34,90 zł
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu.
Ma zapewnić bezpieczeństwo rozgrywanego na Stadionie Narodowym meczu Polska – Niemcy.
Trzy dni przed meczem w okolicach Dworca Centralnego szahid próbuje zdetonować ładunek wybuchowy.
Dzień później przy jednej ze stacji metra eksploduje podłożona przez terrorystów bomba i zabija kilku policjantów.
Ktoś włamuje się do systemu informatycznego stadionu. Mecz musi się jednak odbyć...
Drugie wydanie opatrzonej nową okładką powieści Marcina Ciszewskiego z Meteorologicznego
Cyklu, w skład którego wchodzą Wiatr, Mróz, Upał, Mgła i Deszcz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 443
Upał
© 2017 Marcin Ciszewski
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-645-2386-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Mężczyzna nie rzucał się w oczy.
Może dlatego przeszedł przez wszystkie kontrole. Może właśnie z tego powodu żaden z funkcjonariuszy wyspecjalizowanych służb porządkowych nie zwrócił na niego uwagi.
Początkowo siedział na jednej z głównych trybun, mniej więcej pośrodku. Zdawał się bez reszty pochłonięty obserwacją toczącego się na murawie pojedynku. Jak tysiące ludzi dookoła.
Jednak jego zamiary były inne. Niespiesznym ruchem wyjął z wielkiego plecaka karabin maszynowy. Czerń lufy odbijała blask reflektorów, wychodzące z pojemnika i niknące w komorze naboje lśniły metalizująco. Mężczyzna wstał. Rozejrzał się, chcąc najdokładniej wybrać cel.
Dwa rzędy wyżej dostrzegł młodą, całkiem ładną, modnie ubraną blondynkę. Leniwie podniósł broń na wysokość bioder.
Pociągnął za spust.
Stłumiony huk utonął we wrzawie wywoływanej przez podniecony tłum. Kobieta dostała serię prosto w pierś, krew zamgliła szkarłatem, ochlapując siedzących obok sąsiadów. Blondynka przez chwilę siedziała bez ruchu, jakby ani na moment nie chciała stracić z oczu rozgrywającego się na boisku widowiska, po czym powoli, niemal z niedowierzaniem osunęła się na betonowe podłoże.
Broń ospale przesunęła się w lewo. Sąsiad kobiety został poczęstowany dwukrotnie większą porcją naboi – był potężnie zbudowany, należało mu się więcej.
Mężczyzna ruszył wzdłuż rzędu pokrytych czerwonym materiałem siedzeń. Łuski rytmicznie wyskakiwały z komory, na płycie boiska nadal trwała zacięta walka, dwudziestu dwóch współczesnych gladiatorów walczyło do ostatniego tchu, by zaspokoić gusta publiczności.
A na trybunach szła seria za serią.
W końcu tłum się ocknął. Ktoś zwrócił uwagę na hałas, komuś krew ochlapała ubranie, na kogoś bezwładnie osunął się zastrzelony sąsiad. I tłum ruszył. Zerwał się do biegu w całkowitej ciszy. W skupieniu. Byle szybciej. Byle dalej od niepozornego mężczyzny z karabinem maszynowym grzmiącym niczym wiosenna burza. Potężne głośniki stadionu zdawały się przenosić dźwięk wystrzałów, wzmacniać go, uwznioślać…
Jakub obudził się zlany potem. Jeszcze długo po otwarciu oczu i spuszczeniu bosych stóp na podłogę siedział na brzegu łóżka i nie mógł uspokoić oszalałego bicia serca. Nadal był na stadionie, nadal próbował bezskutecznie powstrzymać szaleńca, czy choć dostać się w jego pobliże...
Cholerny sen.
Spojrzał na śpiącą Helenę, po czym położył się z powrotem.
Wtedy wróciła pamięć.
Przypomniał sobie ostatni mecz, decydujący o wyjściu z grupy. I karny. Ten karny.
Tuż po tym karnym i końcowym gwizdku Polska eksplodowała, a następnie utonęła w ramionach ekstatycznej radości.
Faktycznie, był powód.
Jednak Jakub już nie zasnął. Leżał bez ruchu i myślał o mężczyźnie z karabinem maszynowym, krwi i swojej niemożności.
Wielka niczym transportowiec pięść z poddźwiękową prędkością minęła twarz Tyszkiewicza.
O włos.
Zastanawiał się, za które akurat grzechy przyszło mu pokutować tym razem.
– Ręce wyżej, ciociu – mruknął tańczący na ugiętych nogach Krzeptowski.
Miał nad Tyszkiewiczem miażdżącą przewagę wzrostu, wagi, umiejętności i bojowego instynktu. Wyglądał jak przyobleczony w gimnastiorkę Terminator.
– Sam jesteś ciocia. – Mówienie, a zwłaszcza wygłaszanie ciętych ripost przychodziło Jakubowi z trudem. Już po prowadzonej przez Krzeptowskiego rozgrzewce miał wrażenie, że wypluje płuca. Po kilku minutach sparingu zyskał pewność, że za chwilę umrze.
– Wynik niezgorszy. – Krzeptowski nawet szybciej nie oddychał. Ruchy miał miękkie, piekielnie szybkie. Ciosy celne i mocne. – Ale generalnie farcikiem podszyty…
– Dobrze grali po prostu.
Tyszkiewicz zasłonił się przed kombinacją dwóch prostych i sierpowego. Odrzuciło go o metr. Nadal nie mógł dojść, co tu robi. Potem sobie przypomniał: fizyczny ból i zmęczenie pozwalały choć na chwilę zapomnieć o innych sprawach.
Wczoraj przez cały mecz właściwie stał. To znaczy w tym sensie, że nie siedział. Trudno bowiem jego zachowanie nazwać staniem w pełnym tego słowa znaczeniu – aktywność życiowa Jakuba składała się przede wszystkim z podskoków, załamywania rąk, wygrażania pięścią albo rzucania się w ramiona równie jak on niespokojnej żony.
Oczywiście w tym czasie powinien być w firmie.
Jednak Krzeptowski, który w znacznie mniejszym stopniu był owładnięty piłkarską manią, wypchnął go do domu, tłumacząc, że nic się nie stanie, jeśli akurat w tym momencie Tyszkiewicza nie będzie na posterunku. Wszystkie sekcje pełniły dyżur non stop (faktem jest, że na ogół z nosem w telewizyjnych ekranach), więc obecność szefa i tak nie miała większego znaczenia. Jakub łatwo się zgodził: obiecał mieć włączoną komórkę i czym prędzej pojechał do domu. Helena, chwilowo zapominając o codziennych problemach, powitała go z lekkim roztargnieniem, już od progu raportując podany niedawno skład Polaków oraz występujące jej zdaniem szanse zwycięstwa. Powiedzieć, że Helena Berezowiec, najwybitniejsza w Polsce malarka, żona Jakuba i przyszła matka jego dziecka, jest kibicem piłki nożnej, to nie powiedzieć niczego. Helena żyła piłką, ekscytowała się nią, potrafiła po blady świt dyskutować o niuansach taktycznych prawidłowo działającej obrony i sposobach szybkiego przechodzenia do kontrataku. Była ekspertem i miała typową dla prawdziwego kibica umiejętność trzymania na podorędziu różowych okularów, co akurat w przypadku polskiej reprezentacji bardzo często się przydawało. Stanowiła kliniczny przykład kibica totalnego.
Na czas meczu zapomniała o swoim stanie. Nie czuła fizycznego dyskomfortu, ale niemal płakała, gdy Polacy przegrywali, natomiast każda strzelona przez nich bramka przyprawiała ją o ekstazę. Jakub musiał wręcz hamować wybuchy nadmiernego entuzjazmu. Po ostatnim gwizdku sędziego rzucili się sobie w ramiona, pijani radością (Jakub nie tylko). Potem, po wysłuchaniu chaotycznych komentarzy i wywiadów z niemogącymi złapać tchu, ale uśmiechniętymi piłkarzami, poszli do sypialni i dawno nie było im ze sobą tak dobrze.
To było wczoraj.
Dzisiejszy ranek nie przynosił żadnej taryfy ulgowej.
– Dobrze zagrają, jak będą mieli przynajmniej kilku dobrych piłkarzy – powiedział Krzeptowski.
Nawet najbardziej zażarta walka – a prowadzona w tym momencie z pewnością nie należała do tej kategorii – nie była w stanie odwieść go od staranności wymowy i prawidłowej intonacji. Żadnego szarpania frazy, skracania wyrazów czy niechlujnej składni.
Terminator się zamachnął.
Cios doszedł.
Tyszkiewicz stęknął głucho, po czym instynktownie odskoczył: na tyle jeszcze starczyło sił. Rozpaczliwie potrzebował chwili odpoczynku.
– Głupiś – jęknął po chwili, bo bardziej niż odpoczynku potrzebował zwycięstwa. A kontynuowanie rozmowy w takich warunkach poczytywał sobie za sukces. Krzeptowski przyglądał się mu jak rzadkiemu okazowi owada. Nie atakował. Nawet opuścił ręce. – Może mieli trochę farta, ale akcje się kleiły. Oddali kilkanaście strzałów na bramkę…
Tyszkiewicz z wysiłkiem ruszył do przodu i wyprowadził kopnięcie. Piszczel trafiła w udo przeciwnika. Równie dobrze mogłaby trafić w betonowy słup.
Krzeptowski skoczył i złapał Jakuba za głowę. Bez większego trudu zgiął mu kark. Tyszkiewicz doskonale niestety zdawał sobie sprawę, co za chwilę nastąpi: kolano napastnika pójdzie w górę i żegnaj, matko ziemio…
– Co? – zapytał Tyszkiewicz kilka sekund później.
Kolano zostało tam, gdzie było, Krzeptowski nie skończył techniki. Stał metr dalej i przyglądał się Jakubowi.
– Mówię, że twój telefon dzwoni.
– Ach. Telefon.
Jakub wyprostował się z najwyższym trudem. Sala treningowa kołysała się niczym okręt na wzburzonym morzu. Wpadające przez duże okna jasne światło poranka sprawiało wrażenie pożaru. Poprzedniej nocy Jakub spał cztery godziny. Przez ostatnie dwa tygodnie najwyżej po pięć. Żaden organizm, zwłaszcza po trzydziestce, nie lubi, gdy go tak traktować.
– Mógłbyś w końcu zmienić repertuar – mruknął Krzeptowski.
Nawet się nie spocił. A spać nie musiał w ogóle. Był najbardziej pancernym sukinsynem, jakiego Jakub znał. A może i najbardziej pancernym sukinsynem w ogóle.
Tyszkiewicz skupił się. Rzeczywiście. Riff Smoke on the water brzmiał coraz głośniej.
– Masz coś przeciwko Purplom? – zapytał.
Chwiejnym krokiem podszedł do ławki. Całkiem jeszcze nowa nokia podskakiwała, jakby miała ochotę uciec i więcej nie oglądać takich wyczynów swojego właściciela. Ale grała pięknie. Polifoniczne brzmienie zostało niezwykle wiernie odwzorowane.
– Coś taki zdyszany? Dzwonię nie w porę? – Głos Smotrycza brzmiał rześko i mocno.
Biorąc pod uwagę, że dopiero kilka minut temu wybiła siódma rano, było to zgoła nietypowe. Smotrycz z reguły miał kłopot, by wejść na obroty przed dwunastą w południe.
– Staszek próbuje mnie zabić. – Tyszkiewicz starał się złapać oddech.
Krzeptowski skrzywił się i rozpoczął rundę z wiszącym nieopodal workiem treningowym. Trudno było uchwycić wzrokiem ruchy rąk. Worek tylko dlatego nie padł nieprzytomny na deski, że worki z reguły nie padają nieprzytomne na deski ani na nic innego.
– Pogratulować ambicji. Mnie, odkąd skończyłem z tymi wygłupami, mocno ulżyło.
– Jesteś w robocie?
– Owszem. Słuchaj... te po godzinach to nadgodziny. A te przed?
– O czym ty mówisz?
– Podgodziny? Wiesz, ten czas, kiedy człowiek, zamiast leżeć w łóżku, odgniata dupę przed służbowym komputerem.
– Przecież wiesz, że nie pracujemy dla pieniędzy, tylko dla ochrony naszych rodaków, by mogli w spokoju żyć i pracować...
Śmiech Smotrycza był naprawdę szczery.
– Lubię twoje poczucie humoru – powiedział po chwili.
Tyszkiewiczowi w tym czasie udało się wyrównać oddech, choć wiedział, że twarz przestanie mu płonąć dopiero za jakiś czas. W kościach ćmiło, bolała go noga. Czuł, że żyje. Konkret z gatunku kontrowersyjnych, ale zawsze.
– Może byś przyjechał do firmy?
– Mój dzień pracy zaczyna się za trzy kwadranse. – Już wiedział, że musi się zbierać. Znał Smotrycza od lat. Za parawanem wygłupów z reguły kryło się coś ważnego.
– Przyjedź. – Smotrycz spoważniał. – Znalazłem szajs, który mi się bardzo nie podoba.
Trzask.
– No? – zapytał Krzeptowski, po czym przyłożył workowi prawym sierpowym, od którego zadrżały ściany.
– Zbieramy się. – Jakub westchnął i ruszył w stronę szatni.
– Nawet potrenować nie można. – Krzeptowski skrzywił się, przyjrzał krytycznie workowi (który kołysał się w całkowitym milczeniu, lekko tylko zgrzytając łańcuchem, na którym był zawieszony), po czym zaczął ściągać piąstkówki.
Słońce rozświetlało upalną i nieco przykurzoną panoramę warszawskiego poranka. Komunikaty meteo były całkowicie jednoznaczne: choć dotychczasowe dzienne temperatury przekraczały trzydzieści stopni, prawdziwe upały dopiero miały nadejść. Dziś, najpóźniej jutro. Radzono trzymać się miejsc zacienionych i wlewać w siebie znaczne ilości płynów.
Tym razem nikt nie zwracał uwagi ani na wysoką temperaturę, ani na smród rozgrzanego asfaltu, ani na kurz. Ulica w dalszym ciągu żyła wczorajszym zwycięstwem. Kierowcy porozumiewali się wyłącznie za pomocą klaksonów i wyciągniętych ku górze kciuków. Zdecydowana większość pojazdów przyozdobiona została narodowymi barwami: od maleńkich chorągiewek, przyczepionych plastrem do framugi drzwi, po potężne sztandary, których nie powstydziłby się krążownik. Obcy ludzie padali sobie w ramiona i poklepywali się po plecach, uśmiechając się, wymieniając mniej lub bardziej fachowe uwagi, a na koniec życząc sobie wszystkiego najlepszego. Przez otwarte okna ryczały radosne komentarze czołowych publicystów wszystkich bez wyjątku mediów elektronicznych. Ogólnie i dziennikarze, i wyposzczeni wieloletnim oczekiwaniem rodacy byli zgodni, że osiągnięto historyczny, niewyobrażalny sukces, porównywalny tylko do słynnej warszawskiej bitwy sprzed niemal stu lat.
Nadchodzący mecz z Niemcami anonsowano jako wielkie święto futbolu. Niektórzy publicyści i komentatorzy uderzali w wysokie tony: oto nadarza się okazja celebrowania festiwalu prawdziwej przyjaźni; po raz pierwszy od niepamiętnych czasów rywalizacja może toczyć się wyłącznie na zielonym boisku, gdzie piłkarzy będzie dopingować wielki międzynarodowy tłum, złączony wspólnym przeżywaniem wspaniałego sportowego widowiska.
Tyszkiewicz jednym uchem słuchał dochodzącego z radia komentarza. Pomimo kolosalnej miłości do piłki nożnej myślał o czymś innym.
– Tak tego nie zagłuszysz – powiedział Krzeptowski.
Ściszył radio. Wylewająca się z eteru rzeka radosnej paplaniny mogła wyczerpać cierpliwość świętego.
– Słucham? – Jakub oderwał na moment wzrok od świateł samochodu przed nimi.
– Choćbyś nie wiem jakie siniaki hodował, nie zagłuszysz strachu.
– Zupełnie nie mogę zgadnąć, o czym mówisz.
– Kubuś, Kubuś, Kubuś. – Krzeptowski przekręcił się w fotelu pasażera. Siedział teraz bokiem do kierunku jazdy, a twarzą do kierowcy.
Tyszkiewicz jeszcze pilniej wyglądał przez przednią szybę.
– Nie truj dupy. Wiesz dobrze. Robisz wszystko, jak należy.
– Odważne stwierdzenie. – Jakub przestał udawać, że nie wie, o czym mowa.
– Nie twoja wina, że podział kompetencji jest, jaki jest. Nie ty wybierałeś szefów. W swojej działce robisz wszystko, jak należy. A nawet lepiej. Maksimum za ten budżet i z tymi ludźmi.
– Tego nie wiesz, Stasiu. Dopóki się coś nie wydarzy, gadamy o teorii.
– Są teorie lepsze i gorsze. Twoja jest dobra. Masz ludzi, którzy ci ufają. Część z nich jest naprawdę niezła w tym, co robi.
– To się dopiero okaże, kiedy coś się spieprzy. Z tego punktu widzenia wolę żyć w nieświadomości.
Samochód przed nimi wreszcie ruszył i Jakub mógł skręcić na podjazd przy Rakowieckiej. Machnięcie przepustką i ramię szlabanu poszło w górę. Czarna terenówka powoli wtoczyła się na parking. Gmach siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przytłaczał swoim ogromem i sprawiał ponure wrażenie. Tyszkiewicz nie znosił tego budynku.
Gdyby kwestia sympatii do miejsca pracy była głównym kryterium, nigdy by się nie zgodził na objęcie obecnie zajmowanego stanowiska. Spotkanie, które o tym zadecydowało, odbyło się niemal równo pięć miesięcy temu i należało do, delikatnie rzecz ujmując, oryginalnych. Wezwanie otrzymał z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Premier, niemal stary znajomy, powitał go serdecznie, kolejny raz złożył podziękowania za zlikwidowanie „zimowego spisku”, po czym zaprowadził do sąsiedniego, skąpo umeblowanego pokoju, wskazał leżącą na stole kartonową teczkę i wyszedł. Tyszkiewicz rzucił okiem na okładkę: „Centralne Biuro Śledcze. Biuro Zwalczania Terroryzmu. Proponowana struktura”. Wyjął ze środka plik spiętych spinaczem kartek. Osiemdziesiąt stron przeczytał nie wiadomo kiedy. Porządnie złożył opracowanie, otworzył drzwi i wolnym krokiem wszedł do gabinetu premiera, który siedział przy biurku, zagłębiony w lekturze jednego z niezliczonych zalegających blat dokumentów.
– Jak mam rozumieć to zaproszenie?
Premier swoim zwyczajem uśmiechnął się.
– Struktura Biura została już powołana do życia, natomiast do obsadzenia pozostaje kilka stanowisk kierowniczych... To byłoby pierwsze zadanie szefa Biura... Uważam, że najodpowiedniejszym kandydatem... jest pan. Ma pan w sobie zawziętość konieczną w takiej służbie. Uczciwość. Skuteczność. Stanowisko jest do objęcia od zaraz.
W pierwszym odruchu Jakub odmówił. Nie planował zmian w życiu służbowym, ponieważ jego uwagę w zupełności pochłaniały prywatne kłopoty. Premier, rzecz jasna, nie zamierzał rezygnować, co Jakub, znając go nieco z poprzednich spotkań, powinien był przewidzieć. Usłyszawszy stanowisko Tyszkiewicza, wezwał czekającego w sąsiednim pokoju ministra spraw wewnętrznych, który wygłosił coś w rodzaju krótkiego exposé w charakterystycznym dla polityków stylu. Euro 2012 jest wielkim wyzwaniem, również, a może przede wszystkim, w zakresie bezpieczeństwa. Mecze piłkarskie rozgrywane w świetle jupiterów i oglądane przez setki milionów widzów są wymarzonym celem potencjalnych terrorystów. Zapadła zatem doniosła decyzja o stworzeniu wyspecjalizowanej struktury, dysponującej najlepszymi ludźmi i sprzętem, a także posiadającej odpowiedni do zadań budżet i ogromne uprawnienia. Tyszkiewicz, o ile zgodzi się zostać szefem Biura, otrzyma awans na stopień podinspektora i bardzo rozległe kompetencje. Zdaniem ministra, deklamującego okrągłe zdania niczym wyuczony na lekcję polskiego wiersz, cechy charakteru i umiejętności oraz wrodzona uczciwość w pełni predestynują podinspektora in spe do objęcia tego odpowiedzialnego stanowiska.
Jakub zaczął się wahać. Nie pod wpływem argumentacji, rzecz jasna, ta bowiem nie wychodziła poza znane z telewizji schematy. Pomyślał, że być może po prostu jest to szansa wypłynięcia na szersze wody. Nie brał pod uwagę zaszczytów i pędu ku władzy; te atrybuty dorosłości, odkąd pamiętał, miał gdzieś. Myślał raczej o możliwości działania, konkretnego działania według, przynajmniej w pewnym zakresie, własnych zasad. Przeciwdziałanie współczesnej pladze egipskiej, jaką stanowił terroryzm, zdawało się idealną okazją. Po dłuższym namyśle wyraził zgodę, kompletnie nie zdając sobie sprawy, w co się pakuje.
Już następnego ranka wpadł w wir, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył. Niezwykle intensywne i wyczerpujące, acz na swój sposób fascynujące szkolenia – nie wyłączając trzytygodniowego stażu w USA – były przeplatane nużącymi, ciągnącymi się w nieskończoność spotkaniami organizacyjnymi. Struktura dopiero się tworzyła, przybywali nowi ludzie, przychodził partiami sprzęt i oprogramowanie. Czternastogodzinny dzień pracy często okazywał się niewystarczający, soboty i niedziele najczęściej także nie służyły odpoczynkowi na łonie rodziny.
Mimo wszystko mniej więcej dwa miesiące przed rozpoczęciem mistrzostw sprawy zaczęły się układać. Wakaty zostały obsadzone przez odpowiednich ludzi (na czele z awansowanym na stopień nadkomisarza Stanisławem Krzeptowskim, którego Tyszkiewicz uczynił jednym ze swoich zastępców), zadania wyznaczone, sprzęt pomimo początkowych problemów zaczął służyć celom, dla których został wyprodukowany.
Rozpoczęła się rutyna dnia codziennego, odmierzana nerwowym wyrywaniem kolejnych kartek z kalendarza. Data rozpoczęcia mistrzostw jawiła się niemal jak biblijna apokalipsa.
Jednak poza nadejściem fali afrykańskiego powietrza przez pierwszy tydzień nie wydarzyło się nic godnego uwagi.
Kiedy Tyszkiewicz z Krzeptowskim weszli na drugie piętro i pokonali zabezpieczenia drzwi strzegących dostępu do włości Biura (karta magnetyczna, kod PIN, skanowanie odcisku palca), zza rogu wyskoczył Seliwanow. Miał czerwoną, nalaną twarz człowieka skłonnego do nadużywania alkoholu, niechlujną plerezę siwoszarych włosów, rozbiegany wzrok i zawsze lekko spocone dłonie. Zaczął od razu szarpać Tyszkiewicza za rękaw. Krzeptowski od dwóch miesięcy zakładał się z zaufanymi członkami zespołu, w którym momencie Jakub da Seliwanowowi w zęby.
– Teraz. Teraz. Musi pan przyjść teraz, panie podinspektorze. System przeszedł wszystkie testy. Pomyślnie przeszedł.
Jakub zmobilizował zgromadzone gdzieś głęboko resztki empatii i dobrej woli. Spróbował oderwać dłoń Seliwanowa od swojego rękawa. Przybrał możliwie neutralny wyraz twarzy, ale nim zdążył wypowiedzieć choć słowo, natręt kontynuował natarcie.
– W końcu, panie podinspektorze. Pełne obciążenie i wszystko poszło zgodnie z instrukcją…
– Brawo – warknął Krzeptowski. Uznał, że w odróżnieniu od szefa nie obowiązują go zasady służbowego savoir-vivre’u. – Osiem dni po rozpoczęciu imprezy działa system. Duży sukces, naprawdę.
Seliwanow oderwał wzrok od twarzy Tyszkiewicza, na której doszukiwał się wyrazów podziwu i uznania i spojrzał z odrazą na Krzeptowskiego. Właściwie: z mieszanką wielkiej odrazy i strachu, czy może raczej obawy. Mina nadkomisarza skutecznie powstrzymała go przed wygłoszeniem jakiejkolwiek riposty.
Tyszkiewicz, korzystając z chwili nieuwagi Seliwanowa, zdołał w końcu wyswobodzić rękaw.
– To bardzo dobra wiadomość, że Proteus pomyślnie przeszedł testy – powiedział możliwie neutralnym tonem.
W gruncie rzeczy wiadomość go ucieszyła. Niepełna gotowość jednego z kluczowych systemów zabezpieczających imprezę była porażką (rzecz dyskusyjna, czy obciążała osobiście Tyszkiewicza i Seliwanowa; obaj padli ofiarami trybu i procedur przygotowania imprezy, co zresztą było do przewidzenia) i przyczyną ciągłego niezadowolenia zwierzchników.
– Tak, panie podinspektorze, tak, musi pan to koniecznie od razu zobaczyć.
Seliwanow zaprzestał szarpania za rękaw, za to przysunął swoją twarz blisko twarzy Tyszkiewicza, co było stałym sposobem prowadzenia przez niego konwersacji, a czego Jakub szczerze nie znosił. Odsunął się o krok. Rozmówca postąpił w ślad za nim.
– Później. – Jakub podniósł dłoń, by uciąć wszelkie dyskusje.
Takie gesty nie najgorzej mu wychodziły: zdecydowana postawa i chłodny autorytet władzy. W każdym razie na komisarza Witolda Seliwanowa to działało – cofnął się o mniej więcej trzydzieści centymetrów, co w jego wypadku stanowiło świadectwo niemal całkowitej kapitulacji.
– Spieszę się. Przyjdę do pana później, komisarzu.
– Ale…
– Nie słyszałeś? – włączył się do rozmowy Krzeptowski. – Pan podinspektor jest zajęty. Przyjdzie, jak znajdzie chwilę.
Obaj z Tyszkiewiczem minęli zastygłego w pozie oburzenia Seliwanowa i poszli dalej. Jeszcze z odległości kilkunastu metrów słyszeli pełne złości sapanie.
Pokój sekcji analiz komputerowych znajdował się niemal na samym końcu korytarza. Drzwi otworzyły się prawie bezgłośnie.
Antoni Smotrycz, informatyk o precyzyjnym umyśle naukowca, siedział przy biurku z zasępioną miną i dawał wyraz niezadowoleniu z następujących faktów:
że musi siedzieć w pracy o tak barbarzyńskiej godzinie,
że jego komputer potrafi przetwarzać znacznie mniejszą ilość danych, niżby Smotrycz sobie życzył,
że Małgosia, aspirantka pracująca w CBŚ dwa piętra wyżej, ostatnio dwukrotnie nie odebrała telefonu. A Małgosia, oprócz posiadania biustu wywołującego ciarki oraz uśmiechu przyprawiającego o dreszcz, była stanu wolnego i w odpowiednim wieku, więc Smotrycz całkowicie nie rozumiał nagłej i niespodziewanej rezerwy, jaką zaczęła wobec niego prezentować.
Jednak sam przed sobą miał odwagę się przyznać, że choć zawsze próbował do spraw służbowych zachowywać zdrowy, profesjonalny dystans, prawdziwy powód zasępienia był nieco inny. Niedawno odkryty trop martwił go, ponieważ to, co do tej pory rozważano tylko w teoretycznych scenariuszach, zaczynało się materializować.
Przy sąsiednim biurku siedziała dwudziestosiedmioletnia kobieta o twarzy tak bladej, że wręcz sprawiająca wrażenie chorej. Papierowa, niemal przezroczysta cera, szkliste szaro-szafirowe oczy, filigranowa, drobna sylwetka i krótko przycięte blond włosy – gdyby podkomisarz Barbara Rakoczy była postacią literacką, na pierwszy rzut oka mogłaby stanowić polski odpowiednik powieściowej bohaterki najpopularniejszego szwedzkiego pisarza kryminałów. Co więcej, podobnie jak demoniczna panna Salander, Barbara Rakoczy była genialnym informatykiem.
Znalazłyby się jednak i różnice: podkomisarz od kilkunastu lat pozostawała szczęśliwą mężatką i matką trojga rozbrykanych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nieśmiałością i dominującą cechą osobowości, jaką była przemożna potrzeba pozostawania w cieniu, nie rzucała się w oczy. Dziewięćdziesięciu dziewięciu facetom na stu do głowy nawet nie przychodziła myśl, by się za nią obejrzeć, mózg bowiem, jej największy, najcenniejszy atrybut, ukrywał się wewnątrz czaszki i na pierwszy rzut oka pozostawał niewidoczny. Na drugi zresztą też. Barbara Rakoczy była introwertykiem doskonałym.
Jakubowi zajęło kilka miesięcy, by przekonać się, z jakim skarbem ma do czynienia.
– Dzień dobry – powiedział Tyszkiewicz.
Smotrycz podniósł wzrok. Barbara Rakoczy nie sprawiała wrażenia, jakby zauważyła wejście obu przełożonych. Patrzyła w ekran komputera z niemal katatonicznym natężeniem.
– Co tam, Nieantoś? – Krzeptowski przyjacielsko klepnął Smotrycza w ramię.
Właściciel przyjacielsko klepniętego ramienia pomasował je, spojrzał na Krzeptowskiego z wyrzutem i skrzywił się.
– Przecież wiesz, że nie lubię…
– Czego? – Krzeptowski wyszczerzył zęby w grymasie, który w jego zamierzeniu miał być zapewne życzliwym uśmiechem.
Nie był. Nie był w ogóle żadnym uśmiechem, tylko efektownym pokazem uzębienia krokodyla. Krzeptowski już dawno powinien był wpaść na to, by się życzliwie nie uśmiechać.
– Nazywania mnie Antoś.
– Przecież nie mówię: „Antoś”.
– Mówisz.
– Nie. Mówię: „Nieantoś”. To nie to samo.
– Coś taki spięty? – zagadnął Tyszkiewicz.
Wiedział z doświadczenia, że tego typu rozmowy mogą się ciągnąć długie kwadranse.
– Właśnie. Co się stało, że nie mogliśmy dokończyć treningu? Kubuś może by nawet nauczył się lewego prostego…
Smotrycz okręcił się na krześle i spojrzał na nich uważnie. Tyszkiewicz znał to spojrzenie. Na wszelki wypadek zaczął rozglądać się za czymś do siedzenia. Krzeptowski też jakoś stracił kontenans. W pokoju było nieludzko duszno. Okna zostały zamknięte na głucho.
– Dacie radę ogarnąć trzy fakty naraz? – zapytał Smotrycz.
Poważne sprawy poważnymi sprawami, a konwencja konwencją.
Tyszkiewicz znalazł sobie krzesło. Usiadł i założył nogę na nogę. Nie mógł powstrzymać się od syknięcia. Udo, potraktowane niedawnym lowkickiem, skarżyło się na nieludzkie traktowanie. Tyszkiewicz w dalszym ciągu nie był w stanie jasno sprecyzować motywacji do porannych treningów. Może jednak Krzeptowski miał rację?
– Dwa może byśmy spróbowali. Ale trzy? – Krzeptowski dolał sobie kawy.
Powietrze wypełniło się intensywnym aromatem. Upalny, lepki, zwycięski dla polskiego futbolu poranek rozkręcał się na dobre.
– Postaram się powoli.
– Jak powoli, możemy spróbować trzy. – Krzeptowski zaczął ostentacyjnie siorbać.
Był to sygnał, że czas najwyższy przejść do konkretów.
– Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach.
– Ładnie się zaczyna.
– Prywatna wyższa uczelnia. Zarządzanie, marketing, zasoby ludzkie…
– Pełen zestaw bzdetów.
– Cicho. Około dwustu studentów na roku.
– Ty, normalnie kolos. Edukacyjny lider. W tych Koluszkach, znaczy.
– Stu dziewięćdziesięciu dziewięciu studentów, porządnie i po ludzku urodzonych z Polek i Polaków… – Smotrycz zawiesił głos i spojrzał w stronę ekranu komputera, jakby musiał sobie coś przypomnieć. Gest całkowicie zbędny: pamięci Smotryczowi mógłby pozazdrościć niejeden komputer.
– Facet powinien pisać kryminały – mruknął Krzeptowski.
– Skąd wiesz, może już pisze. Zebrał materiały i testuje fabułę. – Tyszkiewicz starał się skupić. Chciał w końcu usłyszeć powód, dla którego obaj tu siedzieli.
– A do tego jeden Pakistańczyk.
Krzeptowski odstawił kubek. Nieco kawy rozlało się na stół. Podkomisarz Rakoczy oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Krzeptowskiego niewidzącym wzrokiem.
– No?
– Abdullatif al-Zahiri. Lat dwadzieścia cztery. Oficjalnie przyjechał studiować marketing i uczyć się polskiego. Dostał kartę stałego pobytu. Zapłacił czesne za rok z góry. Nawet na jeden dzień nie pojawił się na zajęciach.
Było niewiele po ósmej rano, a Jakub już poczuł zmęczenie. Wiedział, że czeka go długi dzień. Widok gwałtownie opadających ramion Krzeptowskiego utwierdził go w przekonaniu, że to nie jest fałszywe przeświadczenie, niestety. Smotrycz zdawał się nie zwracać na to uwagi.
– Kojarzę nazwisko – powiedział Jakub.
– Brawo. Odrobiłeś lekcje.
– Bali? Dwa tysiące drugi?
– Dokładnie. Organizatorami zamachu na Bali byli Pakistańczycy pod wodzą al-Zahiriego.
– Bez sensu. – Krzeptowski się poruszył. – Zamach na Bali był dziesięć lat temu. Koleś musiałby mieć czternaście lat.
– O ile podał właściwą datę urodzenia, co nie zdarza się często. Ale tym razem masz rację. Głównym organizatorem zamachu był Muhammad al-Zahiri. Stryj. Stryjcio. Ukochany krewny.
Milczenie jest czasami najlepszym wyjściem z sytuacji. Pozwala przegrupować się i zewrzeć szyki w nowym ustawieniu. Jakub myślał intensywnie. Spocił się jak mysz, co nie zdarzało mu się często.
– Mów dalej – mruknął.
– Mamy Abdullatifa al-Zahiriego, bratanka Muhammada al-Zahiriego, studenta Wyższej Szkoły Komunikacji Społecznej i Marketingu w Koluszkach, w której nasz Latif nie przestudiował ani minuty, choć wykosztował się na czesne.
– Jezu, już to mówiłeś.
– Mamy też Fundację Nowych Czasów, bardzo nobliwą fundację pożytku publicznego, działającą na rzecz uchodźców z Czeczenii. Organizacja działa niecałe pół roku, prowadzi bardzo aktywną działalność, zorganizowała wiele akcji charytatywnych, ogólnie nie ma się do czego przyczepić.
– Pół roku?
– Kłopoty ze słuchem? Pan student w tym czasie wpłacił na jej konto kilkanaście tysięcy złotych. Wpłaty nigdy nie przekraczały dwóch, trzech tysiów. Nic, na czym mógłby zawiesić oko urząd skarbowy czy nadzór finansowy. Koleś formalnie jest czysty jak łza.
– Co ma Pakistańczyk do Czeczeńców?
– No właśnie. Co?
– To ja się pytam. A ta fundacja?
– Sama szlachetna działalność – po raz pierwszy odezwała się Barbara (nikt jej inaczej nie nazywał; próby jakiegokolwiek zdrabniania imienia były kwitowane otwartą wrogością). Głos miała cichy, równie delikatny jak jej uroda i sposób bycia. – Ma spory budżet, ponad trzy miliony. Jej pracownicy prowadzą kursy językowe dla uchodźców, pomagają w organizowaniu kart stałego pobytu, jeśli ktoś zdecydował się zostać u nas na stałe, często finansują wynajem mieszkania, szukają pracy, pomagają wyciągać ludzi z Czeczenii w ramach łączenia rodzin. Przeprowadzili wiele zbiórek pieniędzy.
– Sporo jak na pół roku – mruknął Krzeptowski.
– Pytasz mnie, co myślę? To jedna wielka pralnia pieniędzy i wszystkie ich akcje są picem na wodę, zasłoną dymną robioną wyłącznie na pokaz. – Smotrycz nie dał się zrzucić z piedestału prelegenta numer jeden. – Ale jedną transakcję przeprowadzili naprawdę.
– Tak?
– Trzy miesiące temu. Kupili półtorej tony środków rolniczych, ochrony roślin, nawozów i takich tam. W sumie, jak się ktoś dobrze postarał, może mieć całkiem sporo na przykład pentrytu albo jakiegoś innego świństwa. Olbrycht może ci zrobić cały wykład na ten temat. Można śmiało wysadzać hotel Marriott. Albo Urząd Rady Ministrów. Jak zapytasz Olbrychta, pewnie ci potwierdzi.
– Po co? – zapytał Jakub.
– Co po co? Marriotta wysadzić? Może im się ta, no, architektura nie podoba. Mnie, szczerze mówiąc, też nie za bardzo…
– Bardzo śmieszne. Po co fundacja zajmująca się uchodźcami z Czeczenii kupiła środki ochrony roślin i nawozy? Oficjalnie znaczy. Jak to uzasadniają?
– Oficjalnie po to, aby zorganizować szkółkę rolniczą gdzieś na Pomorzu. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, to są rzeczywiście środki rolnicze. Prawie takie same, jakie kupił ten cały Breivik.
Jakub spojrzał na Krzeptowskiego. Sękaty góral siedział przygarbiony, podbródek opierając na zaciśniętych pięściach. Czoło przedzielała mu pionowa bruzda.
– Co myślisz? – zapytał Tyszkiewicz.
Krzeptowski wyprostował się. Mars na czole stał się głębszy.
– Do tej pory nam się udawało. I właśnie przestało.
Syntetyczna konkluzja.
Osiem pierwszych dni turnieju przebiegło spokojnie. Ot, kilka bójek po pijaku, jakieś śpiewy do późnej nocy, parę stłuczek samochodowych spowodowanych przez nienawykłych do warszawskiego sposobu jazdy Czechów czy Rosjan. Spływające do służb zabezpieczających imprezę informacje były raczej uspokajające: żadna rozpoznana organizacja terrorystyczna nie przejawiała aktywności, nie było słychać o jakichkolwiek przygotowaniach, środowiska zidentyfikowane jako potencjalnie niebezpieczne zachowywały się ostentacyjnie poprawnie.
Jakub od początku miał przeczucie, że to cisza przed burzą; impreza stanowi zbyt dogodny cel, zbyt atrakcyjne medialnie wielkie zbiorowisko ludzkie, by ciemne siły miały ją przegapić. I nawet nie chodziło o uderzenie w państwo polskie; mistrzostwa Europy w piłce nożnej są imprezą międzynarodową, niezwykle mocno obecną w mediach. A o co jak nie o zwrócenie na siebie uwagi świata chodzi wszelkiej maści ekstremistom?
Toteż Tyszkiewicz uspokajającymi meldunkami wcale nie był uspokojony. Intuicyjnie czekał, aż coś się w końcu wydarzy, bo wedle wszelkiej logiki wydarzyć się powinno. Działalność Abdullatifa al-Zahiriego – jakkolwiek nie stało się jeszcze nic poważnego, fakty przedstawione przez Smotrycza mogły okazać się całkiem niewinne – dobrze z tym podejrzeniem korespondowała.
Jakub nie zastanawiał się długo. Przygotowywał się do takiej sytuacji od kilku miesięcy.
– Są wszyscy? – zapytał. Nie sprecyzował, o kogo chodzi. Nie musiał.
– Powinni być. – Krzeptowski wstał. – Zawołam ich.
– Za trzy minuty w sali konferencyjnej.
Mahmud Saleh modlił się.
Spływał potem, ale to nie upał był powodem. W jego ojczyźnie takie temperatury były na porządku dziennym, wyższe o kilka czy kilkanaście stopni także nie robiły na nim specjalnego wrażenia.
Zaschło mu w gardle, jednak nie z powodu pragnienia. Potrafił się obejść bez wody długo, znacznie dłużej niż wydelikaceni mieszkańcy Europy. Tydzień na pustyni o jednej na wpół przerdzewiałej manierce ciepłej, stęchłej wody to trening, o jakim nikt tutaj nawet nie śni.
Drżał, ale nie z powodu gorączki. Był odporny na choroby, gładko przechodził drobne infekcje, nigdy w swoim dwudziestoletnim życiu nie był u lekarza.
Kręciło mu się w głowie. Dookoła wirował różnokolorowy tłum przechodniów, samochody trąbiły, autobusy ryczały wielokonnymi silnikami. Obok i nieco z tyłu dominowała sylwetka potężnego wieżowca – pałacu, naprzeciwko rozparł się zielonkawy drapacz chmur, za plecami niemal fizycznie czuł rozłożystą bryłę głównego miejskiego dworca kolejowego. Stał na chodniku, niemal tuż przy ulicy. Spieszący do autobusów ludzie potrącali go, klęli, ktoś nawet odepchnął. Ale Mahmud Saleh, ubrany w długi jasny płaszcz, tkwił w tym miejscu już od dwudziestu minut i czekał.
Czekał i modlił się.
Wersety sur szły gładko, niemal same, bez udziału pamięci i woli. Setki godzin spędzonych na nauce w medresie pozwoliły teraz wyłączyć świadomość i skoncentrować się na celu.
Cel.
W końcu go dostrzegł. Nie dalej niż o pięć metrów.
Odpowiednia tablica rejestracyjna. Biegnący przez całą burtę napis. Chłodne, klimatyzowane wnętrze. I dziesiątki ciekawych, przyklejonych do szyby twarzy.
Wielki, lśniący biały autobus. Przez chwilę pełzł, po czym zatrzymał się, unieruchomiony przez kolejkę czekających na zielone światło samochodów.
Mahmud Saleh postąpił krok, wypowiedział cztery ostatnie słowa modlitwy, po czym wyjął rękę z kieszeni.
Antoni Smotrycz, szef Wydziału Informatycznego. Obok nieodłączna Barbara Rakoczy.
Jadwiga Stec, szefowa Wydziału Zabezpieczenia,
Witold Seliwanow, szef samodzielnej sekcji Proteus,
Janusz Olbrycht, szef Wydziału Pirotechnicznego,
Bruno Wenderlich, szef Wydziału Rozpoznania i Wywiadu,
Leszek Goździk, szef samodzielnej sekcji bojowej.
Fachowcy z wieloletnim stażem. Doświadczeni profesjonaliści, odporni psychicznie, kompetentni, uczciwi i oddani celowi, który skupiał ich razem.
Minęło dopiero wpół do dziewiątej, ale już dawno byli w pracy. Jakub od początku kazał swojemu zespołowi stosować zasadę (i wszyscy bez słowa protestu przyjęli tę myśl jako własną), że jeżeli nic się nie dzieje, nie oznacza, że nic się nie dzieje, tylko że na razie nic o tym nie wiadomo. Czujność, podejrzliwość i nieuleganie błogostanowi – oto kilka najważniejszych cech, które od tej pory miały być mottem zespołu.
Smotrycz kończył referować dane na temat al-Zahiriego. Na dużym, stojącym na stalowym trójnogu ekranie widniała niezbyt udana fotografia młodego ciemnookiego mężczyzny, uzyskana ze studenckich akt uczelni w Koluszkach. Wszyscy wpatrywali się w nią z natężeniem.
Smotrycz umilkł i przez moment w pokoju słychać było tylko hałas dochodzący z ulicy. Warszawiacy nadal wyrażali radość z wczorajszego zwycięstwa nadmiernym używaniem klaksonów.
– Tak to na razie wygląda – powiedział Jakub, wodząc wzrokiem po twarzach członków zespołu. – Niewiele mamy.
– Nie wiem, czy na tej podstawie warto uruchamiać jakieś większe poszukiwania – powiedział Wenderlich.
Jego ludzie nie narzekali na nadmiar wolnego czasu; nieustannie przeszukiwali przestrzeń, zarówno realną, jak i wirtualną, tropiąc istotne informacje. Nadkomisarz nie chciał odrywać ich od roboty i kazać uganiać się za mglistym zagrożeniem. Z drugiej strony, analiza dokonana przez Smotrycza mogła mieć swoje racjonalne jądro. Należało podjąć decyzję, czy iść tym tropem.
– Chcesz to puścić? – Tyszkiewicz lekko stuknął łyżeczką o kubek z kawą.
Wszyscy przypatrywali mu się z zainteresowaniem. Potyczki z Wenderlichem z reguły należały do hitów Biura. Stugębna korytarzowa plotka wyolbrzymiała je, przekształcała i pozwalała żyć własnym życiem.
– Twoja decyzja – odparł Wenderlich, sprawiając wrażenie, jakby z trudem powstrzymywał się od wzruszenia ramionami. – Mówię tylko, że mamy mało ludzi i wszyscy są zarobieni po uszy. Al-Zahiri wpłacił pieniądze na trefną fundację i może mieć powiązania z atakiem na Bali. To jednak wcale nie znaczy, że teraz przygotowuje zamach. A tym bardziej że przygotowuje zamach u nas.
– A gdzie? – Krzeptowski przechylił głowę.
Mentorski ton Wenderlicha irytował go chyba jeszcze bardziej niż Jakuba.
– Na Ukrainie, w Niemczech, Anglii. Za miesiąc masz olimpiadę w Londynie. Znacznie lepszy cel niż nasze wiekopomne mistrzostwa.
Wenderlich nie znosił piłki nożnej, co zresztą demonstrował na każdym kroku. Do swoich obowiązków podchodził rzetelnie, ale ogólnonarodową histerię wytworzoną dookoła imprezy uważał za absurd. Szczycił się tym, że nie oglądał nawet minuty żadnego meczu.
Jednak w tej kwestii mógł mieć rację. Jeden z przygotowanych przez analityków scenariuszy zakładał, iż Euro posłuży za parawan do przygotowania wielkiego zamachu lub nawet serii zamachów przeprowadzonych podczas olimpiady w Londynie, imprezie mającej, bez żadnej przesady, globalny charakter, z wielomiliardową widownią telewizyjną jako głównym odbiorcą i adresatem komunikatów wysyłanych przez terrorystów.
Krzeptowski nieznacznie podniósł głowę. Tyszkiewicz, choć widział go tylko kątem oka, doskonale zdawał sobie sprawę, że za chwilę w niewielkim pokoju wybuchnie lokalna wersja kryzysu kubańskiego
– Racja – powiedział szybko. – Może być parawanem. Ale nie musi. Jednak wszystko, co na razie odkrył Antoni, jest związane z Polską, więc nie mam zamiaru tego lekceważyć. Antoni…
– Tak? – Smotrycz oderwał wzrok od laptopa. Sprawiał wrażenie, jakby animozje pomiędzy członkami Biura nie interesowały go w najmniejszym stopniu.
– Szukaj dalej. Idź tropem pieniędzy. Skąd fundacja wzięła trzy miliony w gotówce? Sprawdź te zbiórki. W ogóle ich finanse. Dalej. Skąd kasę ma al-Zahiri? Ile deklarował na granicy? Przywiózł z Pakistanu w kieszeni? Ma konto? Sprawdź.
– Tak jest. – Smotrycz zaczął zamykać komputer.
Barbara Rakoczy wstała.
– Nadkomisarz Wenderlich nawiąże kontakt z Abwehrą i rozpyta się na okoliczność fizycznej obecności al-Zahiriego. Chcę wiedzieć, gdzie jest i czym się zajmuje. Przykleimy mu ogon, założymy podsłuch. A potem zobaczymy.
Wenderlich się skrzywił, ale nie protestował. Nie miał racjonalnych argumentów, by protestować. Ze swoim sceptycyzmem wolał się nie wychylać, ponieważ miał już okazję na tyle poznać Tyszkiewicza, by wiedzieć, że wyrażenie sceptycyzmu niepopartego faktami czy prawidłowo umotywowanymi hipotezami naraziłoby go na reprymendę, której wolałby uniknąć. Zwłaszcza przy tylu świadkach. Doszedł do wniosku, że dzięki dobrym nieoficjalnym kontaktom z kilkoma wysoko postawionymi pracownikami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wykonanie polecenia nie będzie kosztowało go zbyt wiele. Postanowił więc je wykonać.
Wszyscy wstali.
Drzwi otworzyły się z hukiem.
– Zamach! Zamach! Pieprzony samobójca! – Dyżurny z sekcji łączności był czerwony na twarzy i sprawiał wrażenie nieprzytomnego.
Orkiestra podnieconych głosów w jednej chwili wypełniła pomieszczenie.
– Spokój! – By przekrzyczeć gwar, Tyszkiewicz musiał podnieść głos. Szybkim krokiem podszedł do spoconego łącznościowca. Gwar ucichł nieco. – Gdzie, kto i kiedy? Precyzyjny meldunek!
Technik starał się opanować. Przeszedł w końcu wiele szkoleń, które miały go przygotować do takich chwil jak ta.
– Dziesięć, może jedenaście minut temu. Obok Dworca Centralnego, vis-à-vis Marriotta. Zamachowiec samobójca. Obezwładnił go patrol.
– Nie doszło do wybuchu? – Jakub, który słuchał odpowiedzi łącznościowca już niemal w biegu, zatrzymał się.
– Zdaje się, że nie. Nic więcej nie wiadomo. Mundurowi skontaktowali się ze swoją komendą, a ci zawiadomili nas. Mam informację z drugiej ręki.
– Podnoście sekcje alarmowe! – krzyknął Jakub w stronę Olbrychta i Goździka. – Cały sprzęt. A ty – zwrócił się do Jadwigi – ściągnij mundurowych do odizolowania terenu. Już.
Ruszył, nawet się nie oglądając. Już na korytarzu stwierdził, że dobrze się stało, że dziś dyżur oficera koordynatora pełni podkomisarz Jadwiga Stec. Na niej można było polegać.
Zabijam. Wciąż zabijam.
I wciąż bezskutecznie. Bo tylko w wyobraźni.
Ale to się zmieni.
Już wkrótce.
Ponieważ bardzo chcę zabić i wiem, jak to zrobić.
Mam do uporządkowania swój kawałek świata. Może niewielki, może nikogo on nie obchodzi, ale przecież dla mnie jest najważniejszy. Za mną dużo pracy, bardzo dużo. Ale to praca przyjemna, bo zaplanowana, przemyślana. Końcowy etap wielkiego procesu, który wiele lat temu zapoczątkowany został przez Wypadek. Od Wypadku zmieniło się wszystko; moja fizyczność, której przez długi czas nie akceptowałem, a dziś nawet lubię. Przecież to moja fizyczność. Innej nie mam. Ale przede wszystkim psyche, osobowość, inteligencja.
I w końcu wiedza.
Zmieniła się także kontrola Onych. Oni już nie są ze mną fizycznie. Ale przecież nie znaczy to, że stracili wpływ.
Białe ściany pokoju otaczają mnie ze wszystkich stron. Czyste. Nieskalane. Doprowadzenie ich do tego stanu kosztowało mnie wiele pracy, wiele trudu. Ale opłaciło się: idealna, równa biel uspokaja, skłania do refleksji, do skupienia, nadaje sens myślom.
Oni byliby zadowoleni.
W końcu dobijam do celu. W końcu stanie się to, o czym myślę już od wielu lat. Na zewnątrz zapanuje chaos, myśli natomiast uspokoją się w sposób ostateczny, całkowity.
Oddam razy, które kiedyś otrzymałem.
Zadam Cios.
Jakub jechał na tyle szybko, na ile pozwalały poranne warszawskie korki. Syrena służbowej dwustukonnej alfy romeo wyła jak potępiona, migacz umieszczony na dachu błyskał nerwowym światłem. Tyszkiewicz klął, kręcił kierownicą i deptał na przemian pedały hamulca i gazu. Krzeptowski, przyklejony do radia, na kodowanym kanale próbował dowiedzieć się czegoś więcej o niedawnym wydarzeniu. Ale w eterze dominował zamęt. Nikt nie wiedział niczego ponad to, co raportował dyżurny. Krzeptowski gromkim głosem przejął dowodzenie akcją: wydawał rozkazy oddziałom prewencji, każąc im odizolować miejsce zdarzenia i zorganizować jak najszerszą strefę ochronną.
Jechali zatłoczoną aleją Niepodległości. Alfa, potem land cruisery z chłopakami Goździka, nieco z tyłu ciężkie wozy pirotechników. Na wysokości ponurego gmaszyska Głównego Urzędu Statystycznego korek zatrzymał ich na amen. Jakub, niewiele się zastanawiając, skręcił na trawnik. Amortyzatory zaprotestowały jękliwie, ale dbałość o państwowy sprzęt nie była w tym momencie czymś, co zaprzątało myśli Tyszkiewicza. Zrył kołami miękką ziemię, skoczył z wysokiego krawężnika, z powrotem znalazł się na ulicy, minął o centymetr jeden z ruszających samochodów, wjechał z powrotem na chodnik i z pięścią wbitą w klakson (którego dźwięk z fałszywie modulującą syreną tworzył zgoła upiorną dysharmonię) starał się posuwać do przodu. Okolice Marriotta osiągnęli w dziesiątej minucie od meldunku. Tutaj jednak tłum uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Strumień spanikowanych ludzi, napędzany wykładniczo rosnącą plotką (terroryści wysadzili hotel, bomba zabiła niemiecką reprezentację, bandyci dokonali największego w dziejach skoku na bank), starał się oddalić od skrzyżowania. Samochody, nadal na ogół udekorowane biało-czerwonymi flagami, zablokowały rondo na amen. W połowie miasta momentalnie utworzył się monstrualny korek. Część odważniejszych, ciekawskich albo najzwyczajniej w świecie pozbawionych wyobraźni pieszych parła do przodu, by na własne oczy przekonać się, co tak naprawdę się dzieje. Nieliczni jeszcze funkcjonariusze drogówki i patroli prewencji próbowali wprowadzić w ten chaos odrobinę logiki i porządku, a przede wszystkim odizolować miejsce zdarzenia.
Jakub wyskoczył z samochodu i nie bawiąc się w zamykanie go, pobiegł do przodu.
Precyzyjnie: wykonał kilka ruchów, mających nadać mu prędkość żwawego biegacza, lecz momentalnie utknął w zdezorientowanym tłumie. Odwrócił głowę. Krzeptowski radził sobie nieco lepiej (w końcu ważył o trzydzieści kilogramów więcej), ale również nie notował na swoim koncie olśniewających sukcesów. Wyprzedził Jakuba może o kilka kroków, mocno pracował ramionami, stopniowo coraz bardziej podnosił głos, nie zmieniało to jednak faktu, że nawet schorowany żółw nie miałby problemu, by wyprzedzić obu policjantów.
Byli może sto metrów od celu. Tłum zgęstniał i nie dawał żadnej szansy, by w jakimś przewidywalnym terminie mogli ruszyć do przodu. Krzeptowski całkowicie poważnie zaczął rozważać użycie broni: nie w celu strzelania do ludzi, rzecz jasna (choć wtedy efekt najprawdopodobniej byłby olśniewający), sądził jednak, że oddanie kilku strzałów w powietrze utorowałoby im drogę.
Nagle tłum z nieznanych chwilowo przyczyn zafalował i zaczął bezwładnie się cofać. Początkowo porwał Jakuba i Krzeptowskiego ze sobą, aż oparli się o stojącą w pobliżu alfę. Okazała się skuteczną tamą. Po chwili nieco się przerzedziło. Od strony Dworca Centralnego parła ławą kilkudziesięcioosobowa grupa policjantów, spychając ludzi poza linię wyznaczoną przez hotel Marriott.
Tyszkiewicz ruszył do przodu. Machnął czerwonym na twarzach funkcjonariuszom legitymacją i ku swojej (chwilowej) uldze znalazł się na ulicy. Pustej, ponieważ blokada odcięła ruch w Alejach Jerozolimskich zarówno od strony Marszałkowskiej, jak i od strony pobliskiego ronda.
Obaj z Krzeptowskim przeskoczyli stalową barierę ochronną, przeszli przez tory tramwajowe i zatrzymali się gwałtownie.
Nie dalej niż dziesięć metrów od nich na opustoszałym przystanku autobusowym leżał twarzą do ziemi ciemnowłosy mężczyzna w długim jasnym prochowcu. Poły rozlały się na chodniku niczym skrzydła monstrualnego ptaka, odsłaniając dolny fragment koszuli i szeroki może na dziesięć centymetrów zapinany na rzep płócienny pas. Nad mężczyzną, w dziwnym, nieruchomym rozkroku stało dwóch funkcjonariuszy z prewencji. Trzymali w rękach wyciągniętą i wycelowaną broń, która wyraźnie drżała. Obaj zastygli, kamiennym bezruchem niewiele różniąc się od słynnych posągów z Wyspy Wielkanocnej. Najwyraźniej widok nietypowej instalacji, którą był opasany zamachowiec, zaskoczył ich w połowie interwencji. Przytomności umysłu starczyło im na tyle, by wezwać pomoc i nie próbować niczego przedsiębrać na własną rękę. Obaj sprawiali wrażenie, jakby przeklinali moment, w którym zły los przywiał ich akurat w to miejsce w tym czasie. Za nic nie chcieli zostać bohaterami. Zwłaszcza martwymi, choć nie od dziś wiadomo, że martwi bohaterowie znacznie korzystniej od żywych wypadają w mediach.
Jakub zastygł również. Słyszał za plecami gwar podnieconych ludzi, słyszał krzyki coraz liczniej przybywających na miejsce policjantów, którzy starali się zepchnąć tłum dalej, poza linię Dworca Centralnego i poza hotel. Słyszał narastający dźwięk syren. Miał szczerą nadzieję, że zwiastują odsiecz, choć nie wykluczał, że mogły stanowić również preludium marsza żałobnego.
Jeden z policjantów podniósł głowę. Dostrzegł Krzeptowskiego i Jakuba. Drgnął wyraźnie; miał nerwy napięte jak postronki. Lufa pistoletu błyskawicznie zmieniła cel. Jej wylot patrzył wprost na Tyszkiewicza.
– Spokojnie – powiedział Jakub najbardziej obojętnym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Policja. Centralne Biuro Śledcze. Teraz wydobędę blachę.
Tamten dumał chwilę, być może zastanawiając się, czy jednak nie otworzyć ognia. Przybysze byli co prawda biali i na pierwszy rzut oka nie wyglądali na kumpli leżącego na ziemi mężczyzny, jednak nigdy nic nie wiadomo. Przełożeni już od wielu miesięcy uczulali na problem terrorystów.
Rozsądek jednak zwyciężył. Policjant opuścił nieco lufę i skinął głową.
Jakub powolnym ruchem sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki (bawełniany biały T-shirt, lniana marynarka, drogie dżinsy; upał nie upał, terroryści nie terroryści – nie było, zdaniem Jakuba, powodów, by odpuszczać sobie strój na poziomie) i wyciągnął sztywną legitymację CBŚ. Podniósł ją do góry, starając się, by zdjęcie było wyraźnie widoczne.
Policjant słyszalnie odetchnął z ulgą. Ponownie skierował lufę w stronę domniemanego terrorysty.
– On stał, potem zaczął wrzeszczeć – powiedział. Najpewniej odczuwał przemożną potrzebę podzielenia się z kimś swoimi przeżyciami.
– Później wszystko opowiesz, na razie cofnijcie się trochę. Miejcie go na muszce, ale odsuńcie się. Aż pod mur. Zaraz przyjdą kominiarze i pirotechnicy. Zajmą się nim.
Policjant wziął głęboki oddech i spojrzał na swojego równie bladego i jeszcze bardziej roztrzęsionego partnera. Obaj równocześnie zaczęli się cofać. Po kilku krokach oparli się plecami o murek, będący ścianą wyższego poziomu ulicy, prowadzącej wprost do wejścia na Dworzec Centralny. Od leżącego na chodniku faceta dzieliło ich ponad sześć metrów. Niewiele. Ale więcej niż nic.
– Stasiu – mruknął Tyszkiewicz – jeżeli mnie wzrok nie myli, facet ma na sobie pas szahida.
– Na to wygląda – odmruknął Krzeptowski.
– Jeżeli to C4 albo semtex i jednak pierdolnie…
– Będzie z głowy kwestia wyburzenia starego dworca – odpowiedział Krzeptowski. Może nie był tak biały na twarzy jak dwaj funkcjonariusze z prewencji, jednak bladość wyraźnie malowała się na zwykle ogorzałych policzkach.
– Powinniśmy mieć tutaj krater na pięć metrów głęboki. Ciekawe, dlaczego nie mamy?
– Facet się w ostatniej chwili zestrachał? Zapalnik nawalił? Nasze zuchy z Wilczej były szybsze? – Krzeptowski się rozejrzał.
Policjantów przybywało. Już całkowicie zepchnęli gapiów na chodnik po przeciwnej stronie Alej Jerozolimskich. Pięćdziesiąt metrów. Powinno być dziesięć razy tyle.
– Nadal możemy mieć tu wybuch. – Jakubowi mimo oblepiającego upału nagle zrobiło się dojmująco zimno. – Znajdź jak najszybciej dowódcę i każ mu rozszerzyć strefę. Pięćset metrów. A trzysta to mus.
– Już. – Krzeptowski odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę policyjnego kordonu.
Zadaniem na najbliższe trzydzieści sekund było znalezienie dowódcy i wydanie mu (najprawdopodobniej stosownie podniesionym głosem; posłuszeństwo często trzeba było wymuszać) precyzyjnych poleceń.
Jakub przyjrzał się pojmanemu. Leżał z wyciągniętymi nad głowę rękoma, jakby się poddawał. Policzek przytulał do chodnika. Oczy miał zamknięte. Usta poruszały się bezgłośnie, być może powtarzając mantrę modlitwy.
Cerę miał śniadą, włosy krótko ostrzyżone, czarne, błyszczące. Wyglądał na typowego mieszkańca Bliskiego Wschodu. Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat.
Tyszkiewicz usłyszał za sobą zgrzyt hamulców. Obejrzał się. Z trzech land cruiserów wysypało się kilkunastu policjantów z oddziału antyterrorystycznego. Bez żadnej komendy, nawet na siebie nie patrząc, uformowali się w kilka trzyosobowych sekcji. Jedna z nich szybkim krokiem zbliżyła się do Jakuba. Inna otoczyła terrorystę, po czym wzięła go na muszkę. Reszta zajęła miejsca na skrajach sporego kwadratu, wyznaczanego przez tory tramwajowe, chodnik i jezdnię. Policjanci skierowali lufy na zewnątrz i zaczęli ubezpieczać zewnętrzny perymetr miejsca zdarzenia. Jakakolwiek próba odbicia więźnia napotkałaby od tej pory bardzo poważne przeszkody.
Choć na placu boju znajdowało się już co najmniej dwustu funkcjonariuszy, sytuacja nie przybliżyła się do rozwiązania. Leżący na chodniku mężczyzna nadal stanowił śmiertelne zagrożenie dla wszystkich wokół.
Jednak Jakub ku swej niekłamanej uldze zobaczył, że na plac boju przybywają kolejni goście – nieco przyciężkie i niezgrabne pojazdy pirotechników. Jeden z nich, zwany potocznie system jamer, zatrzymał się z boku. Pozornie nic się w nim nie działo, ale Jakub wiedział, że to złudne wrażenie: w blaszanej komorze ciężarówki znajdowały się wysokiej klasy urządzenia zagłuszające fale radiowe, a technicy właśnie je uruchamiali. Od tej chwili miejsce zdarzenia zostało odcięte od świata elektroniczną barierą.
Z pozostałych samochodów wysiadło kilku ludzi. Jako ostatni na chodnik ciężko zeskoczył Olbrycht.
Grupka podeszła do Tyszkiewicza wolnym krokiem.
– Sytuacja? – Olbrycht nawet na niego nie spojrzał. Oczy bacznie lustrowały zamachowca i otoczenie, opierających się o ścianę policjantów, zamarły gdzieś dalej ruch uliczny…
Za szefem stał Kędzior, niepozorny, łysiejący blondyn o bladej cerze i wodnistych szarych oczach. Uchodził za najlepszego specjalistę od improwizowanych ładunków wybuchowych w CBŚ. Tyszkiewicz, szczerze mówiąc, nieco się go obawiał; koleś, jego zdaniem, nie miał zbyt równo pod sufitem.
– Strefa ochronna wynosi w najlepszym razie dwieście metrów. Kazałem ewakuować Dworzec Centralny.
Olbrycht skinął głową.
– Facet najprawdopodobniej ma na sobie ładunek wybuchowy – kontynuował Tyszkiewicz. Do komunikacji w stylu Janusza Olbrychta zdążył się już nieco przyzwyczaić.
– Widzę. Co chciał wysadzić?
– Nie wiemy. Ci z prewencji chyba zastali go tu, gdzie leży.
– Autobus. Facet miał palnąć autobus – mruknął Kędzior. Zdążył się już ubrać w ciężki kombinezon ochronny. – Chciał podejść do krawężnika i uruchomić detonator.
Jakub wzruszył ramionami. Potencjalny cel zamachu, jakkolwiek bardzo ważny, stanowił w tej chwili drugorzędny przedmiot jego zainteresowania.
Olbrycht wyjął z torby lornetkę i zaczął przyglądać się niedoszłemu samobójcy. Chwilę trwało nerwowe, przetykane nieodległym warszawskim hałasem milczenie.
– Trzyma w ręku detonator – mruknął w końcu. – Widzę przycisk.
– Palec na nim? – zapytał Kędzior.
– Nie.
– Mamy szansę.
Tyszkiewicz wiedział, o co chodzi. Niektóre detonatory skonstruowane są w ten sposób, że wybuch inicjowany jest w momencie puszczenia, a nie naciśnięcia przycisku. Zapobiega to sytuacjom, gdy przed uruchomieniem detonatora policja zabija zamachowca i do eksplozji nie dochodzi.
– Czy ktoś próbował się z nim porozumieć? – Olbrycht oderwał na chwilę wzrok od szkieł i spojrzał w niebo.
Ani jedna chmura nie mąciła radości zwycięskiego dla polskiego futbolu poranka. Temperatura powietrza wyczuwalnie rosła, nie tylko za sprawą emocji.
Dwaj policjanci z prewencji pokręcili głowami.
– Jak przyszliśmy, on klęczał i coś krzyczał. Nie po naszemu – powiedział ten, który mówił poprzednio. Był wyższy i starszy stopniem. – Jak wyciągnęliśmy broń, sam się położył.
– Mówił coś?
– Mamrotał pod nosem. Niezrozumiale.
– Ma w ręku detonator – powiedział Olbrycht, jakby nie słysząc dotychczasowej wymiany zdań. – Naciskał go?
– Nie. – Policjant podrapał się nerwowo po brodzie. – Przy nas nie.
Olbrycht spojrzał przez ramię. Kędzior przyglądał się zamachowcowi.
– Wygląda na Araba – powiedział obojętnie.
Od wbijania wzroku w leżącego bez ruchu w słońcu mężczyznę Jakubowi zaczęły łzawić oczy. A może był to pot spływający z czoła.
– Raczej Pakistańczyka lub Irańczyka – dobiegł zza pleców kobiecy głos.
Tyszkiewicz odwrócił się.
Nie dalej niż o kilka kroków stała dwójka ludzi, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna wyglądał na pięćdziesiąt lat, był siwy i miał twarz znamionującą inteligencję i upór. Jakub go znał: pułkownik Tomasz Kozera był szefem Centrum Antyterrorystycznego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jego przybycie nie zwiastowało niczego dobrego.
Tuż obok niego stała rudowłosa młoda kobieta, która z kamiennym wyrazem twarzy przyglądała się leżącemu na chodniku terroryście. Sprawiała wrażenie, jakby jej uwadze nic nie mogło umknąć. Natura obdarzyła ją niewielkim, zgrabnym nosem, pełnymi ustami, nieskazitelną, lekko piegowatą cerą i tym rodzajem figury, która stanowi przedmiot marzeń większości facetów. Była ubrana w stonowany żakiet i spódnicę do kolan.
– Co się stało, że zdecydował się pan wychylić nos z biura? – zapytał Jakub.
Uśmieszek na twarzy Kozery przygasł nieco. Być może poniewczasie zdał sobie sprawę, że powinien zaatakować pierwszy. Tymczasem naraził się na uwagę wypowiedzianą w obecności rudowłosej piękności, która najprawdopodobniej była jego podwładną. A niczego tak nie znosił jak uszczerbku na autorytecie. Tyszkiewicz wiedział coś niecoś o jego charakterze, stąd sposób powitania.
– To próba zamachu terrorystycznego. Nasze kompetencje – powiedział przybysz. Mimo wysiłków nie udało mu się uniknąć pewnej irytacji w głosie.
Jakub kątem oka zauważył, że Krzeptowski unosi wyżej głowę. Stary numer: zaprawiony w różnego rodzaju potyczkach i bitwach zakopiański góral, kiedy naprawdę chciał zrobić na kimś wrażenie, prostował przygarbione lekko ramiona i wydymał pierś. Efekt zwykle był natychmiastowy: mało kto miał w sobie dość ikry, by energicznie polemizować w obecności mierzącego sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu nadkomisarza Stanisława Krzeptowskiego.
Również w tym wypadku metoda okazała się skuteczna. Kozera przybladł nieco.
– Tłumaczyłem już parokrotnie: jesteście jednostką koordynacyjną. – Jakub otarł ze znużeniem czoło. Wiedział, że facet również go nie znosi i że to niczego nie zmienia. Obaj tracili czas. – W tej chwili najważniejsze jest rozbrojenie terrorysty. Prosiłbym, abyście cofnęli się za linię strefy.
Nim Kozera zdążył zareagować, kobieta krzyknęła coś. Krótkie, szybko wypowiedziane zdanie, śpiewne i gardłowe. Jakub nie umiałby go powtórzyć, nie umiałby nawet określić, z ilu wyrazów się składało. Nigdy takiego języka nie słyszał.
Już miał ponowić prośbę (tym razem znacznie ostrzejszym tonem), gdy leżący na chodniku mężczyzna odkrzyknął. Fraza także była krótka i brzmiała bardzo podobnie do zdania wypowiedzianego przez rudowłosą towarzyszkę Kozery.
Kobieta ponownie krzyknęła. Tym razem były to dwa zdania. Może trzy.
– To Pakistańczyk – powiedziała, odwracając się do skonsternowanej grupki wysokich rangą przedstawicieli sił prawa i porządku. Zdawała się nie dostrzegać wrażenia, jakie na nich wywarła.
Kozera uśmiechnął się złośliwie. Jego firma zaczęła zyskiwać punkty znacznie szybciej, niż myślał.
– Powiedziałam, że chcemy mu pomóc. I żeby na razie się nie ruszał.
– Pakistańczyk? – zapytał Jakub. Był zestresowany i najpewniej nie znajdował się w szczytowej formie intelektualnej; mimo to fakty w zasadzie same składały się w całość.
– Tak. Posługuje się językiem urdu.
Olbrycht skinął głową.
– Mnie jest obojętne, po jakiemu mówi. Chcę wiedzieć, czy będzie współpracował.
– Współpracował? – Kobieta spojrzała uważnie na szefa pirotechników.
– Nie rozbroję bomby na nim. Muszę ją zdjąć.
Współpracowniczka Kozery krzyknęła ponownie. Tym razem milczenie terrorysty przeciągnęło się ponad minutę. W końcu odpowiedział krótkim warknięciem.
– Powiedział, że tak.
– Dobrze. – Olbrycht rozejrzał się, po czym wbił wzrok w swoich szefów. Kozery nie dostrzegał. – Snajper musi mieć go na muszce. Jeżeli facet położy palec na przycisku detonatora, ma dostać kulę w łeb.
Nim Tyszkiewicz zdążył choćby skinąć głową, Goździk połączył się z jednym ze swoich ludzi. Przyciszonym głosem przekazał krótkie, jednozdaniowe polecenie. Tyszkiewicz miał nieodparte wrażenie, że wszyscy, łącznie z nim samym, działają na wariackich papierach.
– Wypierdalać mi stąd. Za beczkę – powiedział Olbrycht i wskazał ręką jeden z wozów pirotechników, opasłą ciężarówkę przystosowaną do przewożenia ładunków wybuchowych.
Jakub nie dyskutował. Wiedział, że Olbrycht jest tutaj szefem i że nie znosi postronnych osób w miejscu zdarzenia, a na dodatek ma rację: Tyszkiewicz, Krzeptowski i Kozera stanowili w tym wypadku tylko zawadę.
– Łączność na czwórce – powiedział Tyszkiewicz na odchodnym.
Szef pirotechników skinął głową. Nie czekając, aż trzech mężczyzn skryje się za samochodem, spojrzał ponownie na terrorystę.
– Zapytaj go, czy jest drugi detonator – rzucił w kierunku rudej.
Kobieta spojrzała na Olbrychta z uwagą, jakby rozważając konieczność zaprotestowania przeciwko zwracaniu się do niej per „ty”, na dodatek w dość obcesowej formie. Najpewniej jednak uznała, że nie czas na to. Ponownie krzyknęła w stronę terrorysty. I po chwili znowu uzyskała odpowiedź.
– Mówi, że nie.
– Niech odłoży detonator. Niech go puści.
Mężczyzna wykonał polecenie. Stalowa tuleja zakończona przyciskiem znalazła się dziesięć centymetrów od dłoni. Poskręcany niebieski kabel wychodził z zaślepionej części rurki i niknął w rękawie płaszcza.
– Niech klęknie i zdejmie płaszcz. Powoli.
Wahanie Pakistańczyka trwało kilkanaście sekund. Potem niezgrabnie podparł się rękoma, wyprostował tułów i podciągnął nogi. Ciężar ciała spoczywał na palcach stóp i kolanach. Sennym, powolnym ruchem mężczyzna rozpiął płaszcz, po czym oswobodził ręce z rękawów.
Olbrycht wstrzymał na moment oddech.
Na brzuchu mężczyzny od pasa aż do mostka w równych kilkucentymetrowych odstępach tkwiły podłużne, płasko przylegające do ciała ładunki wybuchowe. Miały owalny przekrój i były owinięte plastikową folią. Trzy, umieszczone centralnie, liczyły co najmniej pięćdziesiąt centymetrów długości. Cztery pozostałe, znajdujące się pod pachami, były krótsze mniej więcej o jedną trzecią. Nawet z tej odległości Olbrycht dostrzegał błyszczące łebki zapalników wystających z ładunków. Z każdego wychodził cienki niebieski przewód, łącząc się z pozostałymi w skręconą w warkocz wiązkę, biegnącą wprost do leżącego na chodniku detonatora.
– Siedem kilo – mruknął Kędzior. – Ani grama więcej.
– Możliwe – powiedział Olbrycht. – Plastik?
– A gdzie tam. Pentryt – odparł Kędzior tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Pójdę.
– Nigdzie nie pójdziesz. Wyślemy robota.
Kędzior wzruszył ramionami. Był przekonany, że to, co ma zrobić maszyna, on sam wykona lepiej i szybciej. Ale szef czasami bywał nieznośnie pryncypialny. A zresztą… upał doskwierał, a pirotechniczny kombinezon nie należał do wymarzonych strojów plażowych.
– Dawajcie robota – warknął Olbrycht do mikrofonu. – Biegiem.
W jednym z wozów pirotechników uchyliły się tylne drzwi, rampa pomału opadła na chodnik. Po chwili zaczął z niej zjeżdżać niewielki, kanciasty i niezgrabny pojazd na gąsienicach.
Pomimo dość niepozornego wyglądu było to technicznie zaawansowane urządzenie mające w swoim repertuarze naprawdę wszechstronny katalog możliwości. Olbrycht twierdził, że system ten w ciągu ostatniego roku uratował życie przynajmniej kilku jego ludziom.
Teraz pomału pełzł w stronę celu, po czym prowadzony pewną ręką technika podjechał do klęczącego bez ruchu terrorysty. Elektryczny silnik pracował bezgłośnie, toteż przez długą minutę nad otoczeniem dominował gwar porannej Warszawy.
Technik, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, wolnym krokiem podszedł do Olbrychta. Z uwagą wpatrywał się w zawieszony na szyi przenośny pulpit sterowniczy zaopatrzony w sporych rozmiarów ekran, głośnik i mikrofon, a także kilka gałek przypominających joysticki.
Powolny wydanemu przez mężczyznę poleceniu robot wysunął do przodu zamocowany na wysięgniku czujnik spektrometryczny. Olbrycht zawsze miał wrażenie, że czynność ta przypomina obwąchiwanie kości przez psa. Ramię z czujnikiem podjechało do pasa z materiałem wybuchowym. Przez chwilę spoczywało w bezruchu, jakby przyglądając się szarawym kształtom, po czym się cofnęło.
– Pentryt – mruknął technik
– Mówiłem – uśmiechnął się Kędzior.
W jego głosie nie było nawet cienia satysfakcji. Zwykłe stwierdzenie faktu.
Zwykły dzień.
Zwykły terrorysta.
Zwykły materiał wybuchowy.
– Mówiłeś – odmruknął Olbrycht. – Zbliżenie na ładunek. Chcę zobaczyć zapalniki.
Technik manipulował gałkami. Robot przesunął się nieco, umieszczona z boku korpusu kamera przez chwilę manewrowała, po czym skupiła swe nieruchome oko na górnej części ładunków wybuchowych. Olbrycht z uwagą patrzył w ekran. Owinięte folią owalne kształty, zakończone metalowymi cylindrami, z których odchodził cienki niebieski przewód, były teraz doskonale widoczne.
– Możliwe, że facet nie kłamie. Nie widzę drugiego detonatora.
– Amatorszczyzna. – Kędzior zajrzał Olbrychtowi przez ramię i przelotnie rzucił okiem na obraz. – Facetowi nie wybucha, nie ma zapasowego detonatora, chce współpracować. Założę się, że w spodniach ma pełno czegoś, czego na pewno nie chcielibyśmy oglądać.
– Przestań. Dobrze, że chce współpracować. Inaczej trzeba by go zastrzelić, a nie widzę tu nikogo, kto podjąłby taką decyzję.
Rudowłosa oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Olbrychta z zainteresowaniem, ale nie udało jej się jednoznacznie stwierdzić, czy przedmiot jej obserwacji żartuje, czy mówi poważnie.
– Proszę mu powiedzieć, żeby zdjął ładunek. Niech sięgnie do tyłu, rozepnie rzepy i opuści pas na ziemię. Pomalutku.
Kobieta wypowiedziała kilka krótkich zdań. Pakistańczyk początkowo nie zareagował, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem. Kiedy już zdawało się, że nic z tego nie będzie i Olbrycht zupełnie serio zaczął się zastanawiać, co dalej zrobić – doskonale wiedział, że rozbrajanie bomby na żywym terroryście niesie ze sobą niemal tyle samo komplikacji co zastrzelenie go – facet poruszył się, sięgnął rękoma do tyłu i zaczął manipulować przy zaczepie.
Olbrycht złapał się na tym, że zaczyna mu brakować tchu. Po prostu przestał oddychać.
Coś trzasnęło cicho i końce szerokiego płóciennego pasa opadły na ziemię. Zamachowiec uniósł ręce do góry i płynnym ruchem zdjął z siebie pas, po czym położył go na chodniku.
– Dobrze. – Olbrycht wciągnął mocno powietrze, po czym wypuścił je z głośnym świstem. Miał wrażenie, że przebywa w saunie. – Bardzo dobrze. Niech wstanie i cofnie się.
Pakistańczyk wykonał polecenie. Teraz od bomby dzieliło go co najmniej dwa metry.
– Możecie go wziąć.
Stojący obok Goździk rzucił do mikrofonu krótkie polecenie. Dwaj skryci za tarczą balistyczną antyterroryści zaczęli powoli zbliżać się do mężczyzny, starając się, by zamachowiec oddzielał ich od leżącego na chodniku ładunku. Podeszli ostrożnie. Jeden wyciągnął rękę i wprawnymi ruchami, choć z oczywistych przyczyn dość pobieżnie, obszukał mężczyznę.
– Czysty! – krzyknął.
– Do samochodu go – zakomenderował Goździk.
Obaj policjanci zgodnym ruchem chwycili zamachowca pod ramiona i zmusili go do głębokiego skłonu. Cała trójka przedefilowała przed nosem Olbrychta, Kędziora, Goździka i rudowłosej kobiety, po czym po pełnej napięcia minucie dotarła do jednej z zaparkowanych nieopodal furgonetek. Tam mężczyznę przejęli następni funkcjonariusze. Ponownie go zrewidowali, tym razem znacznie dokładniej. Jeden z nich zatrzasnął na wyciągniętych w tył rękach kajdanki, po czym terrorysta został zapakowany do samochodu.
– Możecie jechać – Goździk usłyszał w słuchawce głos Tyszkiewicza. Podinspektor był skryty za saperską ciężarówką, ale uważnie obserwował bieg wydarzeń. – Faceta do Raju na krzesło. Niech siedzi i czeka.
– Jeśli chodzi o mnie, możecie jechać w cholerę wszyscy – powiedział Olbrycht. – Do niczego nie jesteście potrzebni.
Tyszkiewicz zastanawiał się bardzo krótko. Olbrycht miał rację. Rozbrajanie leżącego na chodniku materiału wybuchowego to robota wyłącznie dla specjalistów. Im mniej gapiów, tym lepiej.
– Poradzisz sobie? – zapytał jeszcze. Dla formalności.
– Już was nie ma.
Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego. Ten przekrzywił głowę.
– Jedziemy – zdecydował Jakub.
Kozera się zawahał. Zamachowiec siedział już w policyjnym samochodzie, który w asyście kilku innych terenówek po brzegi wypchanych antyterrorystami właśnie ruszał w stronę Rakowieckiej. Szef CAT-u zdawał więc sobie sprawę z tego, że nie zdoła wydrzeć jeńca z łap Tyszkiewicza. A chciał zachować choć minimalny wpływ na dalszy rozwój wydarzeń.
– Kapitan Potocka jest jedynym w Polsce wykwalifikowanym specjalistą w zakresie przesłuchań terrorystów – powiedział nieoczekiwanie łagodnym tonem, machnąwszy nieznacznie ręką w stronę zmierzającej ku nim rudowłosej kobiety. – Przeszkolonym przez Amerykanów. Na pewno może pomóc.
Jakub już miał zaprotestować i gdy się później nad tym zastanawiał, nie mógł sobie uświadomić, czemu tego nie zrobił. Może przyczyną była myśl, że mimo wszystko nie warto zadzierać z Kozerą; o jego koneksjach politycznych krążyły w branży legendy. Być może Jakub uświadomił sobie, że wsparcie po prostu się przyda; zwłaszcza że odpowiedzialność rozłoży się na większą liczbę osób – a to jest zawsze korzystne, kiedy coś pójdzie nie tak.
A może przyczynił się do tego uśmiech rudowłosej, który sprawiał wrażenie (zupełnie słusznie, jak się później okazało), jakby przeznaczony był wyłącznie dla Jakuba.
– Dobrze – odparł Tyszkiewicz lekko i ruszył w stronę samochodu. – Może pani jechać z nami.
Komisarz Janusz Olbrycht nie uważał sytuacji za opanowaną. W żadnym stopniu.
To, że w miarę gładko udało się rozbroić terrorystę (co było raczej nietypowe, ale śledztwo w tej sprawie należało już, całe szczęście, do Tyszkiewicza), stanowiło zaledwie połowę sukcesu. Fakt, że ładunek wybuchowy w dalszym ciągu spoczywał na chodniku w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc Warszawy, oznaczał ni mniej, ni więcej, tylko że niebezpieczeństwo nadal istniało.
– Pójdę – powiedział Kędzior i założył hełm. – Nie będziemy tu stać do wieczora.
– Na razie nigdzie nie pójdziesz – zaprotestował Olbrycht. Z Kędziorem była zawsze ciężka rozmowa. – Robot…
– Szkoda sprzętu za milion, nie?
Szyba hełmu nie była zbyt transparentna, gdy się na nią patrzyło z zewnątrz, więc Olbrycht mógł się tylko domyślać, że Kędzior uśmiechnął się krzywo. Zawsze się krzywo uśmiechał, gdy był pewny swego.
– Idę.
– Dobra. Tylko uważaj. – Olbrycht westchnął, po czym odwrócił się do technika. – Ściągaj robota.
Człowiek i maszyna minęli się mniej więcej w połowie drogi. Kędzior szedł niespiesznie, uważnie wpatrując się w leżący na ziemi ładunek. Nie czuł ciężaru kombinezonu. Nie czuł obezwładniającego gorąca. Był całkowicie pochłonięty analizą sytuacji.
Siedem podłużnych lasek materiału wybuchowego.
Siedem zapalników.
Poskręcany kabel biegnący od każdego z nich do detonatora.
Detonator.
Ukląkł może pół metra przed bombą. Przez dłuższą chwilę po prostu obserwował.
– Klasyczny pas szahida – mruknął do wbudowanego w hełm mikrofonu. Specjalny system łączności pozwalał na komunikację radiową pomiędzy członkami zespołu pirotechnicznego mimo zakłóceń wytwarzanych przez stojącą nieopodal ciężarówkę. – Mówiłem, siedem kilo pentrytu. Detonator naciskowy w stalowej rurce. W środku na pewno zapalnik, transformator i bateryjka.
– Sprawdź, czy na pewno nie ma drugiego detonatora. Upewnij się – zabrzmiał w słuchawkach głos Olbrychta.
– Nie widzę.
– Sprawdź.
Kędzior wiedział, że to należy do procedury, choć w tym przypadku uważał wykonanie polecenia za stratę czasu. Intuicja, w jego wypadku nieodłączna patronka sukcesów, mówiła mu, że żadnego zapasowego detonatora nie ma.
Ale wyjął z kieszeni x-foxa, przenośne urządzenie rentgenowskie, będące w stanie prześwietlić nawet najlepiej opancerzony przedmiot. Tym razem o opancerzeniu nie było mowy: promienie przeniknęły przez folię i kryształki pentrytu, jakby niczego nie spotykały na swej drodze.
– Detonatora brak – powiedział Kędzior.
W głosie: drugi dzisiaj brak satysfakcji. W ruchach: nacechowana pewnością gracja zawodowca.
– Dobra. – Olbrychtowi pomimo wieloletniego doświadczenia rozkaz, który miał wydać za chwilę, zawsze przychodził z trudem. – Odetnij detonator.
Kędzior wyjął z kieszeni obcęgi i zdecydowanym ruchem przeciął wiązkę kabli, mniej więcej pięć centymetrów od miejsca, w którym zagłębiały się w stalowej rurce.
Zdumiewające, ale po tej operacji zarówno Dworzec Centralny, hotel Marriott, jak i sam Kędzior pozostali w nienaruszonym stanie. Warszawa bez żadnych przeszkód (wyjąwszy monstrualne kłopoty komunikacyjne) mogła tętnić stołecznym życiem, dyszeć z gorąca i cieszyć się wczorajszym sukcesem piłkarzy.
– Odcięty. – Kędzior nie czuł potu spływającego po twarzy. Nawet gdyby czuł, z pewnością zwaliłby winę na upał. Nie odwracając się, położył detonator na chodniku, pół metra za sobą. – Wyjmuję zapalniki.
Powoli wyciągnął rękę w stronę umieszczonego najbardziej z lewej strony ładunku. Ostrożnie chwycił za srebrzysty koniec niewielkiego cylindra. Pociągnął. Stalowa rurka, gruba może na dwa centymetry, z niewielkim oporem poddała się naciskowi. Kędzior wyciągnął ją i położył obok.
Wyciagnięcie pozostałych sześciu zapalników zajęło nie więcej niż dwie minuty. Kędzior ułożył je na chodniku bardzo porządnie, jeden obok drugiego, po czym się wyprostował.
– Gotowe – powiedział do mikrofonu tuż po tym, jak stanął na nogi. – Można zabierać.
Olbrycht odetchnął, tym razem na dobre, wydał swoim ludziom serię rozkazów, po czym wykręcił numer Tyszkiewicza.
Ledwie trzasnęły drzwi samochodu, rozdzwoniła się komórka.
Jakub spojrzał na szeroki kolorowy wyświetlacz i zmarszczył brwi. Dotknął zielonej słuchawki.
– Dzień dobry, panie dyrektorze – powiedział.
Krzeptowski uśmiechnął się zza kierownicy.
– Raport – warknięcie. Szef CBŚ dobre maniery miał za nic. – Krótko.
Jakub był w pewnym sensie przyzwyczajony. Wypowiedział pięć zwięzłych zdań, po których zapadła cisza.
– Nikomu nic się nie stało? – Ulga w głosie jednego z najważniejszych polskich policjantów była wyraźnie słyszalna, czemu zresztą stosunkowo trudno się dziwić.
– Wygląda na to, że nie. – Jakub starał się mówić możliwie neutralnym tonem. – Akcja się jeszcze nie skończyła. Moi ludzie starają się zneutralizować bombę. Centrum jest sparaliżowane, ale…
– Ruch drogowy to w tej chwili najmniejsze zmartwienie.
Jakub mógł się założyć, że dyrektor myśli już o czymś innym. Znał go trochę.
– Czy… – wahanie – możemy przyjąć, że zamachowi udało się zapobiec dzięki przytomności umysłu i profesjonalizmowi funkcjonariuszy? Tych dwóch z prewencji?
Bingo. Gra nader łatwa do rozszyfrowania: prasa z pewnością szturmowała już drzwi generalskiego gabinetu.
– Jeszcze nie mam pełnego obrazu sytuacji. Nie rozmawiałem z nimi. Jadą w tej chwili na Rakowiecką, za chwilę ich przesłucham.
– Ale nie możemy tego wykluczyć?
– Nie. – Jakub nie miał nic przeciwko temu, by uwaga mediów koncentrowała się na policjantach z patrolu. Im więcej spokoju w jego pracy, tym lepiej. Nie wspomniał o tym, że do pełnego sukcesu brakuje jednak meldunku o pomyślnym rozbrojeniu bomby. – Moim zdaniem zachowali się bardzo dobrze i kompetentnie. Nie pozwolili uciec człowiekowi, który miał na sobie pokaźną ilość materiałów wybuchowych i najprawdopodobniej chciał je zdetonować.
– Bardzo dobrze. – W głosie szefa Biura zabrzmiało niemal odprężenie. – To znaczy niedobrze, że doszło do próby zamachu, ale dobrze, że nie doszło do zamachu. Rozumie pan?
– Tak. – Jakub zamknął oczy. Ekwilibrystyka, której musieli dokonywać członkowie elit władzy, zawsze wzbudzała w nim mieszaninę obrzydzenia i podziwu.
– Proszę meldować o postępach śledztwa. Rozumiem, że przesłucha pan domniemanego zamachowca?
– Niezwłocznie.
– Meldunek co godzinę.
Trzask zakończenia połączenia rozległ się niemal równo z ostatnią kropką. Może nawet nieco przed. Dyrektor doprowadził wojskowy, lapidarny styl komunikacji z podwładnymi niemal do perfekcji.
Nim Jakub zdążył włożyć komórkę do kieszeni i odwrócić się w odpowiedzi na dochodzące z tylnego siedzenia kobiece westchnienie, nieśmiertelny riff rockowego klasyka rozległ się ponownie. Dzwoniący tym razem był ukryty za lakonicznym komunikatem „numer prywatny”
Wiedząc, że na pewno nie przyniesie to nic miłego, Jakub ponownie odebrał połączenie.
– Mówi Sokołowski – rozległ się autorytatywny głos.
Jakub w pierwszej chwili nie skojarzył ani głosu, ani nazwiska.
– Kto? – zapytał odruchowo.
– Minister spraw wewnętrznych. – Niemal słychać było, że rozmówca gryzie się w język, by nie dodać czegoś ostrzejszego.
– Ach tak. Dzień dobry. – Tyszkiewicz westchnął i na użytek Krzeptowskiego przewrócił oczami.
Alfę zniosło nieco z pasa. Krzeptowski opanował chichot i wrócił na właściwy tor jazdy.
– Słyszałem, że współpracuje pan z ABW.
To nie było pytanie. Od momentu przyjęcia oferty Kozery przez Tyszkiewicza nie minęło więcej niż pięć minut. Minister należał do osób dobrze poinformowanych, co zresztą całkiem nieźle o nim świadczyło.
– W pewnym zakresie – odparł Tyszkiewicz ostrożnie.
Już wiedział, w co się wpakował. ABW nie podlegało ministrowi, a bezpośrednio premierowi. Walka polityczna odbywała się na różnych poziomach. Ministra nie obchodził zamach. Przede wszystkim dbał o niewpuszczanie obcych na własne terytorium.
– Proszę bardzo ten zakres ograniczyć. Do minimum, jeżeli się da.
– Jednak w tym akurat wypadku…
Tyszkiewicz na plecach czuł niemal oddech kapitan Potockiej. Nie miał żadnej pewności, czy nie słyszy ona słów wypowiadanych przez ministra. Szybko doszedł jednak do wniosku, że w gruncie rzeczy niewiele go to obchodzi.
– Proszę bardzo pilnować rozdziału kompetencji. – Głos był twardy i ostry. Czas próśb się skończył. Nadszedł czas wydawania poleceń.
– Mieliśmy najprawdopodobniej do czynienia z próbą zamachu samobójczego. To pierwszy taki przypadek w Polsce. Rzeczywiście nie doszło do tragedii, ale po pierwsze nie wiemy, z jakich przyczyn, a po drugie nie mamy żadnej pewności, czy to odosobnione zdarzenie. Może już w tej chwili następny zamachowiec odmawia ostatnią modlitwę przed śmiercią?
– Proszę nie dyskutować… – Głos przeszedł w wysokie rejestry.
– Najważniejsze jest wyeliminowanie zagrożenia, upewnienie się, że tysiącom ludzi nie grozi niebezpieczeństwo. Takie jest moje podstawowe zadanie. – Jakub poprawił się w fotelu. Czekał na reakcję, spodziewając się najgorszego. Jak zwykle poniewczasie uświadomił sobie, że być może powiedział o pół zdania za dużo.
Ale nie doczekał się riposty. W końcu zorientował się, że rozmówca przerwał połączenie.
Przez dłuższą chwilę w samochodzie panowała przerywana śródmiejskim gwarem cisza. Krzeptowski przygryzł wargi. Wiedział z doświadczenia, że co najmniej połowa kłopotów jego i Tyszkiewicza jest spowodowana chroniczną nieumiejętnością ugięcia karku w odpowiednim momencie.
– Dojechaliśmy – radio zagadało nieco zniekształconym głosem szefa oddziału AT.
Jakub wziął mikrofon.
– Będę za trzy minuty.