Umysł niepodległy. Autobiografia odczytana - Jan Józef Lipski - ebook

Umysł niepodległy. Autobiografia odczytana ebook

Jan Józef Lipski

0,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jan Józef Lipski trzeźwo obserwował polityczne, społeczne i kulturowe zjawiska, niezależnie od czasów potrafił je bezbłędnie nazywać. Konsekwentnie przeciwstawiał się kłamstwom komunizmu i diagnozował polskie słabości. Autobiografia odczytana z tysięcy zapisanych stron dziennika, wspomnień, korespondencji i publicystyki pokazuje nieugiętą postawę błyskotliwego człowieka, który wyprzedził swój czas.

 

„Ojczyzna istnieje tylko wtedy, gdy istnieje też obczyzna; nie ma «swoich», gdy nie ma «obcych». Od stosunku do «obcych» bardziej niż od stosunku do «swoich» zależy kształt patriotyzmu”.

Jan Józef Lipski w eseju Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy, Warszawa 1981

 

„W 1953 roku zostałem po raz pierwszy usunięty z pracy, z przyczyn politycznych (AK), po raz drugi w roku 1960, po raz trzeci w 1982, siedząc w więzieniu. W więzieniach PRL znajdowałem się trzykrotnie. Czterokrotnie miałem karny zakaz druku, w sumie przez siedem lat byłem pozbawiony możliwości publikowania. Zatrzymywano mnie na 48 godzin 28 razy, szczególnie często, gdy jako współzałożyciel KOR-u niosłem pomoc represjonowanym w 1976 roku robotnikom Radomia”.

Jan Józef Lipski w liście, Warszawa 24 kwietnia 1990

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1410

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii także:

– Dorothy Adams, Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju

– Tadeusz Bukowy, Trochę szczęścia. Dziesięć lat łagru i zesłania 1945–1955

– Droga na Północ. Antologia norweskiej literatury faktu

– Václav Havel, Siła bezsilnego. Reportaż z pierwszego uwięzienia

– Heinz Heger, Mężczyźni z różowym trójkątem

– Edward Herzbaum, Między światami. Dziennik andersowca 1939–1945

– Friedrich Kellner, Dziennik sprzeciwu. Tajne zapiski obywatela III Rzeszy 1939–1942

– Stefan Kisielewski, Reakcjonista. Autobiografia intelektualna

– Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

– Janina Konarska, Dwór na wulkanie. Dziennik ziemianki z przełomu epok 1895–1920

– Hans von Lehndorff, Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945–1947

– Wolfgang Leonhard, Dzieci rewolucji

– Zbigniew Lubieniecki, Odwet. Polski chłopak przeciwko Sowietom 1939–1946

– Anja Lundholm, Wrota piekieł. Ravensbrück

– Łacińska wyspa. Antologia rumuńskiej literatury faktu

– Jerzy Konrad Maciejewski, Zawadiaka. Dzienniki frontowe 1914–1920

– Anatolij Marczenko, Moje zeznania

– Hans-Jürgen Massaquoi, Neger, Neger... Opowieść o dorastaniu czarnoskórego chłopca w nazistowskich Niemczech

– Aleksander Podrabinek, Dysydenci. Nieuleczalnie nieposłuszni

– Michał Römer, Dzienniki, t. 1: 1911–1913, t. 2: 1914–1915, t. 3: 1916–1919, t. 4: 1920–1930, t. 5: 1931–1938, t. 6: 1939–1945

– Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

– Michał Sokolnicki, Emisariusz Niepodległej. Wspomnienia z lat 1896–1919

– Stanisława Sowińska, Gorzkie lata. Z wyżyn władzy do stalinowskiego więzienia

– Zigmas Stankus, Jak się zostaje albinosem. Wojna w Afganistanie oczami sowieckiego żołnierza 1979–1981

– Sigrid Undset, Odzyskać przyszłość. Wspomnienia z ucieczki przed totalitaryzmami

– Hanna Świda-Ziemba, Uchwycić życie. Wspomnienia, dzienniki i listy 1930–1989

– Michael Wieck, Miasto utracone. Młodość w Königsbergu w czasach Hitlera i Stalina

– Wiktor Woroszylski, Dzienniki, t. 1: 1953–1982, t. 2: 1983–1987, t. 3: 1988–1996

© Fundacja Ośrodka KARTA, 2022

© Jan Tomasz Lipski, Agnieszka Lipska-Onyszkiewicz, 2022

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU dr hab. Bartosz Kaliski

REDAKCJA Małgorzata Sopyło

WSPÓŁPRACA Maria Krawczyk

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Łukasz Garbal, dr hab. Bartosz Kaliski

KOREKTA I INDEKS NAZWISK Anna Richter

KWERENDA IKONOGRAFICZNA Ewa Kwiecińska

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Jan Józef Lipski w swoim mieszkaniu, 1976/77.Fot. Bartosz Pietrzak / zbiory Ośrodka KARTA

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2017–2022 NR PROJEKTU 11H 16 0302 84

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTU prof. dr hab. Andrzej Chojnowski

RECENZENTdr Konrad Rokicki

PARTNER PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Wydawca oświadcza, że dołożył wszelkich starań, aby ustalić wszystkich właścicieli i dysponentów praw autorskich. Osoby, do których nie udało nam się dotrzeć, prosimy o kontaktz wydawnictwem.

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-66707-56-6

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected][email protected]ęgarnia internetowa: ksiegarnia.karta.org.pl

karta.org.pl

WPROWADZENIE

Jako badacz opozycji demokratycznej w Peerelu byłem świadomy wielkiej roli Jana Józefa Lipskiego. Klub Krzywego Koła, List 34, Komitet Obrony Robotników... Za tymi krótkimi hasłami kryją się zawsze wytrwałe, czasem niewdzięczne, niekiedy dyskrecjonalne starania człowieka chcącego żyć osobiście w prawdzie, ale i zatroskanego o to, by „zniewolony umysł” nie stał się normą społeczną. Postać zacnego i prawego Lipskiego onieśmielała, ale nie oczekiwałem zaskoczeń, decydując się na udział w zespole wydawniczym. Znałem przecież życiorys bohatera. Jakże się myliłem! Dopiero komponowanie opowieści z fragmentów zapisków, diariusza, artykułów i listów samego Lipskiego, nieznanych niekiedy nawet rodzinie Autora, pokazało nam wszystkim, że była to osobowość zaiste niezależna, a przy tym w swej intelektualnej autonomii – niezwykle czynna i odważna.

Lipski dążył nieugięcie, mimo zagrożeń, do celu – niepodległej Rzeczpospolitej, realizującej hasła wolności, równości, zapewniającej Polakom bezwarunkową niepodległość. I to przez lata – od 1943 (gdy składał przysięgę żołnierza Armii Krajowej) do 1989 roku (gdy kandydował w pierwszych po wojnie wolnych wyborach – do Senatu). Z niestrudzoną konsekwencją wykorzystywał wszelkie okazje, by w tej peerelowskiej rzeczywistości, naznaczanej przez lata myślową stagnacją, społecznym zniechęceniem, strachem przed przemocą i utratą chwiejnej stabilizacji – rozsiewać ziarna przyszłych zmian. Opozycja polityczna przyciągała postacie czasem śmiałe i ekscentryczne, zarówno ludzi czynu, jak i ludzi myśli – wszystkich łączyła niechęć do władzy. Lipski, moralista mimo woli, stawiał się jeszcze dodatkowo w opozycji wobec społeczeństwa polskiego, któremu, jak oceniał, kłamstwo ustroju niekiedy powszedniało.

Niniejsza książka odsłania epokowy wymiar Jana Józefa Lipskiego, jedyny zresztą, w jakim się mieści. To jeden z tych najważniejszych, którzy dopominali się, by odrodzona w 1989 roku Rzeczpospolita była ufundowana na takich wartościach jak tolerancja, pluralizm w życiu politycznym, współczucie dla najsłabszych, nieporadnych, zagubionych w transformacji ustrojowej. I na... prawdzie historycznej o nas samych, o narodzie polskim i jego relacjach z sąsiadami, narodzie tak łatwo wpadającym w pułapkę zgubnej megalomanii. Bo Lipski chciał mówić tę prawdę Polakom zawsze – krytykował wady, również te najcięższe, jak antysemityzm czy lekkomyślność wobec dziejowych zagrożeń (której jako powstaniec warszawski bezpośrednio na swym poranionym odłamkami ciele doświadczył).

Nasza opowieść autobiograficzna przywołuje wiele tekstów Lipskiego dotąd nieznanych, choć oczywiście nie pomija tych najgłośniejszych, za które był krytykowany przez media komunistycznej władzy. Pokazuje bohatera na tle epoki. Sportretował go wcześniej Łukasz Garbal (Jan Józef Lipski. Biografia źródłowa, t. 1 i 2, Warszawa 2018), lecz my idziemy inną drogą: wydobywamy przekaz bohatera na plan pierwszy, unikając komentarza i interpretacji (acz dajemy niezbędne przypisy). Refleksje, myśli i wspomnienia Lipskiego rozrzucone w licznych jego tekstach – odczytaliśmy na nowo i ułożyliśmy na osi czasu.

Książką chcemy dać wyraz wspólnej wierze w ponadczasowość myśli Lipskiego i przekonaniu o niewystarczalności formułek, którymi się bohatera dotąd opatrywało. Jan Józef miał od wczesnej młodości wewnętrzną busolę, która pozwalała mu trzymać właściwy kurs – na dobra symboliczne. Nie wystarczało mu „być przyzwoitym” – on chciał, jak wymagający pedagog, by i inni przyzwoitymi się stali. Wierzył, że mogą się takimi stać, że dobra z drugiego człowieka nie da się wyrwać, choć można je złymi warunkami (decyzjami władzy) stłumić. Tę stałą orientację Lipskiego widać w tekstach wyraźnie, jak szlak na mapie, który latami prowadził go do celu – do Polski wolnej, równej, niepodległej.

Stała była jego taktyka – polegająca na znajdowaniu naśladowców własnej postawy, pomocników, przyjaciół, sojuszników wreszcie. Bez donkiszoterii: w pojedynkę przeciw całemu systemowi komunizmu. Już od późnych lat 40. budował sieć kontaktów między środowiskami podobnymi, a zwykle odizolowanymi, którym niepodległość myślowa była – jak powietrze – niezbędna do życia.

Tak rodziła się opozycja, a on, literaturoznawca z powołania, miłośnik poezji i przyjaciel poetów, był jej akuszerem. Gdziekolwiek się znalazł – w redakcji wydawnictwa, czasopisma, Klubie Krzywego Koła – walczył o niezależność kultury polskiej od peerelowskich dyrektyw. Autobiografia odczytana, sądzimy, to pokazuje. Lipski przyczyniał się do przebudowania polskiej kultury narodowej tak, by patriotyzm nie degenerował się w nacjonalizm, rozumiany jako nieustanne spory z innymi narodami; by rytualny, płytki katolicyzm nie przysłaniał zasad chrześcijaństwa; by pojednanie mogło zaistnieć. Jak mało kto, Lipski wykazywał gotowość do prowadzenia dialogu z partyjnymi i byłymi partyjnymi, komunistami i ekskomunistami, katolikami wierzącymi i wątpiącymi, ateistami wojującymi i agnostykami, Niemcami, Rosjanami, Żydami... Nie miał ambicji przywódczych, nie chciał być liderem opozycji, a dokonał wiele – zawdzięczamy mu tę nieuchwytną, ale czasem uobecniającą się w jakiś cudowny sposób atmosferę współpracy i nastawienia na cel.

Jan Józef Lipski wiedział, że jedynie mówienie niepopularnych i niewygodnych prawd swojemu społeczeństwu ma sens. Tylko to może nas zbliżać do dobra.

Bartosz Kaliski

KORZENIE (1926–1939)

We wspomnieniach

Pierwsze imię noszę po ojcu mojego ojca. Taka była tradycja. [...] Rodzina ojca należała do drobnej szlachty herbu Grabie. Mój dziadek, jak się wtedy mówiło, chodził dzierżawami, a więc bywał administratorem czy rządcą. Mój ojciec urodził się w Janczewicach koło Warszawy w majątku Potulickich. [...]

Drugie imię, Józef, jest po moim drugim dziadku. Należał on do zamożnych chłopów z tak zwanych królewszczyzn, pochodził spod Wyszogrodu i miał nazwisko Kobla.

[160]

Moja babka, Marianna Kobla z domu Kobylińska, urodzona w Wyszogrodzie w listopadzie 1880 [...] była na pewno bardzo zdecydowaną indywidualnością. Bez wykształcenia, z przeciętną chyba inteligencją, ale z pewnymi zainteresowaniami intelektualnymi, które objawiały się zamiłowaniem do lektur, na co zresztą miała czas tylko w zimie – była nie tylko uparta w drobiazgach, ale i bardzo nieprzejednana i uparta, jeśli chodzi o poglądy. Z przekonań politycznych – typowa konserwatystka, ze światopoglądowych – katoliczka w bardzo tradycyjnym, ludowym wydaniu. Przy swoim uporze i nawet fanatyzmie – odznaczała się jednak dużą trzeźwością, co pozwalało jej na przykład w 1939 roku nie mieć wątpliwości co do wyników wojny niemiecko-polskiej, choć przecież rozporządzała bardzo cząstkową orientacją w tych sprawach. Pamiętam jej zażarte dyskusje na ten temat, powiedziałbym nawet – kłótnie z moim ojcem. Poza tym fanatyczna antykomunistka. Charakter miała ciężki, nie tylko z powodu swego uporu – ale było w niej też sporo mizantropii, przekory itd. Miała pewne skłonności do pracy społecznej, co wyraziło się przed wojną udziałem w Akcji Katolickiej1. Babcia, przy dużej pobożności, nie miała w sobie nic z dewotki i nie było u niej mowy o jakimś tercjarstwie2, do Akcji ciągnęło ją coś innego. Zabawne skrzyżowanie jakiegoś antyklerykalizmu, częstego u chłopów – z ogromnym szacunkiem do instytucji Kościoła. W rezultacie toczyła wojnę... z proboszczem, księdzem Serafinem3 [...], którego postępowanie często się jej nie podobało (chodziło o gospodynie). Babcia była nawet nazywana przez księdza... bolszewiczką (!). [...]

U babci występowało dziwne pomieszanie pewnych wyraźnych ambicji kulturalnych, będących kontynuacją rodzinnych tradycji – z jakimś programowym lekceważeniem wymogów kulturalnych, nieprzyswajaniem sobie literackich form językowych itd.

Tradycja rodzinna, o której wspominam – to sprawy sprzed 1863 roku. Dziadek babci był urzędnikiem sądowym czy coś w tym rodzaju. Odegrał podobno jakąś wybitną rolę w płockiej organizacji powstańczej, nie wiem, czy tylko cywilnej, czy też brał udział w partyzantce. W każdym razie został w rezultacie zesłany na Syberię do tobolskiej guberni. Jego żona, zresztą osoba o legendarnie wstrętnym charakterze, nie tylko, że nie pojechała z nim, co mogło być zrozumiałe, ale zerwała wszelkie z mężem stosunki. Umarł po kilku latach, nie wiadomo dokładnie kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach. Jego żona, która została z synem, nie potrafiła zapobiec deklasacji rodziny, w czym zresztą odegrały podobno rolę nie tylko normalne okoliczności, lecz i jej charakter o cechach, sądząc z opowiadań, trochę patologicznych (zresztą pewne ujemne cechy charakteru odziedziczyła chyba moja babka po swojej babce). W każdym razie syn jej, Ignacy, nie skończył szkoły, do czego zresztą nie zdradzał podobno chęci, i został rybakiem, osiedliwszy się w Wyszogrodzie.

[86]

Mój ojciec był z wykształcenia inżynierem, lecz prawie całe życie zajmował się nauczaniem. Z biegiem czasu został dyrektorem szkoły zawodowej [...]. Matka była kreślarką, osobą inteligentną, lecz niewykształconą. Rodzice nie mieli specjalnych zainteresowań artystycznych czy intelektualnych. Mieszkaliśmy przy ulicy Filtrowej w ogromnym, bardzo ładnie urządzonym mieszkaniu4. [...]

Chodziłem do szkoły [...] powszechnej, przy ulicy Raszyńskiej. Jej kierownik, pan Dobraniecki5, stworzył wspaniałą atmosferę wychowawczą. Kładł duży nacisk na inicjatywę młodzieży, na uczniowski samorząd. Poprzez autorytet tego człowieka oddziaływała na nas atmosfera społecznej pracy. Poza tym zawsze mogliśmy być pewni, że jeśli powstanie jakikolwiek konflikt, pan Dobraniecki rozsądzi rzecz sprawiedliwie. Był on socjalistą i działaczem Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Warszawa

[160]

W szkole, do której chodziłem, była przeważnie, chociaż nie wyłącznie, ale przeważnie młodzież inteligencka, trochę getto [...]. A łatwiej znajdowało się z nią wspólny język, więc człowiek sam się do takiego getta trochę wpychał.

Ojciec był człowiekiem zupełnie apolitycznym, matka jeszcze bardziej, więc raczej w domu edukacji politycznej bym nie odbierał, gdyby nie kilka lat ode mnie starsza siostra6, która chodząc do szkoły średniej, komunizowała. [...] Mnie się to bardzo nie podobało, ale do edukacji i pewnej orientacji to się przyczyniało. [...]

Wiele z edukacji swoich zawdzięczam siostrze. Wróciła kiedyś z rozbitą głową. ONR-owcy7 wprowadzali getto ławkowe8, a moja siostra była już wtedy studentką i nie chciała siedzieć po prawej stronie, aryjskiej, tylko stała wraz z protestującymi. No, to jej po prostu rozbili łeb. [...] ONR-owców już wtedy nienawidziłem. Nie tylko dlatego, że siostrze łeb rozbili, ale trochę rozumiałem, co się dzieje. [...]

Obóz Narodowo-Radykalny, czyli bardzo skrajna faszystowska prawica. Chłopcy biegali z kastetami i pałami, uganiali się za Żydami, mieli program polityczny taki, żeby Żydów wyrzucić z Polski, a najlepiej będzie to zrobić, bijąc ich i uniemożliwiając im życie. Między innymi mieli program wyrzucenia ich z uczelni, stąd getto ławkowe [...]. Z tym że nie wszyscy Aryjczycy godzili się na to, żeby siedzieć z prawej strony, w związku z tym było stanie w czasie wykładów. Wielu profesorów też tak robiło. Jednym słowem, na wyższych uczelniach kotłowało się bardzo nieprzyjemnie.

Warszawa

[143]

Na parę miesięcy przed wybuchem wojny zdałem do gimnazjum imienia Staszica9.

Warszawa

[160]

Przyjaciel mojego ojca, legionista, zaprosił nas wszystkich do Krakowa na rocznicę wymarszu „Kadrówki”10. Ojciec lekko sympatyzował z obozem piłsudczykowskim. [...] I widziałem te wszystkie uroczystości, defilady. Atmosfera wielkiego podniecenia w Krakowie, a jednocześnie już dawno było po mowie Becka11 i było wiadomo, że szykuje się wojna. Ja w swojej głupocie oczekiwałem z przyjemnością na to, co ma nadejść. To też był element edukacji politycznej.

Kraków, 6 sierpnia 1939

[143]

SABOTAŻ (1939–1944)

We wspomnieniach

Kiedy wybuchła wojna, miałem trzynaście lat i byłem bardzo dobrze zorientowany w życiu społecznym i politycznym. Bardzo to mnie interesowało, dużo czytałem i w związku z tym wszedłem w okres wojenny nie taki zupełnie zielony. [143]

W czasie okupacji uczęszczałem na tajne komplety. [...] Miało to wpływ na całe moje życie. Nigdzie człowiek nie uczy się tak dobrze i tak przyjemnie, jak na takich kompletach. Nauczyciele mieli do czynienia z kilkuosobowym, zżytym ze sobą zespołem, co stwarzało znakomite możliwości dydaktyczne i pedagogiczne. Pan Berezecki1, nauczyciel języka polskiego, umiał przy tym stworzyć atmosferę samodzielnej pracy. Choć wykazywałem uzdolnienia matematyczne, już wtedy postanowiłem, że będę polonistą.

Warszawa

[160]

Mając szesnaście lat, trafiłem do konspiracji, do Szarych Szeregów. I zaczęła się robota konspiracyjna. Szkolenia różnego rodzaju oraz mały sabotaż, malowanie farbami, rysowanie kredą na murach znaków Polski Podziemnej czy inne rysunki. Na przykład szubienica, na której wisi głowa Hitlera, czy tego rodzaju zabawy, ryzykowne, ale chłopaka w tym wieku nie jest tak łatwo złapać, jeżeli nie jest frajer i jeżeli trochę uważa. [...] I tak zabawialiśmy się tym małym sabotażem. Z natury rzeczy jest w tym element powagi wynikający zarówno z ryzyka, jak i z tego, że to się robi dla Polski, ale jednocześnie jeszcze więcej w tym było jakiegoś ducha zabawy.

Warszawa

[143]

W roku 1941, jesienią2, zacząłem należeć do PZP3, za pośrednictwem Szarych Szeregów. [...] O należeniu do konspiracji marzyłem oczywiście wcześniej; w warunkach, w których każdy prawie konspirował, o kontakt nie było może trudno, ale do starszych nie zwracałem się, bo rodzina w tym okresie, od czasu, gdy Zosia zerwała z konspiracją, nie miała z tym nic wspólnego i niechętnie by na to patrzyła. Ojciec mój miał do czynienia raczej z konspiracją cywilną (szkolnictwo), choć i z AK miał później kontakty, w związku z planami szkolenia wojsk technicznych, dla których byłyby potrzebne podręczniki. W konspiracji ojciec działał pod pseudonimem „Książkiewicz” [...].

Jeśli chodzi o rówieśników – wiedziałem, że do konspiracji należy paczka składająca się z Rysia Drabarka, Olka Glińskiego, Andrzeja Krzaka. Potem przyłączył się do nich mój kolega ze szkoły powszechnej Wiesio Kolenda [...]. Do nich nie zwróciłem się, bo nie pozwalała mi ambicja.

Zupełnie nieoczekiwanie zaczepił mnie kiedyś bardzo mało mi znany kolega z „trzynastki” (szkoła powszechna), ale z innej klasy, Piotr Borowicz. Był chłopcem z proletariackiej rodziny. Nie uczył się poza szkołą powszechną. Był sympatyczny, wesół, średnio inteligentny, ale raczej niegłupi. [...] Wygłosił mówkę – i zaproponował mi przyjście na spotkanie z kim innym. Zgodziłem się bez namysłu.

Niewątpliwie to beztroskie dekonspirowanie się z jednej strony, to zaufanie do propozycji wyrażonej przez kogoś prawie nieznanego – z drugiej, było charakterystyczne i dla atmosfery tamtych lat (gdy Gestapo rozporządzało tak oderwanym od społeczeństwa aparatem, że była mała szansa trafienia na agenta), i dla smarkaczowskiego charakteru konspiracji. [...]

Na wyznaczone spotkanie przyszedłem. Nieznajomy, który ze mną mówił, był niższy ode mnie i nie wyglądał na wiele starszego. Przedstawił się pseudonimem „Mały Jędrek”4 [...]. Studiował wtedy historię, jak mi mówił. Nie wiem, czy rzeczywiście tak było. Wkrótce po tym odbyliśmy pierwszą zbiórkę zastępu – na zwałach kamieni, leżących za [ulicą] Wawelską. Prowadził ją „Mały Jędrek”, obecni byli: przyprowadzony przeze mnie Piotruś Garczyński5 (przybrał sobie pseudonim „Biały” [...]); „Struś”, „Chaziaj” – przyjaciel „Strusia”, też z proletariackiej rodziny, pochodzącej z Polesia – i ja. „Mały Jędrek” zapoznał nas z zasadami akcji małego sabotażu – i już po paru dniach włączyliśmy się do niej.

Warszawa

[73]

Piotrusia Garczyńskiego poznałem pewnie wiosną 1942. Tak zwany park Wielkopolski, ciągnący się od Krzyckiego do Suchej6 prawie – był ośrodkiem życia towarzyskiego młodzieży: tam zawierano coraz to nowe znajomości, tworzyły się wielkie paczki towarzyskie, przeważnie kilkunastoosobowe. Piotrusia poznałem na tle takiej właśnie grupki towarzyskiej.

Ojciec Piotra był urzędnikiem w Urzędzie Miar i Wag, ale kulturalnie ton domowi nadawała matka, okropna drobnomieszczanka, zupełnie bez manier ani jakichkolwiek walorów intelektualnych, a jak się zdaje – i bez moralnych. Piotruś oczywiście nie mógł odbiegać za daleko od atmosfery domowej, ale łagodziło złe wrażenie jego awanturnicze usposobienie, pasujące do wojennej atmosfery, jego bardzo ludowy i niewybredny, ale żywiołowy dowcip – wreszcie niewątpliwa koleżeńskość, która mogłaby się posunąć w razie potrzeby, jak mi się zdaje, poza granice dyktowane przez własne poczucie bezpieczeństwa. [...]

Przez Szare Szeregi przeszliśmy razem, razem byliśmy potem w „Baszcie”. Przyjaźń nasza zacieśniała się i w związku z tym, że, częstym w tego typu przyjaźniach trybem, pisywałem listy do jego sympatii.

Warszawa

[74]

Z robót wykonywanych pod kierownictwem „Małego Jędrka” – a właściwie podczas pobytu w jego zastępie, bo osobiste kierownictwo było tu, prawdę mówiąc, żadne (z wyjątkiem akcji kinowej) – pamiętam: ulotki kolportowane wśród żołnierzy niemieckich, akcję w kinie „Apollo”. [...]

Akcja ulotkowa wśród żołnierzy polegała na wrzucaniu do samochodów itp. pisemek satyrycznych w języku niemieckim, antyhitlerowskich, mających robić wrażenie roboty niemieckiej, nie polskiej. Formy kolportażu godziły jednak często w to założenie. Przykładem tego może być na przykład opowiadana nam przez „Małego Jędrka” historyjka, jak to pewien jego kolega jechał na rowerze, przystawał przy żołnierzu, wręczał mu pisemko – i jak najszybciej znikał. Oczywiście – był to zupełny nonsens z punktu widzenia moralnej dywersji, ale „Mały Jędrek” wyrażał aprobatę dla pomysłowości bohatera tej opowieści.

Pisemko satyryczne miało tytuł „Kladderadatsch”7 i odznaczało się potworną, ordynarną formą graficzną. Jak tam było z niemczyzną – nie wiem. Pamiętam też kolportowaną przez nas ulotkę Offener Brief eines Frontsoldates an Feldmarschall von Bock8. Mówiła ona, że żołnierze niemieccy dość mają jednej zimy na froncie, że mają zaufanie do marszałka [Fedora] von B[ocka], który nie dopuści do tego, by znów marzli pod Moskwą.

Z rozrzucaniem tej ulotki miałem przygodę, która na szczęście nie skończyła się źle: koszary dla żołnierzy niemieckich, jadących na urlopy z frontu lub wracających na front, mieściły się na Suchej [...] w blokach wojskowych między Koszykową i Filtrową. Szedłem wzdłuż muru i rzucałem ulotki wszędzie tam, gdzie było pusto (okna parteru są tam bardzo niskie). Widział to mały chłopaczyna żydowski, żebrzący o chleb [...] – i zaczął wrzeszczeć, chcąc w ten sposób zaskarbić sobie łaskę żołnierzy. Oczywiście od razu się ulotniłem, bojąc się zresztą biec. Na szczęście przejeżdżał tramwaj, w który wskoczyłem na rogu Filtrowej i Suchej.

W okresie po „ucieczce” Hessa9 kolportowałem też ulotkę dość idiotyczną, powołującą się „na prawdziwe ideały SS” i kończącą się słowami: „Heil Hess!”. Większość tego spuściłem z wodą do Gdańska, bo nie miałem jak tego rozprowadzić, a wstydziłem się oddać. W ogóle duży procent nakładów był, jak się zdaje, niszczony w ten i podobny sposób.

Poza tym pamiętam z tego okresu naklejki o małym formacie [...], przedstawiające orła hitlerowskiego z głową Hitlera, przekłutego bagnetem. Napis głosił – „Hitler kaputt!”. Oblepiliśmy tym z Piotrem całą Filtrową, chociaż to nie był nasz rejon (należeliśmy do Mokotowa Górnego przez cały czas Szarych Szeregów; akcję robiło się na całym Mokotowie – aż do rejonu Politechniki i placu Zbawiciela, na placu Trzech Krzyży oraz na Górnośląskiej na dole).

Akcja kinowa w „Apollu” na placu Trzech Krzyży10 [...] polegała na rozbiciu butli z czymś dymiącym. Popłoch był niezły. Ja byłem tylko widzem. Wiązało się to z napisami „tylko świnie siedzą w kinie”, które mazaliśmy kredą na murach, i z rzekomym obwieszczeniem szefa propagandy niemieckiej, informującym, że dochód z kin idzie na niemiecką propagandę (rozlepialiśmy to w formie plakatów, o ile dobrze pamiętam, dwujęzycznych).

W tym też chyba okresie chodziłem z Piotrem G. na akcje polewania niemieckich spodni kwasem. Dostawaliśmy kwas od „Małego Jędrka” (a może od Popoffa11?). Rozcieńczyliśmy go wodą, powodując reakcję egzotermiczną, co o mało źle się dla nas nie skończyło. Napełniliśmy kwasem gruszę do lewatyw i na placu Trzech Krzyży polewaliśmy dyskretnie Niemców. Zrobiliśmy tak ich kilkunastu. Przy okazji zniszczyłem i swoje spodnie.

Z wyszkoleniem wojskowym było kiepsko. Wykłady były dorywcze, nie wyszły poza terenoznawstwo, broni w ręku nie mieliśmy. Za to raz u nas na Filtrowej z udziałem drużynowego odbyły się gry harcerskie o treści czerpanej z Kima Kiplinga.

W okresie pozostawania pod komendą „Małego Jędrka” (październik?) brałem udział w ćwiczeniach całego hufca w Lasach Chojnowskich. Było to idiotyczne. Koncentracja koło setki chłopaków w wieku 15–18 lat, przeważnie bezbronnych, mogła się źle skończyć. Połączone to było z ćwiczeniami w rodzaju spuszczania się z drzewa na pasie strażackim itp. Pokazano nam z daleka parabellum12. Odczytano rozkaz „Kotwickiego” (to znaczy harcmistrza Tadeusza Zawadzkiego). To wszystko nie usprawiedliwia ryzyka. W dodatku powrót odbył się gromadą kilkunastoosobową, z maskami itp. – a okazało się, że we wsi, przez którą przechodziliśmy, byli tego dnia „czarni”13. Nieduża obława mogła wtedy kosztować Szare Szeregi sto z czymś żyć. Notabene szafowano nimi bez żenady i potrzeby.

Po pewnym czasie przeniesiono mnie i Piotra Garczyńskiego do drużyny im. Bolesława Chrobrego [...]. Zastępowym naszym byłStefan Popoff, syn adwokata [...]. W zastępie byli poza tym: Zbyszek Madey14, Edek Kłopotowski i my dwaj. Nadal były akcje małego sabotażu: ulotki, naklejki, [...] które rozsypaliśmy na klatkach schodowych przynajmniej kilkudziesięciu domów w rejonie Rakowieckiej, dalej: kotwice [symbol Polski Walczącej] na murach, jakieś „Hitler kaputt” itp. Wyszkolenie nadal żadne. To spowodowało, że zaczęliśmy szukać innego kontaktu. Byliśmy zdecydowani nawet na NSZ (nazywaliśmy to ONR15, bo nie byliśmy jeszcze oblatani). Na szczęście Edek Kłopotowski przez swego kuzyna Jerzego Ukleję [...] złapał kontakt z „Basztą”. Postanowiliśmy tam się przenieść. Gdy wiadomość o tym doszła do Stefana Popoffa – zaczęła się rozróbka, grożono nam sądem polowym za samowolę, zjawił się ówczesny hufcowy16 [...]. Ten nawrzeszczał się, między innymi powiedział, że dlatego mnie i Piotra przeniesiono do tej drużyny, w której jesteśmy, bo poprzednia, działająca w środowisku proletariackim, miała charakter wychowawczy – gdy nasza, inteligencka, traktowana będzie jako kadrowa. Tak chyba było: „inteligenckość” cechowała na pewno personalną politykę dowództwa Szarych Szeregów.

Ostatecznie Zbyszek M., Piotruś G. i ja znaleźliśmy się w „Baszcie”. [...]

Z imprez szaroszeregowych powinienem wspomnieć jeszcze dwie: wybijanie szyb folksdojczom na ulicy Oleandrów (byłem rzucającym w szyby – inni kapowali17) oraz niezrealizowaną w czasie mego pobytu w Szarych Szeregach akcję wydania i kolportowania dodatku nadzwyczajnego „Nowego Kuriera Warszawskiego”18.

Warszawa

[73]

Poznałem pana Antoniego [Słonimskiego] w roku bodaj 1942, co nie znaczy, że przebywałem wtedy w Wielkiej Brytanii. Nie, odbyło się to w Warszawie. W mojej rodzinie – choć inteligenckiej – nie było tego rodzaju zainteresowań literackich, które by wyrażały się na przykład prenumeratą czasopism (choć biblioteka była dość zasobna). Na „Wiadomości Literackie” trafiłem w domu mego przyjaciela z tajnych kompletów Gimnazjum im. Staszica (a potem z AK), Stasia Lewińskiego19. Zachłysnąłem się pospiesznymi lekturami. Jakąś niemałą część swego literackiego wykształcenia zawdzięczam tym pożyczanym mi kolejno numerom. I szybko znalazłem się pod wpływem „Kronik tygodniowych” Słonimskiego. Odpowiadało mi bardzo to połączenie liberalizmu z tendencją socjalizującą, wyraźny antytotalitaryzm z ostrzem w obie strony: i przeciw hitleryzmowi, i stalinizmowi, obrona demokracji, humanitarna postawa, zdroworozsądkowy racjonalizm – no i świetny, błyskotliwy talent polemiczny.

Warszawa

[96]

Gdy w lutym 1943 przyszedłem do „Baszty” ze Zbyszkiem Madeyem, Michałem Janikiem20 [...] – „Baszta” była dopiero batalionem i zawdzięczała swą nazwę podobno [...] temu, że była formowana jako batalion ochrony sztabu AK21. [...] Utraciła tę swoją funkcję po aresztowaniu „Grota” Roweckiego22. Również nazwa AK nie była jeszcze wtedy w użyciu – mówiło się raczej o PZP lub ZWZ.

Jurek Ukleja, kuzyn Edka Kłopotowskiego, pełnił wtedy funkcję dowódcy drużyny. Nosił rzadki w AK pseudonim „Lenin”23 i był [...] rzadko spotykanym w tej skali gówniarzem, chociaż może i sympatycznym. Jego dom [był] na Brzozowej (schodziło się w dół do suteryny, by z balkonu patrzeć na Wisłę: efekty spotykane w Warszawie tylko na staromiejskiej skarpie wiślanej). Jego siostra [...] była sympatyczna, rodzina drobnomieszczańska, ale gościnna. Dom „Lenina” był ośrodkiem życia towarzyskiego kompanii. [...]

Gdy przyszedłem do „Baszty”, dowódcą plutonu był, bodajże, „Bewuel”24. [...]

Po „Bewuelu” dowódcą plutonu został jego zastępca, „Spad” – Jan Strzelczyk25. Wiem o nim niewiele, poza tym, że ojciec był kolejarzem – a on sam, z wyglądu bandzior, był sympatyczny, lubiany przez podwładnych i bardzo koleżeński. [...]

Dowódcą kompanii był „Michał”, używający też pseudonimu „Hardy” – bardzo młody, bodajże podchorąży26. Zginął, uciekając przed łapanką, jesienią 1943. Z jego śmiercią skończył się styl bliskiego współżycia dowódców na takim szczeblu jak dowódca kompanii z żołnierzami. Potem robiło się coraz bardziej „wojskowo”.

[74]

W czasie okupacji zetknąłem się z Kadenem-Bandrowskim27. [...] Był to chyba rok 1943 (być może jesień). Pani Wanda Twardowa zaproponowała mi cykl odczytów Kadena o literaturze, płatnych [...]. Pierwszy raz poszedłem ze Stasiem Iwanickim28, potem chodziłem już sam. Odczyty odbywały się najpierw u kogoś na Mochnackiego (po tej stronie ulicy Uniwersyteckiej, gdzie znajduje się tył Domu Akademickiego; dom był bodajże tuż za rogiem, naprzeciwko Domu Akademickiego), potem – na Grójeckiej (w domu narożnym z Wawelską).

Był to najpierw [...] cykl „portretów literackich”, chyba [...] banalnych, ale świetnie wygłoszonych. Mowa była o Rabelais’m, Reju, Dantem [...]. Kaden kładł nacisk na ich jakąś biologiczną bujność, bogactwo ujmowane w kategorii jakiegoś duchowego i intelektualnego obżartuchostwa.

Bardziej interesujące było to, że dwa razy czytał swe aktualne nowele. Obydwie sięgały tematyki legionowej i – byłem tym rozczarowany – nie miały żadnego kontaktu ze współczesnością okupacyjną. [...]

Do tematyki odczytów można jeszcze dodać Wyspiańskiego. Był utrzymany w duchu jakiegoś piłsudczykowskiego mesjanizmu. (Wyspiański wieścił przyjście Wodza!29).

[84]

Dowódcą naszej sekcji był najpierw „Jagoda”30, potem „Świt”31. Tryb prac – nudniejszy niż w harcerstwie: szkolenia, które na nic się potem nie przydały, z wyjątkiem paru wykładów z bronią (jeden przez półtora roku; poznaliśmy wtedy karabin Mausera i pistolet ViS32; szczególnie ten pierwszy – dokładnie). Wykład ten odbył się jesienią 1943 lub zimą 1944, prowadził go „Szpinak”33 [...]. Do tego parę wyjazdów „w teren” (parę razy do Józefowa, parę razy nocą do Zielonki) na ćwiczenia polowe, prawdę mówiąc – jałowe.

Do wiosny 1944 drużyną naszą dowodził Jan Wieruch – „Mirosław”34, zastępcą dowódcy drużyny był Edek Sanecki (najpierw pseudonim „Zagłoba”, potem „Mirski”)35. [...]

W maju 1943 (dokładnie: 1 maja) cała kompania wyjechała na ćwiczenia do Puszczy Kampinoskiej. Był to idiotyzm, jeden z wielu częstych w tamtym czasie: koło trzystu ludzi z uzbrojeniem wystarczającym na drużynę – i to w warunkach walki ulicznej, nie polowej – ugania się po puszczy, w której nietrudno byłoby zrobić obławę. W dodatku Niemcy byli zaalarmowani tą koncentracją: jacyś dwaj podchorążacy postanowili, że pojadą... samochodem. Po drodze zatrzymał ich patrol żandarmerii, stoczyli walkę, z której wyszli cało, ale spalili samochód. To był sygnał. W dodatku nazajutrz po koncentracji, w czasie ćwiczeń i ćwiczebnego natarcia, urządzono strzelaninę na wiwat (była to zwykła niesubordynacja). Na szczęście skończyło się to dobrze. [...]

Koło Wielkanocy 1944 [9–10 kwietnia] zaczął się formować nowy pluton – którym miał dowodzić „Lenin”. Nie nadawał się do tego ani trochę – lecz na szczęście okazało się, że wyzyskano tylko jego zapał i ruchliwość przy formowaniu plutonu, którego dowództwo dostał wkrótce potem podchorąży „Starter”36 [...]. Przy tej okazji Piotruś Garczyński został dowódcą drużyny, ja – przejściowo – zastępcą. Koło Wielkanocy drużyna urządziła „jajko drużyny”. Był to właściwie ordynarny ochlaj połączony z kompletną dekonspiracją (na przykład przychodziła dozorczyni, której meldowali się pijani uczestnicy imprezy). [...] Piotruś rozpijał się w tym czasie coraz bardziej – i chyba w związku z tym aresztowano go wkrótce. Umarł w dzień Zielonych Świątek w celi na Szucha po trzecim przesłuchaniu...

W tym okresie straciłem już trochę kontakt z kompanią: na pewien czas ulotniłem się z Warszawy po aresztowaniu Piotrusia. Wróciłem tuż przed powstaniem. [...]

Już w 1943 roku Piotruś zaczął pić – i pił coraz więcej w coraz gorszym towarzystwie. Kiedyś, jesienią, spotkałem go w stanie euforii, tańczącego na ulicy itp. – czego nie pamiętał nazajutrz. W pogoni za forsą szukał różnych sposobów, ocierających się często o zwykłe złodziejstwo. Po pierwsze więc kradł oficerskie walizki Niemców czekających w gmachu poczty na Nowogrodzkiej na połączenia telefoniczne. Robił to pod pozorem starania się o broń: rzeczywiście, w walizkach tych, przynajmniej w co trzeciej, znaleźć można było zapasowy pistolet – ale Piotruś spieniężał go na czarnym rynku tak samo jak kalesony tam znalezione i nie troszczył się o to, czy broń trafi w ręce AK-owców, AL-owców, NSZ-owców – czy bandytów.

W pewnym momencie Piotruś zajął się szmuglem: woził do Ostlandu37 szmaty, ubrania itp. – przywoził mięso, nawet żywe prosięta. Złapany przy tej okazji – dostał w skórę w Gestapo łomżyńskim, które przekazało go warszawskiemu. Tu trafił tuż po radzieckim bombardowaniu38. Gestapowcy pytają o szklarzy. Piotruś zgłasza się. „Wstawia” szyby w którymś z pokoi i, korzystając z nieobecności urzędnika-Niemca, telefonuje bezpośrednio do biura, gdzie pracowała jego siostra. W domu jeszcze nie wiedziano, że jest złapany. Gdy w alei Szucha zjawiła się siostra, by wszcząć starania, słyszy, że ktoś ją woła: to Piotruś z dachu wrzeszczy do niej (już w charakterze dekarza).

Ostatecznie odesłali go do obozu na Gęsią39. Stąd drapnął po paru dniach. Rodzice umieścili go u znajomych i zabrali mu czapkę, by nie wychodził na miasto. Piotruś wyszedł: w listopadzie (może październiku, ale było zimno) z gołą i ostrzyżoną głową!

Odtąd Piotruś przeszedł na zupełnie nielegalny żywot. Za pośrednictwem „Lenina” dostał lipną kenkartę na nazwisko Stanisława Tarczowskiego. Odtąd rozpuścił się zupełnie.

Razu pewnego zgodziłem się pójść z nim i paru jego kompanami na dwuznaczną moralnie wyprawę: chodziło o sterroryzowanie i obrabowanie oficerów niemieckich, mieszkających w domu na Asnyka, naprzeciw wielkiego bloku ZUS zajmującego całą przeciwną stronę ulicy. Uzbrojeni w pistolety dostaliśmy się przez sąsiednie dachy na strych domu, o który chodziło, lecz nic więcej nie zdziałaliśmy: był zaryglowany.

Piotruś zajął się w tym okresie kradzieżą samochodów. Prawdę mówiąc, robił to bardziej dla sportu niż dla zarobku. Chodzili w tym celu we trzech: Piotruś, widząc wóz z szoferem, otwierał bez ceremonii drzwiczki i siadał obok. Z tyłu ładowali się dwaj pozostali. Kierowca widząc, co się święci – jechał, gdzie mu kazali, potem gdzie kazali – wysiadał. Piotruś jeździł tym samochodem dwa–trzy dni, potem albo go sprzedawał za paręset złotych, albo podpalał. Notabene sam Piotruś nie umiał prowadzić samochodu: od tego miał szofera. W tym okresie przyjeżdżał do mnie zawsze samochodem i trąbił pod oknami – z czego bynajmniej nie byłem zadowolony. Kiedyś znowu widziałem czekający na niego samochód z dwiema filipinkami40 na siedzeniu, niezakrytymi nawet gazetą.

Raz wybrałem się z Piotrem na taką wyprawę. Uzbrojeni byliśmy w waltery41 szturmówki i granaty. Wszystko poszło gładko – ale gdy już pozbyliśmy się szofera i prowadził nasz szofer, próbowała nas zatrzymać żandarmeria drogowa. Uciekaliśmy, klucząc po całym mieście, z gotowymi do strzału pistoletami i granatami pod ręką. Zakręty, lawirowanie wśród tramwajów i wozów – wszystko to jest bez precedensu w moim życiu. Udało się wreszcie ich zgubić.

Piotruś rozpijał się coraz bardziej. Musiał się gdzieś komuś wygadać – i w nocy przyszło po niego Gestapo. Nocował wtedy w biurze ojca. Nie wiedziała o tym nawet dozorczyni. Wzięto go prosto ze snu – z dwoma naładowanymi pistoletami pod poduszką.

Piotruś, okaz zdrowia pod każdym względem, serce, płuca, wszystko jak dzwon – umarł w celi po trzecim przesłuchaniu. Nikogo z jego kolegów nie aresztowano.

[74]

I tak między kompletami (najpierw gimnazjum, a potem liceum) a konspiracją udało mi się dożyć do powstania bez większych kłopotów, bez takich epizodów jak na przykład to, żeby mnie złapano w czasie łapanki, żeby potem rodzice musieli myśleć, za co mnie wykupić. Głodno, bo pensja nawet dyrektora szkoły była tak nieproporcjonalna do tego, ile wtedy wszystko kosztowało, że w domu po prostu było głodno. Ale i przyjemnie wesoło, bo wierzyliśmy, że to się zmieni, że wygramy, że zwyciężymy. Żyło się w środowiskach ludzi wyłącznie tak samo myślących. [...] Raz mi się nawet zdarzyło, że chciano mnie zwerbować do Gwardii Ludowej. Moja siostra znała Hankę Szapirównę42, działaczkę komunistyczną [...]. I powiedziała mi:

– Jasiu, przecież ty jesteś lewicowych poglądów – a ja rzeczywiście dosyć wcześnie dorobiłem się takich poglądów, rzeczywiście lewicowych i socjaldemokratycznych. Byłem zwolennikiem PPS-u jeszcze przed wojną. – Jesteś lewicowych przekonań, powinieneś być z nami.

– Z jakimi wami? – ja mówię.

– Z komunistami.

– Co, z komunistami? Z tymi, którzy okupują Lwów i Wilno? Chyba na głowę upadłaś!

W rezultacie nic z tego nie wyszło. Ale trzeba powiedzieć, że byłem świadkiem tego, jak w tych dolnych ogniwach niejednokrotnie rzeczywiście bardzo przykładnie się współpracowało.

[143]

RZEŹ (1944)

We wspomnieniach

Byłem przekonany, że idziemy do powstania przegranego. To było bardzo rzadkie. Ale po pierwsze, miałem od małego takie nastawienie [...], żeby krytycznie myśleć. Po drugie, mój przyjaciel był w ekipie przygotowującej broń w magazynach przed wydaniem jej w godzinie „W”. I wiedziałem na kilka dni przed powstaniem, wiedziałem dokładnie, z czym pójdziemy do powstania. Byłem pewny, że przegramy w ciągu jednego–dwóch dni, że to się skończy po prostu rzezią. No, ale nie ma rady, przecież nie zostawię kolegów, żeby ich wyrżnęli, a sam się nie będę nigdzie chować. Jednak było to bardzo nieprzyjemne.

[143]

„Dołowe” nastroje przedpowstaniowe były świetne. Nastrój zbliżającej się klęski niemieckiej, udzielający się wszystkim na skutek widocznej pospiesznej ewakuacji niektórych urzędów i masowej ucieczki Niemców – był dominujący. W dodatku na parę dni przed powstaniem zaczął się przemarsz cofających się oddziałów niemieckich i węgierskich, zupełnie zdemoralizowanych (przynajmniej robiły takie wrażenie). Tłumy publiczności obserwowały wlokące się Alejami Jerozolimskimi wojsko i przeładowane pociągi, jadące przekopem linii średnicowej.

Wyobrażam sobie, że powstanie zaczęte kilka dni wcześniej miałoby szanse bez porównania większe: po paru dniach wróciły niektóre urzędy, między innymi Gestapo, znikły z ulic cofające się oddziały, których uzbrojenie przeszłoby w ręce powstańców – a za to zaczął się przemarsz wypoczętych wojsk w kierunku wschodnim.

Wiadomość o alarmie przyniósł mi mój szkolny i konspiracyjny kolega, Bogdan Wciorka (w owym czasie był to jeden z najbliższych moich przyjaciół), pseudonim „Boracz”. Na zbiórkę wymknąłem się przez okno, by nie zwrócić uwagi mojej mamy, która pierwszy alarm przeżyła bardzo mocno, tracąc na parę dni mowę. To, że musiałem się wymykać, o mało nie skończyło się tragicznie: mama, nieuprzedzona, że coś się szykuje, wyszła na Grójecką – i wracała do domu nazajutrz, przez dzielnicę, która wówczas była jeszcze klasycznym no man’s landem1, narażając się na bardzo prawdopodobną śmierć lub zranienie.

Zbiórkę mieliśmy w jakiejś willi na ulicy Madalińskiego, koło alei Niepodległości. Że Mokotów będzie naszym terenem działania – wiedzieliśmy przynajmniej od roku, choć raczej wyglądało na to, że będziemy atakować rejon Rakowieckiej. Ciekawy przyczynek do wyszkolenia oddziałów powstańczych: żołnierze nie znali przeważnie terenu działania, który mógł być przecież wystudiowany do ostatniego szczególiku; dowódcy mniejszych jednostek nic nie wiedzieli, zdaje się, o celach i planie działania, a ponieważ łączność niewyszkolonych dostatecznie oddziałów od początku szwankowała – więc szybko wytworzył się chaos. Były to wszystko sprawy, które mogły być przygotowane ze szczegółami.

Na teren naszej zbiórki przybył łącznik, każąc nam przerzucić się (parami) do parku Orlicz-Dreszera (między Ursynowską i Odyńca) i tam zaszyć się w krzaki. W parku ruch był ogromny: nie trzeba było wprawnego oka, by dostrzec, co się święci. Szybka, zorganizowana interwencja wojska mogła łatwo ten nieuzbrojony tłum rozbić.

Dowództwo (przynajmniej na szczeblu kompanii) mieściło się [...] w mieszkaniu jednego z żołnierzy oddziału, pseudonim „Jasieńczyk”2, na ulicy Odyńca, koło rogu ulicy Krasickiego3. Tam też była, jak się zdaje, złożona broń kompanii.

Na mniej więcej pół godziny przed 17.00 kazano nam wejść do willi, pierwszej z lewej strony na Krasickiego za rogiem Odyńca (w kierunku południowym). [...] W willi dano nam broń i opaski. „Broń”: w drużynie był jeden pistolet z przydziału, jeden prywatny, z pięć granatów produkcji konspiracyjnej i czternaście butelek zapalających – na czternastu ludzi.

Dla wszystkich prawie było zaskoczeniem tak ubogie uzbrojenie. Notabene na skalę plutonu dochodził jeszcze do tego jeden karabin i jeden pistolet maszynowy konspiracyjnej produkcji (tak zwana błyskawica4, z lufą zrzutową od stena). Zdaje się, że tylko Zbyszek Madey [...] zdawał sobie sprawę, co jest w magazynach (mówię tu oczywiście o szeregowych) – on też już parę dni przed powstaniem wątpił w możliwość wybuchu powstania, powiadając: „Z czym? Z łomami? Przecież w naszych magazynach nic nie ma!”. Uważał, że powstanie, jeśli się zacznie, skończy się rzeźnią oddziałów powstańczych i całej Warszawy. Taka postawa była jednak wyjątkowa.

Jeśli chodzi o mój nastrój – to zrozumiałem słuszność słów Zbyszka już w pierwszych minutach powstania. Słysząc pierwsze strzały (na rogu Odyńca i alei Niepodległości ostrzelały się patrole) – i widząc, co nam dano do ręki, powiedziałem na ucho Robertowi Gadomskiemu (pseudonim „Bob”)5: „Zaczyna się rzeź niewiniątek”. „Bob” na to: „Nie szerz defetyzmu!”. Jak mi się potem przyznał – powiedział to raczej z poczucia obowiązku...

Zbyszek, tak się jakoś złożyło, dostał wtedy do ręki tę jedyną w plutonie „błyskawicę”. Jako zastępca dowódcy jednej z drużyn naszego plutonu biegł ze swoimi chłopcami, potrząsając nią – pełen nieoczekiwanego optymizmu.

Pierwszy rzut nieco lepiej uzbrojony, niż wynikało z przeciętnej – zajął od razu szkołę na Różanej, bardzo słabo bronioną (paru tylko wartowników), i zaczął szturm na szkołę róg Wiśniowej i Narbutta6, zajętą przez Niemców. Nie było tu już mowy o zaskoczeniu. Drużyna, w której był Zbyszek, załamała się pod ogniem. [...] Zbyszek, ciężko ranny – skonał, nieściągnięty spod obstrzału, po mniej więcej półtorej godziny. Dopiero w nocy zabrano go i pochowano na rogu Różanej i Wiśniowej. [...]

Naszej drużynie kazano budować barykadę przez Puławską, tuż za rogiem Ursynowskiej. To, co wybudowaliśmy, było parodią barykady: nawet ten punkt nie był przygotowany, nie wiedziano, w którym miejscu będą stały barykady, nie przygotowano materiałów do ich budowy, nie wyznaczono specjalnych jednostek saperskich, rozporządzających specjalnym sprzętem. Dlatego w ciągu pierwszego popołudnia nie wykorzystano okazji zatrzymania paru samochodów, a jeszcze przez cały prawie tydzień po Puławskiej buszowały niemieckie ferdynandy7, dezorganizując skutecznie życie dzielnicy. [...]

Potem – ni stąd, ni zowąd – zabrano nas od barykady ledwie ledwie odstającej nad ziemią8 i przerzucono na Wiśniową. Tam przestaliśmy do wieczora, przed rogiem Różanej, ostrzeliwani przez granatniki. Gdy przebiegaliśmy przez Szustra9 – była już pewnie 18.30 lub 18.00 – zobaczyłem pierwszego trupa. Był to powstaniec, który zginął przy zajmowaniu mokotowskiej centrali telefonicznej10.

O zmroku zaczął płonąć strych jednego z zajmowanych przez nas domów. Wtedy, przy gaszeniu pożaru, wydarzył się wypadek [...]: Adam Stanowski (pseudonim „Saski”)11 pobiegł gasić pożar z butelką zapalającą, która mu eksplodowała w kieszeni. Ledwie go ugaszono materacami. Szalenie poparzony, sam udał się na punkt opatrunkowy. Tam, ponieważ dopominał się o zajęcie się nim – powiedziano mu, by „nie histeryzował”. Ten ton, „wojskowy”, pełen lekceważenia dla wszystkiego, co odbiega od stylu propagandowej historyjki o wojsku, był dosyć charakterystyczny. A jak Adam histeryzował – o tym świadczy to, że do końca powstania nie było pewności, że przeżyje, a w stalagu do końca prawie przeleżał w szpitalu. Ostatecznie – takimi właśnie butelkami palono czołgi!

Nadeszła noc. Płonęła szkoła na Różanej. Chociaż leżała wewnątrz naszych linii, nikt nie myślał teraz ani przez parę jeszcze dni o jej gaszeniu. Pojawił się wśród nas major „Burza”12, dowódca batalionów. Chciał mieć wieści z rejonu radiostacji Raszyn13: jedna z naszych kompanii pod dowództwem porucznika (a może kapitana?) „Harnasia”14 atakowała tamte zabudowania – i nic nie było wiadomo o przebiegu akcji. Na ochotnika zgłosiliśmy się do patrolu: „Artur”15 – jako dowódca, Michał Janik (pseudonim „Czaruś”) i ja.

Dotarliśmy prawie do samego Raszyna16. Natknęliśmy się na ukrytego w kartoflach kaprala z rozbitej kompanii: jego pluton wdarł się między wille i został prawie wyniszczony. On wyskoczył przez okno z płonącej willi – i z peemem ukrył się w kartoflisku. Wróciliśmy na Mokotów...

Po drodze znaleźliśmy chłopca rannego w nogę – miał może jedenaście lat. Przenieśliśmy go kawał drogi – ale nie do końca. „Przenieśliśmy” – to znaczy niosłem ja. W okresie tym byłem źle z sercem, toteż po przejściu jakiego kilometra nie mogłem dalej nieść. Nie dziwię się, że nie zluzował mnie „Czaruś” – ten w ogóle nie powinien iść do powstania: z zaawansowaną gruźlicą, z odmą, z gorączką, która już w nocy mu podskoczyła powyżej 38 stopni – wykończył się zupełnie. [...] Kapral „Jastrząb”17, spotkany przez nas w kartoflisku, również nie wchodził w rachubę: tylko on umiał obchodzić się ze swym peemem, który był naszym głównym uzbrojeniem. Ale uważam, że „Artur” powinien wziąć chłopca po mnie. Nasz dowódca z patrolu był nieprzeciętnym tchórzem i sobkiem... Dość, że nie donieśliśmy chłopca do końca, zostawiliśmy go na trawie przy drodze – i posłaliśmy tam po kwadransie patrol sanitarny. Miałbym spokojniejsze sumienie, gdybym wiedział, że go odnaleźli.

Z pierwszego dnia powstania mam ogólne wrażenie kolosalnego chaosu, w którym było prawie nie do wiary, by ktoś się połapał. Tak zresztą i było: kompanie jednego batalionu walczyły na krańcach odległych od siebie, jeden z plutonów naszej kompanii, działającej w centrum Mokotowa – atakował Służewiec (był to pluton, w którego organizowaniu odegrał dużą rolę „Lenin”, pierwszy jego dowódca). W tych warunkach utopią było dowodzenie czymś więcej niż przypadkowo znajdującą się pod ręką jednostką.

Ale jednocześnie w ciągu tej nocy dała z siebie maksimum łączność, oplatając Mokotów siecią polowych telefonów, nawiązując kontakty, pozrywane w pierwszej godzinie powstania. Gdy więc natknęliśmy się na pierwszy nasz patrol, zaprowadzono nas do telefonu i major „Burza” miał meldunek już po paru minutach. Nam polecił przyłączyć się do najbliższego oddziału – i odszukać własną jednostkę dopiero rano.

Przyłączyliśmy się więc do oddziału oblegającego szkołę na Woronicza. Całą noc spędziliśmy to w okolicznych domach, to w kartofliskach. Prawdę mówiąc – trudno tu mówić o jakimś naprawdę planowym oblężeniu. Była to raczej seria nieskoordynowanych akcji małych patroli. Toteż gdy rano Niemcy wyskoczyli ze szkoły i zaczęli ewakuować się w stronę Królikarni, nie ponieśli nawet dużych strat, chociaż powinni stracić przynajmniej trzecią część załogi.

O świcie nasze oddziały weszły do opuszczonego gmachu. Znaleźliśmy tam masę amunicji karabinowej, dzięki której Mokotów nie znał problemu oszczędzania strzałów, i suchary. [...]

Rano odszukaliśmy naszą kompanię. Zajmowała bloki wzdłuż Odyńca, frontem na park. Posterunki w oknach gapiły się na park, reszta kompanii spała. Tyniecką przesuwały się na południe oddziały idące na Służewiec. Niemcy pozwalali się wypierać – i oddziały nasze jeszcze tego przedpołudnia zajęły Dworzec Południowy.

Gdyby tego dnia, po nocnym opanowaniu sytuacji, Niemcy zaczęli natarcie – 3 lub 4 sierpnia Mokotów byłby z całą pewnością w ich ręku.

Tak przedstawiała się sytuacja 2 sierpnia rano.

[...] Myślę, że akcja, puszczona w ruch, toczyła się bardzo spontanicznie. Że mieliśmy przed sobą jeszcze dwa miesiące walk – to raczej zasługa Niemców niż nasza.

Warszawa, początek sierpnia 1944

[75]

4 sierpnia po Puławskiej grasowały niemieckie czołgi – słabo zwalczane [...]. Był to dzień mego największego załamania; w pewnym momencie byłem gotów do ucieczki, gdy wydawało się, że za czołgami rozpoczyna się natarcie piechoty. Psychologicznie sprawa była prosta: uzbrojony byłem w 1 (jeden!) granat. Wciąż wyobrażałem sobie, co może nastąpić, gdy go już wyrzucę. Lepszą sytuacją psychologiczną jest czekać na rozstrzelanie, gdy jest się jeńcem – niż w czasie walki stać bezbronnie naprzeciw uzbrojonego przeciwnika. Na szczęście Staś Lewiński okazał zimniejszą krew i powstrzymał mnie, godząc się, że ewentualnie możemy wiać, ale w ostatniej chwili.

Stosunek ludności w tych blokach był dla nas bardzo przychylny.

W nocy z 4 na 5 sierpnia kompania w szyku bojowym, w pełnym pogotowiu do walki, przesunęła się na linię południowej strony ulicy Szustra. Patroli niemieckich po drodze nie spotkaliśmy. Natychmiast przystąpiliśmy do umacniania linii.

6 sierpnia drużyna nasza starła się z Niemcami, próbującymi palić domy na Różanej. Uciekając w popłochu, gubili nawet broń. Od tego dnia linia frontu ustaliła się na tym odcinku do końca powstania: Madalińskiego – Różana (szkoła) – i dalej wzdłuż Różanej. Niemcy zajmowali gmach poczty na Dworkowej, Wedla18 i szkołę róg Narbutta i Wiśniowej.

Odtąd, z paroma momentami ożywienia, dni powstania wlekły się monotonnie i bez poważniejszych wydarzeń. Niemcy nie kwapili się do akcji – my nie mieliśmy do niej siły. Staliśmy więc bezczynnie naprzeciwko. Starszyzna akowska wykorzystywała to dla wzmacniania drylu wojskowego i rozbudowywania agend biurokratyczno-wojskowych. Uczono więc nas salutować i maszerować – ale do końca powstania nie nauczyłem się obsługiwać karabinu maszynowego. To prawda, że było ich niewiele, ale przecież były.

Uzbrojenie z wolna się polepszało: było trochę broni zdobytej, trochę znalezionej (dosłownie: Zbyszek19 na przykład znalazł w mieszkaniu jakiegoś Ukraińca pistolet), trochę zrzutowej. [...]

Gorzej, że powiększały bałagan uzbrojeniowy kradzieże broni. Sam wziąłem w tym udział, sprowadzając do oddziału karabin ukradziony na Dolnym Mokotowie. Był to oczywiście idiotyzm, którego dziś żałuję: ktoś ponosił tego konsekwencje wobec przełożonych i był pozbawiony broni, którą zdobył być może osobiście w warunkach wymagających przeważnie odwagi i ryzyka. Karabin ten zginął na godzinę przed natarciem – oddział, który stracił go z mojego powodu, poszedł do akcji słabszy o ten jeden karabin. Każdy, kto zna warunki powstania, wie, jak to dużo.

Wśród nudów, opalania się, musztry, wygłupów korpusu oficerskiego itd. – niewiele się działo.

Warszawa

[76]

„Marek II”20 przyszedł do nas koło 10 sierpnia, nie wcześniej. Może nawet później. Wiedzieliśmy tylko tyle, że jest Żydem – i że ukrywał się na Sandomierskiej, skąd po wysiedleniu mieszkańców wygnał go głód. Szedł w kierunku strzałów, przeszedł przez niemieckie linie, potem nasze, niezauważony przez nikogo – aż natknął się w jakimś domu na żołnierzy, którzy odprowadzili go do porucznika „Jacka”21. [...]

Leski jako „Marek II” przyszedł najpierw do naszej drużyny, a potem do drużyny 7 (dowodzonej przez kaprala podchorążego „Wiktora”). U nas nie miał lekkiego żywota: młodzież z organizacji katolickich lub z NOW-owską przeszłością była zdecydowanie antysemicka. Ordynarnie dokuczano mu – co zresztą nigdy nie miało charakteru prześladowania z góry: nasz dowódca „Marek”22 – sam były NOW-owiec i członek organizacji katolickiej, trochę chyba antysemita, zachowywał się z zupełną poprawnością. Natomiast prześladował go Zbyszek23. Dochodziło nieraz do ostrych słownych utarczek, podczas których „Marek II” nazywał swych prześladowców (nie bez racji) faszystami. Ja pozostawałem z nim w jak najlepszych stosunkach i nawet raz zarobiłem sobie na komplement: „«Grabie»24 jest prawdziwym demokratą!”.

Warszawa

[79]

Odcięcie naszego plutonu na Narbutta miało miejsce w nocy z 12 na 13 sierpnia.

Koło północy zaczęło się natarcie na odcinku [...] nie węższym niż między Puławską a Wiśniową. Plutony naszej kompanii i kompanii podciągniętych z głębi Mokotowa, dozbrojone specjalnie ściągniętą z innych jednostek bronią, wyszły na linię Madalińskiego. Był to no man’s land, ogrody, trochę spalonych domów. W momencie, gdy przekroczyliśmy Madalińskiego, poszły w górę niemieckie rakiety, oświetlając teren.

Nie wiem, kto nacierał na prawo od nas, na garaże miejskie przy Madalińskiego, stojące obok domów Wedla; być może był to inny pluton naszej kompanii25. Nie wiem też, kto nacierał na lewo, na główny obiekt natarcia, szkołę na rogu Wiśniowej i Narbutta26. W każdym razie obydwa skrzydła zostały powstrzymane zaraz po rozpoczęciu natarcia. Umocnione gniazda cekaemów w garażach i domach Wedla były nie do zdobycia za pomocą... ręcznych granatów i wisów. Szkoła była chyba jeszcze silniejszą twierdzą: dojście do niej było trudne, gdyż trzeba było przebiec więcej niż 100 metrów po gołym polu pod ogniem cekaemów, erkaemów, granatników...

Nasz pluton, atakując między tymi silnie umocnionymi pozycjami – wlazł w dziurę. Do Narbutta doszliśmy dosłownie w pięć–dziesięć minut. Jakaś czujka czy placówka niemiecka została zniszczona na Narbutta bez śladu. Ale przejście na drugą stronę ulicy było niemożliwe: płaska zapora ogniowa cekaemów, a w dodatku widać było już, że jesteśmy wysforowani i w tych warunkach łatwiej będzie forsować ulicę z dużymi choćby stratami – niż wrócić.

Do rana staraliśmy się dawać z boku wsparcie ogniowe atakującym szkołę jednostkom. Ich natarcie, parę razy podrywane, nie posuwało się jednak naprzód; gdy po jakichś dwóch godzinach, jeszcze przed świtem, weszły do akcji czołgi, sprawa była przesądzona. Pod silnym ogniem granatników oddziały atakujące cofały się do linii zajmowanych zwykle. Był to może moment, w którym mogliśmy jeszcze i my się cofnąć. Po chwili zaczął się świt. Ogień granatników i cekaemów skoncentrował się na naszej linii odwrotu. Za wiele kosztowałoby nas przedzierać się teraz.

W bloku było nas pewnie ze czterdziestu, pod dowództwem podporucznika „Czernego”27. Zajmowaliśmy prowizorycznie umocniony parter, czekając na natarcie. Niemcy ustawili koło szkoły czołg, który walił bez przerwy w ścianę szczytową naszego bloku28. [...] Po takim przygotowaniu chwila ciszy – i nagle, pod naszymi oknami słychać: „Vorwärts!29 Hurra!”. „Piotruś”30 i „Cygan”31 wyskoczyli w tym momencie na balkon – „Piotruś” walił z peemu, „Cygan” rzucał granaty. Zanim reszta plutonu włączyła się do obrony, usłyszeliśmy komendę: „Zurück”32. Zapłacili sześcioma trupami, zostawionymi pod domem. Przeszatkowali je potem własnymi granatnikami – tak, że nie mogliśmy nawet zabrać broni...

Następne dwa natarcia były ostrożne i kurtuazyjne, bez strat z obu stron. Tylko obstrzał wzmagał się. Dom zaczął się palić – „Zbyszek” z sekcją33 pobiegli rąbać strych.

Gdy „Moloch”34 zabrał się do gotowania zupy – granat, który wpadł do kuchni, rozbił głowę „Sławkowi”35 tak, że mózg wpadł do garnka. Na obiad poczekaliśmy więc do rana.

Po zmroku zaczęło się nowe natarcie – rozpoczęte po to, byśmy mogli wydobyć się z saka.

15 sierpnia wieczorem w domku na ulicy Bałuckiego (drugi za rogiem Szustra, patrząc w kierunku południowym na prawo)36 odbył się wieczorek kompanijny – z piernikami, śpiewami itp. Byliśmy już wyspani. Poza dwoma kolegami, zakopanymi na podwórzu domu na ulicy Narbutta [...], i jednym rannym37 – większych strat nie mieliśmy. Jak na taką opresję – wyszliśmy obronną ręką.

Warszawa, połowa sierpnia 1944

[77]

Pluton nasz wziął jednego jeńca38 (jeśli nie liczyć dwóch czy trzech własowców39, którzy poddali się w piwnicy jakiegoś domu, gdzie się bronili przez parę godzin 1 sierpnia): był nim oficer SS, który w biały dzień podjechał na Szustra, do środka naszych pozycji, jakoś niezatrzymany przez placówki. Naraz, w biały dzień, tuż pod oknami na Szustra zawarczał samochód. Ponieważ nasze samochody jeździły w „centrum” Mokotowa, za parkiem, i nigdy nie podjeżdżały w kierunku północnego frontu – więc wszyscy poderwaliśmy się do broni. Z bramy wyskoczył „Ryszard” ze swoją drużyną40.

Niemiec, zdezorientowany, trochę się stawiał, ale szybko zorientował się, w czyje wpadł ręce. Zabrano mu peem, pistolet. Za sobą, na wandererze41, którym podjechał, wiózł koce.

Żandarmeria odprowadziła go na komendę placu. Jak słyszałem od Wciorki – rozstrzelano go po kilku dniach.

Tak zwane krowy lub szafy, to znaczy niemieckie „katiusze”, dużo gorsze od sowieckich, ale też nieprzyjemne – zaczęły ostrzeliwać Mokotów dopiero w drugiej połowie sierpnia. Po kilku dniach chaotycznego obstrzału ogień ich skoncentrował się na szpitalu elżbietanek i okolicy. Podobno powodem bombardowania było wywieszenie na szpitalu [flagi] Czerwonego Krzyża.

Warszawa, druga połowa sierpnia 1944

[78]

Spośród wszystkich akcji, w których brałem udział, [...] najbardziej sobie cenię jednak akcję nie bojową, tylko ewakuację szpitala elżbietanek. Wynika to być może z mojego charakteru – bardziej mi odpowiada ratowanie ludzi niż strzelanie czy rzucanie granatami. [...]

Mój pluton został skierowany do akcji ratunkowej. Była to jedna z cięższych akcji, które przeżyłem w powstaniu, gdyż trzeba było z noszami najpierw wskakiwać w ten dosłownie gotujący się teren, gdzie bez przerwy prawie wybuchały w jakimś miejscu pociski, a grupy ewakuacyjne były z broni pokładowej ostrzeliwane przez samoloty. Wskakiwało się z noszami do piwnic, gdzie znoszono rannych. Ładowało się rannego na nosze i trzeba było jakoś wyczekać tę chwilę, kiedy było po salwie i kiedy pociski już wybuchły, wyskoczyć z noszami jak najszybciej i przebiec w rejon bezpieczniejszy. Niestety było dużo rannych i dużo zabitych, a w dodatku chcieliśmy jeszcze zachować takie reguły, po prostu ludzkie, wobec rannych. Nosze zawsze nad jezdnię wystają, mają nóżki; w momencie gdy słychać było nadlatujący pocisk, nie kładliśmy się, żeby nie być niżej niż ranny, raczej osłanialiśmy, klęcząc przy noszach, by ranny nie czuł się gorzej w tej sytuacji niż my – i tak ruszać się nie mógł. Tak się złożyło, że przy noszach, z którymi ja biegałem, żaden z kolegów nie oberwał. Mieliśmy rannych w plutonie [...]. A to, co widziałem, były to rzeczy czasami okropne, szczególnie ludzie palący się przy wybuchu pocisków wypełnionych płynem samozapalającym. Widok takich płonących pochodni zawsze jest najbardziej deprymujący ze wszystkiego, co można sobie wyobrazić.

Warszawa, 29 sierpnia 1944

[26]

Tymczasem górne piętra szpitala, stale bombardowane – płonęły. Okazało się w pewnym momencie, że komendant szpitala gdzieś się schował – i saperzy, próbujący ugasić pożar, nie mogli znaleźć jakichś potrzebnych im kluczy, tracili więc czas na rozbijanie jakichś żelaznych drzwi itp. Spisywali się w tej akcji bardzo odważnie.

Warszawa, 29 sierpnia 1944

[78]

Tak jak wszyscy powstańcy, czekaliśmy na Armię Czerwoną. [...] Powiadaliśmy: „Przyjdą, to nam uratują życie”. Tylko pytanie, co z tym życiem będzie dalej. I byliśmy przekonani, że pojedziemy na białe niedźwiedzie, że nas rozbroją. Wiedzieliśmy, co się działo z oddziałami partyzanckimi i powstańczymi, które próbowały zdobyć Wilno. Byliśmy przekonani, że nasz los będzie taki sam.

Warszawa

[143]

Z sercami rozdzieranymi sprzecznymi uczuciami patrzyliśmy z dachów najwyższych domów na wiślanej skarpie na drugi brzeg, w połowie września zajęty przez tamtych [żołnierzy sowieckich]. Wiedzieliśmy, że jeśli nie przyjdą – Niemcy nas zaduszą. I tak trwaliśmy aż do końca, modląc się o nadejście Armii Czerwonej zza Wisły – i bojąc się tego, co nastąpi, gdy już tu będzie, przynosząc nam inny sposób życia, niż sobie życzyliśmy, a nawet gotowy rząd, którego nigdyśmy nie wybrali – około 40 tysięcy żołnierzy AK, z uzbrojeniem i dla 2 tysięcy niedostatecznym, między dwiema najpotężniejszymi armiami świata, Hitlera i Stalina, czekając w walce na swój los.

Warszawa, połowa września 1944[122]

Specjalnym rozdziałem historii powstania warszawskiego są stosunki z cywilną ludnością. Chociaż w Warszawie bardziej niż gdzie indziej namacalny był ogólnik, że żołnierze to dzieci i rodzeństwo „cywilów” – mimo to stosunek ów nie zawsze był jednakowo przychylny, w dużej mierze z winy powstańców.

Pierwsze dni były okresem bezwzględnego entuzjazmu. Karmiono żołnierzy (aprowizacja wojskowa nie była jeszcze zorganizowana), obdarowywano etc. Już po paru dniach zaobserwowałem jednak pierwsze nieporozumienia. Wynikały one z pewnych konieczności, których do pewnego stopnia (ale tylko do pewnego!) można było uniknąć: przy fortyfikowaniu domów niszczono często sprzęt.

Gdy nasza kompania zajęła linię Szustra, dostaliśmy rozkaz natychmiastowego przygotowania się do obrony. Rzeczywiście trudno było przewidzieć, w którym momencie nastąpi atak niemiecki. W pierwszych momentach fortyfikowanie polegało na zmniejszaniu otworów okiennych na parterze – na parapetach kładło się worki z ziemią i zasłaniano je tak, by jak najtrudniej było wrzucić granat. W pośpiechu, gdy zbrakło worków – zaczęliśmy używać poszewek, co wywołało niezadowolenie. Pewien krawiec protestował też, że użyto jego tapczanu do barykadowania okna.

[...]

Gdy sytuacja wyklarowała się, los ludności cywilnej stał się dużo cięższy niż oddziałów wojskowych42. Aprowizacja cywilna była, jak się zdaje, w znikomym stopniu zorganizowana. Wojsko zaś, opanowawszy wszystkie magazyny żywnościowe w dzielnicy, miało zapewnione wyżywienie. Co więcej, ogródki działkowe wewnątrz Mokotowa43, podstawa wyżywienia, dzięki której nie było takiego głodu jak w Śródmieściu – zostały wyeksploatowane. Natomiast na południe i wschód od Mokotowa ciągnęły się duże, zagospodarowane pola i działki, eksploatowane głównie przez wojsko, bo ludności cywilnej nie przepuszczano ze względów zrozumiałych przez linie placówek.

Uprzywilejowanie oddziałów wojskowych w aprowizacji szybko stało się jasne. Ściągnęło to wkrótce „ochotników”, najgorszy element lumpowski, który pierwsze dni walki przebył w domu. O ile ochotnicy z pierwszego dnia byli często najlepszymi żołnierzami, o tyle ochotnicy późniejsi, pchający się do „służb” – to były męty w całym tego słowa znaczeniu.

[...]

Uprzywilejowanie aprowizacyjne wojska szło w parze z przywilejami innego typu. Wytworzył się nieuzasadniony obyczaj, że żołnierze korzystali poza kolejką ze studni. I nie chodziło tu bynajmniej o służbowych z drużyn gospodarczych, przygotowujących jedzenie dla całej kompanii: pierwszeństwo mieli po prostu umundurowani. Nie trzeba zaś zapominać, że stanie po wodę było nie tylko stratą czasu (tego w warunkach mokotowskich wojsku nie brakło) – ale i niebezpieczeństwem.

Gdy zresztą organizowano pranie na skalę kompanii, do noszenia wody zapędzano cywilów. W ogóle z biegiem czasu przyjmował się obyczaj, że wszelkie prace wykonywali cywile: kopanie rowów, konserwacje barykad, noszenie wody itd. itd. Gdy brakowało ochotników do tych akcji, urządzano... łapanki. Ciekawe, jak dalece styl okupacyjno-hitlerowski oddziałał destrukcyjnie: znam przypadki, że wielu 18–20-letnich podchorążych uważało za swój cel i punkt honoru upodobnić te łapanki do niemieckich.

Ponieważ brakło ludzi do owego noszenia wody do prania, wysłano trzyosobowy oddział do przetrząśnięcia mieszkań w blokach zajmowanych przez naszą kompanię. Znalazłem się tam – z rozkazu. Dowodził nami kapral „Dzwonek”44 [...]. Weszliśmy do jakiegoś mieszkania w suterynie. Mężczyzna, któregośmy tam znaleźli, wyciągnął zaświadczenie naszych władz wojskowych, że przy czymś pracuje (bodajże przy wyrobie granatów). W tych warunkach nie było podstaw do ciągania go. „Dzwonek” jednak, według najlepszych hitlerowskich wzorów, zaczął wrzeszczeć, po czym... zarepetował karabin. Wtedy żona owego mężczyzny dostała jakiegoś napadu histerii. Na wrzask przybiegł „Czerny”. W rezultacie „Dzwonek” miał awanturę. Awantura awanturą – a epizod był charakterystyczny. [...]

Stosunki z ludnością cywilną psuły się w miarę przedłużania się powstania. Ludność cywilna, dotknięta coraz większymi trudnościami aprowizacyjnymi, była narażona na te same niebezpieczeństwa, co wojsko. Wojsko, poza służbą wartowniczą i nocnymi patrolami – było poza tym rozpróżniaczone. Wszystko to było widoczne dla „cywilów” i jak najgorzej wpływało na obopólne stosunki.

Warszawa

[81]

Niemcy przystąpili do likwidacji Mokotowa 24 września. [...]

Owej niedzieli pluton nasz poszedł na mszę do kaplicy w domu Spółdzielni Spożywców „Społem” na ulicy Grażyny. Ja, jako niewierzący, zostałem przy telefonie. Ponieważ przypuszczałem, że nic nie będzie się działo – poszedłem na ulicę Bałuckiego, do domu, w którym mieściło się dowództwo batalionu, by odwiedzić pełniącego tam służbę mego kolegę, Jurka Krzemińskiego (pseudonim „Wiewiór”)45. Gdy wracaliśmy do mnie (Jurek nie miał służby, uważaliśmy więc, że pogawędkę należy uciąć przy służbowym telefonie) – nadleciały niemieckie nurkowce. W pierwszej fali było ich koło dziewięć–dwanaście. Nurkując, rzucały bomby na centrum. Pochmurna pogoda, która panowała tego dnia po raz pierwszy od dawna, ułatwiała im akcję – od czasu zdobycia Pragi przez wojska sowieckie samoloty niemieckie nie panowały już w powietrzu. W dniach likwidacji Mokotowa buszowały jednak bezkarnie. Nie sądzę, by można to było tłumaczyć tylko pogodą...

Gdy pierwsza fala zrzuciła bomby (przeczekaliśmy to w rowie przeciwlotniczym) – ja pobiegłem do siebie, Jurek do siebie. Już dzwonił telefon: natychmiastowy alarm. Nie było w tym nic dziwnego: zwykle po nalocie znów panowała cisza, teraz zaczął się od razu silny ogień artyleryjski. Pobiegłem po pluton, ale chłopcy wracali już biegiem.

Do wieczora spędziliśmy czas na naszej kwaterze na Szustra. Ogień był silny. Między innymi pocisk uderzył w nasz dom. Pocisk artylerii kolejowej rozwalił do fundamentów dom na Bałuckiego, sąsiadujący z naszym.

Wieczorem, gdy już się ściemniło, dostaliśmy rozkaz przygotowania się do wymarszu. Myśleliśmy, że zmieniamy kwaterę – zaczęliśmy więc rolować koce itp. – ale powiedziano nam, że zostawiamy wszystko, z wyjątkiem uzbrojenia. Było jasne, że w nocy lub nad ranem wejdziemy do akcji. Wiedzieliśmy już, że cały dzień trwały ciężkie walki na południowym odcinku (Wierzbno). W nocy panowała cisza. Nie znam na Mokotowie wypadku, by w nocy Niemcy atakowali.

Przed północą wyszliśmy z Szustra. Staliśmy między blokami mieszkalnymi a szkołą na Woronicza. Domy przeważnie płonęły. Dowiedzieliśmy się, że w ciągu dziennego natarcia Niemcy opanowali cały teren od Służewca do Woronicza. Prawdę mówiąc, teren ten, o bardzo luźnej willowej zabudowie, nie nadawał się do obrony w warunkach powstańczych – i nie był, zdaje się, przewidziany do obrony. Rozrzucone były po nim tylko luźne placówki i czujki.

Do ciężkich walk doszło natomiast w rejonie szkoły. Po zdobyciu Królikarni Niemcy zaczęli szturm, wdzierali się parokrotnie do wnętrza, ale zostali wyparci. Ostatecznie w rejonie tym utrzymano pozycję – Królikarnia została jednak w rękach Niemców.

Zadaniem naszego natarcia było odbicie Królikarni. W zasadzie gros natarcia stanowić miały siły batalionu „K” („Karpaty”, dowódca mjr „Majster”46), ale ponieważ batalion był wykrwawiony, zmęczony i – prawdę mówiąc – załamany moralnie, więc nasz pluton miał poderwać natarcie.

Plan natarcia był taki: jedna kompania batalionu „K” miała zacząć natarcie od ogrodów ciągnących się wzdłuż Puławskiej naprzeciw Królikarni; nasz pluton, z ostatniej bramy przed ulicą Woronicza, miał forsować bramę Królikarni. Mieliśmy rozkaz nie zatrzymywać się ani [nie] padać – natarcie mogło mieć powodzenie tylko w wyniku [szybkiego] tempa i zaskoczenia. Oczywiście – o zaskoczeniu nie było mowy, a tempo przy sile ogniowej Niemców było utopią. Gdyby wszystko poszło prawidłowo – natarcie powinno się załamać przy 75–80 procentach strat. W dodatku, mimo prawie półtora [miesiąca] sjesty47 na Mokotowie – dowództwo nie pomyślało o przygotowaniu nas do walki wręcz. W natarciu, w którym jedyną możliwością sukcesu była właśnie taka walka, większość żołnierzy, uzbrojonych tylko w granaty, nie miała żadnych szpadli, łomów itp. Ostatecznie tego rodzaju sprzętu używano jeszcze w czasie I wojny światowej!

Natarcie nie powiodło się jednak nie z powodu strat, lecz po części na skutek dezorientacji części oddziału (drużyna Janka Wierucha – „Mirosława” – pobiegła wzdłuż muru prostopadłego do Puławskiej), po części w efekcie braku inicjatywy dowódców jednostek. I chyba dobrze, że nie doszło do tego natarcia.

Wróciliśmy do pozycji wyjściowej.

Warszawa, 24 września 1944

[80]

Wtedy nasz pluton przeżył jedno z najbardziej dla nas wstrząsających wrażeń. Mianowicie nasz zastępca dowódcy plutonu, a przez pewien czas dowódca naszego plutonu, podchorąży „Piotruś”, [...] był bardzo ciężko ranny w tym szturmie, miał poszarpaną rękę. Jak się okazało, trzeba było ją natychmiast amputować. Byliśmy już otrzaskanymi żołnierzami i bardzo wiele strasznych rzeczy widzieliśmy – i wtedy właśnie, kiedy się chłopcy dowiedzieli, że „Piotruś” będzie miał amputowaną rękę, cały pluton płakał. Świadczy to o tym, jak bardzo był to kochany dowódca.

Warszawa, 24 września 1944

[26]

Po godzinie byliśmy już na Szustra.

Nazajutrz, to znaczy w poniedziałek [25 września], dowództwo plutonu objął podchorąży „Jacek IV”48. Koło południa pluton nasz został rzucony w rejon ulicy Czeczota, by zatrzymać natarcie niemieckie.

Park Orlicz-Dreszera był pod dość silnym obstrzałem artyleryjskim. Przeszliśmy go jednak bez strat. Niemcy mieli blisko do ulicy Odyńca: broniła się już tylko jedna warstewka will. Natarcie naszego plutonu wyparło Niemców z dwóch–trzech will. W tej, do której wskoczyłem ja z chłopcami „Mirosława”, doszło do walki w pokojach. Zostałem ranny granatem trzonkowym, odrzuconym mi przez Niemca. Wycofałem się. Jak się potem okazało, miałem złamaną w pięciu miejscach kość promieniową lewego przedramienia, jedną dużą dziurę i kilkanaście drobnych odłamków.

Pluton nasz bronił się w tym rejonie do zmierzchu – po czym wycofał się. W naszej drużynie było tego dnia pięciu zabitych i siedmiu rannych na czternastu. Straty w plutonie były procentowo takie same.

Następny dzień przewałęsałem się – z ręką na desce. Budowano nowe barykady, ale wiadomo było już, że sytuacja jest tragiczna. O zmroku dowiedziałem się, że w nocy będzie przeprowadzona ewakuacja kanałami. Ranni mieli zostać – z wyjątkiem tych, którzy mogą chodzić o własnych siłach.