czy choć do­stać się w jego po­bli­że...

Cho­ler­ny sen.

Spoj­rzał na śpią­cą He­le­nę, po czym po­ło­żył się z po­wro­tem.

Wte­dy wró­ci­ła pa­mięć.

Przy­po­mniał so­bie ostat­ni mecz, de­cy­du­ją­cy o wyj­ściu z gru­py. I kar­ny. Ten kar­ny.

Tuż po tym kar­nym i koń­co­wym gwizd­ku Pol­ska eks­plo­do­wa­ła, a na­stęp­nie uto­nę­ła w ra­mio­nach eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

Fak­tycz­nie, był po­wód.

Jed­nak Ja­kub już nie za­snął. Le­żał bez ru­chu i my­ślał o męż­czyź­nie z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, krwi i swo­jej nie­moż­no­ści.

Dzień „D” minus dwa

1

Wiel­ka ni­czym trans­por­to­wiec pięść z pod­dźwię­ko­wą pręd­ko­ścią mi­nę­ła twarz Tysz­kie­wi­cza.

O włos.

Za­sta­na­wiał się, za któ­re aku­rat grze­chy przy­szło mu po­ku­to­wać tym ra­zem.

– Ręce wy­żej, cio­ciu – mruk­nął tań­czą­cy na ugię­tych no­gach Krzep­tow­ski.

Miał nad Tysz­kie­wi­czem miaż­dżą­cą prze­wa­gę wzro­stu, wagi, umie­jęt­no­ści i bo­jo­we­go in­stynk­tu. Wy­glą­dał jak przy­oble­czo­ny w gim­na­stior­kę Ter­mi­na­tor.

– Sam je­steś cio­cia. – Mó­wie­nie, a zwłasz­cza wy­gła­sza­nie cię­tych ri­post przy­cho­dzi­ło Ja­ku­bo­wi z tru­dem. Już po pro­wa­dzo­nej przez Krzep­tow­skie­go roz­grzew­ce miał wra­że­nie, że wy­plu­je płu­ca. Po kil­ku mi­nu­tach spa­rin­gu zy­skał pew­ność, że za chwi­lę umrze.

– Wy­nik nie­zgor­szy. – Krzep­tow­ski na­wet szyb­ciej nie od­dy­chał. Ru­chy miał mięk­kie, pie­kiel­nie szyb­kie. Cio­sy cel­ne i moc­ne. – Ale ge­ne­ral­nie far­ci­kiem pod­szy­ty…

– Do­brze gra­li po pro­stu.

Tysz­kie­wicz za­sło­nił się przed kom­bi­na­cją dwóch pro­stych i sier­po­we­go. Od­rzu­ci­ło go o metr. Na­dal nie mógł dojść, co tu robi. Po­tem so­bie przy­po­mniał: fi­zycz­ny ból i zmę­cze­nie po­zwa­la­ły choć na chwi­lę za­po­mnieć o in­nych spra­wach.

Wczo­raj przez cały mecz wła­ści­wie stał. To zna­czy w tym sen­sie, że nie sie­dział. Trud­no bo­wiem jego za­cho­wa­nie na­zwać sta­niem w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu – ak­tyw­ność ży­cio­wa Ja­ku­ba skła­da­ła się przede wszyst­kim z pod­sko­ków, za­ła­my­wa­nia rąk, wy­gra­ża­nia pię­ścią albo rzu­ca­nia się w ra­mio­na rów­nie jak on nie­spo­koj­nej żony.

Oczy­wi­ście w tym cza­sie po­wi­nien być w fir­mie.

Jed­nak Krzep­tow­ski, któ­ry w znacz­nie mniej­szym stop­niu był owład­nię­ty pił­kar­ską ma­nią, wy­pchnął go do domu, tłu­ma­cząc, że nic się nie sta­nie, je­śli aku­rat w tym mo­men­cie Tysz­kie­wi­cza nie bę­dzie na po­ste­run­ku. Wszyst­kie sek­cje peł­ni­ły dy­żur non stop (fak­tem jest, że na ogół z no­sem w te­le­wi­zyj­nych ekra­nach), więc obec­ność sze­fa i tak nie mia­ła więk­sze­go zna­cze­nia. Ja­kub ła­two się zgo­dził: obie­cał mieć włą­czo­ną ko­mór­kę i czym prę­dzej po­je­chał do domu. He­le­na, chwi­lo­wo za­po­mi­na­jąc o co­dzien­nych pro­ble­mach, po­wi­ta­ła go z lek­kim roz­tar­gnie­niem, już od pro­gu ra­por­tu­jąc po­da­ny nie­daw­no skład Po­la­ków oraz wy­stę­pu­ją­ce jej zda­niem szan­se zwy­cię­stwa. Po­wie­dzieć, że He­le­na Be­re­zo­wiec, naj­wy­bit­niej­sza w Pol­sce ma­lar­ka, żona Ja­ku­ba i przy­szła mat­ka jego dziec­ka, jest ki­bi­cem pił­ki noż­nej, to nie po­wie­dzieć ni­cze­go. He­le­na żyła pił­ką, eks­cy­to­wa­ła się nią, po­tra­fi­ła po bla­dy świt dys­ku­to­wać o niu­an­sach tak­tycz­nych pra­wi­dło­wo dzia­ła­ją­cej obro­ny i spo­so­bach szyb­kie­go prze­cho­dze­nia do kontr­ata­ku. Była eks­per­tem i mia­ła ty­po­wą dla praw­dzi­we­go ki­bi­ca umie­jęt­ność trzy­ma­nia na po­do­rę­dziu ró­żo­wych oku­la­rów, co aku­rat w przy­pad­ku pol­skiej re­pre­zen­ta­cji bar­dzo czę­sto się przy­da­wa­ło. Sta­no­wi­ła kli­nicz­ny przy­kład ki­bi­ca to­tal­ne­go.

Na czas me­czu za­po­mnia­ła o swo­im sta­nie. Nie czu­ła fi­zycz­ne­go dys­kom­for­tu, ale nie­mal pła­ka­ła, gdy Po­la­cy prze­gry­wa­li, na­to­miast każ­da strze­lo­na przez nich bram­ka przy­pra­wia­ła ją o eks­ta­zę. Ja­kub mu­siał wręcz ha­mo­wać wy­bu­chy nad­mier­ne­go en­tu­zja­zmu. Po ostat­nim gwizd­ku sę­dzie­go rzu­ci­li się so­bie w ra­mio­na, pi­ja­ni ra­do­ścią (Ja­kub nie tyl­ko). Po­tem, po wy­słu­cha­niu cha­otycz­nych ko­men­ta­rzy i wy­wia­dów z nie­mo­gą­cy­mi zła­pać tchu, ale uśmiech­nię­ty­mi pił­ka­rza­mi, po­szli do sy­pial­ni i daw­no nie było im ze sobą tak do­brze.

To było wczo­raj.

Dzi­siej­szy ra­nek nie przy­no­sił żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej.

– Do­brze za­gra­ją, jak będą mie­li przy­naj­mniej kil­ku do­brych pił­ka­rzy – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Na­wet naj­bar­dziej za­żar­ta wal­ka – a pro­wa­dzo­na w tym mo­men­cie z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła do tej ka­te­go­rii – nie była w sta­nie od­wieść go od sta­ran­no­ści wy­mo­wy i pra­wi­dło­wej in­to­na­cji. Żad­ne­go szar­pa­nia fra­zy, skra­ca­nia wy­ra­zów czy nie­chluj­nej skład­ni.

Ter­mi­na­tor się za­mach­nął.

Cios do­szedł.

Tysz­kie­wicz stęk­nął głu­cho, po czym in­stynk­tow­nie od­sko­czył: na tyle jesz­cze star­czy­ło sił. Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał chwi­li od­po­czyn­ku.

– Głu­piś – jęk­nął po chwi­li, bo bar­dziej niż od­po­czyn­ku po­trze­bo­wał zwy­cię­stwa. A kon­ty­nu­owa­nie roz­mo­wy w ta­kich wa­run­kach po­czy­ty­wał so­bie za suk­ces. Krzep­tow­ski przy­glą­dał się mu jak rzad­kie­mu oka­zo­wi owa­da. Nie ata­ko­wał. Na­wet opu­ścił ręce. – Może mie­li tro­chę far­ta, ale ak­cje się kle­iły. Od­da­li kil­ka­na­ście strza­łów na bram­kę…

Tysz­kie­wicz z wy­sił­kiem ru­szył do przo­du i wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Pisz­czel tra­fi­ła w udo prze­ciw­ni­ka. Rów­nie do­brze mo­gła­by tra­fić w be­to­no­wy słup.

Krzep­tow­ski sko­czył i zła­pał Ja­ku­ba za gło­wę. Bez więk­sze­go tru­du zgiął mu kark. Tysz­kie­wicz do­sko­na­le nie­ste­ty zda­wał so­bie spra­wę, co za chwi­lę na­stą­pi: ko­la­no na­past­ni­ka pój­dzie w górę i że­gnaj, mat­ko zie­mio…

– Co? – za­py­tał Tysz­kie­wicz kil­ka se­kund póź­niej.

Ko­la­no zo­sta­ło tam, gdzie było, Krzep­tow­ski nie skoń­czył tech­ni­ki. Stał metr da­lej i przy­glą­dał się Ja­ku­bo­wi.

– Mó­wię, że twój te­le­fon dzwo­ni.

– Ach. Te­le­fon.

Ja­kub wy­pro­sto­wał się z naj­wyż­szym tru­dem. Sala tre­nin­go­wa ko­ły­sa­ła się ni­czym okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. Wpa­da­ją­ce przez duże okna ja­sne świa­tło po­ran­ka spra­wia­ło wra­że­nie po­ża­ru. Po­przed­niej nocy Ja­kub spał czte­ry go­dzi­ny. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie naj­wy­żej po pięć. Ża­den or­ga­nizm, zwłasz­cza po trzy­dzie­st­ce, nie lubi, gdy go tak trak­to­wać.

– Mógł­byś w koń­cu zmie­nić re­per­tu­ar – mruk­nął Krzep­tow­ski.

Na­wet się nie spo­cił. A spać nie mu­siał w ogó­le. Był naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem, ja­kie­go Ja­kub znał. A może i naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem w ogó­le.

Tysz­kie­wicz sku­pił się. Rze­czy­wi­ście. Riff Smo­ke on the wa­ter brzmiał co­raz gło­śniej.

– Masz coś prze­ciw­ko Pur­plom? – za­py­tał.

Chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do ław­ki. Cał­kiem jesz­cze nowa no­kia pod­ska­ki­wa­ła, jak­by mia­ła ocho­tę uciec i wię­cej nie oglą­dać ta­kich wy­czy­nów swo­je­go wła­ści­cie­la. Ale gra­ła pięk­nie. Po­li­fo­nicz­ne brzmie­nie zo­sta­ło nie­zwy­kle wier­nie od­wzo­ro­wa­ne.

– Coś taki zdy­sza­ny? Dzwo­nię nie w porę? – Głos Smo­try­cza brzmiał rześ­ko i moc­no.

Bio­rąc pod uwa­gę, że do­pie­ro kil­ka mi­nut temu wy­bi­ła siód­ma rano, było to zgo­ła nie­ty­po­we. Smo­trycz z re­gu­ły miał kło­pot, by wejść na ob­ro­ty przed dwu­na­stą w po­łu­dnie.

– Sta­szek pró­bu­je mnie za­bić. – Tysz­kie­wicz sta­rał się zła­pać od­dech.

Krzep­tow­ski skrzy­wił się i roz­po­czął run­dę z wi­szą­cym nie­opo­dal wor­kiem tre­nin­go­wym. Trud­no było uchwy­cić wzro­kiem ru­chy rąk. Wo­rek tyl­ko dla­te­go nie padł nie­przy­tom­ny na de­ski, że wor­ki z re­gu­ły nie pa­da­ją nie­przy­tom­ne na de­ski ani na nic in­ne­go.

– Po­gra­tu­lo­wać am­bi­cji. Mnie, od­kąd skoń­czy­łem z tymi wy­głu­pa­mi, moc­no ulży­ło.

– Je­steś w ro­bo­cie?

– Ow­szem. Słu­chaj... te po go­dzi­nach to nad­go­dzi­ny. A te przed?

– O czym ty mó­wisz?

– Pod­go­dzi­ny? Wiesz, ten czas, kie­dy czło­wiek, za­miast le­żeć w łóż­ku, od­gnia­ta dupę przed służ­bo­wym kom­pu­te­rem.

– Prze­cież wiesz, że nie pra­cu­je­my dla pie­nię­dzy, tyl­ko dla ochro­ny na­szych ro­da­ków, by mo­gli w spo­ko­ju żyć i pra­co­wać...

Śmiech Smo­try­cza był na­praw­dę szcze­ry.

– Lu­bię two­je po­czu­cie hu­mo­ru – po­wie­dział po chwi­li.

Tysz­kie­wi­czo­wi w tym cza­sie uda­ło się wy­rów­nać od­dech, choć wie­dział, że twarz prze­sta­nie mu pło­nąć do­pie­ro za ja­kiś czas. W ko­ściach ćmi­ło, bo­la­ła go noga. Czuł, że żyje. Kon­kret z ga­tun­ku kon­tro­wer­syj­nych, ale za­wsze.

– Może byś przy­je­chał do fir­my?

– Mój dzień pra­cy za­czy­na się za trzy kwa­dran­se. – Już wie­dział, że musi się zbie­rać. Znał Smo­try­cza od lat. Za pa­ra­wa­nem wy­głu­pów z re­gu­ły kry­ło się coś waż­ne­go.

– Przy­jedź. – Smo­trycz spo­waż­niał. – Zna­la­złem szajs, któ­ry mi się bar­dzo nie po­do­ba.

Trzask.

– No? – za­py­tał Krzep­tow­ski, po czym przy­ło­żył wor­ko­wi pra­wym sier­po­wym, od któ­re­go za­drża­ły ścia­ny.

– Zbie­ra­my się. – Ja­kub wes­tchnął i ru­szył w stro­nę szat­ni.

– Na­wet po­tre­no­wać nie moż­na. – Krzep­tow­ski skrzy­wił się, przyj­rzał kry­tycz­nie wor­ko­wi (któ­ry ko­ły­sał się w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, lek­ko tyl­ko zgrzy­ta­jąc łań­cu­chem, na któ­rym był za­wie­szo­ny), po czym za­czął ścią­gać piąst­ków­ki.

2

Słoń­ce roz­świe­tla­ło upal­ną i nie­co przy­ku­rzo­ną pa­no­ra­mę war­szaw­skie­go po­ran­ka. Ko­mu­ni­ka­ty me­teo były cał­ko­wi­cie jed­no­znacz­ne: choć do­tych­cza­so­we dzien­ne tem­pe­ra­tu­ry prze­kra­cza­ły trzy­dzie­ści stop­ni, praw­dzi­we upa­ły do­pie­ro mia­ły na­dejść. Dziś, naj­póź­niej ju­tro. Ra­dzo­no trzy­mać się miejsc za­cie­nio­nych i wle­wać w sie­bie znacz­ne ilo­ści pły­nów.

Tym ra­zem nikt nie zwra­cał uwa­gi ani na wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rę, ani na smród roz­grza­ne­go as­fal­tu, ani na kurz. Uli­ca w dal­szym cią­gu żyła wczo­raj­szym zwy­cię­stwem. Kie­row­cy po­ro­zu­mie­wa­li się wy­łącz­nie za po­mo­cą klak­so­nów i wy­cią­gnię­tych ku gó­rze kciu­ków. Zde­cy­do­wa­na więk­szość po­jaz­dów przy­ozdo­bio­na zo­sta­ła na­ro­do­wy­mi bar­wa­mi: od ma­leń­kich cho­rą­gie­wek, przy­cze­pio­nych pla­strem do fra­mu­gi drzwi, po po­tęż­ne sztan­da­ry, któ­rych nie po­wsty­dził­by się krą­żow­nik. Obcy lu­dzie pa­da­li so­bie w ra­mio­na i po­kle­py­wa­li się po ple­cach, uśmie­cha­jąc się, wy­mie­nia­jąc mniej lub bar­dziej fa­cho­we uwa­gi, a na ko­niec ży­cząc so­bie wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Przez otwar­te okna ry­cza­ły ra­do­sne ko­men­ta­rze czo­ło­wych pu­bli­cy­stów wszyst­kich bez wy­jąt­ku me­diów elek­tro­nicz­nych. Ogól­nie i dzien­ni­ka­rze, i wy­posz­cze­ni wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ro­da­cy byli zgod­ni, że osią­gnię­to hi­sto­rycz­ny, nie­wy­obra­żal­ny suk­ces, po­rów­ny­wal­ny tyl­ko do słyn­nej war­szaw­skiej bi­twy sprzed nie­mal stu lat.

Nad­cho­dzą­cy mecz z Niem­ca­mi anon­so­wa­no jako wiel­kie świę­to fut­bo­lu. Nie­któ­rzy pu­bli­cy­ści i ko­men­ta­to­rzy ude­rza­li w wy­so­kie tony: oto nada­rza się oka­zja ce­le­bro­wa­nia fe­sti­wa­lu praw­dzi­wej przy­jaź­ni; po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów ry­wa­li­za­cja może to­czyć się wy­łącz­nie na zie­lo­nym bo­isku, gdzie pił­ka­rzy bę­dzie do­pin­go­wać wiel­ki mię­dzy­na­ro­do­wy tłum, złą­czo­ny wspól­nym prze­ży­wa­niem wspa­nia­łe­go spor­to­we­go wi­do­wi­ska.

Tysz­kie­wicz jed­nym uchem słu­chał do­cho­dzą­ce­go z ra­dia ko­men­ta­rza. Po­mi­mo ko­lo­sal­nej mi­ło­ści do pił­ki noż­nej my­ślał o czymś in­nym.

– Tak tego nie za­głu­szysz – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Ści­szył ra­dio. Wy­le­wa­ją­ca się z ete­ru rze­ka ra­do­snej pa­pla­ni­ny mo­gła wy­czer­pać cier­pli­wość świę­te­go.

– Słu­cham? – Ja­kub ode­rwał na mo­ment wzrok od świa­teł sa­mo­cho­du przed nimi.

– Choć­byś nie wiem ja­kie si­nia­ki ho­do­wał, nie za­głu­szysz stra­chu.

– Zu­peł­nie nie mogę zgad­nąć, o czym mó­wisz.

– Ku­buś, Ku­buś, Ku­buś. – Krzep­tow­ski prze­krę­cił się w fo­te­lu pa­sa­że­ra. Sie­dział te­raz bo­kiem do kie­run­ku jaz­dy, a twa­rzą do kie­row­cy.

Tysz­kie­wicz jesz­cze pil­niej wy­glą­dał przez przed­nią szy­bę.

– Nie truj dupy. Wiesz do­brze. Ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży.

– Od­waż­ne stwier­dze­nie. – Ja­kub prze­stał uda­wać, że nie wie, o czym mowa.

– Nie two­ja wina, że po­dział kom­pe­ten­cji jest, jaki jest. Nie ty wy­bie­ra­łeś sze­fów. W swo­jej dział­ce ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży. A na­wet le­piej. Mak­si­mum za ten bu­dżet i z tymi ludź­mi.

– Tego nie wiesz, Sta­siu. Do­pó­ki się coś nie wy­da­rzy, ga­da­my o teo­rii.

– Są teo­rie lep­sze i gor­sze. Two­ja jest do­bra. Masz lu­dzi, któ­rzy ci ufa­ją. Część z nich jest na­praw­dę nie­zła w tym, co robi.

– To się do­pie­ro oka­że, kie­dy coś się spie­przy. Z tego punk­tu wi­dze­nia wolę żyć w nie­świa­do­mo­ści.

Sa­mo­chód przed nimi wresz­cie ru­szył i Ja­kub mógł skrę­cić na pod­jazd przy Ra­ko­wiec­kiej. Mach­nię­cie prze­pust­ką i ra­mię szla­ba­nu po­szło w górę. Czar­na te­re­nów­ka po­wo­li wto­czy­ła się na par­king. Gmach sie­dzi­by Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­tła­czał swo­im ogro­mem i spra­wiał po­nu­re wra­że­nie. Tysz­kie­wicz nie zno­sił tego bu­dyn­ku.

Gdy­by kwe­stia sym­pa­tii do miej­sca pra­cy była głów­nym kry­te­rium, ni­g­dy by się nie zgo­dził na ob­ję­cie obec­nie zaj­mo­wa­ne­go sta­no­wi­ska. Spo­tka­nie, któ­re o tym za­de­cy­do­wa­ło, od­by­ło się nie­mal rów­no pięć mie­się­cy temu i na­le­ża­ło do, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ory­gi­nal­nych. We­zwa­nie otrzy­mał z Kan­ce­la­rii Pre­ze­sa Rady Mi­ni­strów. Pre­mier, nie­mal sta­ry zna­jo­my, po­wi­tał go ser­decz­nie, ko­lej­ny raz zło­żył po­dzię­ko­wa­nia za zli­kwi­do­wa­nie „zi­mo­we­go spi­sku”, po czym za­pro­wa­dził do są­sied­nie­go, ską­po ume­blo­wa­ne­go po­ko­ju, wska­zał le­żą­cą na sto­le kar­to­no­wą tecz­kę i wy­szedł. Tysz­kie­wicz rzu­cił okiem na okład­kę: „Cen­tral­ne Biu­ro Śled­cze. Biu­ro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu. Pro­po­no­wa­na struk­tu­ra”. Wy­jął ze środ­ka plik spię­tych spi­na­czem kar­tek. Osiem­dzie­siąt stron prze­czy­tał nie wia­do­mo kie­dy. Po­rząd­nie zło­żył opra­co­wa­nie, otwo­rzył drzwi i wol­nym kro­kiem wszedł do ga­bi­ne­tu pre­mie­ra, któ­ry sie­dział przy biur­ku, za­głę­bio­ny w lek­tu­rze jed­ne­go z nie­zli­czo­nych za­le­ga­ją­cych blat do­ku­men­tów.

– Jak mam ro­zu­mieć to za­pro­sze­nie?

Pre­mier swo­im zwy­cza­jem uśmiech­nął się.

– Struk­tu­ra Biu­ra zo­sta­ła już po­wo­ła­na do ży­cia, na­to­miast do ob­sa­dze­nia po­zo­sta­je kil­ka sta­no­wisk kie­row­ni­czych... To by­ło­by pierw­sze za­da­nie sze­fa Biu­ra... Uwa­żam, że naj­od­po­wied­niej­szym kan­dy­da­tem... jest pan. Ma pan w so­bie za­wzię­tość ko­niecz­ną w ta­kiej służ­bie. Uczci­wość. Sku­tecz­ność. Sta­no­wi­sko jest do ob­ję­cia od za­raz.

W pierw­szym od­ru­chu Ja­kub od­mó­wił. Nie pla­no­wał zmian w ży­ciu służ­bo­wym, po­nie­waż jego uwa­gę w zu­peł­no­ści po­chła­nia­ły pry­wat­ne kło­po­ty. Pre­mier, rzecz ja­sna, nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać, co Ja­kub, zna­jąc go nie­co z po­przed­nich spo­tkań, po­wi­nien był prze­wi­dzieć. Usły­szaw­szy sta­no­wi­sko Tysz­kie­wi­cza, we­zwał cze­ka­ją­ce­go w są­sied­nim po­ko­ju mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, któ­ry wy­gło­sił coś w ro­dza­ju krót­kie­go expo­sé w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla po­li­ty­ków sty­lu. Euro 2012 jest wiel­kim wy­zwa­niem, rów­nież, a może przede wszyst­kim, w za­kre­sie bez­pie­czeń­stwa. Me­cze pił­kar­skie roz­gry­wa­ne w świe­tle ju­pi­te­rów i oglą­da­ne przez set­ki mi­lio­nów wi­dzów są wy­ma­rzo­nym ce­lem po­ten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Za­pa­dła za­tem do­nio­sła de­cy­zja o stwo­rze­niu wy­spe­cja­li­zo­wa­nej struk­tu­ry, dys­po­nu­ją­cej naj­lep­szy­mi ludź­mi i sprzę­tem, a tak­że po­sia­da­ją­cej od­po­wied­ni do za­dań bu­dżet i ogrom­ne upraw­nie­nia. Tysz­kie­wicz, o ile zgo­dzi się zo­stać sze­fem Biu­ra, otrzy­ma awans na sto­pień pod­in­spek­to­ra i bar­dzo roz­le­głe kom­pe­ten­cje. Zda­niem mi­ni­stra, de­kla­mu­ją­ce­go okrą­głe zda­nia ni­czym wy­uczo­ny na lek­cję pol­skie­go wiersz, ce­chy cha­rak­te­ru i umie­jęt­no­ści oraz wro­dzo­na uczci­wość w peł­ni pre­de­sty­nu­ją pod­in­spek­to­ra in spe do ob­ję­cia tego od­po­wie­dzial­ne­go sta­no­wi­ska.

Ja­kub za­czął się wa­hać. Nie pod wpły­wem ar­gu­men­ta­cji, rzecz ja­sna, ta bo­wiem nie wy­cho­dzi­ła poza zna­ne z te­le­wi­zji sche­ma­ty. Po­my­ślał, że być może po pro­stu jest to szan­sa wy­pły­nię­cia na szer­sze wody. Nie brał pod uwa­gę za­szczy­tów i pędu ku wła­dzy; te atry­bu­ty do­ro­sło­ści, od­kąd pa­mię­tał, miał gdzieś. My­ślał ra­czej o moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, kon­kret­ne­go dzia­ła­nia we­dług, przy­naj­mniej w pew­nym za­kre­sie, wła­snych za­sad. Prze­ciw­dzia­ła­nie współ­cze­snej pla­dze egip­skiej, jaką sta­no­wił ter­ro­ryzm, zda­wa­ło się ide­al­ną oka­zją. Po dłuż­szym na­my­śle wy­ra­ził zgo­dę, kom­plet­nie nie zda­jąc so­bie spra­wy, w co się pa­ku­je.

Już na­stęp­ne­go ran­ka wpadł w wir, ja­kie­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czył. Nie­zwy­kle in­ten­syw­ne i wy­czer­pu­ją­ce, acz na swój spo­sób fa­scy­nu­ją­ce szko­le­nia – nie wy­łą­cza­jąc trzy­ty­go­dnio­we­go sta­żu w USA – były prze­pla­ta­ne nu­żą­cy­mi, cią­gną­cy­mi się w nie­skoń­czo­ność spo­tka­nia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi. Struk­tu­ra do­pie­ro się two­rzy­ła, przy­by­wa­li nowi lu­dzie, przy­cho­dził par­tia­mi sprzęt i opro­gra­mo­wa­nie. Czter­na­sto­go­dzin­ny dzień pra­cy czę­sto oka­zy­wał się nie­wy­star­cza­ją­cy, so­bo­ty i nie­dzie­le naj­czę­ściej tak­że nie słu­ży­ły od­po­czyn­ko­wi na ło­nie ro­dzi­ny.

Mimo wszyst­ko mniej wię­cej dwa mie­sią­ce przed roz­po­czę­ciem mi­strzostw spra­wy za­czę­ły się ukła­dać. Wa­ka­ty zo­sta­ły ob­sa­dzo­ne przez od­po­wied­nich lu­dzi (na cze­le z awan­so­wa­nym na sto­pień nad­ko­mi­sa­rza Sta­ni­sła­wem Krzep­tow­skim, któ­re­go Tysz­kie­wicz uczy­nił jed­nym ze swo­ich za­stęp­ców), za­da­nia wy­zna­czo­ne, sprzęt po­mi­mo po­cząt­ko­wych pro­ble­mów za­czął słu­żyć ce­lom, dla któ­rych zo­stał wy­pro­du­ko­wa­ny.

Roz­po­czę­ła się ru­ty­na dnia co­dzien­ne­go, od­mie­rza­na ner­wo­wym wy­ry­wa­niem ko­lej­nych kar­tek z ka­len­da­rza. Data roz­po­czę­cia mi­strzostw ja­wi­ła się nie­mal jak bi­blij­na apo­ka­lip­sa.

Jed­nak poza na­dej­ściem fali afry­kań­skie­go po­wie­trza przez pierw­szy ty­dzień nie wy­da­rzy­ło się nic god­ne­go uwa­gi.

Kie­dy Tysz­kie­wicz z Krzep­tow­skim we­szli na dru­gie pię­tro i po­ko­na­li za­bez­pie­cze­nia drzwi strze­gą­cych do­stę­pu do wło­ści Biu­ra (kar­ta ma­gne­tycz­na, kod PIN, ska­no­wa­nie od­ci­sku pal­ca), zza rogu wy­sko­czył Se­li­wa­now. Miał czer­wo­ną, na­la­ną twarz czło­wie­ka skłon­ne­go do nad­uży­wa­nia al­ko­ho­lu, nie­chluj­ną ple­re­zę si­wo­sza­rych wło­sów, roz­bie­ga­ny wzrok i za­wsze lek­ko spo­co­ne dło­nie. Za­czął od razu szar­pać Tysz­kie­wi­cza za rę­kaw. Krzep­tow­ski od dwóch mie­się­cy za­kła­dał się z za­ufa­ny­mi człon­ka­mi ze­spo­łu, w któ­rym mo­men­cie Ja­kub da Se­li­wa­no­wo­wi w zęby.

– Te­raz. Te­raz. Musi pan przyjść te­raz, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Sys­tem prze­szedł wszyst­kie te­sty. Po­myśl­nie prze­szedł.

Ja­kub zmo­bi­li­zo­wał zgro­ma­dzo­ne gdzieś głę­bo­ko reszt­ki em­pa­tii i do­brej woli. Spró­bo­wał ode­rwać dłoń Se­li­wa­no­wa od swo­je­go rę­ka­wa. Przy­brał moż­li­wie neu­tral­ny wy­raz twa­rzy, ale nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć sło­wo, na­tręt kon­ty­nu­ował na­tar­cie.

– W koń­cu, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Peł­ne ob­cią­że­nie i wszyst­ko po­szło zgod­nie z in­struk­cją…

– Bra­wo – wark­nął Krzep­tow­ski. Uznał, że w od­róż­nie­niu od sze­fa nie obo­wią­zu­ją go za­sa­dy służ­bo­we­go sa­vo­ir-vi­vre’u. – Osiem dni po roz­po­czę­ciu im­pre­zy dzia­ła sys­tem. Duży suk­ces, na­praw­dę.

Se­li­wa­now ode­rwał wzrok od twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, na któ­rej do­szu­ki­wał się wy­ra­zów po­dzi­wu i uzna­nia i spoj­rzał z od­ra­zą na Krzep­tow­skie­go. Wła­ści­wie: z mie­szan­ką wiel­kiej od­ra­zy i stra­chu, czy może ra­czej oba­wy. Mina nad­ko­mi­sa­rza sku­tecz­nie po­wstrzy­ma­ła go przed wy­gło­sze­niem ja­kiej­kol­wiek ri­po­sty.

Tysz­kie­wicz, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li nie­uwa­gi Se­li­wa­no­wa, zdo­łał w koń­cu wy­swo­bo­dzić rę­kaw.

– To bar­dzo do­bra wia­do­mość, że Pro­teus po­myśl­nie prze­szedł te­sty – po­wie­dział moż­li­wie neu­tral­nym to­nem.

W grun­cie rze­czy wia­do­mość go ucie­szy­ła. Nie­peł­na go­to­wość jed­ne­go z klu­czo­wych sys­te­mów za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę była po­raż­ką (rzecz dys­ku­syj­na, czy ob­cią­ża­ła oso­bi­ście Tysz­kie­wi­cza i Se­li­wa­no­wa; obaj pa­dli ofia­ra­mi try­bu i pro­ce­dur przy­go­to­wa­nia im­pre­zy, co zresz­tą było do prze­wi­dze­nia) i przy­czy­ną cią­głe­go nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­ni­ków.

– Tak, pa­nie pod­in­spek­to­rze, tak, musi pan to ko­niecz­nie od razu zo­ba­czyć.

Se­li­wa­now za­prze­stał szar­pa­nia za rę­kaw, za to przy­su­nął swo­ją twarz bli­sko twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, co było sta­łym spo­so­bem pro­wa­dze­nia przez nie­go kon­wer­sa­cji, a cze­go Ja­kub szcze­rze nie zno­sił. Od­su­nął się o krok. Roz­mów­ca po­stą­pił w ślad za nim.

– Póź­niej. – Ja­kub pod­niósł dłoń, by uciąć wszel­kie dys­ku­sje.

Ta­kie ge­sty nie naj­go­rzej mu wy­cho­dzi­ły: zde­cy­do­wa­na po­sta­wa i chłod­ny au­to­ry­tet wła­dzy. W każ­dym ra­zie na ko­mi­sa­rza Wi­tol­da Se­li­wa­no­wa to dzia­ła­ło – cof­nął się o mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, co w jego wy­pad­ku sta­no­wi­ło świa­dec­two nie­mal cał­ko­wi­tej ka­pi­tu­la­cji.

– Spie­szę się. Przyj­dę do pana póź­niej, ko­mi­sa­rzu.

– Ale…

– Nie sły­sza­łeś? – włą­czył się do roz­mo­wy Krzep­tow­ski. – Pan pod­in­spek­tor jest za­ję­ty. Przyj­dzie, jak znaj­dzie chwi­lę.

Obaj z Tysz­kie­wi­czem mi­nę­li za­sty­głe­go w po­zie obu­rze­nia Se­li­wa­no­wa i po­szli da­lej. Jesz­cze z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów sły­sze­li peł­ne zło­ści sa­pa­nie.

Po­kój sek­cji ana­liz kom­pu­te­ro­wych znaj­do­wał się nie­mal na sa­mym koń­cu ko­ry­ta­rza. Drzwi otwo­rzy­ły się pra­wie bez­gło­śnie.

An­to­ni Smo­trycz, in­for­ma­tyk o pre­cy­zyj­nym umy­śle na­ukow­ca, sie­dział przy biur­ku z za­sę­pio­ną miną i da­wał wy­raz nie­za­do­wo­le­niu z na­stę­pu­ją­cych fak­tów:

że musi sie­dzieć w pra­cy o tak bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie,

że jego kom­pu­ter po­tra­fi prze­twa­rzać znacz­nie mniej­szą ilość da­nych, niż­by Smo­trycz so­bie ży­czył,

że Mał­go­sia, aspi­rant­ka pra­cu­ją­ca w CBŚ dwa pię­tra wy­żej, ostat­nio dwu­krot­nie nie ode­bra­ła te­le­fo­nu. A Mał­go­sia, oprócz po­sia­da­nia biu­stu wy­wo­łu­ją­ce­go ciar­ki oraz uśmie­chu przy­pra­wia­ją­ce­go o dreszcz, była sta­nu wol­ne­go i w od­po­wied­nim wie­ku, więc Smo­trycz cał­ko­wi­cie nie ro­zu­miał na­głej i nie­spo­dzie­wa­nej re­zer­wy, jaką za­czę­ła wo­bec nie­go pre­zen­to­wać.

Jed­nak sam przed sobą miał od­wa­gę się przy­znać, że choć za­wsze pró­bo­wał do spraw służ­bo­wych za­cho­wy­wać zdro­wy, pro­fe­sjo­nal­ny dy­stans, praw­dzi­wy po­wód za­sę­pie­nia był nie­co inny. Nie­daw­no od­kry­ty trop mar­twił go, po­nie­waż to, co do tej pory roz­wa­ża­no tyl­ko w teo­re­tycz­nych sce­na­riu­szach, za­czy­na­ło się ma­te­ria­li­zo­wać.

Przy są­sied­nim biur­ku sie­dzia­ła dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bie­ta o twa­rzy tak bla­dej, że wręcz spra­wia­ją­ca wra­że­nie cho­rej. Pa­pie­ro­wa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera, szkli­ste sza­ro-sza­fi­ro­we oczy, fi­li­gra­no­wa, drob­na syl­wet­ka i krót­ko przy­cię­te blond wło­sy – gdy­by pod­ko­mi­sarz Bar­ba­ra Ra­ko­czy była po­sta­cią li­te­rac­ką, na pierw­szy rzut oka mo­gła­by sta­no­wić pol­ski od­po­wied­nik po­wie­ścio­wej bo­ha­ter­ki naj­po­pu­lar­niej­sze­go szwedz­kie­go pi­sa­rza kry­mi­na­łów. Co wię­cej, po­dob­nie jak de­mo­nicz­na pan­na Sa­lan­der, Bar­ba­ra Ra­ko­czy była ge­nial­nym in­for­ma­ty­kiem.

Zna­la­zły­by się jed­nak i róż­ni­ce: pod­ko­mi­sarz od kil­ku­na­stu lat po­zo­sta­wa­ła szczę­śli­wą mę­żat­ką i mat­ką troj­ga roz­bry­ka­nych dzie­ci. Jej uro­da, moc­no skry­ta za nie­śmia­ło­ścią i do­mi­nu­ją­cą ce­chą oso­bo­wo­ści, jaką była prze­moż­na po­trze­ba po­zo­sta­wa­nia w cie­niu, nie rzu­ca­ła się w oczy. Dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu fa­ce­tom na stu do gło­wy na­wet nie przy­cho­dzi­ła myśl, by się za nią obej­rzeć, mózg bo­wiem, jej naj­więk­szy, naj­cen­niej­szy atry­but, ukry­wał się we­wnątrz czasz­ki i na pierw­szy rzut oka po­zo­sta­wał nie­wi­docz­ny. Na dru­gi zresz­tą też. Bar­ba­ra Ra­ko­czy była in­tro­wer­ty­kiem do­sko­na­łym.

Ja­ku­bo­wi za­ję­ło kil­ka mie­się­cy, by prze­ko­nać się, z ja­kim skar­bem ma do czy­nie­nia.

– Dzień do­bry – po­wie­dział Tysz­kie­wicz.

Smo­trycz pod­niósł wzrok. Bar­ba­ra Ra­ko­czy nie spra­wia­ła wra­że­nia, jak­by za­uwa­ży­ła wej­ście obu prze­ło­żo­nych. Pa­trzy­ła w ekran kom­pu­te­ra z nie­mal ka­ta­to­nicz­nym na­tę­że­niem.

– Co tam, Nie­an­toś? – Krzep­tow­ski przy­ja­ciel­sko klep­nął Smo­try­cza w ra­mię.

Wła­ści­ciel przy­ja­ciel­sko klep­nię­te­go ra­mie­nia po­ma­so­wał je, spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go z wy­rzu­tem i skrzy­wił się.

– Prze­cież wiesz, że nie lu­bię…

– Cze­go? – Krzep­tow­ski wy­szcze­rzył zęby w gry­ma­sie, któ­ry w jego za­mie­rze­niu miał być za­pew­ne życz­li­wym uśmie­chem.

Nie był. Nie był w ogó­le żad­nym uśmie­chem, tyl­ko efek­tow­nym po­ka­zem uzę­bie­nia kro­ko­dy­la. Krzep­tow­ski już daw­no po­wi­nien był wpaść na to, by się życz­li­wie nie uśmie­chać.

– Na­zy­wa­nia mnie An­toś.

– Prze­cież nie mó­wię: „An­toś”.

– Mó­wisz.

– Nie. Mó­wię: „Nie­an­toś”. To nie to samo.

– Coś taki spię­ty? – za­gad­nął Tysz­kie­wicz.

Wie­dział z do­świad­cze­nia, że tego typu roz­mo­wy mogą się ciąg­nąć dłu­gie kwa­dran­se.

– Wła­śnie. Co się sta­ło, że nie mo­gli­śmy do­koń­czyć tre­nin­gu? Ku­buś może by na­wet na­uczył się le­we­go pro­ste­go…

Smo­trycz okrę­cił się na krze­śle i spoj­rzał na nich uważ­nie. Tysz­kie­wicz znał to spoj­rze­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek za­czął roz­glą­dać się za czymś do sie­dze­nia. Krzep­tow­ski też ja­koś stra­cił kon­te­nans. W po­ko­ju było nie­ludz­ko dusz­no. Okna zo­sta­ły za­mknię­te na głu­cho.

– Da­cie radę ogar­nąć trzy fak­ty na­raz? – za­py­tał Smo­trycz.

Po­waż­ne spra­wy po­waż­ny­mi spra­wa­mi, a kon­wen­cja kon­wen­cją.

Tysz­kie­wicz zna­lazł so­bie krze­sło. Usiadł i za­ło­żył nogę na nogę. Nie mógł po­wstrzy­mać się od syk­nię­cia. Udo, po­trak­to­wa­ne nie­daw­nym low­kic­kiem, skar­ży­ło się na nie­ludz­kie trak­to­wa­nie. Tysz­kie­wicz w dal­szym cią­gu nie był w sta­nie ja­sno spre­cy­zo­wać mo­ty­wa­cji do po­ran­nych tre­nin­gów. Może jed­nak Krzep­tow­ski miał ra­cję?

– Dwa może by­śmy spró­bo­wa­li. Ale trzy? – Krzep­tow­ski do­lał so­bie kawy.

Po­wie­trze wy­peł­ni­ło się in­ten­syw­nym aro­ma­tem. Upal­ny, lep­ki, zwy­cię­ski dla pol­skie­go fut­bo­lu po­ra­nek roz­krę­cał się na do­bre.

– Po­sta­ram się po­wo­li.

– Jak po­wo­li, mo­że­my spró­bo­wać trzy. – Krzep­tow­ski za­czął osten­ta­cyj­nie sior­bać.

Był to sy­gnał, że czas naj­wyż­szy przejść do kon­kre­tów.

– Wyż­sza Szko­ła Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach.

– Ład­nie się za­czy­na.

– Pry­wat­na wyż­sza uczel­nia. Za­rzą­dza­nie, mar­ke­ting, za­so­by ludz­kie…

– Pe­łen ze­staw bzde­tów.

– Ci­cho. Oko­ło dwu­stu stu­den­tów na roku.

– Ty, nor­mal­nie ko­los. Edu­ka­cyj­ny li­der. W tych Ko­lusz­kach, zna­czy.

– Stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stu­den­tów, po­rząd­nie i po ludz­ku uro­dzo­nych z Po­lek i Po­la­ków… – Smo­trycz za­wie­sił głos i spoj­rzał w stro­nę ekra­nu kom­pu­te­ra, jak­by mu­siał so­bie coś przy­po­mnieć. Gest cał­ko­wi­cie zbęd­ny: pa­mię­ci Smo­try­czo­wi mógł­by po­zaz­dro­ścić nie­je­den kom­pu­ter.

– Fa­cet po­wi­nien pi­sać kry­mi­na­ły – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Skąd wiesz, może już pi­sze. Ze­brał ma­te­ria­ły i te­stu­je fa­bu­łę. – Tysz­kie­wicz sta­rał się sku­pić. Chciał w koń­cu usły­szeć po­wód, dla któ­re­go obaj tu sie­dzie­li.

– A do tego je­den Pa­ki­stań­czyk.

Krzep­tow­ski od­sta­wił ku­bek. Nie­co kawy roz­la­ło się na stół. Pod­ko­mi­sarz Ra­ko­czy ode­rwa­ła wzrok od ekra­nu i spoj­rza­ła na Krzep­tow­skie­go nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– No?

– Ab­dul­la­tif al-Za­hi­ri. Lat dwa­dzie­ścia czte­ry. Ofi­cjal­nie przy­je­chał stu­dio­wać mar­ke­ting i uczyć się pol­skie­go. Do­stał kar­tę sta­łe­go po­by­tu. Za­pła­cił cze­sne za rok z góry. Na­wet na je­den dzień nie po­ja­wił się na za­ję­ciach.

Było nie­wie­le po ósmej rano, a Ja­kub już po­czuł zmę­cze­nie. Wie­dział, że cze­ka go dłu­gi dzień. Wi­dok gwał­tow­nie opa­da­ją­cych ra­mion Krzep­tow­skie­go utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że to nie jest fał­szy­we prze­świad­cze­nie, nie­ste­ty. Smo­trycz zda­wał się nie zwra­cać na to uwa­gi.

– Ko­ja­rzę na­zwi­sko – po­wie­dział Ja­kub.

– Bra­wo. Od­ro­bi­łeś lek­cje.

– Bali? Dwa ty­sią­ce dru­gi?

– Do­kład­nie. Or­ga­ni­za­to­ra­mi za­ma­chu na Bali byli Pa­ki­stań­czy­cy pod wo­dzą al-Za­hi­rie­go.

– Bez sen­su. – Krzep­tow­ski się po­ru­szył. – Za­mach na Bali był dzie­sięć lat temu. Ko­leś mu­siał­by mieć czter­na­ście lat.

– O ile po­dał wła­ści­wą datę uro­dze­nia, co nie zda­rza się czę­sto. Ale tym ra­zem masz ra­cję. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem za­ma­chu był Mu­ham­mad al-Za­hi­ri. Stryj. Stryj­cio. Uko­cha­ny krew­ny.

Mil­cze­nie jest cza­sa­mi naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji. Po­zwa­la prze­gru­po­wać się i ze­wrzeć szy­ki w no­wym usta­wie­niu. Ja­kub my­ślał in­ten­syw­nie. Spo­cił się jak mysz, co nie zda­rza­ło mu się czę­sto.

– Mów da­lej – mruk­nął.

– Mamy Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go, bra­tan­ka Mu­ham­ma­da al-Za­hi­rie­go, stu­den­ta Wyż­szej Szko­ły Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach, w któ­rej nasz La­tif nie prze­stu­dio­wał ani mi­nu­ty, choć wy­kosz­to­wał się na cze­sne.

– Jezu, już to mó­wi­łeś.

– Mamy też Fun­da­cję No­wych Cza­sów, bar­dzo no­bli­wą fun­da­cję po­żyt­ku pu­blicz­ne­go, dzia­ła­ją­cą na rzecz uchodź­ców z Cze­cze­nii. Or­ga­ni­za­cja dzia­ła nie­ca­łe pół roku, pro­wa­dzi bar­dzo ak­tyw­ną dzia­łal­ność, zor­ga­ni­zo­wa­ła wie­le ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych, ogól­nie nie ma się do cze­go przy­cze­pić.

– Pół roku?

– Kło­po­ty ze słu­chem? Pan stu­dent w tym cza­sie wpła­cił na jej kon­to kil­ka­na­ście ty­się­cy zło­tych. Wpła­ty ni­g­dy nie prze­kra­cza­ły dwóch, trzech ty­siów. Nic, na czym mógł­by za­wie­sić oko urząd skar­bo­wy czy nad­zór fi­nan­so­wy. Ko­leś for­mal­nie jest czy­sty jak łza.

– Co ma Pa­ki­stań­czyk do Cze­czeń­ców?

– No wła­śnie. Co?

– To ja się py­tam. A ta fun­da­cja?

– Sama szla­chet­na dzia­łal­ność – po raz pierw­szy ode­zwa­ła się Bar­ba­ra (nikt jej ina­czej nie na­zy­wał; pró­by ja­kie­go­kol­wiek zdrab­nia­nia imie­nia były kwi­to­wa­ne otwar­tą wro­go­ścią). Głos mia­ła ci­chy, rów­nie de­li­kat­ny jak jej uro­da i spo­sób by­cia. – Ma spo­ry bu­dżet, po­nad trzy mi­lio­ny. Jej pra­cow­ni­cy pro­wa­dzą kur­sy ję­zy­ko­we dla uchodź­ców, po­ma­ga­ją w or­ga­ni­zo­wa­niu kart sta­łe­go po­by­tu, je­śli ktoś zde­cy­do­wał się zo­stać u nas na sta­łe, czę­sto fi­nan­su­ją wy­na­jem miesz­ka­nia, szu­ka­ją pra­cy, po­ma­ga­ją wy­cią­gać lu­dzi z Cze­cze­nii w ra­mach łą­cze­nia ro­dzin. Prze­pro­wa­dzi­li wie­le zbió­rek pie­nię­dzy.

– Spo­ro jak na pół roku – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Py­tasz mnie, co my­ślę? To jed­na wiel­ka pral­nia pie­nię­dzy i wszyst­kie ich ak­cje są pi­cem na wodę, za­sło­ną dym­ną ro­bio­ną wy­łącz­nie na po­kaz. – Smo­trycz nie dał się zrzu­cić z pie­de­sta­łu pre­le­gen­ta nu­mer je­den. – Ale jed­ną trans­ak­cję prze­pro­wa­dzi­li na­praw­dę.

– Tak?

– Trzy mie­sią­ce temu. Ku­pi­li pół­to­rej tony środ­ków rol­ni­czych, ochro­ny ro­ślin, na­wo­zów i ta­kich tam. W su­mie, jak się ktoś do­brze po­sta­rał, może mieć cał­kiem spo­ro na przy­kład pen­try­tu albo ja­kie­goś in­ne­go świń­stwa. Ol­brycht może ci zro­bić cały wy­kład na ten te­mat. Moż­na śmia­ło wy­sa­dzać ho­tel Mar­riott. Albo Urząd Rady Mi­ni­strów. Jak za­py­tasz Ol­brych­ta, pew­nie ci po­twier­dzi.

– Po co? – za­py­tał Ja­kub.

– Co po co? Mar­riot­ta wy­sa­dzić? Może im się ta, no, ar­chi­tek­tu­ra nie po­do­ba. Mnie, szcze­rze mó­wiąc, też nie za bar­dzo…

– Bar­dzo śmiesz­ne. Po co fun­da­cja zaj­mu­ją­ca się uchodź­ca­mi z Cze­cze­nii ku­pi­ła środ­ki ochro­ny ro­ślin i na­wo­zy? Ofi­cjal­nie zna­czy. Jak to uza­sad­nia­ją?

– Ofi­cjal­nie po to, aby zor­ga­ni­zo­wać szkół­kę rol­ni­czą gdzieś na Po­mo­rzu. Na pierw­szy rzut oka wszyst­ko się zga­dza, to są rze­czy­wi­ście środ­ki rol­ni­cze. Pra­wie ta­kie same, ja­kie ku­pił ten cały Bre­ivik.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go. Sę­ka­ty gó­ral sie­dział przy­gar­bio­ny, pod­bró­dek opie­ra­jąc na za­ci­śnię­tych pię­ściach. Czo­ło prze­dzie­la­ła mu pio­no­wa bruz­da.

– Co my­ślisz? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

Krzep­tow­ski wy­pro­sto­wał się. Mars na czo­le stał się głęb­szy.

– Do tej pory nam się uda­wa­ło. I wła­śnie prze­sta­ło.

Syn­te­tycz­na kon­klu­zja.

Osiem pierw­szych dni tur­nie­ju prze­bie­gło spo­koj­nie. Ot, kil­ka bó­jek po pi­ja­ku, ja­kieś śpie­wy do póź­nej nocy, parę stłu­czek sa­mo­cho­do­wych spo­wo­do­wa­nych przez nie­na­wy­kłych do war­szaw­skie­go spo­so­bu jaz­dy Cze­chów czy Ro­sjan. Spły­wa­ją­ce do służb za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę in­for­ma­cje były ra­czej uspo­ka­ja­ją­ce: żad­na roz­po­zna­na or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­stycz­na nie prze­ja­wia­ła ak­tyw­no­ści, nie było sły­chać o ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wa­niach, śro­do­wi­ska zi­den­ty­fi­ko­wa­ne jako po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ne za­cho­wy­wa­ły się osten­ta­cyj­nie po­praw­nie.

Ja­kub od po­cząt­ku miał prze­czu­cie, że to ci­sza przed bu­rzą; im­pre­za sta­no­wi zbyt do­god­ny cel, zbyt atrak­cyj­ne me­dial­nie wiel­kie zbio­ro­wi­sko ludz­kie, by ciem­ne siły mia­ły ją prze­ga­pić. I na­wet nie cho­dzi­ło o ude­rze­nie w pań­stwo pol­skie; mi­strzo­stwa Eu­ro­py w pił­ce noż­nej są im­pre­zą mię­dzy­na­ro­do­wą, nie­zwy­kle moc­no obec­ną w me­diach. A o co jak nie o zwró­ce­nie na sie­bie uwa­gi świa­ta cho­dzi wszel­kiej ma­ści eks­tre­mi­stom?

To­też Tysz­kie­wicz uspo­ka­ja­ją­cy­mi mel­dun­ka­mi wca­le nie był uspo­ko­jo­ny. In­tu­icyj­nie cze­kał, aż coś się w koń­cu wy­da­rzy, bo we­dle wszel­kiej lo­gi­ki wy­da­rzyć się po­win­no. Dzia­łal­ność Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go – jak­kol­wiek nie sta­ło się jesz­cze nic po­waż­ne­go, fak­ty przed­sta­wio­ne przez Smo­try­cza mo­gły oka­zać się cał­kiem nie­win­ne – do­brze z tym po­dej­rze­niem ko­re­spon­do­wa­ła.

Ja­kub nie za­sta­na­wiał się dłu­go. Przy­go­to­wy­wał się do ta­kiej sy­tu­acji od kil­ku mie­się­cy.

– Są wszy­scy? – za­py­tał. Nie spre­cy­zo­wał, o kogo cho­dzi. Nie mu­siał.

– Po­win­ni być. – Krzep­tow­ski wstał. – Za­wo­łam ich.

– Za trzy mi­nu­ty w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

3

Mah­mud Sa­leh mo­dlił się.

Spły­wał po­tem, ale to nie upał był po­wo­dem. W jego oj­czyź­nie ta­kie tem­pe­ra­tu­ry były na po­rząd­ku dzien­nym, wyż­sze o kil­ka czy kil­ka­na­ście stop­ni tak­że nie ro­bi­ły na nim spe­cjal­ne­go wra­że­nia.

Za­schło mu w gar­dle, jed­nak nie z po­wo­du pra­gnie­nia. Po­tra­fił się obejść bez wody dłu­go, znacz­nie dłu­żej niż wy­de­li­ka­ce­ni miesz­kań­cy Eu­ro­py. Ty­dzień na pu­sty­ni o jed­nej na wpół prze­rdze­wia­łej ma­nier­ce cie­płej, stę­chłej wody to tre­ning, o ja­kim nikt tu­taj na­wet nie śni.

Drżał, ale nie z po­wo­du go­rącz­ki. Był od­por­ny na cho­ro­by, gład­ko prze­cho­dził drob­ne in­fek­cje, ni­g­dy w swo­im dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu nie był u le­ka­rza.

Krę­ci­ło mu się w gło­wie. Do­oko­ła wi­ro­wał róż­no­ko­lo­ro­wy tłum prze­chod­niów, sa­mo­cho­dy trą­bi­ły, au­to­bu­sy ry­cza­ły wie­lo­kon­ny­mi sil­ni­ka­mi. Obok i nie­co z tyłu do­mi­no­wa­ła syl­wet­ka po­tęż­ne­go wie­żow­ca – pa­ła­cu, na­prze­ciw­ko roz­parł się zie­lon­ka­wy dra­pacz chmur, za ple­ca­mi nie­mal fi­zycz­nie czuł roz­ło­ży­stą bry­łę głów­ne­go miej­skie­go dwor­ca ko­le­jo­we­go. Stał na chod­ni­ku, nie­mal tuż przy uli­cy. Spie­szą­cy do au­to­bu­sów lu­dzie po­trą­ca­li go, klę­li, ktoś na­wet ode­pchnął. Ale Mah­mud Sa­leh, ubra­ny w dłu­gi ja­sny płaszcz, tkwił w tym miej­scu już od dwu­dzie­stu mi­nut i cze­kał.

Cze­kał i mo­dlił się.

Wer­se­ty sur szły gład­ko, nie­mal same, bez udzia­łu pa­mię­ci i woli. Set­ki go­dzin spę­dzo­nych na na­uce w me­dre­sie po­zwo­li­ły te­raz wy­łą­czyć świa­do­mość i skon­cen­tro­wać się na celu.

Cel.

W koń­cu go do­strzegł. Nie da­lej niż o pięć me­trów.

Od­po­wied­nia ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na. Bie­gną­cy przez całą bur­tę na­pis. Chłod­ne, kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze. I dzie­siąt­ki cie­ka­wych, przy­kle­jo­nych do szy­by twa­rzy.

Wiel­ki, lśnią­cy bia­ły au­to­bus. Przez chwi­lę pełzł, po czym za­trzy­mał się, unie­ru­cho­mio­ny przez ko­lej­kę cze­ka­ją­cych na zie­lo­ne świa­tło sa­mo­cho­dów.

Mah­mud Sa­leh po­stą­pił krok, wy­po­wie­dział czte­ry ostat­nie sło­wa mo­dli­twy, po czym wy­jął rękę z kie­sze­ni.

4

An­to­ni Smo­trycz, szef Wy­dzia­łu In­for­ma­tycz­ne­go. Obok nie­od­łącz­na Bar­ba­ra Ra­ko­czy.

Ja­dwi­ga Stec, sze­fo­wa Wy­dzia­łu Za­bez­pie­cze­nia,

Wi­told Se­li­wa­now, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji Pro­teus,

Ja­nusz Ol­brycht, szef Wy­dzia­łu Pi­ro­tech­nicz­ne­go,

Bru­no Wen­der­lich, szef Wy­dzia­łu Roz­po­zna­nia i Wy­wia­du,

Le­szek Goź­dzik, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji bo­jo­wej.

Fa­chow­cy z wie­lo­let­nim sta­żem. Do­świad­cze­ni pro­fe­sjo­na­li­ści, od­por­ni psy­chicz­nie, kom­pe­tent­ni, uczci­wi i od­da­ni ce­lo­wi, któ­ry sku­piał ich ra­zem.

Mi­nę­ło do­pie­ro wpół do dzie­wią­tej, ale już daw­no byli w pra­cy. Ja­kub od po­cząt­ku ka­zał swo­je­mu ze­spo­ło­wi sto­so­wać za­sa­dę (i wszy­scy bez sło­wa pro­te­stu przy­ję­li tę myśl jako wła­sną), że je­że­li nic się nie dzie­je, nie ozna­cza, że nic się nie dzie­je, tyl­ko że na ra­zie nic o tym nie wia­do­mo. Czuj­ność, po­dejrz­li­wość i nie­ule­ga­nie bło­go­sta­no­wi – oto kil­ka naj­waż­niej­szych cech, któ­re od tej pory mia­ły być mot­tem ze­spo­łu.

Smo­trycz koń­czył re­fe­ro­wać dane na te­mat al-Za­hi­rie­go. Na du­żym, sto­ją­cym na sta­lo­wym trój­no­gu ekra­nie wid­nia­ła nie­zbyt uda­na fo­to­gra­fia mło­de­go ciem­no­okie­go męż­czy­zny, uzy­ska­na ze stu­denc­kich akt uczel­ni w Ko­lusz­kach. Wszy­scy wpa­try­wa­li się w nią z na­tę­że­niem.

Smo­trycz umilkł i przez mo­ment w po­ko­ju sły­chać było tyl­ko ha­łas do­cho­dzą­cy z uli­cy. War­sza­wia­cy na­dal wy­ra­ża­li ra­dość z wczo­raj­sze­go zwy­cię­stwa nad­mier­nym uży­wa­niem klak­so­nów.

– Tak to na ra­zie wy­glą­da – po­wie­dział Ja­kub, wo­dząc wzro­kiem po twa­rzach człon­ków ze­spo­łu. – Nie­wie­le mamy.

– Nie wiem, czy na tej pod­sta­wie war­to uru­cha­miać ja­kieś więk­sze po­szu­ki­wa­nia – po­wie­dział Wen­der­lich.

Jego lu­dzie nie na­rze­ka­li na nad­miar wol­ne­go cza­su; nie­ustan­nie prze­szu­ki­wa­li prze­strzeń, za­rów­no re­al­ną, jak i wir­tu­al­ną, tro­piąc istot­ne in­for­ma­cje. Nad­ko­mi­sarz nie chciał od­ry­wać ich od ro­bo­ty i ka­zać uga­niać się za mgli­stym za­gro­że­niem. Z dru­giej stro­ny, ana­li­za do­ko­na­na przez Smo­try­cza mo­gła mieć swo­je ra­cjo­nal­ne ją­dro. Na­le­ża­ło pod­jąć de­cy­zję, czy iść tym tro­pem.

– Chcesz to pu­ścić? – Tysz­kie­wicz lek­ko stuk­nął ły­żecz­ką o ku­bek z kawą.

Wszy­scy przy­pa­try­wa­li mu się z za­in­te­re­so­wa­niem. Po­tycz­ki z Wen­der­li­chem z re­gu­ły na­le­ża­ły do hi­tów Biu­ra. Stu­gęb­na ko­ry­ta­rzo­wa plot­ka wy­ol­brzy­mia­ła je, prze­kształ­ca­ła i po­zwa­la­ła żyć wła­snym ży­ciem.

– Two­ja de­cy­zja – od­parł Wen­der­lich, spra­wia­jąc wra­że­nie, jak­by z tru­dem po­wstrzy­my­wał się od wzru­sze­nia ra­mio­na­mi. – Mó­wię tyl­ko, że mamy mało lu­dzi i wszy­scy są za­ro­bie­ni po uszy. Al-Za­hi­ri wpła­cił pie­nią­dze na tref­ną fun­da­cję i może mieć po­wią­za­nia z ata­kiem na Bali. To jed­nak wca­le nie zna­czy, że te­raz przy­go­to­wu­je za­mach. A tym bar­dziej że przy­go­to­wu­je za­mach u nas.

– A gdzie? – Krzep­tow­ski prze­chy­lił gło­wę.

Men­tor­ski ton Wen­der­li­cha iry­to­wał go chy­ba jesz­cze bar­dziej niż Ja­ku­ba.

– Na Ukra­inie, w Niem­czech, An­glii. Za mie­siąc masz olim­pia­dę w Lon­dy­nie. Znacz­nie lep­szy cel niż na­sze wie­ko­pom­ne mi­strzo­stwa.

Wen­der­lich nie zno­sił pił­ki noż­nej, co zresz­tą de­mon­stro­wał na każ­dym kro­ku. Do swo­ich obo­wiąz­ków pod­cho­dził rze­tel­nie, ale ogól­no­na­ro­do­wą hi­ste­rię wy­two­rzo­ną do­oko­ła im­pre­zy uwa­żał za ab­surd. Szczy­cił się tym, że nie oglą­dał na­wet mi­nu­ty żad­ne­go me­czu.

Jed­nak w tej kwe­stii mógł mieć ra­cję. Je­den z przy­go­to­wa­nych przez ana­li­ty­ków sce­na­riu­szy za­kła­dał, iż Euro po­słu­ży za pa­ra­wan do przy­go­to­wa­nia wiel­kie­go za­ma­chu lub na­wet se­rii za­ma­chów prze­pro­wa­dzo­nych pod­czas olim­pia­dy w Lon­dy­nie, im­pre­zie ma­ją­cej, bez żad­nej prze­sa­dy, glo­bal­ny cha­rak­ter, z wie­lo­mi­liar­do­wą wi­dow­nią te­le­wi­zyj­ną jako głów­nym od­bior­cą i ad­re­sa­tem ko­mu­ni­ka­tów wy­sy­ła­nych przez ter­ro­ry­stów.

Krzep­tow­ski nie­znacz­nie pod­niósł gło­wę. Tysz­kie­wicz, choć wi­dział go tyl­ko ką­tem oka, do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę, że za chwi­lę w nie­wiel­kim po­ko­ju wy­buch­nie lo­kal­na wer­sja kry­zy­su ku­bań­skie­go

– Ra­cja – po­wie­dział szyb­ko. – Może być pa­ra­wa­nem. Ale nie musi. Jed­nak wszyst­ko, co na ra­zie od­krył An­to­ni, jest zwią­za­ne z Pol­ską, więc nie mam za­mia­ru tego lek­ce­wa­żyć. An­to­ni…

– Tak? – Smo­trycz ode­rwał wzrok od lap­to­pa. Spra­wiał wra­że­nie, jak­by ani­mo­zje po­mię­dzy człon­ka­mi Biu­ra nie in­te­re­so­wa­ły go w naj­mniej­szym stop­niu.

– Szu­kaj da­lej. Idź tro­pem pie­nię­dzy. Skąd fun­da­cja wzię­ła trzy mi­lio­ny w go­tów­ce? Sprawdź te zbiór­ki. W ogó­le ich fi­nan­se. Da­lej. Skąd kasę ma al-Za­hi­ri? Ile de­kla­ro­wał na gra­ni­cy? Przy­wiózł z Pa­ki­sta­nu w kie­sze­ni? Ma kon­to? Sprawdź.

– Tak jest. – Smo­trycz za­czął za­my­kać kom­pu­ter.

Bar­ba­ra Ra­ko­czy wsta­ła.

– Nad­ko­mi­sarz Wen­der­lich na­wią­że kon­takt z Abweh­rą i roz­py­ta się na oko­licz­ność fi­zycz­nej obec­no­ści al-Za­hi­rie­go. Chcę wie­dzieć, gdzie jest i czym się zaj­mu­je. Przy­kle­imy mu ogon, za­ło­ży­my pod­słuch. A po­tem zo­ba­czy­my.

Wen­der­lich się skrzy­wił, ale nie pro­te­sto­wał. Nie miał ra­cjo­nal­nych ar­gu­men­tów, by pro­te­sto­wać. Ze swo­im scep­ty­cy­zmem wo­lał się nie wy­chy­lać, po­nie­waż miał już oka­zję na tyle po­znać Tysz­kie­wi­cza, by wie­dzieć, że wy­ra­że­nie scep­ty­cy­zmu nie­po­par­te­go fak­ta­mi czy pra­wi­dło­wo umo­ty­wo­wa­ny­mi hi­po­te­za­mi na­ra­zi­ło­by go na re­pry­men­dę, któ­rej wo­lał­by unik­nąć. Zwłasz­cza przy tylu świad­kach. Do­szedł do wnio­sku, że dzię­ki do­brym nie­ofi­cjal­nym kon­tak­tom z kil­ko­ma wy­so­ko po­sta­wio­ny­mi pra­cow­ni­ka­mi Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go wy­ko­na­nie po­le­ce­nia nie bę­dzie kosz­to­wa­ło go zbyt wie­le. Po­sta­no­wił więc je wy­ko­nać.

Wszy­scy wsta­li.

Drzwi otwo­rzy­ły się z hu­kiem.

– Za­mach! Za­mach! Pie­przo­ny sa­mo­bój­ca! – Dy­żur­ny z sek­cji łącz­no­ści był czer­wo­ny na twa­rzy i spra­wiał wra­że­nie nie­przy­tom­ne­go.

Or­kie­stra pod­nie­co­nych gło­sów w jed­nej chwi­li wy­peł­ni­ła po­miesz­cze­nie.

– Spo­kój! – By prze­krzy­czeć gwar, Tysz­kie­wicz mu­siał pod­nieść głos. Szyb­kim kro­kiem pod­szedł do spo­co­ne­go łącz­no­ściow­ca. Gwar ucichł nie­co. – Gdzie, kto i kie­dy? Pre­cy­zyj­ny mel­du­nek!

Tech­nik sta­rał się opa­no­wać. Prze­szedł w koń­cu wie­le szko­leń, któ­re mia­ły go przy­go­to­wać do ta­kich chwil jak ta.

– Dzie­sięć, może je­de­na­ście mi­nut temu. Obok Dwor­ca Cen­tral­ne­go, vis-à-vis Mar­riot­ta. Za­ma­cho­wiec sa­mo­bój­ca. Obez­wład­nił go pa­trol.

– Nie do­szło do wy­bu­chu? – Ja­kub, któ­ry słu­chał od­po­wie­dzi łącz­no­ściow­ca już nie­mal w bie­gu, za­trzy­mał się.

– Zda­je się, że nie. Nic wię­cej nie wia­do­mo. Mun­du­ro­wi skon­tak­to­wa­li się ze swo­ją ko­men­dą, a ci za­wia­do­mi­li nas. Mam in­for­ma­cję z dru­giej ręki.

– Pod­no­ście sek­cje alar­mo­we! – krzyk­nął Ja­kub w stro­nę Ol­brych­ta i Goź­dzi­ka. – Cały sprzęt. A ty – zwró­cił się do Ja­dwi­gi – ścią­gnij mun­du­ro­wych do od­izo­lo­wa­nia te­re­nu. Już.

Ru­szył, na­wet się nie oglą­da­jąc. Już na ko­ry­ta­rzu stwier­dził, że do­brze się sta­ło, że dziś dy­żur ofi­ce­ra ko­or­dy­na­to­ra peł­ni pod­ko­mi­sarz Ja­dwi­ga Stec. Na niej moż­na było po­le­gać.

5

Za­bi­jam. Wciąż za­bi­jam.

I wciąż bez­sku­tecz­nie. Bo tyl­ko w wy­obraź­ni.

Ale to się zmie­ni.

Już wkrót­ce.

Po­nie­waż bar­dzo chcę za­bić i wiem, jak to zro­bić.

Mam do upo­rząd­ko­wa­nia swój ka­wa­łek świa­ta. Może nie­wiel­ki, może ni­ko­go on nie ob­cho­dzi, ale prze­cież dla mnie jest naj­waż­niej­szy. Za mną dużo pra­cy, bar­dzo dużo. Ale to pra­ca przy­jem­na, bo za­pla­no­wa­na, prze­my­śla­na. Koń­co­wy etap wiel­kie­go pro­ce­su, któ­ry wie­le lat temu za­po­cząt­ko­wa­ny zo­stał przez Wy­pa­dek. Od Wy­pad­ku zmie­ni­ło się wszyst­ko; moja fi­zycz­ność, któ­rej przez dłu­gi czas nie ak­cep­to­wa­łem, a dziś na­wet lu­bię. Prze­cież to moja fi­zycz­ność. In­nej nie mam. Ale przede wszyst­kim psy­che, oso­bo­wość, in­te­li­gen­cja.

I w koń­cu wie­dza.

Zmie­ni­ła się tak­że kon­tro­la Onych. Oni już nie są ze mną fi­zycz­nie. Ale prze­cież nie zna­czy to, że stra­ci­li wpływ.

Bia­łe ścia­ny po­ko­ju ota­cza­ją mnie ze wszyst­kich stron. Czy­ste. Nie­ska­la­ne. Do­pro­wa­dze­nie ich do tego sta­nu kosz­to­wa­ło mnie wie­le pra­cy, wie­le tru­du. Ale opła­ci­ło się: ide­al­na, rów­na biel uspo­ka­ja, skła­nia do re­flek­sji, do sku­pie­nia, na­da­je sens my­ślom.

Oni by­li­by za­do­wo­le­ni.

W koń­cu do­bi­jam do celu. W koń­cu sta­nie się to, o czym my­ślę już od wie­lu lat. Na ze­wnątrz za­pa­nu­je cha­os, my­śli na­to­miast uspo­ko­ją się w spo­sób osta­tecz­ny, cał­ko­wi­ty.

Od­dam razy, któ­re kie­dyś otrzy­ma­łem.

Za­dam Cios.

6

Ja­kub je­chał na tyle szyb­ko, na ile po­zwa­la­ły po­ran­ne war­szaw­skie kor­ki. Sy­re­na służ­bo­wej dwu­stu­kon­nej alfy ro­meo wyła jak po­tę­pio­na, mi­gacz umiesz­czo­ny na da­chu bły­skał ner­wo­wym świa­tłem. Tysz­kie­wicz klął, krę­cił kie­row­ni­cą i dep­tał na prze­mian pe­da­ły ha­mul­ca i gazu. Krzep­tow­ski, przy­kle­jo­ny do ra­dia, na ko­do­wa­nym ka­na­le pró­bo­wał do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o nie­daw­nym wy­da­rze­niu. Ale w ete­rze do­mi­no­wał za­męt. Nikt nie wie­dział ni­cze­go po­nad to, co ra­por­to­wał dy­żur­ny. Krzep­tow­ski grom­kim gło­sem prze­jął do­wo­dze­nie ak­cją: wy­da­wał roz­ka­zy od­dzia­łom pre­wen­cji, ka­żąc im od­izo­lo­wać miej­sce zda­rze­nia i zor­ga­ni­zo­wać jak naj­szer­szą stre­fę ochron­ną.

Je­cha­li za­tło­czo­ną ale­ją Nie­pod­le­gło­ści. Alfa, po­tem land cru­ise­ry z chło­pa­ka­mi Goź­dzi­ka, nie­co z tyłu cięż­kie wozy pi­ro­tech­ni­ków. Na wy­so­ko­ści po­nu­re­go gma­szy­ska Głów­ne­go Urzę­du Sta­ty­stycz­ne­go ko­rek za­trzy­mał ich na amen. Ja­kub, nie­wie­le się za­sta­na­wia­jąc, skrę­cił na traw­nik. Amor­ty­za­to­ry za­pro­te­sto­wa­ły ję­kli­wie, ale dba­łość o pań­stwo­wy sprzęt nie była w tym mo­men­cie czymś, co za­przą­ta­ło my­śli Tysz­kie­wi­cza. Zrył ko­ła­mi mięk­ką zie­mię, sko­czył z wy­so­kie­go kra­węż­ni­ka, z po­wro­tem zna­lazł się na uli­cy, mi­nął o cen­ty­metr je­den z ru­sza­ją­cych sa­mo­cho­dów, wje­chał z po­wro­tem na chod­nik i z pię­ścią wbi­tą w klak­son (któ­re­go dźwięk z fał­szy­wie mo­du­lu­ją­cą sy­re­ną two­rzył zgo­ła upior­ną dys­har­mo­nię) sta­rał się po­su­wać do przo­du. Oko­li­ce Mar­riot­ta osią­gnę­li w dzie­sią­tej mi­nu­cie od mel­dun­ku. Tu­taj jed­nak tłum unie­moż­li­wiał ja­ki­kol­wiek ruch. Stru­mień spa­ni­ko­wa­nych lu­dzi, na­pę­dza­ny wy­kład­ni­czo ro­sną­cą plot­ką (ter­ro­ry­ści wy­sa­dzi­li ho­tel, bom­ba za­bi­ła nie­miec­ką re­pre­zen­ta­cję, ban­dy­ci do­ko­na­li naj­więk­sze­go w dzie­jach sko­ku na bank), sta­rał się od­da­lić od skrzy­żo­wa­nia. Sa­mo­cho­dy, na­dal na ogół ude­ko­ro­wa­ne bia­ło-czer­wo­ny­mi fla­ga­mi, za­blo­ko­wa­ły ron­do na amen. W po­ło­wie mia­sta mo­men­tal­nie utwo­rzył się mon­stru­al­ny ko­rek. Część od­waż­niej­szych, cie­kaw­skich albo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie po­zba­wio­nych wy­obraź­ni pie­szych par­ła do przo­du, by na wła­sne oczy prze­ko­nać się, co tak na­praw­dę się dzie­je. Nie­licz­ni jesz­cze funk­cjo­na­riu­sze dro­gów­ki i pa­tro­li pre­wen­cji pró­bo­wa­li wpro­wa­dzić w ten cha­os odro­bi­nę lo­gi­ki i po­rząd­ku, a przede wszyst­kim od­izo­lo­wać miej­sce zda­rze­nia.

Ja­kub wy­sko­czył z sa­mo­cho­du i nie ba­wiąc się w za­my­ka­nie go, po­biegł do przo­du.

Pre­cy­zyj­nie: wy­ko­nał kil­ka ru­chów, ma­ją­cych nadać mu pręd­kość żwa­we­go bie­ga­cza, lecz mo­men­tal­nie utknął w zdez­o­rien­to­wa­nym tłu­mie. Od­wró­cił gło­wę. Krzep­tow­ski ra­dził so­bie nie­co le­piej (w koń­cu wa­żył o trzy­dzie­ści ki­lo­gra­mów wię­cej), ale rów­nież nie no­to­wał na swo­im kon­cie olśnie­wa­ją­cych suk­ce­sów. Wy­prze­dził Ja­ku­ba może o kil­ka kro­ków, moc­no pra­co­wał ra­mio­na­mi, stop­nio­wo co­raz bar­dziej pod­no­sił głos, nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że na­wet scho­ro­wa­ny żółw nie miał­by pro­ble­mu, by wy­prze­dzić obu po­li­cjan­tów.

Byli może sto me­trów od celu. Tłum zgęst­niał i nie da­wał żad­nej szan­sy, by w ja­kimś prze­wi­dy­wal­nym ter­mi­nie mo­gli ru­szyć do przo­du. Krzep­tow­ski cał­ko­wi­cie po­waż­nie za­czął roz­wa­żać uży­cie bro­ni: nie w celu strze­la­nia do lu­dzi, rzecz ja­sna (choć wte­dy efekt naj­praw­do­po­dob­niej był­by olśnie­wa­ją­cy), są­dził jed­nak, że od­da­nie kil­ku strza­łów w po­wie­trze uto­ro­wa­ło­by im dro­gę.

Na­gle tłum z nie­zna­nych chwi­lo­wo przy­czyn za­fa­lo­wał i za­czął bez­wład­nie się co­fać. Po­cząt­ko­wo po­rwał Ja­ku­ba i Krzep­tow­skie­go ze sobą, aż opar­li się o sto­ją­cą w po­bli­żu alfę. Oka­za­ła się sku­tecz­ną tamą. Po chwi­li nie­co się prze­rze­dzi­ło. Od stro­ny Dwor­ca Cen­tral­ne­go par­ła ławą kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wa gru­pa po­li­cjan­tów, spy­cha­jąc lu­dzi poza li­nię wy­zna­czo­ną przez ho­tel Mar­riott.

Tysz­kie­wicz ru­szył do przo­du. Mach­nął czer­wo­nym na twa­rzach funk­cjo­na­riu­szom le­gi­ty­ma­cją i ku swo­jej (chwi­lo­wej) uldze zna­lazł się na uli­cy. Pu­stej, po­nie­waż blo­ka­da od­cię­ła ruch w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich za­rów­no od stro­ny Mar­szał­kow­skiej, jak i od stro­ny po­bli­skie­go ron­da.

Obaj z Krzep­tow­skim prze­sko­czy­li sta­lo­wą ba­rie­rę ochron­ną, prze­szli przez tory tram­wa­jo­we i za­trzy­ma­li się gwał­tow­nie.

Nie da­lej niż dzie­sięć me­trów od nich na opu­sto­sza­łym przy­stan­ku au­to­bu­so­wym le­żał twa­rzą do zie­mi ciem­no­wło­sy męż­czy­zna w dłu­gim ja­snym pro­chow­cu. Poły roz­la­ły się na chod­ni­ku ni­czym skrzy­dła mon­stru­al­ne­go pta­ka, od­sła­nia­jąc dol­ny frag­ment ko­szu­li i sze­ro­ki może na dzie­sięć cen­ty­me­trów za­pi­na­ny na rzep płó­cien­ny pas. Nad męż­czy­zną, w dziw­nym, nie­ru­cho­mym roz­kro­ku sta­ło dwóch funk­cjo­na­riu­szy z pre­wen­cji. Trzy­ma­li w rę­kach wy­cią­gnię­tą i wy­ce­lo­wa­ną broń, któ­ra wy­raź­nie drża­ła. Obaj za­sty­gli, ka­mien­nym bez­ru­chem nie­wie­le róż­niąc się od słyn­nych po­są­gów z Wy­spy Wiel­ka­noc­nej. Naj­wy­raź­niej wi­dok nie­ty­po­wej in­sta­la­cji, któ­rą był opa­sa­ny za­ma­cho­wiec, za­sko­czył ich w po­ło­wie in­ter­wen­cji. Przy­tom­no­ści umy­słu star­czy­ło im na tyle, by we­zwać po­moc i nie pró­bo­wać ni­cze­go przed­się­brać na wła­sną rękę. Obaj spra­wia­li wra­że­nie, jak­by prze­kli­na­li mo­ment, w któ­rym zły los przy­wiał ich aku­rat w to miej­sce w tym cza­sie. Za nic nie chcie­li zo­stać bo­ha­te­ra­mi. Zwłasz­cza mar­twy­mi, choć nie od dziś wia­do­mo, że mar­twi bo­ha­te­ro­wie znacz­nie ko­rzyst­niej od ży­wych wy­pa­da­ją w me­diach.

Ja­kub za­stygł rów­nież. Sły­szał za ple­ca­mi gwar pod­nie­co­nych lu­dzi, sły­szał krzy­ki co­raz licz­niej przy­by­wa­ją­cych na miej­sce po­li­cjan­tów, któ­rzy sta­ra­li się ze­pchnąć tłum da­lej, poza li­nię Dwor­ca Cen­tral­ne­go i poza ho­tel. Sły­szał na­ra­sta­ją­cy dźwięk sy­ren. Miał szcze­rą na­dzie­ję, że zwia­stu­ją od­siecz, choć nie wy­klu­czał, że mo­gły sta­no­wić rów­nież pre­lu­dium mar­sza ża­łob­ne­go.

Je­den z po­li­cjan­tów pod­niósł gło­wę. Do­strzegł Krzep­tow­skie­go i Ja­ku­ba. Drgnął wy­raź­nie; miał ner­wy na­pię­te jak po­stron­ki. Lufa pi­sto­le­tu bły­ska­wicz­nie zmie­ni­ła cel. Jej wy­lot pa­trzył wprost na Tysz­kie­wi­cza.

– Spo­koj­nie – po­wie­dział Ja­kub naj­bar­dziej obo­jęt­nym to­nem, na jaki mógł się zdo­być. – Po­li­cja. Cen­tral­ne Biu­ro Śled­cze. Te­raz wy­do­bę­dę bla­chę.

Tam­ten du­mał chwi­lę, być może za­sta­na­wia­jąc się, czy jed­nak nie otwo­rzyć ognia. Przy­by­sze byli co praw­da bia­li i na pierw­szy rzut oka nie wy­glą­da­li na kum­pli le­żą­ce­go na zie­mi męż­czy­zny, jed­nak ni­g­dy nic nie wia­do­mo. Prze­ło­że­ni już od wie­lu mie­się­cy uczu­la­li na pro­blem ter­ro­ry­stów.

Roz­są­dek jed­nak zwy­cię­żył. Po­li­cjant opu­ścił nie­co lufę i ski­nął gło­wą.

Ja­kub po­wol­nym ru­chem się­gnął do we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki (ba­weł­nia­ny bia­ły T-shirt, lnia­na ma­ry­nar­ka, dro­gie dżin­sy; upał nie upał, ter­ro­ry­ści nie ter­ro­ry­ści – nie było, zda­niem Ja­ku­ba, po­wo­dów, by od­pusz­czać so­bie strój na po­zio­mie) i wy­cią­gnął sztyw­ną le­gi­ty­ma­cję CBŚ. Pod­niósł ją do góry, sta­ra­jąc się, by zdję­cie było wy­raź­nie wi­docz­ne.

Po­li­cjant sły­szal­nie ode­tchnął z ulgą. Po­now­nie skie­ro­wał lufę w stro­nę do­mnie­ma­ne­go ter­ro­ry­sty.

– On stał, po­tem za­czął wrzesz­czeć – po­wie­dział. Naj­pew­niej od­czu­wał prze­moż­ną po­trze­bę po­dzie­le­nia się z kimś swo­imi prze­ży­cia­mi.

– Póź­niej wszyst­ko opo­wiesz, na ra­zie cof­nij­cie się tro­chę. Miej­cie go na musz­ce, ale od­suń­cie się. Aż pod mur. Za­raz przyj­dą ko­mi­nia­rze i pi­ro­tech­ni­cy. Zaj­mą się nim.

Po­li­cjant wziął głę­bo­ki od­dech i spoj­rzał na swo­je­go rów­nie bla­de­go i jesz­cze bar­dziej roz­trzę­sio­ne­go part­ne­ra. Obaj rów­no­cze­śnie za­czę­li się co­fać. Po kil­ku kro­kach opar­li się ple­ca­mi o mu­rek, bę­dą­cy ścia­ną wyż­sze­go po­zio­mu uli­cy, pro­wa­dzą­cej wprost do wej­ścia na Dwo­rzec Cen­tral­ny. Od le­żą­ce­go na chod­ni­ku fa­ce­ta dzie­li­ło ich po­nad sześć me­trów. Nie­wie­le. Ale wię­cej niż nic.

– Sta­siu – mruk­nął Tysz­kie­wicz – je­że­li mnie wzrok nie myli, fa­cet ma na so­bie pas sza­hi­da.

– Na to wy­glą­da – od­mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Je­że­li to C4 albo sem­tex i jed­nak pier­dol­nie…

– Bę­dzie z gło­wy kwe­stia wy­bu­rze­nia sta­re­go dwor­ca – od­po­wie­dział Krzep­tow­ski. Może nie był tak bia­ły na twa­rzy jak dwaj funk­cjo­na­riu­sze z pre­wen­cji, jed­nak bla­dość wy­raź­nie ma­lo­wa­ła się na zwy­kle ogo­rza­łych po­licz­kach.

– Po­win­ni­śmy mieć tu­taj kra­ter na pięć me­trów głę­bo­ki. Cie­ka­we, dla­cze­go nie mamy?

– Fa­cet się w ostat­niej chwi­li ze­stra­chał? Za­pal­nik na­wa­lił? Na­sze zu­chy z Wil­czej były szyb­sze? – Krzep­tow­ski się ro­zej­rzał.

Po­li­cjan­tów przy­by­wa­ło. Już cał­ko­wi­cie ze­pchnę­li ga­piów na chod­nik po prze­ciw­nej stro­nie Alej Je­ro­zo­lim­skich. Pięć­dzie­siąt me­trów. Po­win­no być dzie­sięć razy tyle.

– Na­dal mo­że­my mieć tu wy­buch. – Ja­ku­bo­wi mimo ob­le­pia­ją­ce­go upa­łu na­gle zro­bi­ło się doj­mu­ją­co zim­no. – Znajdź jak naj­szyb­ciej do­wód­cę i każ mu roz­sze­rzyć stre­fę. Pięć­set me­trów. A trzy­sta to mus.

– Już. – Krzep­tow­ski od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył bie­giem w stro­nę po­li­cyj­ne­go kor­do­nu.

Za­da­niem na naj­bliż­sze trzy­dzie­ści se­kund było zna­le­zie­nie do­wód­cy i wy­da­nie mu (naj­praw­do­po­dob­niej sto­sow­nie pod­nie­sio­nym gło­sem; po­słu­szeń­stwo czę­sto trze­ba było wy­mu­szać) pre­cy­zyj­nych po­le­ceń.

Ja­kub przyj­rzał się poj­ma­ne­mu. Le­żał z wy­cią­gnię­ty­mi nad gło­wę rę­ko­ma, jak­by się pod­da­wał. Po­li­czek przy­tu­lał do chod­ni­ka. Oczy miał za­mknię­te. Usta po­ru­sza­ły się bez­gło­śnie, być może po­wta­rza­jąc man­trę mo­dli­twy.

Cerę miał śnia­dą, wło­sy krót­ko ostrzy­żo­ne, czar­ne, błysz­czą­ce. Wy­glą­dał na ty­po­we­go miesz­kań­ca Bli­skie­go Wscho­du. Mógł mieć nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat.

Tysz­kie­wicz usły­szał za sobą zgrzyt ha­mul­ców. Obej­rzał się. Z trzech land cru­ise­rów wy­sy­pa­ło się kil­ku­na­stu po­li­cjan­tów z od­dzia­łu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go. Bez żad­nej ko­men­dy, na­wet na sie­bie nie pa­trząc, ufor­mo­wa­li się w kil­ka trzy­oso­bo­wych sek­cji. Jed­na z nich szyb­kim kro­kiem zbli­ży­ła się do Ja­ku­ba. Inna oto­czy­ła ter­ro­ry­stę, po czym wzię­ła go na musz­kę. Resz­ta za­ję­ła miej­sca na skra­jach spo­re­go kwa­dra­tu, wy­zna­cza­ne­go przez tory tram­wa­jo­we, chod­nik i jezd­nię. Po­li­cjan­ci skie­ro­wa­li lufy na ze­wnątrz i za­czę­li ubez­pie­czać ze­wnętrz­ny pe­ry­metr miej­sca zda­rze­nia. Ja­ka­kol­wiek pró­ba od­bi­cia więź­nia na­po­tka­ła­by od tej pory bar­dzo po­waż­ne prze­szko­dy.

Choć na pla­cu boju znaj­do­wa­ło się już co naj­mniej dwu­stu funk­cjo­na­riu­szy, sy­tu­acja nie przy­bli­ży­ła się do roz­wią­za­nia. Le­żą­cy na chod­ni­ku męż­czy­zna na­dal sta­no­wił śmier­tel­ne za­gro­że­nie dla wszyst­kich wo­kół.

Jed­nak Ja­kub ku swej nie­kła­ma­nej uldze zo­ba­czył, że na plac boju przy­by­wa­ją ko­lej­ni go­ście – nie­co przy­cięż­kie i nie­zgrab­ne po­jaz­dy pi­ro­tech­ni­ków. Je­den z nich, zwa­ny po­tocz­nie sys­tem ja­mer, za­trzy­mał się z boku. Po­zor­nie nic się w nim nie dzia­ło, ale Ja­kub wie­dział, że to złud­ne wra­że­nie: w bla­sza­nej ko­mo­rze cię­ża­rów­ki znaj­do­wa­ły się wy­so­kiej kla­sy urzą­dze­nia za­głu­sza­ją­ce fale ra­dio­we, a tech­ni­cy wła­śnie je uru­cha­mia­li. Od tej chwi­li miej­sce zda­rze­nia zo­sta­ło od­cię­te od świa­ta elek­tro­nicz­ną ba­rie­rą.

Z po­zo­sta­łych sa­mo­cho­dów wy­sia­dło kil­ku lu­dzi. Jako ostat­ni na chod­nik cięż­ko ze­sko­czył Ol­brycht.

Grup­ka po­de­szła do Tysz­kie­wi­cza wol­nym kro­kiem.

– Sy­tu­acja? – Ol­brycht na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Oczy bacz­nie lu­stro­wa­ły za­ma­chow­ca i oto­cze­nie, opie­ra­ją­cych się o ścia­nę po­li­cjan­tów, za­mar­ły gdzieś da­lej ruch ulicz­ny…

Za sze­fem stał Kę­dzior, nie­po­zor­ny, ły­sie­ją­cy blon­dyn o bla­dej ce­rze i wod­ni­stych sza­rych oczach. Ucho­dził za naj­lep­sze­go spe­cja­li­stę od im­pro­wi­zo­wa­nych ła­dun­ków wy­bu­cho­wych w CBŚ. Tysz­kie­wicz, szcze­rze mó­wiąc, nie­co się go oba­wiał; ko­leś, jego zda­niem, nie miał zbyt rów­no pod su­fi­tem.

– Stre­fa ochron­na wy­no­si w naj­lep­szym ra­zie dwie­ście me­trów. Ka­za­łem ewa­ku­ować Dwo­rzec Cen­tral­ny.

Ol­brycht ski­nął gło­wą.

– Fa­cet naj­praw­do­po­dob­niej ma na so­bie ła­du­nek wy­bu­cho­wy – kon­ty­nu­ował Tysz­kie­wicz. Do ko­mu­ni­ka­cji w sty­lu Ja­nu­sza Ol­brych­ta zdą­żył się już nie­co przy­zwy­cza­ić.

– Wi­dzę. Co chciał wy­sa­dzić?

– Nie wie­my. Ci z pre­wen­cji chy­ba za­sta­li go tu, gdzie leży.

– Au­to­bus. Fa­cet miał pal­nąć au­to­bus – mruk­nął Kę­dzior. Zdą­żył się już ubrać w cięż­ki kom­bi­ne­zon ochron­ny. – Chciał po­dejść do kra­węż­ni­ka i uru­cho­mić de­to­na­tor.

Ja­kub wzru­szył ra­mio­na­mi. Po­ten­cjal­ny cel za­ma­chu, jak­kol­wiek bar­dzo waż­ny, sta­no­wił w tej chwi­li dru­go­rzęd­ny przed­miot jego za­in­te­re­so­wa­nia.

Ol­brycht wy­jął z tor­by lor­net­kę i za­czął przy­glą­dać się nie­do­szłe­mu sa­mo­bój­cy. Chwi­lę trwa­ło ner­wo­we, prze­ty­ka­ne nie­od­le­głym war­szaw­skim ha­ła­sem mil­cze­nie.

– Trzy­ma w ręku de­to­na­tor – mruk­nął w koń­cu. – Wi­dzę przy­cisk.

– Pa­lec na nim? – za­py­tał Kę­dzior.

– Nie.

– Mamy szan­sę.

Tysz­kie­wicz wie­dział, o co cho­dzi. Nie­któ­re de­to­na­to­ry skon­stru­owa­ne są w ten spo­sób, że wy­buch ini­cjo­wa­ny jest w mo­men­cie pusz­cze­nia, a nie na­ci­śnię­cia przy­ci­sku. Za­po­bie­ga to sy­tu­acjom, gdy przed uru­cho­mie­niem de­to­na­to­ra po­li­cja za­bi­ja za­ma­chow­ca i do eks­plo­zji nie do­cho­dzi.

– Czy ktoś pró­bo­wał się z nim po­ro­zu­mieć? – Ol­brycht ode­rwał na chwi­lę wzrok od szkieł i spoj­rzał w nie­bo.

Ani jed­na chmu­ra nie mą­ci­ła ra­do­ści zwy­cię­skie­go dla pol­skie­go fut­bo­lu po­ran­ka. Tem­pe­ra­tu­ra po­wie­trza wy­czu­wal­nie ro­sła, nie tyl­ko za spra­wą emo­cji.

Dwaj po­li­cjan­ci z pre­wen­cji po­krę­ci­li gło­wa­mi.

– Jak przy­szli­śmy, on klę­czał i coś krzy­czał. Nie po na­sze­mu – po­wie­dział ten, któ­ry mó­wił po­przed­nio. Był wyż­szy i star­szy stop­niem. – Jak wy­cią­gnę­li­śmy broń, sam się po­ło­żył.

– Mó­wił coś?

– Mam­ro­tał pod no­sem. Nie­zro­zu­mia­le.

– Ma w ręku de­to­na­tor – po­wie­dział Ol­brycht, jak­by nie sły­sząc do­tych­cza­so­wej wy­mia­ny zdań. – Na­ci­skał go?

– Nie. – Po­li­cjant po­dra­pał się ner­wo­wo po bro­dzie. – Przy nas nie.

Ol­brycht spoj­rzał przez ra­mię. Kę­dzior przy­glą­dał się za­ma­chow­co­wi.

– Wy­glą­da na Ara­ba – po­wie­dział obo­jęt­nie.

Od wbi­ja­nia wzro­ku w le­żą­ce­go bez ru­chu w słoń­cu męż­czy­znę Ja­ku­bo­wi za­czę­ły łza­wić oczy. A może był to pot spły­wa­ją­cy z czo­ła.

– Ra­czej Pa­ki­stań­czy­ka lub Irań­czy­ka – do­biegł zza ple­ców ko­bie­cy głos.

Tysz­kie­wicz od­wró­cił się.

Nie da­lej niż o kil­ka kro­ków sta­ła dwój­ka lu­dzi, męż­czy­zna i ko­bie­ta. Męż­czy­zna wy­glą­dał na pięć­dzie­siąt lat, był siwy i miał twarz zna­mio­nu­ją­cą in­te­li­gen­cję i upór. Ja­kub go znał: puł­kow­nik To­masz Ko­ze­ra był sze­fem Cen­trum An­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa We­wnętrz­ne­go. Jego przy­by­cie nie zwia­sto­wa­ło ni­cze­go do­bre­go.

Tuż obok nie­go sta­ła ru­do­wło­sa mło­da ko­bie­ta, któ­ra z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy przy­glą­da­ła się le­żą­ce­mu na chod­ni­ku ter­ro­ry­ście. Spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by jej uwa­dze nic nie mo­gło umknąć. Na­tu­ra ob­da­rzy­ła ją nie­wiel­kim, zgrab­nym no­sem, peł­ny­mi usta­mi, nie­ska­zi­tel­ną, lek­ko pie­go­wa­tą cerą i tym ro­dza­jem fi­gu­ry, któ­ra sta­no­wi przed­miot ma­rzeń więk­szo­ści fa­ce­tów. Była ubra­na w sto­no­wa­ny ża­kiet i spód­ni­cę do ko­lan.

– Co się sta­ło, że zde­cy­do­wał się pan wy­chy­lić nos z biu­ra? – za­py­tał Ja­kub.

Uśmie­szek na twa­rzy Ko­ze­ry przy­gasł nie­co. Być może po­nie­wcza­sie zdał so­bie spra­wę, że po­wi­nien za­ata­ko­wać pierw­szy. Tym­cza­sem na­ra­ził się na uwa­gę wy­po­wie­dzia­ną w obec­no­ści ru­do­wło­sej pięk­no­ści, któ­ra naj­praw­do­po­dob­niej była jego pod­wład­ną. A ni­cze­go tak nie zno­sił jak uszczerb­ku na au­to­ry­te­cie. Tysz­kie­wicz wie­dział coś nie­coś o jego cha­rak­te­rze, stąd spo­sób po­wi­ta­nia.

– To pró­ba za­ma­chu ter­ro­ry­stycz­ne­go. Na­sze kom­pe­ten­cje – po­wie­dział przy­bysz. Mimo wy­sił­ków nie uda­ło mu się unik­nąć pew­nej iry­ta­cji w gło­sie.

Ja­kub ką­tem oka za­uwa­żył, że Krzep­tow­ski uno­si wy­żej gło­wę. Sta­ry nu­mer: za­pra­wio­ny w róż­ne­go ro­dza­ju po­tycz­kach i bi­twach za­ko­piań­ski gó­ral, kie­dy na­praw­dę chciał zro­bić na kimś wra­że­nie, pro­sto­wał przy­gar­bio­ne lek­ko ra­mio­na i wy­dy­mał pierś. Efekt zwy­kle był na­tych­mia­sto­wy: mało kto miał w so­bie dość ikry, by ener­gicz­nie po­le­mi­zo­wać w obec­no­ści mie­rzą­ce­go sto dzie­więć­dzie­siąt sześć cen­ty­me­trów wzro­stu nad­ko­mi­sa­rza Sta­ni­sła­wa Krzep­tow­skie­go.

Rów­nież w tym wy­pad­ku me­to­da oka­za­ła się sku­tecz­na. Ko­ze­ra przy­bladł nie­co.

– Tłu­ma­czy­łem już pa­ro­krot­nie: je­ste­ście jed­nost­ką ko­or­dy­na­cyj­ną. – Ja­kub otarł ze znu­że­niem czo­ło. Wie­dział, że fa­cet rów­nież go nie zno­si i że to ni­cze­go nie zmie­nia. Obaj tra­ci­li czas. – W tej chwi­li naj­waż­niej­sze jest roz­bro­je­nie ter­ro­ry­sty. Pro­sił­bym, aby­ście cof­nę­li się za li­nię stre­fy.

Nim Ko­ze­ra zdą­żył za­re­ago­wać, ko­bie­ta krzyk­nę­ła coś. Krót­kie, szyb­ko wy­po­wie­dzia­ne zda­nie, śpiew­ne i gar­dło­we. Ja­kub nie umiał­by go po­wtó­rzyć, nie umiał­by na­wet okre­ślić, z ilu wy­ra­zów się skła­da­ło. Ni­g­dy ta­kie­go ję­zy­ka nie sły­szał.

Już miał po­no­wić proś­bę (tym ra­zem znacz­nie ostrzej­szym to­nem), gdy le­żą­cy na chod­ni­ku męż­czy­zna od­krzyk­nął. Fra­za tak­że była krót­ka i brzmia­ła bar­dzo po­dob­nie do zda­nia wy­po­wie­dzia­ne­go przez ru­do­wło­są to­wa­rzysz­kę Ko­ze­ry.

Ko­bie­ta po­now­nie krzyk­nę­ła. Tym ra­zem były to dwa zda­nia. Może trzy.

– To Pa­ki­stań­czyk – po­wie­dzia­ła, od­wra­ca­jąc się do skon­ster­no­wa­nej grup­ki wy­so­kich ran­gą przed­sta­wi­cie­li sił pra­wa i po­rząd­ku. Zda­wa­ła się nie do­strze­gać wra­że­nia, ja­kie na nich wy­war­ła.

Ko­ze­ra uśmiech­nął się zło­śli­wie. Jego fir­ma za­czę­ła zy­ski­wać punk­ty znacz­nie szyb­ciej, niż my­ślał.

– Po­wie­dzia­łam, że chce­my mu po­móc. I żeby na ra­zie się nie ru­szał.

– Pa­ki­stań­czyk? – za­py­tał Ja­kub. Był ze­stre­so­wa­ny i naj­pew­niej nie znaj­do­wał się w szczy­to­wej for­mie in­te­lek­tu­al­nej; mimo to fak­ty w za­sa­dzie same skła­da­ły się w ca­łość.

– Tak. Po­słu­gu­je się ję­zy­kiem urdu.

Ol­brycht ski­nął gło­wą.

– Mnie jest obo­jęt­ne, po ja­kie­mu mówi. Chcę wie­dzieć, czy bę­dzie współ­pra­co­wał.

– Współ­pra­co­wał? – Ko­bie­ta spoj­rza­ła uważ­nie na sze­fa pi­ro­tech­ni­ków.

– Nie roz­bro­ję bom­by na nim. Mu­szę ją zdjąć.

Współ­pra­cow­nicz­ka Ko­ze­ry krzyk­nę­ła po­now­nie. Tym ra­zem mil­cze­nie ter­ro­ry­sty prze­cią­gnę­ło się po­nad mi­nu­tę. W koń­cu od­po­wie­dział krót­kim wark­nię­ciem.

– Po­wie­dział, że tak.

– Do­brze. – Ol­brycht ro­zej­rzał się, po czym wbił wzrok w swo­ich sze­fów. Ko­ze­ry nie do­strze­gał. – Snaj­per musi mieć go na musz­ce. Je­że­li fa­cet po­ło­ży pa­lec na przy­ci­sku de­to­na­to­ra, ma do­stać kulę w łeb.

Nim Tysz­kie­wicz zdą­żył choć­by ski­nąć gło­wą, Goź­dzik po­łą­czył się z jed­nym ze swo­ich lu­dzi. Przy­ci­szo­nym gło­sem prze­ka­zał krót­kie, jed­noz­da­nio­we po­le­ce­nie. Tysz­kie­wicz miał nie­od­par­te wra­że­nie, że wszy­scy, łącz­nie z nim sa­mym, dzia­ła­ją na wa­riac­kich pa­pie­rach.

– Wy­pier­da­lać mi stąd. Za becz­kę – po­wie­dział Ol­brycht i wska­zał ręką je­den z wo­zów pi­ro­tech­ni­ków, opa­słą cię­ża­rów­kę przy­sto­so­wa­ną do prze­wo­że­nia ła­dun­ków wy­bu­cho­wych.

Ja­kub nie dys­ku­to­wał. Wie­dział, że Ol­brycht jest tu­taj sze­fem i że nie zno­si po­stron­nych osób w miej­scu zda­rze­nia, a na do­da­tek ma ra­cję: Tysz­kie­wicz, Krzep­tow­ski i Ko­ze­ra sta­no­wi­li w tym wy­pad­ku tyl­ko za­wa­dę.

– Łącz­ność na czwór­ce – po­wie­dział Tysz­kie­wicz na od­chod­nym.

Szef pi­ro­tech­ni­ków ski­nął gło­wą. Nie cze­ka­jąc, aż trzech męż­czyzn skry­je się za sa­mo­cho­dem, spoj­rzał po­now­nie na ter­ro­ry­stę.

– Za­py­taj go, czy jest dru­gi de­to­na­tor – rzu­cił w kie­run­ku ru­dej.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na Ol­brych­ta z uwa­gą, jak­by roz­wa­ża­jąc ko­niecz­ność za­pro­te­sto­wa­nia prze­ciw­ko zwra­ca­niu się do niej per „ty”, na do­da­tek w dość ob­ce­so­wej for­mie. Naj­pew­niej jed­nak uzna­ła, że nie czas na to. Po­now­nie krzyk­nę­ła w stro­nę ter­ro­ry­sty. I po chwi­li zno­wu uzy­ska­ła od­po­wiedź.

– Mówi, że nie.

– Niech odło­ży de­to­na­tor. Niech go pu­ści.

Męż­czy­zna wy­ko­nał po­le­ce­nie. Sta­lo­wa tu­le­ja za­koń­czo­na przy­ci­skiem zna­la­zła się dzie­sięć cen­ty­me­trów od dło­ni. Po­skrę­ca­ny nie­bie­ski ka­bel wy­cho­dził z za­śle­pio­nej czę­ści rur­ki i nik­nął w rę­ka­wie płasz­cza.

– Niech klęk­nie i zdej­mie płaszcz. Po­wo­li.

Wa­ha­nie Pa­ki­stań­czy­ka trwa­ło kil­ka­na­ście se­kund. Po­tem nie­zgrab­nie pod­parł się rę­ko­ma, wy­pro­sto­wał tu­łów i pod­cią­gnął nogi. Cię­żar cia­ła spo­czy­wał na pal­cach stóp i ko­la­nach. Sen­nym, po­wol­nym ru­chem męż­czy­zna roz­piął płaszcz, po czym oswo­bo­dził ręce z rę­ka­wów.

Ol­brycht wstrzy­mał na mo­ment od­dech.

Na brzu­chu męż­czy­zny od pasa aż do most­ka w rów­nych kil­ku­cen­ty­me­tro­wych od­stę­pach tkwi­ły po­dłuż­ne, pła­sko przy­le­ga­ją­ce do cia­ła ła­dun­ki wy­bu­cho­we. Mia­ły owal­ny prze­krój i były owi­nię­te pla­sti­ko­wą fo­lią. Trzy, umiesz­czo­ne cen­tral­nie, li­czy­ły co naj­mniej pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Czte­ry po­zo­sta­łe, znaj­du­ją­ce się pod pa­cha­mi, były krót­sze mniej wię­cej o jed­ną trze­cią. Na­wet z tej od­le­gło­ści Ol­brycht do­strze­gał błysz­czą­ce łeb­ki za­pal­ni­ków wy­sta­ją­cych z ła­dun­ków. Z każ­de­go wy­cho­dził cien­ki nie­bie­ski prze­wód, łą­cząc się z po­zo­sta­ły­mi w skrę­co­ną w war­kocz wiąz­kę, bie­gną­cą wprost do le­żą­ce­go na chod­ni­ku de­to­na­to­ra.

– Sie­dem kilo – mruk­nął Kę­dzior. – Ani gra­ma wię­cej.

– Moż­li­we – po­wie­dział Ol­brycht. – Pla­stik?

– A gdzie tam. Pen­tryt – od­parł Kę­dzior to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu. – Pój­dę.

– Ni­g­dzie nie pój­dziesz. Wy­śle­my ro­bo­ta.

Kę­dzior wzru­szył ra­mio­na­mi. Był prze­ko­na­ny, że to, co ma zro­bić ma­szy­na, on sam wy­ko­na le­piej i szyb­ciej. Ale szef cza­sa­mi by­wał nie­zno­śnie pryn­cy­pial­ny. A zresz­tą… upał do­skwie­rał, a pi­ro­tech­nicz­ny kom­bi­ne­zon nie na­le­żał do wy­ma­rzo­nych stro­jów pla­żo­wych.

– Da­waj­cie ro­bo­ta – wark­nął Ol­brycht do mi­kro­fo­nu. – Bie­giem.

W jed­nym z wo­zów pi­ro­tech­ni­ków uchy­li­ły się tyl­ne drzwi, ram­pa po­ma­łu opa­dła na chod­nik. Po chwi­li za­czął z niej zjeż­dżać nie­wiel­ki, kan­cia­sty i nie­zgrab­ny po­jazd na gą­sie­ni­cach.

Po­mi­mo dość nie­po­zor­ne­go wy­glą­du było to tech­nicz­nie za­awan­so­wa­ne urzą­dze­nie ma­ją­ce w swo­im re­per­tu­arze na­praw­dę wszech­stron­ny ka­ta­log moż­li­wo­ści. Ol­brycht twier­dził, że sys­tem ten w cią­gu ostat­nie­go roku ura­to­wał ży­cie przy­naj­mniej kil­ku jego lu­dziom.

Te­raz po­ma­łu pełzł w stro­nę celu, po czym pro­wa­dzo­ny pew­ną ręką tech­ni­ka pod­je­chał do klę­czą­ce­go bez ru­chu ter­ro­ry­sty. Elek­trycz­ny sil­nik pra­co­wał bez­gło­śnie, to­też przez dłu­gą mi­nu­tę nad oto­cze­niem do­mi­no­wał gwar po­ran­nej War­sza­wy.

Tech­nik, wy­so­ki męż­czy­zna o po­cią­głej twa­rzy, wol­nym kro­kiem pod­szedł do Ol­brych­ta. Z uwa­gą wpa­try­wał się w za­wie­szo­ny na szyi prze­no­śny pul­pit ste­row­ni­czy za­opa­trzo­ny w spo­rych roz­mia­rów ekran, gło­śnik i mi­kro­fon, a tak­że kil­ka ga­łek przy­po­mi­na­ją­cych joy­stic­ki.

Po­wol­ny wy­da­ne­mu przez męż­czy­znę po­le­ce­niu ro­bot wy­su­nął do przo­du za­mo­co­wa­ny na wy­się­gni­ku czuj­nik spek­tro­me­trycz­ny. Ol­brycht za­wsze miał wra­że­nie, że czyn­ność ta przy­po­mi­na ob­wą­chi­wa­nie ko­ści przez psa. Ra­mię z czuj­ni­kiem pod­je­cha­ło do pasa z ma­te­ria­łem wy­bu­cho­wym. Przez chwi­lę spo­czy­wa­ło w bez­ru­chu, jak­by przy­glą­da­jąc się sza­ra­wym kształ­tom, po czym się cof­nę­ło.

– Pen­tryt – mruk­nął tech­nik

– Mó­wi­łem – uśmiech­nął się Kę­dzior.

W jego gło­sie nie było na­wet cie­nia sa­tys­fak­cji. Zwy­kłe stwier­dze­nie fak­tu.

Zwy­kły dzień.

Zwy­kły ter­ro­ry­sta.

Zwy­kły ma­te­riał wy­bu­cho­wy.

– Mó­wi­łeś – od­mruk­nął Ol­brycht. – Zbli­że­nie na ła­du­nek. Chcę zo­ba­czyć za­pal­ni­ki.

Tech­nik ma­ni­pu­lo­wał gał­ka­mi. Ro­bot prze­su­nął się nie­co, umiesz­czo­na z boku kor­pu­su ka­me­ra przez chwi­lę ma­new­ro­wa­ła, po czym sku­pi­ła swe nie­ru­cho­me oko na gór­nej czę­ści ła­dun­ków wy­bu­cho­wych. Ol­brycht z uwa­gą pa­trzył w ekran. Owi­nię­te fo­lią owal­ne kształ­ty, za­koń­czo­ne me­ta­lo­wy­mi cy­lin­dra­mi, z któ­rych od­cho­dził cien­ki nie­bie­ski prze­wód, były te­raz do­sko­na­le wi­docz­ne.

– Moż­li­we, że fa­cet nie kła­mie. Nie wi­dzę dru­gie­go de­to­na­to­ra.

– Ama­torsz­czy­zna. – Kę­dzior zaj­rzał Ol­brych­to­wi przez ra­mię i prze­lot­nie rzu­cił okiem na ob­raz. – Fa­ce­to­wi nie wy­bu­cha, nie ma za­pa­so­we­go de­to­na­to­ra, chce współ­pra­co­wać. Za­ło­żę się, że w spodniach ma peł­no cze­goś, cze­go na pew­no nie chcie­li­by­śmy oglą­dać.

– Prze­stań. Do­brze, że chce współ­pra­co­wać. Ina­czej trze­ba by go za­strze­lić, a nie wi­dzę tu ni­ko­go, kto pod­jął­by taką de­cy­zję.

Ru­do­wło­sa ode­rwa­ła wzrok od ekra­nu i spoj­rza­ła na Ol­brych­ta z za­in­te­re­so­wa­niem, ale nie uda­ło jej się jed­no­znacz­nie stwier­dzić, czy przed­miot jej ob­ser­wa­cji żar­tu­je, czy mówi po­waż­nie.

– Pro­szę mu po­wie­dzieć, żeby zdjął ła­du­nek. Niech się­gnie do tyłu, ro­ze­pnie rze­py i opu­ści pas na zie­mię. Po­ma­lut­ku.

Ko­bie­ta wy­po­wie­dzia­ła kil­ka krót­kich zdań. Pa­ki­stań­czyk po­cząt­ko­wo nie za­re­ago­wał, krę­cąc gło­wą i mam­ro­cząc pod no­sem. Kie­dy już zda­wa­ło się, że nic z tego nie bę­dzie i Ol­brycht zu­peł­nie se­rio za­czął się za­sta­na­wiać, co da­lej zro­bić – do­sko­na­le wie­dział, że roz­bra­ja­nie bom­by na ży­wym ter­ro­ry­ście nie­sie ze sobą nie­mal tyle samo kom­pli­ka­cji co za­strze­le­nie go – fa­cet po­ru­szył się, sięg­nął rę­ko­ma do tyłu i za­czął ma­ni­pu­lo­wać przy za­cze­pie.

Ol­brycht zła­pał się na tym, że za­czy­na mu bra­ko­wać tchu. Po pro­stu prze­stał od­dy­chać.

Coś trza­snę­ło ci­cho i koń­ce sze­ro­kie­go płó­cien­ne­go pasa opa­dły na zie­mię. Za­ma­cho­wiec uniósł ręce do góry i płyn­nym ru­chem zdjął z sie­bie pas, po czym po­ło­żył go na chod­ni­ku.

– Do­brze. – Ol­brycht wcią­gnął moc­no po­wie­trze, po czym wy­pu­ścił je z gło­śnym świ­stem. Miał wra­że­nie, że prze­by­wa w sau­nie. – Bar­dzo do­brze. Niech wsta­nie i cof­nie się.

Pa­ki­stań­czyk wy­ko­nał po­le­ce­nie. Te­raz od bom­by dzie­li­ło go co naj­mniej dwa me­try.

– Mo­że­cie go wziąć.

Sto­ją­cy obok Goź­dzik rzu­cił do mi­kro­fo­nu krót­kie po­le­ce­nie. Dwaj skry­ci za tar­czą ba­li­stycz­ną an­ty­ter­ro­ry­ści za­czę­li po­wo­li zbli­żać się do męż­czy­zny, sta­ra­jąc się, by za­ma­cho­wiec od­dzie­lał ich od le­żą­ce­go na chod­ni­ku ła­dun­ku. Po­de­szli ostroż­nie. Je­den wy­cią­gnął rękę i wpraw­ny­mi ru­cha­mi, choć z oczy­wi­stych przy­czyn dość po­bież­nie, ob­szu­kał męż­czy­znę.

– Czy­sty! – krzyk­nął.

– Do sa­mo­cho­du go – za­ko­men­de­ro­wał Goź­dzik.

Obaj po­li­cjan­ci zgod­nym ru­chem chwy­ci­li za­ma­chow­ca pod ra­mio­na i zmu­si­li go do głę­bo­kie­go skło­nu. Cała trój­ka przede­fi­lo­wa­ła przed no­sem Ol­brych­ta, Kę­dzio­ra, Goź­dzi­ka i ru­do­wło­sej ko­bie­ty, po czym po peł­nej na­pię­cia mi­nu­cie do­tar­ła do jed­nej z za­par­ko­wa­nych nie­opo­dal fur­go­ne­tek. Tam męż­czy­znę prze­ję­li na­stęp­ni funk­cjo­na­riu­sze. Po­now­nie go zre­wi­do­wa­li, tym ra­zem znacz­nie do­kład­niej. Je­den z nich za­trza­snął na wy­cią­gnię­tych w tył rę­kach kaj­dan­ki, po czym ter­ro­ry­sta zo­stał za­pa­ko­wa­ny do sa­mo­cho­du.

– Mo­że­cie je­chać – Goź­dzik usły­szał w słu­chaw­ce głos Tysz­kie­wi­cza. Pod­in­spek­tor był skry­ty za sa­per­ską cię­ża­rów­ką, ale uważ­nie ob­ser­wo­wał bieg wy­da­rzeń. – Fa­ce­ta do Raju na krze­sło. Niech sie­dzi i cze­ka.

– Je­śli cho­dzi o mnie, mo­że­cie je­chać w cho­le­rę wszy­scy – po­wie­dział Ol­brycht. – Do ni­cze­go nie je­ste­ście po­trzeb­ni.

Tysz­kie­wicz za­sta­na­wiał się bar­dzo krót­ko. Ol­brycht miał ra­cję. Roz­bra­ja­nie le­żą­ce­go na chod­ni­ku ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go to ro­bo­ta wy­łącz­nie dla spe­cja­li­stów. Im mniej ga­piów, tym le­piej.

– Po­ra­dzisz so­bie? – za­py­tał jesz­cze. Dla for­mal­no­ści.

– Już was nie ma.

Tysz­kie­wicz spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go. Ten prze­krzy­wił gło­wę.

– Je­dzie­my – zde­cy­do­wał Ja­kub.

Ko­ze­ra się za­wa­hał. Za­ma­cho­wiec sie­dział już w po­li­cyj­nym sa­mo­cho­dzie, któ­ry w asy­ście kil­ku in­nych te­re­nó­wek po brze­gi wy­pcha­nych an­ty­ter­ro­ry­sta­mi wła­śnie ru­szał w stro­nę Ra­ko­wiec­kiej. Szef CAT-u zda­wał więc so­bie spra­wę z tego, że nie zdo­ła wy­drzeć jeń­ca z łap Tysz­kie­wi­cza. A chciał za­cho­wać choć mi­ni­mal­ny wpływ na dal­szy roz­wój wy­da­rzeń.

– Ka­pi­tan Po­toc­ka jest je­dy­nym w Pol­sce wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym spe­cja­li­stą w za­kre­sie prze­słu­chań ter­ro­ry­stów – po­wie­dział nie­ocze­ki­wa­nie ła­god­nym to­nem, mach­nąw­szy nie­znacz­nie ręką w stro­nę zmie­rza­ją­cej ku nim ru­do­wło­sej ko­bie­ty. – Prze­szko­lo­nym przez Ame­ry­ka­nów. Na pew­no może po­móc.

Ja­kub już miał za­pro­te­sto­wać i gdy się póź­niej nad tym za­sta­na­wiał, nie mógł so­bie uświa­do­mić, cze­mu tego nie zro­bił. Może przy­czy­ną była myśl, że mimo wszyst­ko nie war­to za­dzie­rać z Ko­ze­rą; o jego ko­nek­sjach po­li­tycz­nych krą­ży­ły w bran­ży le­gen­dy. Być może Ja­kub uświa­do­mił so­bie, że wspar­cie po pro­stu się przy­da; zwłasz­cza że od­po­wie­dzial­ność roz­ło­ży się na więk­szą licz­bę osób – a to jest za­wsze ko­rzyst­ne, kie­dy coś pój­dzie nie tak.

A może przy­czy­nił się do tego uśmiech ru­do­wło­sej, któ­ry spra­wiał wra­że­nie (zu­peł­nie słusz­nie, jak się póź­niej oka­za­ło), jak­by prze­zna­czo­ny był wy­łącz­nie dla Ja­ku­ba.

– Do­brze – od­parł Tysz­kie­wicz lek­ko i ru­szył w stro­nę sa­mo­cho­du. – Może pani je­chać z nami.

7

Ko­mi­sarz Ja­nusz Ol­brycht nie uwa­żał sy­tu­acji za opa­no­wa­ną. W żad­nym stop­niu.

To, że w mia­rę gład­ko uda­ło się roz­bro­ić ter­ro­ry­stę (co było ra­czej nie­ty­po­we, ale śledz­two w tej spra­wie na­le­ża­ło już, całe szczę­ście, do Tysz­kie­wi­cza), sta­no­wi­ło za­le­d­wie po­ło­wę suk­ce­su. Fakt, że ła­du­nek wy­bu­cho­wy w dal­szym cią­gu spo­czy­wał na chod­ni­ku w jed­nym z naj­bar­dziej ru­chli­wych miejsc War­sza­wy, ozna­czał ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko że nie­bez­pie­czeń­stwo na­dal ist­nia­ło.

– Pój­dę – po­wie­dział Kę­dzior i za­ło­żył hełm. – Nie bę­dzie­my tu stać do wie­czo­ra.

– Na ra­zie ni­g­dzie nie pój­dziesz – za­pro­te­sto­wał Ol­brycht. Z Kę­dzio­rem była za­wsze cięż­ka roz­mo­wa. – Ro­bot…

– Szko­da sprzę­tu za mi­lion, nie?

Szy­ba heł­mu nie była zbyt trans­pa­rent­na, gdy się na nią pa­trzy­ło z ze­wnątrz, więc Ol­brycht mógł się tyl­ko do­my­ślać, że Kę­dzior uśmiech­nął się krzy­wo. Za­wsze się krzy­wo uśmie­chał, gdy był pew­ny swe­go.

– Idę.

– Do­bra. Tyl­ko uwa­żaj. – Ol­brycht wes­tchnął, po czym od­wró­cił się do tech­ni­ka. – Ścią­gaj ro­bo­ta.

Czło­wiek i ma­szy­na mi­nę­li się mniej wię­cej w po­ło­wie dro­gi. Kę­dzior szedł nie­spiesz­nie, uważ­nie wpa­tru­jąc się w le­żą­cy na zie­mi ła­du­nek. Nie czuł cię­ża­ru kom­bi­ne­zo­nu. Nie czuł obez­wład­nia­ją­ce­go go­rą­ca. Był cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty ana­li­zą sy­tu­acji.

Sie­dem po­dłuż­nych la­sek ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go.

Sie­dem za­pal­ni­ków.

Po­skrę­ca­ny ka­bel bie­gną­cy od każ­de­go z nich do de­to­na­to­ra.

De­to­na­tor.

Ukląkł może pół me­tra przed bom­bą. Przez dłuż­szą chwi­lę po pro­stu ob­ser­wo­wał.

– Kla­sycz­ny pas sza­hi­da – mruk­nął do wbu­do­wa­ne­go w hełm mi­kro­fo­nu. Spe­cjal­ny sys­tem łącz­no­ści po­zwa­lał na ko­mu­ni­ka­cję ra­dio­wą po­mię­dzy człon­ka­mi ze­spo­łu pi­ro­tech­nicz­ne­go mimo za­kłó­ceń wy­twa­rza­nych przez sto­ją­cą nie­opo­dal cię­ża­rów­kę. – Mó­wi­łem, sie­dem kilo pen­try­tu. De­to­na­tor na­ci­sko­wy w sta­lo­wej rur­ce. W środ­ku na pew­no za­pal­nik, trans­for­ma­tor i ba­te­ryj­ka.

– Sprawdź, czy na pew­no nie ma dru­gie­go de­to­na­to­ra. Upew­nij się – za­brzmiał w słu­chaw­kach głos Ol­brych­ta.

– Nie wi­dzę.

– Sprawdź.

Kę­dzior wie­dział, że to na­le­ży do pro­ce­du­ry, choć w tym przy­pad­ku uwa­żał wy­ko­na­nie po­le­ce­nia za stra­tę cza­su. In­tu­icja, w jego wy­pad­ku nie­od­łącz­na pa­tron­ka suk­ce­sów, mó­wi­ła mu, że żad­ne­go za­pa­so­we­go de­to­na­to­ra nie ma.

Ale wy­jął z kie­sze­ni x-foxa, prze­no­śne urzą­dze­nie rent­ge­now­skie, bę­dą­ce w sta­nie prze­świe­tlić na­wet naj­le­piej opan­ce­rzo­ny przed­miot. Tym ra­zem o opan­ce­rze­niu nie było mowy: pro­mie­nie prze­nik­nę­ły przez fo­lię i krysz­tał­ki pen­try­tu, jak­by ni­cze­go nie spo­ty­ka­ły na swej dro­dze.

– De­to­na­to­ra brak – po­wie­dział Kę­dzior.

W gło­sie: dru­gi dzi­siaj brak sa­tys­fak­cji. W ru­chach: na­ce­cho­wa­na pew­no­ścią gra­cja za­wo­dow­ca.

– Do­bra. – Ol­brych­to­wi po­mi­mo wie­lo­let­nie­go do­świad­cze­nia roz­kaz, któ­ry miał wy­dać za chwi­lę, za­wsze przy­cho­dził z tru­dem. – Ode­tnij de­to­na­tor.

Kę­dzior wy­jął z kie­sze­ni ob­cę­gi i zde­cy­do­wa­nym ru­chem prze­ciął wiąz­kę ka­bli, mniej wię­cej pięć cen­ty­me­trów od miej­sca, w któ­rym za­głę­bia­ły się w sta­lo­wej rur­ce.

Zdu­mie­wa­ją­ce, ale po tej ope­ra­cji za­rów­no Dwo­rzec Cen­tral­ny, ho­tel Mar­riott, jak i sam Kę­dzior po­zo­sta­li w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. War­sza­wa bez żad­nych prze­szkód (wy­jąw­szy mon­stru­al­ne kło­po­ty ko­mu­ni­ka­cyj­ne) mo­gła tęt­nić sto­łecz­nym ży­ciem, dy­szeć z go­rą­ca i cie­szyć się wczo­raj­szym suk­ce­sem pił­ka­rzy.

– Od­cię­ty. – Kę­dzior nie czuł potu spły­wa­ją­ce­go po twa­rzy. Na­wet gdy­by czuł, z pew­no­ścią zwa­lił­by winę na upał. Nie od­wra­ca­jąc się, po­ło­żył de­to­na­tor na chod­ni­ku, pół me­tra za sobą. – Wyj­mu­ję za­pal­ni­ki.

Po­wo­li wy­cią­gnął rękę w stro­nę umiesz­czo­ne­go naj­bar­dziej z le­wej stro­ny ła­dun­ku. Ostroż­nie chwy­cił za sre­brzy­sty ko­niec nie­wiel­kie­go cy­lin­dra. Po­cią­gnął. Sta­lo­wa rur­ka, gru­ba może na dwa cen­ty­me­try, z nie­wiel­kim opo­rem pod­da­ła się na­ci­sko­wi. Kę­dzior wy­cią­gnął ją i po­ło­żył obok.

Wy­cia­gnię­cie po­zo­sta­łych sze­ściu za­pal­ni­ków za­ję­ło nie wię­cej niż dwie mi­nu­ty. Kę­dzior uło­żył je na chod­ni­ku bar­dzo po­rząd­nie, je­den obok dru­gie­go, po czym się wy­pro­sto­wał.

– Go­to­we – po­wie­dział do mi­kro­fo­nu tuż po tym, jak sta­nął na nogi. – Moż­na za­bie­rać.

Ol­brycht ode­tchnął, tym ra­zem na do­bre, wy­dał swo­im lu­dziom se­rię roz­ka­zów, po czym wy­krę­cił nu­mer Tysz­kie­wi­cza.

8

Le­d­wie trza­snę­ły drzwi sa­mo­cho­du, roz­dzwo­ni­ła się ko­mór­ka.

Ja­kub spoj­rzał na sze­ro­ki ko­lo­ro­wy wy­świe­tlacz i zmarsz­czył brwi. Do­tknął zie­lo­nej słu­chaw­ki.

– Dzień do­bry, pa­nie dy­rek­to­rze – po­wie­dział.

Krzep­tow­ski uśmiech­nął się zza kie­row­ni­cy.

– Ra­port – wark­nię­cie. Szef CBŚ do­bre ma­nie­ry miał za nic. – Krót­ko.

Ja­kub był w pew­nym sen­sie przy­zwy­cza­jo­ny. Wy­po­wie­dział pięć zwię­złych zdań, po któ­rych za­pa­dła ci­sza.

– Ni­ko­mu nic się nie sta­ło? – Ulga w gło­sie jed­ne­go z naj­waż­niej­szych pol­skich po­li­cjan­tów była wy­raź­nie sły­szal­na, cze­mu zresz­tą sto­sun­ko­wo trud­no się dzi­wić.

– Wy­glą­da na to, że nie. – Ja­kub sta­rał się mó­wić moż­li­wie neu­tral­nym to­nem. – Ak­cja się jesz­cze nie skoń­czy­ła. Moi lu­dzie sta­ra­ją się zneu­tra­li­zo­wać bom­bę. Cen­trum jest spa­ra­li­żo­wa­ne, ale…

– Ruch dro­go­wy to w tej chwi­li naj­mniej­sze zmar­twie­nie.

Ja­kub mógł się za­ło­żyć, że dy­rek­tor my­śli już o czymś in­nym. Znał go tro­chę.

– Czy… – wa­ha­nie – mo­że­my przy­jąć, że za­ma­cho­wi uda­ło się za­po­biec dzię­ki przy­tom­no­ści umy­słu i pro­fe­sjo­na­li­zmo­wi funk­cjo­na­riu­szy? Tych dwóch z pre­wen­cji?

Bin­go. Gra na­der ła­twa do roz­szy­fro­wa­nia: pra­sa z pew­no­ścią sztur­mo­wa­ła już drzwi ge­ne­ral­skie­go ga­bi­ne­tu.

– Jesz­cze nie mam peł­ne­go ob­ra­zu sy­tu­acji. Nie roz­ma­wia­łem z nimi. Jadą w tej chwi­li na Ra­ko­wiec­ką, za chwi­lę ich prze­słu­cham.

– Ale nie mo­że­my tego wy­klu­czyć?

– Nie. – Ja­kub nie miał nic prze­ciw­ko temu, by uwa­ga me­diów kon­cen­tro­wa­ła się na po­li­cjan­tach z pa­tro­lu. Im wię­cej spo­ko­ju w jego pra­cy, tym le­piej. Nie wspo­mniał o tym, że do peł­ne­go suk­ce­su bra­ku­je jed­nak mel­dun­ku o po­myśl­nym roz­bro­je­niu bom­by. – Moim zda­niem za­cho­wa­li się bar­dzo do­brze i kom­pe­tent­nie. Nie po­zwo­li­li uciec czło­wie­ko­wi, któ­ry miał na so­bie po­kaź­ną ilość ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i naj­praw­do­po­dob­niej chciał je zde­to­no­wać.

– Bar­dzo do­brze. – W gło­sie sze­fa Biu­ra za­brzmia­ło nie­mal od­prę­że­nie. – To zna­czy nie­do­brze, że do­szło do pró­by za­ma­chu, ale do­brze, że nie do­szło do za­ma­chu. Ro­zu­mie pan?

– Tak. – Ja­kub za­mknął oczy. Ekwi­li­bry­sty­ka, któ­rej mu­sie­li do­ko­ny­wać człon­ko­wie elit wła­dzy, za­wsze wzbu­dza­ła w nim mie­sza­ni­nę obrzy­dze­nia i po­dzi­wu.

– Pro­szę mel­do­wać o po­stę­pach śledz­twa. Ro­zu­miem, że prze­słu­cha pan do­mnie­ma­ne­go za­ma­chow­ca?

– Nie­zwłocz­nie.

– Mel­du­nek co go­dzi­nę.

Trzask za­koń­cze­nia po­łą­cze­nia roz­legł się nie­mal rów­no z ostat­nią krop­ką. Może na­wet nie­co przed. Dy­rek­tor do­pro­wa­dził woj­sko­wy, la­pi­dar­ny styl ko­mu­ni­ka­cji z pod­wład­ny­mi nie­mal do per­fek­cji.

Nim Ja­kub zdą­żył wło­żyć ko­mór­kę do kie­sze­ni i od­wró­cić się w od­po­wie­dzi na do­cho­dzą­ce z tyl­ne­go sie­dze­nia ko­bie­ce wes­tchnie­nie, nie­śmier­tel­ny riff roc­ko­we­go kla­sy­ka roz­legł się po­now­nie. Dzwo­nią­cy tym ra­zem był ukry­ty za la­ko­nicz­nym ko­mu­ni­ka­tem „nu­mer pry­wat­ny”

Wie­dząc, że na pew­no nie przy­nie­sie to nic mi­łe­go, Ja­kub po­now­nie ode­brał po­łą­cze­nie.

– Mówi So­ko­łow­ski – roz­legł się au­to­ry­ta­tyw­ny głos.

Ja­kub w pierw­szej chwi­li nie sko­ja­rzył ani gło­su, ani na­zwi­ska.

– Kto? – za­py­tał od­ru­cho­wo.

– Mi­ni­ster spraw we­wnętrz­nych. – Nie­mal sły­chać było, że roz­mów­ca gry­zie się w ję­zyk, by nie do­dać cze­goś ostrzej­sze­go.

– Ach tak. Dzień do­bry. – Tysz­kie­wicz wes­tchnął i na uży­tek Krzep­tow­skie­go prze­wró­cił ocza­mi.

Alfę znio­sło nie­co z pasa. Krzep­tow­ski opa­no­wał chi­chot i wró­cił na wła­ści­wy tor jaz­dy.

– Sły­sza­łem, że współ­pra­cu­je pan z ABW.

To nie było py­ta­nie. Od mo­men­tu przy­ję­cia ofer­ty Ko­ze­ry przez Tysz­kie­wi­cza nie mi­nę­ło wię­cej niż pięć mi­nut. Mi­ni­ster na­le­żał do osób do­brze po­in­for­mo­wa­nych, co zresz­tą cał­kiem nie­źle o nim świad­czy­ło.

– W pew­nym za­kre­sie – od­parł Tysz­kie­wicz ostroż­nie.

Już wie­dział, w co się wpa­ko­wał. ABW nie pod­le­ga­ło mi­ni­stro­wi, a bez­po­śred­nio pre­mie­ro­wi. Wal­ka po­li­tycz­na od­by­wa­ła się na róż­nych po­zio­mach. Mi­ni­stra nie ob­cho­dził za­mach. Przede wszyst­kim dbał o nie­wpusz­cza­nie ob­cych na wła­sne te­ry­to­rium.

– Pro­szę bar­dzo ten za­kres ogra­ni­czyć. Do mi­ni­mum, je­że­li się da.

– Jed­nak w tym aku­rat wy­pad­ku…

Tysz­kie­wicz na ple­cach czuł nie­mal od­dech ka­pi­tan Po­toc­kiej. Nie miał żad­nej pew­no­ści, czy nie sły­szy ona słów wy­po­wia­da­nych przez mi­ni­stra. Szyb­ko do­szedł jed­nak do wnio­sku, że w grun­cie rze­czy nie­wie­le go to ob­cho­dzi.

– Pro­szę bar­dzo pil­no­wać roz­dzia­łu kom­pe­ten­cji. – Głos był twar­dy i ostry. Czas próśb się skoń­czył. Nad­szedł czas wy­da­wa­nia po­le­ceń.

– Mie­li­śmy naj­praw­do­po­dob­niej do czy­nie­nia z pró­bą za­ma­chu sa­mo­bój­cze­go. To pierw­szy taki przy­pa­dek w Pol­sce. Rze­czy­wi­ście nie do­szło do tra­ge­dii, ale po pierw­sze nie wie­my, z ja­kich przy­czyn, a po dru­gie nie mamy żad­nej pew­no­ści, czy to od­osob­nio­ne zda­rze­nie. Może już w tej chwi­li na­stęp­ny za­ma­cho­wiec od­ma­wia ostat­nią mo­dli­twę przed śmier­cią?

– Pro­szę nie dys­ku­to­wać… – Głos prze­szedł w wy­so­kie re­je­stry.

– Naj­waż­niej­sze jest wy­eli­mi­no­wa­nie za­gro­że­nia, upew­nie­nie się, że ty­siąc­om lu­dzi nie gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo. Ta­kie jest moje pod­sta­wo­we za­da­nie. – Ja­kub po­pra­wił się w fo­te­lu. Cze­kał na re­ak­cję, spo­dzie­wa­jąc się naj­gor­sze­go. Jak zwy­kle po­nie­wcza­sie uświa­do­mił so­bie, że być może po­wie­dział o pół zda­nia za dużo.

Ale nie do­cze­kał się ri­po­sty. W koń­cu zo­rien­to­wał się, że roz­mów­ca prze­rwał po­łą­cze­nie.

Przez dłuż­szą chwi­lę w sa­mo­cho­dzie pa­no­wa­ła prze­ry­wa­na śród­miej­skim gwa­rem ci­sza. Krzep­tow­ski przy­gryzł war­gi. Wie­dział z do­świad­cze­nia, że co naj­mniej po­ło­wa kło­po­tów jego i Tysz­kie­wi­cza jest spo­wo­do­wa­na chro­nicz­ną nie­umie­jęt­no­ścią ugię­cia kar­ku w od­po­wied­nim mo­men­cie.

– Do­je­cha­li­śmy – ra­dio za­ga­da­ło nie­co znie­kształ­co­nym gło­sem sze­fa od­dzia­łu AT.

Ja­kub wziął mi­kro­fon.

– Będę za trzy mi­nu­ty.