Umrzeć za Gdańsk. 12 rozmów o Pawle Adamowiczu, wolności i magii Gdańska - Tomasz Lis - ebook

Umrzeć za Gdańsk. 12 rozmów o Pawle Adamowiczu, wolności i magii Gdańska ebook

Tomasz Lis

2,8

Opis

Zamordowanie Pawła Adamowicza wstrząsnęło Polską. Dlaczego doszło do takiej tragedii, kim naprawdę był zamordowany prezydent, czy z tego dramatu wyniknie coś pozytywnego. Postanowiłem poszukać odpowiedzi na te pytania, ale rozmowy z 12 osobami, które znały Pawła Adamowicza, pozwoliły mi zobaczyć szerszą historię. Gdańska - niezwykłego miasta, z jego barwną, a często dramatyczną historią, metafizyką i magiczną siłą, tyle razy promieniującą na cały kraj. Ale też gdańskiej opozycji, środowiska, które zmieniło to miasto i cała Polskę. To historia zasługująca na przypomnienie. Szczególnie teraz, szczególnie w tym, najważniejszym od 30-tu lat roku.

Rozmówcami Tomasza Lisa byli: Donald Tusk, Aleksander Hall, Magdalena Adamowicz, Stefan Chwin, Lech Wałęsa, ojciec Ludwik Wiśniewski, Bogdan Borusewicz, Paweł Huelle, Aleksandra Dulkiewicz, Antoni Pawlak, Piotr Adamowicz, Jacek Karnowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 215

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (17 ocen)
6
0
3
1
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
torik

Nie polecam

Totalna propaganda.
63
gideo

Nie polecam

Nie polecam
52
deva358

Nie polecam

Za komentarz niech wystarczy - Lis i Adamowicz! PS. Tych mieszkań się już doliczyli?
53
sloxo

Nie polecam

Co to szmira?
21
miruko

Nie polecam

Szkoda grosza.
10

Popularność




Świa­tło z Gdań­ska

TOMASZ LIS

Nie zawsze autor jest w sta­nie choćby w miarę dokład­nie wska­zać moment, kiedy pod­jął decy­zję o napi­sa­niu książki. W przy­padku tej książki jest ina­czej. Decy­zja zapa­dła 18 stycz­nia po godz. 18. Żałobny kon­dukt z trumną zamor­do­wa­nego pięć dni wcze­śniej pre­zy­denta Gdań­ska Pawła Ada­mo­wi­cza prze­mie­rzał drogę z Euro­pej­skiego Cen­trum Soli­dar­no­ści do Bazy­liki Mariac­kiej. Patrzy­łem na zgro­ma­dzo­nych ludzi. Był w nich oczy­wi­ście smu­tek. Ale było coś wię­cej. God­ność. Duma. Coś, co Ernest Hemin­gway nazwał „grace under fire”, siła w sytu­acji bycia pod pre­sją.

Była w tej chwili jakaś tajem­nica. Tajem­nica momentu, miej­sca i moż­li­wych skut­ków. Nie­ła­twa do roz­wi­kła­nia od razu. Mia­łem jed­nak, jak chyba miliony Pola­ków, poczu­cie, że zda­rzyło się coś nie­zwy­kle waż­nego. Coś, co trzeba spró­bo­wać zro­zu­mieć i nazwać. A może na począ­tek po pro­stu warto opo­wie­dzieć o Pawle Ada­mo­wi­czu, o tym, jakiego pra­gnął Gdań­ska i o jakiej marzył Pol­sce.

Gdy trzy dni po pogrze­bie męża Mag­da­lena Ada­mo­wicz wystą­piła w TVN 24, poja­wiły się głosy, że to za szybko. Czu­łem ina­czej. Chwila jest chwilą. Eks­cy­ta­cja ula­tuje. Zain­te­re­so­wa­nie wypa­ro­wuje. Za chwilę zda­rzy się coś innego i uwaga ludzi skie­ruje się gdzie indziej. Reflek­sja wymaga czasu, ale z pew­nymi sło­wami trzeba się spie­szyć. Pomy­śla­łem o tym także w kon­tek­ście książki. Uzna­łem, że nie ma co cze­kać.

Pawła Ada­mo­wi­cza widzia­łem raz w życiu. Wystą­pił w moim pro­gra­mie w Pol­sa­cie. Dzień wcze­śniej, 13 kwiet­nia 2007 roku, Pol­ska i Ukra­ina dostały prawo orga­ni­za­cji Mistrzostw Europy w Piłce Noż­nej w roku 2012. Już po śmierci pre­zy­denta zda­łem sobie sprawę, że cał­kiem czę­sto musia­łem być gdzieś bli­sko niego. Choćby w czerwcu 1999 roku, gdy byłem w Gdań­sku przy oka­zji papie­skiej mszy na hipo­dro­mie w Sopo­cie. Paweł Ada­mo­wicz był wtedy pre­zy­den­tem Gdań­ska od nie­spełna roku. To była druga wizyta Jana Pawła II w Gdań­sku. Pierw­szy raz był tu w 1987 roku, to wtedy w cza­sie mszy w dziel­nicy Zaspa mówił, że każdy ma w życiu swoje Wester­platte. Rok póź­niej Paweł Ada­mo­wicz został sze­fem stu­denc­kiego strajku. A w następ­nym roku wybu­chła wolna Pol­ska. „Świa­tło idzie z Gdań­ska”, powie­dział w papież w kwiet­niu 1989 roku. Dwa mie­siące póź­niej świa­tło z Gdań­ska zaświe­ciło już nowej Pol­sce.

Pre­zy­denta Ada­mo­wi­cza, to pamię­tam dokład­nie, widzia­łem też nie­da­leko hisz­pań­skiego następcy tronu i pre­miera Hisz­pa­nii w czerwcu 2012 roku, przed pierw­szym meczem Euro w Gdań­sku, Hisz­pa­nia grała z Wło­chami. Ale, przy­znam szcze­rze, był dla mnie wtedy po pro­stu pre­zy­den­tem jed­nego z naj­więk­szych pol­skich miast, fakt, że jed­nego z moich miast ulu­bio­nych.

Zazdro­ści­łem miesz­kań­com tego Gdań­ska. Naj­pierw to była opo­wieść o miej­scu, w któ­rym wybu­chła wojna i w któ­rym w Grud­niu ’70 roku strze­lano do robot­ni­ków. Ale potem o niebo waż­niej­sza, bo dla mło­dego czło­wieka już współ­cze­sna, była inna opo­wieść. Sier­pień 1980 roku. Strajk. Wałęsa. Soli­dar­ność. O strajku słu­cha­łem w Wol­nej Euro­pie. A potem już pod­pi­sa­nie poro­zu­mień poka­zy­wali w TVP. Wtedy pierw­szy raz Pol­ska zoba­czyła Lecha Wałęsę. Paweł Ada­mo­wicz był wtedy przed bramą Stoczni Gdań­skiej. Następ­nego dnia zaczy­nał się rok szkolny i obaj szli­śmy po raz pierw­szy do liceum. Ada­mo­wicz rocz­ni­kowo był star­szy, ale tak naprawdę dzie­liło nas sto dwa­dzie­ścia dni. To samo poko­le­nie. Łączył czas.

Do Gdań­ska po raz pierw­szy przy­je­cha­łem w paź­dzier­niku 1983 roku ze szkolną wycieczką. Kilka dni wcze­śniej, 5 paź­dzier­nika, Lechowi Wałę­sie przy­znano Poko­jo­wego Nobla. Zaraz po przy­jeź­dzie poszli­śmy pod pomnik Pole­głych Stocz­niow­ców, a potem do kościoła św. Bry­gidy. Ada­mo­wi­czo­wie miesz­kali tuż koło kościoła, kilka minut drogi pie­chotą od stoczni. Paweł był w Bry­gi­dzie mini­stran­tem. Kto wie, czy na mszy 9 paź­dzier­nika o godz. 11 nie sta­li­śmy bli­sko sie­bie. Choć ja wypa­try­wa­łem wtedy Wałęsy. Bez­sku­tecz­nie.

Gdańsz­cza­nom zazdro­ści­łem Gdań­ska, a póź­niej Wałęsy, opo­zy­cji, Alek­san­dra Halla. Może zazdro­ścił­bym jesz­cze bar­dziej, gdy­bym wtedy wie­dział wię­cej o ich dys­ku­sjach, fascy­na­cji histo­rią, no i piłką, obo­wiąz­kowo piłką. Lechią Gdańsk kon­kret­nie. Bo kto zna gdańsz­czan, wie, że dla nich Lechia jest tro­chę jak Bar­ce­lona – „wię­cej niż klub”. W lecie 1984 roku poje­cha­li­śmy z kolegą do Gdań­ska auto­sto­pem. Byli­śmy oczy­wi­ście na Lechii. Była tego lata w mie­ście wystawa rysun­ków Andrzeja Mleczki. Pamię­tam szcze­gól­nie jeden, który ostat­nio jakby odzy­skał aktu­al­ność. Dwóch towa­rzy­szy komen­tuje demon­stra­cję Soli­dar­no­ści. Jeden mówi do dru­giego: – Dla­czego oni mówią o nas „oni”, skoro my mówimy o nich „my”?

Chcia­łem napi­sać książkę o Pawle Ada­mo­wi­czu, o tra­ge­dii i kilku dniach po niej. Naj­pro­ściej jak można – roz­ma­wia­jąc z ludźmi, któ­rzy go znali naj­le­piej. Spoj­rzeć na niego ich oczami. Odwo­łać się do ich wspo­mnień. Ale gdzieś po dro­dze zaczęła się pisać inna książka. Także o Gdań­sku. O przed­wo­jen­nym Wol­nym Mie­ście i o mie­ście powo­jen­nym. O roku 1970 i 1980. O Grud­niu i o Sierp­niu. O gdań­skiej opo­zy­cji. O genius loci Gdań­ska, o jego magii. A także o spo­rach, które każ­dej z tych kwe­stii doty­czyły. Zaczęła się też pisać książka o tym, co dla wszyst­kich moich roz­mów­ców było naj­waż­niej­sze. O war­to­ściach. I o Pol­sce. Tej sprzed 50, 40 lat. I tej dzi­siej­szej. I jutrzej­szej.

Ja pro­wa­dzi­łem roz­mowy, ale to roz­mówcy stali się moimi prze­wod­ni­kami. Po Gdań­sku i histo­rii opo­wia­da­nej przez nich, tak jak wcze­śniej oni ją odkry­wali w „Bla­sza­nym bębenku” Güntera Grassa, w „Hane­man­nie” Ste­fana Chwina, w „Weise­rze Dawidku” Pawła Huelle i w słyn­nym albu­mie „Był sobie Gdańsk” z foto­gra­fiami nie­ist­nie­ją­cego już Gdań­ska, wyda­nym w 1996 roku m.in. przez Donalda Tuska. Nie chcę ule­gać egzal­ta­cji, ale te histo­rie mnie zafa­scy­no­wały. No i ta tajem­nica miej­sca, którą sta­ra­łem się roz­wi­kłać cza­sem despe­racko, odwo­łu­jąc się nawet do nie­mą­drej nume­ro­lo­gii. Bo oto wyda­rze­nia 1970 roku zaczęły się 14 grud­nia, strajk w stoczni wybuchł 14 sierp­nia, Paweł Ada­mo­wicz zmarł 14 stycz­nia. I nawet akcja „Hane­manna” zaczyna się 14 sierp­nia. Ale, przy­znaję, roz­sąd­niej jest poszu­kać lep­szego klu­cza.

W tej opo­wie­ści jest też Wileńsz­czy­zna, z któ­rej Ada­mo­wi­czo­wie przy­je­chali do Gdań­ska, tak jak rodzina mojej mamy, Adam­kie­wi­czo­wie, do Zie­lo­nej Góry, na – jak póź­niej mówiono – Zie­mie Odzy­skane, oczy­wi­ście pia­stow­skie i pra­pol­skie. Pociągi ze Wschodu jechały po woj­nie w różne strony. Ada­mo­wi­czo­wie jechali do mia­sta, któ­rego już nie było. Bo Gdańsk prak­tycz­nie prze­stał ist­nieć w ciągu dwóch dni marca 1945 roku. Do mia­sta, któ­rego histo­rię sami musieli odkryć. I odkry­wali dzie­się­cio­le­ciami. A Paweł Ada­mo­wicz potem to mia­sto sam odbu­do­wy­wał, tocząc zresztą gorące spory z Donal­dem Tuskiem, jed­nym z nie­wielu, a z moich roz­mów­ców jedy­nym, który „był stąd”, miej­scowy. Bo Gdańsk to tajem­nica odrębna.

Boha­ter nasłyn­niej­szej książki, któ­rej akcja dzieje się w Gdań­sku, Oskar z „Bla­sza­nego bębenka”, bie­gał ze swoim bęben­kiem na Targ Węglowy, na któ­rym zamor­do­wano Pawła Ada­mo­wi­cza. Swo­istymi prze­wod­ni­kami po powo­jen­nym Gdań­sku są Hane­mann (on aku­rat także po przed­wo­jen­nym) i Weiser Dawi­dek. Pamięć mogą przy­wo­ły­wać nawet dźwięki. U Grassa to dźwięk bębenka, u moich roz­mów­ców – hałasy stocz­nio­wych dźwi­gów, które, gdy milkną, pod­po­wia­dają, że w mie­ście dzieje się coś nad­zwy­czaj­nego. Cza­sem to dźwięki dzwo­nów tak licz­nych na gdań­skim Sta­rym Mie­ście kościo­łów. Tak jak 19 stycz­nia, w dniu pogrzebu Pawła Ada­mo­wi­cza.

Fascy­nu­jące są spory zna­nych gdańsz­czan o Gdańsk. Przed wojną wie­lo­kul­tu­rowy czy tak naprawdę nie­miecki z pol­sko-kaszub­ską i żydow­ską domieszką? Spory o toż­sa­mość współ­cze­snego Gdań­ska, który według Ste­fana Chwina, cytu­ją­cego Miło­sza, jest mia­stem pol­skim w dużym stop­niu za sprawą Sta­lina. O to, czy Gru­dzień i Sier­pień kształ­tują toż­sa­mość gdań­ską, czy raczej świa­do­mość jego inte­li­genc­kiej elity. I nawet ów genius loci jest tu kwe­stio­no­wany. Nawet słowo „wspól­nota” budzi spory. Paweł Ada­mo­wicz dał swo­jej nie­zwy­kle cie­ka­wej książce, choć opu­bli­ko­wa­nej w ryt­mie jego ostat­niej kam­pa­nii wybor­czej, tytuł „Gdańsk jako wspól­nota”. Ale już według Ste­fana Chwina owa wspól­nota to raczej mit i ilu­zja, na co daje dowody sprzed lat kil­ku­dzie­się­ciu i z chwil tuż po śmierci pre­zy­denta. Dla spie­ra­ją­cych się istotne jest roz­strzy­gnię­cie sporu. Dla mnie, kogoś z zewnątrz, frag­men­tem toż­sa­mo­ści jest sama tem­pe­ra­tura sporu. Bo może praw­dziwą siłą Gdań­ska jest poszar­pana nie­jed­no­znacz­ność.

Paweł Ada­mo­wicz chciał Gdań­ska otwar­tego, wie­lo­kul­tu­ro­wego i tole­ran­cyj­nego. I nie cho­dziło mu chyba o reani­ma­cję prze­szło­ści, ale o wier­ność prze­sła­niu Grassa, w któ­rym – w każ­dym razie aż do wyjąt­kowo sil­nej w Gdań­sku eks­plo­zji nazi­zmu – Polak mógł żyć obok Niemca, a Nie­miec obok Żyda. W któ­rym języki pol­ski, nie­miecki i kaszub­ski poży­czają sobie słowa i zna­cze­nia. Pamięć o Gdań­sku przed­wo­jen­nym, naj­bar­dziej nazi­stow­skim i anty­eu­ro­pej­skim mie­ście Rze­szy, miała być według Ada­mo­wicza także ostrze­że­niem przed złem naj­gor­szym – nacjo­na­li­zmem. Bo jak poka­zał Grass, bru­natna nie­na­wiść wyjąt­kowo sku­tecz­nie prze­cina więzy mię­dzy ludźmi, któ­rzy chwilę wcze­śniej w róż­ni­cach etnicz­nych nie dostrze­gali niczego istot­nego. I jeśli już coś dzie­liło Polaka Broń­skiego od Niemca Maze­ra­tha, domnie­ma­nych ojców Oskara, to raczej kobieta, którą kochali, niż pol­skość i nie­miec­kość. Tak, dzie­dzic­two gdań­skiej histo­rii to także opo­wieść o sile nie­na­wi­ści z cza­sów, gdy nad mia­stem zawi­sły flagi ze swa­sty­kami. Inna sprawa, że tę prze­szłość chęt­nie przy­wo­łuje pro­pa­ganda nie po to, by prze­szłość rozu­mieć i wycią­gać z niej wnio­ski, ale po to, by okła­dać nią opo­nen­tów. Swo­isty język antynie­miecki tak samo słu­żył Gomułce, jak i Kaczyń­skiemu. Tyle że temu pierw­szemu bar­dziej do legi­ty­mi­za­cji swej wła­dzy, a dru­giemu do nisz­cze­nia opo­nen­tów.

W 1919 roku histo­ryk Szy­mon Aske­nazy napi­sał książkę „Gdańsk a Pol­ska”. Nie ma opo­wie­ści o Pol­sce bez Gdań­ska. W daw­nych cza­sach, jak to powie­dział Nor­man Davies, nie­miec­kiej perły w pol­skiej koro­nie. W jesz­cze więk­szym stop­niu nie ma bez Gdań­ska opo­wie­ści o latach powo­jen­nych. To mia­sto, które padło ofiarą nacjo­na­li­zmu, nacjo­na­li­zmu nie­na­wi­dzi. Było kie­dyś naj­bar­dziej nazi­stow­skie, a stało się potem naj­bar­dziej anty­ko­mu­ni­stycz­nym mia­stem na wschód od Łaby. Było oknem, przez które patrzy­li­śmy na świat i przez które wpa­dało do nas świeże powie­trze. Potem zaś stał się Gdańsk chyba naj­bar­dziej euro­pej­skim z pol­skich miast. Zawsze nie­chęt­nym eks­tre­mi­zmom. Zawsze wier­nym wol­no­ści. Paweł Ada­mo­wicz to rozu­miał i czuł. I mniej wię­cej taki był sens jego ostat­nich słów.

12 roz­mów, 12 osób. Pierw­sza chro­no­lo­gicz­nie, z Jac­kiem Kar­now­skim, odbyła się dwie godziny po tym, jak pre­zy­dent Sopotu razem z kole­gami, pre­zy­dentami innych miast, wcho­dził do Bazy­liki Mariac­kiej, nio­sąc na ramie­niu trumnę zamor­do­wa­nego przy­ja­ciela. Następna – cztery dni po pogrze­bie, z Mag­da­leną Ada­mo­wicz. Potem kolejne. Z bli­skimi. Z przy­ja­ciółmi, ze współ­pra­cow­ni­kami, z ducho­wymi prze­wod­ni­kami. Pra­wie wszyst­kie prze­pro­wa­dzone w Gdań­sku. Poza dwiema ostat­nimi, z Donal­dem Tuskiem w Bruk­seli i ojcem Ludwi­kiem Wiśniew­skim w Lubli­nie. Dla mnie te opo­wie­ści są nie­zwy­kłe. Mam nadzieję, że podob­nie będą czuli ich czy­tel­nicy.

W stycz­niowe, sobot­nie popo­łu­dnie patrzy­łem, jak kon­dukt naj­bliż­szych odpro­wa­dza urnę z pro­chami męża, ojca, syna, brata. Urna spo­częła w murach Bazy­liki Mariac­kiej, którą budo­wać zaczęto na długo przed bitwą pod Grun­wal­dem, w 1343 roku, a skoń­czono w roku 1502. Pięć stu­leci. Wielka pętla czasu.

Gdy byłem w Gdań­sku mie­siąc po śmierci pre­zy­denta, w miej­scu, w któ­rym zgi­nął, zor­ga­ni­zo­wano spo­tka­nie gdańsz­czan. Tym razem nie było tłu­mów. Kil­ka­set osób. Mniej wię­cej tyle, ile sie­działo w oko­licz­nych barach, nie zwra­ca­jąc zupeł­nie uwagi na to, co się działo na placu. Otrzeź­wie­nie, by nie budo­wać zanadto skwa­pli­wie meta­for, histo­rycz­nych odnie­sień i uciec od zbyt łatwej opo­wie­ści o nad­cho­dzą­cych donio­słych echach wyda­rzeń, które teraz wydają się abso­lut­nie ważne i nie­wąt­pli­wie donio­słe. Tu wska­zane są raczej cier­pli­wość i powścią­gli­wość. Nawet jeśli w takim roku jak obecny tak oczy­wi­ste jest pra­gnie­nie, by i tym razem świa­tło poszło z Gdań­ska. Czy znowu pój­dzie? Jeśli tak, na pewno nam to nie umknie.

Wiel­kie serce uło­żyli ze zni­czy miesz­kańcy Gdań­ska na placu Soli­dar­no­ści, 16 stycz­nia 2019 r.

Kon­dukt żałobny pod pomni­kiem Pole­głych Stocz­niow­ców 1970 w dro­dze do Bazy­liki Mariac­kiej, 18 stycz­nia 2019 r.

Stać po stro­nie wol­no­ści

STAĆ PO STRO­NIE WOL­NO­ŚCI

To, co wyda­rzyło się w Gdań­sku 13 stycz­nia, zamor­do­wa­nie pre­zy­denta, ma – powie­dział­bym – wymiar wręcz meta­fi­zyczny

Roz­mowa z DONAL­DEM TUSKIEM, byłym pre­mie­rem, prze­wod­ni­czą­cym Rady Euro­pej­skiej

Roz­mowa odbyła się 28.02.2019 r

Tomasz Lis: Jak pan się dowie­dział?

Donald Tusk: Byłem w Bruk­seli, kiedy zadzwo­nił mój syn z infor­ma­cją, że doszło do jakie­goś zda­rze­nia i że zadano ciosy Ada­mo­wi­czowi, ale nic poza tym nie wie­dział.

Była dwu­dzie­sta z minu­tami…

– Jak włą­czy­łem TVN24, repor­terka aku­rat infor­mo­wała, że nic nie wia­domo i widać było tylko, jak odjeż­dża karetka, czyli było to już po pró­bie reani­ma­cji. Moja pierw­sza reak­cja: na pewno nic złego się nie stało. Bo takie rze­czy się po pro­stu nie zda­rzają. Ta tra­ge­dia wyda­wała się nie­praw­do­po­dobna. Scena Wiel­kiej Orkie­stry Świą­tecz­nej Pomocy, ten moment, kiedy jest Świa­tełko do Nieba, że jest to Paweł Ada­mo­wicz, za któ­rym może wła­dza nie prze­pa­dała, ale nie budził jakichś nega­tyw­nych emo­cji wśród ludzi. To mi się w żadną całość nie skła­dało. Póź­niej syn jesz­cze raz zadzwo­nił i powie­dział, że sytu­acja jest poważna. A póź­niej mia­łem już bez­po­średni kon­takt z Pio­trem Ada­mo­wiczem. Po jego sło­wach zrozumia­łem, że jest bar­dzo źle. I roz­pła­ka­łem się jak dziecko.

Kiedy pan posta­na­wia lecieć do Gdań­ska?

– Zasną­łem gdzieś o 3 albo 4 nad ranem, bo cały czas cze­ka­łem na infor­ma­cje ze szpi­tala. Rano przy­je­cha­łem do pracy, sie­dzie­li­śmy przez godzinę i coraz bar­dziej docie­rało do nas, że to praw­do­po­dob­nie jest koniec, że go nie ura­tują. Wtedy posta­no­wi­łem, że natych­miast muszę jechać do Gdań­ska. Oczy­wi­ście nie wie­dząc, że jak dolecę, to już będzie wia­domo, że Paweł nie żyje… Dowie­dzia­łem się o tym chyba w dro­dze na lot­ni­sko albo z lot­ni­ska.

Sły­sza­łem, że to pana wie­czorne wystą­pie­nie w dniu śmierci Pawła Ada­mo­wi­cza było kom­plet­nie nie­za­pla­no­wane.

– Dowie­dzia­łem się, że naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy Pawła chcieli, żebym był na tym zgro­ma­dze­niu gdańsz­czan. I było oczy­wi­ste, że nie cho­dzi o żadne wystą­pie­nia. Kiedy zwró­cili się do mnie na sce­nie, żebym jed­nak parę słów powie­dział, nie chcia­łem się zgo­dzić. Ale i Ola Dul­kie­wicz, i Bog­dan Boru­se­wicz, i Lech Wałęsa bar­dzo pro­sili, żeby jed­nak coś powie­dzieć.

Powie­dział pan wtedy: „Zna­li­śmy Cię wszy­scy od Two­ich naj­młod­szych lat”. Pamięta pan, kiedy się pozna­li­ście?

– Dokład­nie nie pamię­tam. Ale pamię­tam, kiedy po raz pierw­szy serio roz­ma­wia­li­śmy. To był strajk na Uni­wer­sy­te­cie Gdań­skim, wspie­ra­jący strajk w Stoczni im. Lenina w maju 1988 roku.

On był sze­fem strajku.

– Tak. Poszli­śmy tam ze Sław­kiem Rybic­kim, z któ­rym pil­no­wa­li­śmy raczej spraw w stoczni, żeby zorien­to­wać się, jak wygląda sytu­acja i na ile ten strajk stu­dencki jest poważny. I wtedy zoba­czy­łem Pawła Ada­mo­wi­cza. Zresztą nie było widać, żeby miał zadatki na poli­tycz­nego lidera. To jest wzru­sza­jące, jaki on był wtedy nie­po­radny. I taki nie­wie­cowy, nie­przy­wód­czy…

Cho­ro­bli­wie nie­śmiały, wszy­scy to mówią.

– Tak, nie­śmiały… oku­lary… nie był wzo­rem bojow­nika, na pewno nie spra­wiał wra­że­nia kogoś, kto może coś osią­gnąć w poli­tyce, która jest prze­cież sztuką walki, odpor­no­ści i odpo­wie­dzial­no­ści. Dość szybko się jed­nak oka­zało, że są to tylko pozory.

On był w jakimś sen­sie dziec­kiem Alek­san­dra Halla, ale szybko się poja­wił w oko­li­cach KLD.

– On zakła­dał nie tylko KLD, ale też sto­wa­rzy­sze­nie, z któ­rego wyro­sło KLD, czyli Kon­gres Libe­ra­łów.

Czyli do tej nie­świę­tej sprawy libe­ra­li­zmu akces zgło­sił nawet wcze­śniej.

– Tak. Wtedy nikt nie okre­śliłby Pawła mia­nem wyra­fi­no­wa­nego inte­lek­tu­ali­sty czy filo­zofa poli­tycz­nego. On był kon­kretny i bar­dzo pro­sto­li­nijny, w naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu.

Ale miał bar­dzo cie­kawą intu­icję i w jakimś sen­sie był mądrzej­szy niż wielu bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych poli­tycz­nych akty­wi­stów. On był w gru­pie, która głę­boko wie­rzyła w sens syn­tezy pol­skiego umiar­ko­wa­nego kon­ser­wa­ty­zmu i poli­tycz­nego kato­li­cy­zmu z libe­ra­li­zmem. Może nie oby­cza­jo­wym, ale na pewno z libe­ra­li­zmem poli­tycz­nym i gospo­dar­czym. To byli ludzie, któ­rzy nie widzieli szcze­gól­nego kon­fliktu mię­dzy gdań­skimi libe­ra­łami a daw­nym Ruchem Mło­dej Pol­ski czy cza­so­pi­smem „Poli­tyka Pol­ska” a libe­ral­nym „Prze­glą­dem Poli­tycz­nym”. Tym bar­dziej że my w Gdań­sku odnaj­dy­wa­li­śmy wspólne pola. Myśmy wszy­scy byli razem naj­pierw w spół­dzielni pracy Świe­tlik, gdzie pra­co­wa­li­śmy na wyso­ko­ściach na linach, a potem w Spół­dzielni Gdańsk, razem gra­li­śmy w piłkę. Aku­rat Paweł Ada­mo­wicz ani na linach nie pra­co­wał, ani nie grał w piłkę, ale był w samym środku tej grupy ludzi pocho­dzą­cych z dwóch śro­do­wisk, któ­rzy sta­no­wili de facto jedną paczkę.

Pamię­tam, jak w pod­zie­miu wyszła książka „Duch demo­kra­tycz­nego kapi­ta­li­zmu” Micha­ela Novaka. I wszy­scy byli zachwy­ceni, bo Novak sta­wiał tezę, że jeśli jesteś chrze­ści­ja­ni­nem, to w poli­tyce musisz być libe­ra­łem. A jak wie­rzysz w Boga, to w gospo­darce musisz chwa­lić wolny rynek i wła­sność pry­watną. Wcale więc nie musi być nie­unik­nio­nego kon­fliktu mię­dzy kon­ser­wa­ty­zmem a libe­ra­li­zmem.

Po śmierci Pawła pomy­śla­łem, że on nie był jakoś skon­cen­tro­wany na ide­owych dys­ku­sjach i deba­tach, ale bar­dzo szybko dorósł do wyzwa­nia, które polega na tym, żeby raczej łączyć i two­rzyć syn­tezy, niż szu­kać kon­flik­tów.

W któ­rym momen­cie stało się oczy­wi­ste, że on nie będzie zorien­to­wany na War­szawę, Sejm czy rząd, ale na Gdańsk wła­śnie?

– Paweł stał się bar­dzo szybko gwiazdą, kiedy został naj­młod­szym w Pol­sce pro­rek­to­rem do spraw stu­denc­kich. To mu nadało sta­tus kogoś w jakimś sen­sie wyjąt­ko­wego.

Wiem, jaką rolę odgry­wały w moim życiu przy­padki i zbiegi oko­licz­no­ści, więc nie potra­fię powie­dzieć, na ile ta samo­rzą­dowa droga Pawła była jego świa­do­mym wybo­rem. Czy może był to efekt tego, że tro­chę cia­sno było w tej ogól­no­pol­skiej poli­tyce, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o gdań­ską repre­zen­ta­cję. Ale jest oczy­wi­ste, że miał bar­dzo silną wraż­li­wość regio­nalną i samo­rzą­dową, która była tak naprawdę jed­nym z fun­da­men­tów myśle­nia śro­do­wi­ska libe­ra­łów. Kiedy myśmy w 1988 roku, zresztą z Pawła udzia­łem, orga­ni­zo­wali pierw­szy Gdań­ski Kon­gres Libe­ra­łów, to była jesz­cze nie­le­galna impreza. Tam poja­wiła się po raz pierw­szy idea pry­wa­ty­za­cji gospo­darki, a także postu­laty zmian kon­sty­tu­cyj­nych, budowy sys­temu par­tyj­nego i wła­dzy samo­rzą­do­wej, czyli decen­tra­li­za­cji kraju. To było coś spe­cy­ficz­nie gdań­skiego, też dla­tego, że ja byłem bar­dzo zaan­ga­żo­wany w Zrze­sze­nie Kaszub­sko-Pomor­skie, więc się upie­ra­łem, by kwe­stia lokal­no­ści i małych ojczyzn była trak­to­wana serio. Ada­mo­wi­czowi to się bar­dzo podo­bało.

Pan mieszka w Sopo­cie, ale w sercu zawsze miał pan Gdańsk. Czy przy­glą­dał się pan uważ­nie, co też tam ten Ada­mo­wicz robi?

– Ja się czuj­nie przy­glą­da­łem, co robi Paweł z „moim Gdań­skiem”, który trak­to­wa­łem nie­mal jak oso­bi­stą wła­sność, bo z całego tego kręgu jestem jedy­nym gdańsz­cza­ni­nem w jakimś sen­sie „przed­wo­jen­nym”. Bo Ada­mo­wicz jest kla­sycz­nym przy­pad­kiem gdańsz­cza­nina ze Wschodu. Chyba więk­szość pana roz­mów­ców ma korze­nie w Wil­nie albo we Lwo­wie. Więc ja z wielką dumą i nutką aro­gan­cji zawsze pod­kre­śla­łem ten „mój Gdańsk”.

A tamci to lud­ność napły­wowa?

– Tak, mówiło się o nich „bose Antki”, miej­scowi byli nie­liczni. Gdań­skich Pola­ków było może 8-10 tysięcy, więc dość eks­klu­zywne grono.

Dla Niem­ców byli Pola­kami, a potem nie­któ­rzy ich uzna­wali za nie­wy­star­cza­jąco pol­skich.

– W więk­szo­ści przy­pad­ków wybór ojczy­zny był wybo­rem indy­wi­du­al­nym. Tych fal wyjaz­do­wych z Gdań­ska do Nie­miec było kilka. Pierw­sza, kiedy nad­cią­gała Armia Czer­wona, a póź­niej – po 1945 roku – jeśli dobrze pamię­tam, miały miej­sce trzy fale zor­ga­ni­zo­wa­nych wyjaz­dów. Ówcze­sne wła­dze ocze­ki­wały, że gdańsz­cza­nie będą wyjeż­dżać, chciały oczy­ścić Gdańsk z etnicz­nych Niem­ców, żeby mia­sto uczy­nić…

Tro­chę dzie­wi­czym.

– Tak, dokład­nie.

Odwiecz­nym, ale dzie­wi­czym.

– Więc ci, któ­rzy zostali, musieli mieć mocne powody. Naj­czę­ściej było to poczu­cie toż­sa­mo­ści pol­skiej i kaszub­skiej. Tak było w przy­padku mojej rodziny. Ale pamię­tam, jak wynaj­mo­wa­łem tuż po ślu­bie z Gosią pokój u Paula Bürgera, który nawet nie zmie­nił imie­nia na Paweł. I był gdańsz­cza­ni­nem, nie ukry­wał, że czuł się nie­miec­kim gdańsz­cza­ni­nem, a nie wyje­chał tylko dla­tego, że w sierp­niu 1939 roku skoń­czył budowę swo­jego wyma­rzo­nego domu jed­no­ro­dzin­nego i za żadną cenę nie chciał go opu­ścić.

Dobry timing miał…

– Tak, ide­alny. I ten dom spo­wo­do­wał, że się nie ruszył. To, co było moją obse­sją, czyli zain­te­re­so­wa­nie prze­szło­ścią Gdań­ska, oka­zało się na szczę­ście zaraź­liwe, poja­wiły się książki Ste­fana Chwina i Pawła Huelle.

Czyli „Weiser Dawi­dek” pod koniec lat 80., a już w 90. „Hane­mann”. Rozu­miem, że z pana upraw­nień wła­ści­ciel­skich wyni­kały…

– … nie­ustanne funk­cje nad­zor­cze. Pró­bo­wa­łem przy­naj­mniej prze­ko­ny­wać, roz­ma­wiać z samo­rzą­dow­cami, któ­rzy mieli decy­do­wać, jak ma Gdańsk wyglą­dać. Bo Gdańsk był odbu­do­wany w obrę­bie Głów­nego Mia­sta, ale wciąż cze­kał na drugą fazę odbu­dowy. Zresztą ta pierw­sza była impo­nu­jąca, co pod­kre­śla­łem nie­jed­no­krot­nie w roz­mo­wach z Paw­łem. Mówi­łem, że w jed­nej spra­wie powin­ni­śmy sza­no­wać decy­zje komu­ni­stów z końca lat 40.: że zde­cy­do­wali się odbu­do­wać Gdańsk. Oczy­wi­ście były po temu prze­słanki ide­olo­giczne, ja zawsze opo­wia­dam aneg­dotę, jak to posta­no­wiono, że Gdańsk będzie odbu­do­wany. Była taka okładka „Prze­kroju”, jeśli dobrze pamię­tam: „Gdańsk, odwieczna twier­dza pru­skiego mili­ta­ry­zmu, nie będzie odbu­do­wany” – taka jest decy­zja Biura Poli­tycz­nego. Póź­niej do Bie­ruta przy­je­chali archi­tekci, któ­rzy znali Gdańsk przed­wo­jenny, opo­wia­dali mu, że to było takie piękne miej­sce, w dodatku z pol­skimi śla­dami i zawsze przy kró­lach pol­skich. Wybła­gali u niego zmianę decy­zji. I kilka tygo­dni póź­niej w „Prze­kroju” jest okładka: „Gdańsk, odwieczne gniazdo Pia­stów, będzie odbu­do­wane”.

Praw­do­po­dob­nie kró­lo­wie prze­ko­nali Bie­ruta.

– (śmiech) Sku­tek w każ­dym razie jest taki, że żadne mia­sto w Euro­pie nie zostało w takiej skali zre­kon­stru­owane jak Gdańsk.

Czy Gdańsk odbu­do­wy­wany w tej dru­giej fazie przez Ada­mo­wi­cza to był taki Gdańsk, jaki pan sobie wyobra­żał, np. two­rząc słynny album „Był sobie Gdańsk” ze zdję­ciami przed­wo­jen­nego mia­sta?

– Dys­ku­sja, jak dalej odbu­do­wy­wać Gdańsk, trwała bar­dzo długo. Z Paw­łem prze­ga­da­li­śmy na ten temat setki godzin, bo aku­rat mie­li­śmy już na to wpływ i od nas zale­żało, jak ten drugi, nowy Gdańsk, będzie wyglą­dał. Ja żar­li­wie wszyst­kich prze­ko­ny­wa­łem, by moż­li­wie wier­nie rekon­stru­ować Gdańsk, bo jestem w nim zako­chany.

Aż tak wier­nie, żeby to było jak na sta­rych zdję­ciach?

– Mia­sto jest mia­stem dla­tego, że zostało pomy­ślane w spo­sób pro­sty i bez­al­ter­na­tywny. Mia­sto to są ulice, które są z obu stron zabu­do­wane i to w taki spo­sób, żeby wszę­dzie było moż­li­wie bli­sko i żeby kamie­nice na pozio­mie ulicy peł­niły funk­cje han­dlowe. Uwa­żam, że mia­sto w ogóle wymy­ślono po to, żeby ludzie mogli się zgro­ma­dzić na moż­li­wie małej prze­strzeni i inten­syw­nie razem dzia­łać. Głów­nie w celach han­dlo­wych, a póź­niej także kul­tu­ro­wych etc. I o tym z Paw­łem długo roz­ma­wia­li­śmy. Na początku był trud­nym part­ne­rem, powie­dział­bym – nawet dość opor­nym, bo wtedy wszy­scy w Pol­sce byli w szale budo­wa­nia głów­nie dróg. Także w środku mia­sta. W Pol­sce jest, nie­stety, to prze­dziwne prze­ko­na­nie, że mia­sta są po to, żeby przez nie szybko prze­je­chać samo­cho­dem. A mia­sta w swej isto­cie nie są po to, żeby przez nie prze­je­chać, tylko wręcz prze­ciw­nie – żeby się zatrzy­mać. To jest esen­cja mia­sta. Dla mnie naj­waż­niej­sze było, żeby Paweł uwie­rzył, że warto poko­ny­wać cza­sami opór miesz­kań­ców lub współ­pra­cow­ni­ków, czyli żeby Gdańsk moż­li­wie szybko prze­stał być typo­wym mia­stem poko­mu­ni­stycz­nym, w któ­rym domi­nują duże place, a z jed­nego sklepu do dru­giego trzeba cza­sami przejść nawet kilo­metr.

Chciał pan szyb­kiej odbu­dowy, żeby nadą­żyć za wspo­mnie­niami przod­ków, za zdję­ciami, które pan oglą­dał?

– Był w tym ele­ment nostal­giczny, ale waż­niej­sze było coś innego – dla­tego mówi­łem Paw­łowi, żeby zasta­no­wił się, dla­czego tak się ludziom podo­bają Paryż, Bar­ce­lona czy Lon­dyn.

I sły­szał odpo­wiedź, że…

– W tam­tych mia­stach przy ulicy są dwie pie­rzeje domów, a na dole są sklepy. Jest jak naj­mniej tuneli, są przej­ścia dla pie­szych, nie chowa się ludzi pod zie­mią, jak się ktoś ma zatrzy­mać, to raczej samo­chód, a nie pie­szy. Prze­strzeń musi być gęsto zabu­do­wana, trzeba odrzu­cić te pomy­sły à la Le Cor­bu­sier, powo­du­jące, że jak wycho­dzisz na zewnątrz, to musisz poko­nać nie­mały dystans, żeby gdzie­kol­wiek dojść.

Miał pan bar­dzo silną świa­do­mość histo­rii mia­sta, choć tego sta­rego mia­sta w Gdań­sku, w któ­rym pan dora­stał, było już nie­wiele.

– Jak mia­łem osiem czy dzie­więć lat, to do szkoły sze­dłem jesz­cze przez ruiny, co trudno może sobie wyobra­zić. Moja droga z domu do szkoły pod­sta­wo­wej prze­bie­gała wzdłuż stoczni i miej­sca, gdzie dziś stoją Trzy Krzyże – to była droga głów­nie przez ruiny. Nie mia­łem wspo­mnień: o jaki piękny był Gdańsk! U nas w domu nie było foto­gra­fii przed­wo­jen­nego Gdań­ska.

Ale może w domu się opo­wia­dało, jak u mnie się mówiło o Wil­nie?

– Nie­wiele. Pamię­tam dosłow­nie jedną rela­cję mojej mamy, która mi powie­działa, że w Gdań­sku były takie domy jak na Mar­szał­kow­skiej w War­sza­wie i że były schody ruchome w domach towa­ro­wych. I to wszystko w tych miej­scach, gdzie po woj­nie nic nie było. Na mnie to zro­biło ogromne wra­że­nie, usi­ło­wa­łem to sobie wyobra­zić. A taką chęć, żeby zasta­no­wić się nad szu­ka­niem ładu prze­strzen­nego, poczu­łem, wła­ści­wie nie wiem dla­czego, gdzieś w 1986-87 roku. Wtedy też poja­wiła się legenda Gdań­ska przed­wo­jen­nego dzięki „Bla­sza­nemu bęben­kowi” Grassa. Szcze­rze mówiąc, świa­do­mość, że ist­nieje coś takiego jak przed­wo­jenny Gdańsk i w dodatku jest to moje miej­sce, poja­wiła się u mnie wła­śnie wtedy, gdy zro­biła się wrzawa wokół „Bla­sza­nego bębenka”.

Co poza tym, że tą ścieżką, tym chod­ni­kiem cho­dzę i te miej­sca znam, kon­sty­tu­uje pana poczu­cie odręb­no­ści, wyjąt­ko­wo­ści Gdań­ska?

– To jest ryzy­kowne pyta­nie, bo mogę o tym godzi­nami opo­wia­dać.

Spró­bujmy.

– Ta przed­wo­jen­ność ma rela­tyw­nie nie­wiel­kie zna­cze­nie. Moja nostal­gia do Gdań­ska sprzed wojny nie była zwią­zana z losami rodzin­nymi, bo na ten temat mia­łem szcząt­kowe infor­ma­cje. Zako­cha­łem się w Gdań­sku przed­wo­jen­nym wła­ści­wie jako doro­sły czło­wiek, odkry­wa­jąc, jak on wyglą­dał. Już na wła­sny rachu­nek. Kiedy wyda­li­śmy nasz album „Był sobie Gdańsk”, zapro­si­li­śmy przy­ja­ciół na spo­tka­nie pro­mo­cyjne w Dwo­rze Artusa. Przy­go­to­wa­li­śmy wielki ekran, przy­wieź­li­śmy z War­szawy wielki rzut­nik i kil­ka­na­ście zdjęć z tego albumu rzu­ca­li­śmy na ekran. Przy­szło z 500 osób i w pew­nym momen­cie wszy­scy zaczęli pła­kać. Dosłow­nie sły­chać było szloch. Paweł Huelle prze­czy­tał frag­ment z Günthera Grassa o tym, jak pło­nie Gdańsk (tam Grass opi­suje, co po kolei pło­nie). W tym momen­cie zadzwo­niły dzwony zega­rowe w Dwo­rze Artusa i poja­wiło się na ekra­nie ostat­nie zdję­cie z albumu, poka­zu­jące znisz­cze­nie Gdań­ska. I wszy­scy po pro­stu zaczęli ryczeć.

Wtedy poczuli, gdzie są.

– Nie jestem pewien, czy wła­śnie Paweł Ada­mo­wicz mi tego nie powie­dział, jak widział kobietę z dru­żyną har­cer­ską z moim albu­mem gdzieś na ulicy w Gdań­sku, która opo­wia­dała: „Tak to wyglą­dało”. Bo to była magia, która wszyst­kich w Gdań­sku zachwy­ciła. Poza samym Głów­nym Mia­stem przed wojną wszystko wyglą­dało kom­plet­nie ina­czej. Mia­łem wra­że­nie, że doro­śli gdańsz­cza­nie, kiedy zaczęli oglą­dać ten album, to poczuli się tro­chę jak dzieci, które wyko­pują coś, co miało być kom­plet­nie zapo­mniane.

Dzi­siaj przed­wo­jen­ność Gdań­ska ma mini­malne zna­cze­nie, waż­niej­szy jest zwią­zek z poli­tyką i z taką otwar­to­ścią, która z kolei jest zwią­zana z morzem.

Z morzem, a nie z Wol­nym Mia­stem?

– Z morzem. Tak myślę. Wydaje mi się, że pra­wie wszy­scy w Pol­sce odczu­wają, iż Gdańsk jest tro­chę inny niż cała reszta Pol­ski, w dobrym tego słowa zna­cze­niu. Ale prze­cież nikt nie mówi o tym dla­tego, że to było kie­dyś Wolne Mia­sto, mia­sto nie­miec­ko­ję­zyczne. Waż­niej­sze dla współ­cze­snych jest to, że to było mia­sto por­towe, a zatem miało wię­cej kon­tak­tów z Zacho­dem. Mary­na­rze, drobni kupcy, a nawet pro­sty­tutki, to wszystko sta­no­wiło bar­dziej zachod­nią tkankę spo­łeczną mia­sta. Dwie wiel­kie fale pro­te­stów, Gru­dzień ’70 i Sier­pień ’80, prze­to­czyły się w najbar­dziej spek­ta­ku­larny spo­sób w Gdań­sku i Szcze­ci­nie, i to na pewno jest z tym zwią­zane. Jest też bar­dzo dużo prac socjo­lo­gicz­nych, które poka­zują, że robot­nik stocz­niowy z racji stop­nia skom­pli­ko­wa­nia pracy musiał być lepiej wykształ­cony.

Pro­dukt był bar­dziej wyra­fi­no­wany?

– Zde­cy­do­wa­nie. I te umie­jęt­no­ści tech­niczne, wykształ­ce­nie nawet na naj­niż­szych sta­no­wi­skach było wyraź­nie wyż­sze niż gdzie indziej. Na pewno inne niż w typo­wym zakła­dzie prze­my­sło­wym w PRL.

Czy z Ada­mo­wi­cza, który wciąż był poli­ty­kiem lokal­nym, poli­tyka w jakimś sen­sie ogól­no­pol­skiego uczy­niło PiS? Także PiS-owska pro­pa­ganda?

– Ta teza poli­tycz­nie brzmi dość atrak­cyj­nie, ale uwa­żam, że nie jest do końca uza­sad­niona. Wąt­pli­wo­ści doty­czące jego oświad­cze­nia mająt­ko­wego poja­wiły się, zanim PiS doszło do wła­dzy. Więc całej tej sprawy nie trak­to­wał­bym jako bru­tal­nej pułapki zasta­wio­nej przez zły PiS, bo to byłoby, deli­kat­nie mówiąc, uprosz­cze­nie. Sprawa została wyja­śniona i umo­rzona, wpi­sano ją – moim zda­niem słusz­nie – raczej do kate­go­rii nie­chluj­stwa czy nie­dba­ło­ści, a nie cze­goś poważ­niej­szego. A PiS usi­ło­wało tej spra­wie nadać poważ­niej­szą rangę. Jed­nak wydaje mi się, że sta­tus ogól­no­pol­ski Paweł zdo­był para­dok­sal­nie nie przez PiS, tylko przez Plat­formę, która go nie chciała wysta­wić jako kan­dy­data w wybo­rach na pre­zy­denta Gdań­ska. Paweł Ada­mo­wicz stał się przy­pad­kiem abso­lut­nie szcze­gól­nym, bo musiał poko­nać jed­no­cze­śnie i PiS, i Plat­formę.

A Plat­forma nie chciała Ada­mo­wi­cza, bo bała się, że wybuch­nie jej w ręce gra­nat, że zatrzy­mają go pod­czas kam­pa­nii albo tuż po wybo­rze? Czy ze stra­chu przed kon­flik­tem z Lechem?

– Trudno mi powie­dzieć, jakie były moty­wa­cje, żeby wysta­wić innego niż Ada­mo­wicz kan­dy­data, ale jestem w sta­nie domy­ślać się tych powo­dów i je rozu­mieć. Odnio­słem wra­że­nie, że zde­cy­do­wano się na wysta­wie­nie Jaro­sława Wałęsy jako kan­dy­data PO z nadzieją, że Ada­mo­wicz nie będzie star­to­wał. Para­doks polega na tym, że Paweł Ada­mo­wicz z Lechem Wałęsą byli bar­dzo bli­sko, więc to doda­wało smaczku całej spra­wie.

A czy kie­dy­kol­wiek ze strony Ada­mo­wi­cza padło pyta­nie: Donald, powi­nie­nem kan­dy­do­wać?

– Nie raz mnie pytał, co robić. Wcze­śniej z oczy­wi­stych wzglę­dów, bo byłem sze­fem Plat­formy, a nie tylko pre­mie­rem. Mia­łem wra­że­nie, że Paweł zasta­na­wia się, czy jesz­cze ma coś cie­ka­wego do zro­bie­nia w Gdań­sku. On sam nie­raz się zasta­na­wiał w cza­sie roz­mowy ze mną, czy to już nie jest czas, żeby zre­zy­gno­wać. Ale jak PiS go zaata­ko­wało tak bez­względ­nie, to – mam wra­że­nie – ode­zwała się w nim spor­towa ambi­cja: a to zoba­czy­cie! On zresztą nie po raz pierw­szy wyka­zał nad­zwy­czajną twar­dość cha­rak­teru, o jaką go nie podej­rze­wa­li­śmy.

A kiedy wcze­śniej?

– Jak się kłó­cił ze mną, co jest sen­sowne dla Gdań­ska.

Bo żeby kłó­cić się z Tuskiem, to trzeba mieć nad­zwy­czaj­nie twardy cha­rak­ter?

– Na pewno, jeśli jest to kłót­nia o Gdańsk. Tak, to na pewno! I jeśli jest się w dodatku Tuska „pod­wład­nym”. Ale myśmy się ni­gdy do końca nie pokłó­cili, bo on miał, w naj­lep­szym tego słowa zna­cze­niu, takie mięk­kie uspo­so­bie­nie. Zawsze słu­chał, tu się uśmie­chał, tu się zgo­dził, jeśli argu­menty uznał, cza­sami zagrał na czas bar­dzo umie­jęt­nie. Ale potra­fił też być po pro­stu twardy. Ola Dul­kie­wicz ostat­nio mi przy­po­mniała, jak rycza­łem na Pawła przy oka­zji przed­ostat­nich wybo­rów. To było zwią­zane z tym, że zablo­ko­wał całe Śród­mie­ście, bo remon­to­wał jakąś ulicę, a ja się mar­twi­łem, że on prze­gra z tego powodu wybory. Ludzie byli wście­kli w całym Gdań­sku, że nie można prze­je­chać przez cen­trum. I on się posta­wił. Powie­dział: „A może ludzie zro­zu­mieją, że to ma sens”. I oka­zało się, że miał rację, bo tak jest w wielu mia­stach w Pol­sce, że ludzie na co dzień klęli na budowę czy remont drogi, ale gdzieś w głębi serca brali to za dowód, że coś się dzieje, że ktoś się trosz­czy o ich mia­sto. I tu Paweł miał dużo lep­szą intu­icję. A posta­wił się wtedy bar­dzo zde­cy­do­wa­nie.

Rozu­miem, że jak przy oka­zji ostat­nich wybo­rów ujaw­nił się jego instynkt spor­towy, to prze­wod­ni­czący Tusk nie mógł tego czyn­nika zlek­ce­wa­żyć.

– Mia­łem bar­dzo poważny dyle­mat oso­bi­sty. Jarka Wałęsę też znam bar­dzo dobrze. W 2011 roku odwie­dza­łem go w szpi­talu, a wcze­śniej sta­ra­łem się pomóc po jego wypadku moto­cy­klo­wym. Pamię­tam, kiedy musia­łem zadzwo­nić do jego rodzi­ców, do Danuty i Lecha, żeby natych­miast jechali do War­szawy, bo praw­do­po­dob­nie… bo mogą nie zdą­żyć. Więc jest pewien typ rela­cji, który mi kom­plet­nie unie­moż­li­wił jakie­kol­wiek emo­cjo­nalne anga­żo­wa­nie się po jed­nej czy po dru­giej stro­nie. Ta część mojej rodziny, syn z synową i z teściami, sio­stra i sio­strze­nica, która gło­so­wała w Gdań­sku, gło­so­wała róż­nie. Podzie­liło się pół na pół.

Czy 13, 14 stycz­nia miał pan poczu­cie, że to jest wyda­rze­nie ogól­no­na­ro­dowe?

– Jestem zbyt doświad­czony, żebym dał się łatwo porwać pato­sowi, nawet jeśli sam jestem wzru­szony. Oczy­wi­ście tuż po śmierci Pawła emo­cje były ogromne, ale nie wycią­ga­łem począt­kowo z tego daleko idą­cych wnio­sków o cha­rak­te­rze spo­łecz­nym czy poli­tycz­nym.

A mam prze­cież swoje przej­mu­jące doświad­cze­nia. Gru­dzień 1970 roku prze­ży­łem w jakimś sen­sie na wła­snej skó­rze, bo byłem już dużym chło­pa­kiem, a także z racji miej­sca zamiesz­ka­nia i szkoły poło­żo­nej nie­da­leko stoczni. Widzia­łem wszystko abso­lut­nie z bli­ska z naj­bar­dziej strasz­li­wymi sce­nami, z pło­ną­cymi mili­cjan­tami i z prze­je­cha­nym przez czołg demon­stran­tem pod dwor­cem, pło­nący budy­nek Komi­tetu Woje­wódz­kiego… Ojciec leżał wtedy ciężko chory w szpi­talu, mama musiała być w Aka­de­mii Medycz­nej, więc byłem wolny. Wia­domo, co kil­ku­na­sto­letni chło­pak może robić w takiej sytu­acji.

Korzy­sta…

– Tak, czyli byłem wszę­dzie. A póź­niej, będąc już doro­sły, uświa­do­mi­łem sobie, jak potężna była skala wyda­rzeń gru­dnio­wych. Cho­dzi nie tylko o zabi­tych. Było bli­sko 3 tysiące ran­nych lub ciężko pobi­tych przez mili­cję. Czyli nie było rodziny, w któ­rej ktoś by nie sły­szał o kimś bli­skim, kuzy­nie albo sąsie­dzie ran­nym albo pobi­tym. Ja póź­niej swoją opo­zy­cyjną dzia­łal­ność zaczą­łem od próby orga­ni­zo­wa­nia z Bog­da­nem Boru­se­wi­czem i z Olkiem Hal­lem nie­le­gal­nych mani­fe­sta­cji, które miały czcić Gru­dzień ’70. Początki były bar­dzo mizerne, więc dla­czego teraz mia­łoby być ina­czej? Prze­cież po śmierci papieża też nie­któ­rym się wyda­wało, że ludzie się prze­mie­nią w anio­łów. Po Sierp­niu ’80 rów­nież mogło się wyda­wać, że wyda­rze­nie tak masowe i piękne musi ludzi zmie­nić na trwałe. Tak się oczy­wi­ście nie dzieje, ale te wszyst­kie zda­rze­nia ludzi jed­nak zmie­niają, bo ja gene­ral­nie uwa­żam, że wszystko, co się w Pol­sce zda­rzyło, a w Gdań­sku w szcze­gól­no­ści, to jest piękna histo­ria. Ale nie mam jakichś nad­mier­nych złu­dzeń co do całej zbio­ro­wo­ści.

Ale 14 stycz­nia wypo­wie­dział pan słowa, które były formą zobo­wią­za­nia, a więc zakła­dały też istot­ność tego wyda­rze­nia. „Obro­nimy Gdańsk, Pol­skę, Europę przed nie­na­wi­ścią”.

– Głę­boko pra­gnę w to wie­rzyć, dla­tego wolę mówić o nadzie­jach. A są takie chwile, kiedy czło­wiek wypo­wiada coś, co wynika bar­dziej z nadziei niż z chłod­nej kal­ku­la­cji. Ale bywają też takie momenty – i myślę, że to wła­śnie była ta chwila – że trzeba zary­so­wać jakiś rodzaj zobo­wią­za­nia wobec ofiary czy boha­tera, któ­rego się w danym momen­cie czci. Ja wie­dzia­łem, jak bar­dzo Paw­łowi zale­żało na tym, żeby wpleść rolę Gdań­ska w ogól­no­pol­ską nar­ra­cję o demo­kra­cji i Soli­dar­no­ści. Z Paw­łem zda­rzyła się rzecz naprawdę piękna i taka, która go bar­dzo wyróż­nia. I mówię to nie dla­tego, że o zmar­łym trzeba za wszelką cenę coś dobrego powie­dzieć. On bez tych zadat­ków na boha­tera, z tą swoją mięk­ko­ścią i cza­sami wyda­wa­łoby się nie­po­rad­no­ścią, wie­dziony intu­icją, bar­dzo doj­rze­wał poli­tycz­nie. Na przy­kład zro­zu­miał, i na kilka tygo­dni przed śmier­cią mi to powie­dział, że naj­waż­niej­sze są pie­nią­dze zain­we­sto­wane w ludzi. Tak rozu­miał sens Euro­pej­skiego Cen­trum Soli­dar­no­ści. Uwa­żał, że to jest naj­lep­sza inwe­sty­cja, która zwróci się stu­krot­nie. Bo jest to miej­sce spo­tkań, miej­sce wyjąt­kowe. A on kładł wielki nacisk na two­rze­nie wspól­noty i wspie­ra­nie słab­szych. I nie mówię tutaj tylko o pra­wach mniej­szo­ści sek­su­al­nych, choć w tej spra­wie zmiana była najbar­dziej spek­ta­ku­larna.

Uwa­żam, że Paweł prze­szedł głę­boką prze­mianę. Gdy­bym miał naj­kró­cej ująć jej istotę, powie­dział­bym, że opo­wie­dział się po stro­nie wol­no­ści, to był taki jego dro­go­wskaz. Stać po stro­nie wol­no­ści – tak odczy­ty­wał tę gdań­ską tra­dy­cję. Stąd też pomysł Gdań­skiej Parady Nie­pod­le­gło­ści 11 listo­pada – to jest zawsze kil­ka­dzie­siąt tysięcy ludzi, a Gdańsk jest mniej­szy od War­szawy. I wszy­scy mają biało-czer­wone flagi.

Bez zie­lo­nych flag?

– Bez. Ba, z udzia­łem kibi­ców Lechii. I ni­gdy nie było żad­nego incy­dentu, to było zawsze takie spek­ta­ku­lar­nie alter­na­tywne wobec War­szawy. W ten spo­sób Paweł sta­rał się udo­wod­nić, że patrio­tyzm może mieć też wer­sję gdań­ską z sierp­nio­wym odde­chem i nie musi prze­mie­niać się w spek­takl nacjo­na­li­styczny i agre­sywny.

Czy nie jest tro­chę tak, że o sen­sie śmierci Ada­mo­wi­cza w jakimś stop­niu to my zde­cy­du­jemy w paź­dzier­niku?

– Nie cho­dzi o to, żeby budo­wać pomniki, bo Paweł nie był pomni­kowy i być może na tym pole­gała jego wyjąt­ko­wość. Ale nowy mit powstał już na naszych oczach. I jest głę­boko auten­tyczny, a przy tym aż gęsty od sym­boli. Wydaje mi się więc waż­niej­szy niż bez­po­śred­nie kon­se­kwen­cje poli­tyczne tego wyda­rze­nia. Minęło już wiele tygo­dni, a ja jestem na­dal tak głę­boko poru­szony… To, co wyda­rzyło się w Gdań­sku 13 stycz­nia, zamor­do­wa­nie pre­zy­denta, ma – powie­dział­bym – wymiar wręcz meta­fi­zyczny. W momen­cie, kiedy cała Pol­ska od lat wła­śnie tego dnia i o tej godzi­nie chce być lep­sza, niż jest na co dzień, wycho­dzi z cie­nia ktoś, kto staje się złem. A Paweł w tym momen­cie repre­zen­to­wał po pro­stu dobro. Gdy mówił, że Gdańsk jest mia­stem szczo­drym, mia­stem miło­ści, soli­dar­no­ści, dokład­nie w tym momen­cie wycho­dzi ktoś, kto go zabija i mówi o swo­jej nie­na­wi­ści. To jest chwila tak przej­mu­jąca, się­ga­jąca samej głębi ludz­kiej egzy­sten­cji, tra­giczna w kla­sycz­nym, a może szek­spi­row­skim sen­sie… Więc zwią­zane z nią zobo­wią­za­nie musi być poważne.

Ktoś mógłby powie­dzieć, że to nie­mal prze­ry­so­wane.

– Ale tak wła­śnie było! To się naprawdę zda­rzyło. Nie jestem jakimś roman­ty­kiem i zawsze jestem bar­dzo ostrożny w kwe­stii sym­bo­liki i mitów, szcze­gól­nie w poli­tyce, ale wiem, że kilka razy w życiu widzia­łem coś, wobec czego nie można przejść obo­jęt­nie i trzeba budo­wać z tego jakieś zobo­wią­za­nie, jak­kol­wiek to jest nie­uchwytne. Tak jak ni­gdy nie zapo­mnę tego momentu z pogrzebu Jana Pawła II, kiedy na placu św. Pio­tra wiatr zamy­kał Księgę poło­żoną na jego trum­nie. W Gdań­sku takich chwil magicz­nych było wię­cej. A ja uwa­żam, że to jest magiczne miej­sce, w każ­dym tego słowa zna­cze­niu. To nie jest banalna sym­bo­lika, bo 13 stycz­nia – w spo­sób rze­czy­wi­ście tra­gicz­nie prze­ry­so­wany – dosta­li­śmy sygnał o tym, co dzi­siaj się dzieje w Pol­sce i na świe­cie. Myślę tu o fun­da­men­tal­nym, coraz wyraź­niej­szym kon­flik­cie war­to­ści. Śmierć Pawła jest nie­zwy­kle czy­tel­nym zna­kiem i jed­no­znacz­nym wska­za­niem, po jakiej stro­nie należy sta­nąć.

Ponie­dzia­łek 14 stycz­nia, wie­czór – pan jest poru­szony, to widać i sły­chać. W sobotę sie­dzi pan z żoną w pierw­szej ławce, obok dwóch pre­zy­den­tów. Im płyną łzy, a pan jest jakby ska­mie­niały. Jest pan w sta­nie odtwo­rzyć swoje uczu­cia i myśli z tych kilku godzin?

– Żal czy roz­pacz to nie jest coś, o czym łatwo mówić. Tak, ska­mie­niały, dobrze pan to ujął, cze­ka­łem na to, co usły­szymy od kilku osób, które miały prze­mó­wić pod­czas pogrzebu. Bar­dzo cze­ka­łem na te słowa.

Cze­kał pan na kogoś w szcze­gól­no­ści?

– Naj­pierw zmar­twi­łem się, słu­cha­jąc arcy­bi­skupa Głó­dzia, oba­wia­łem się, że może zaga­dać tę chwilę…

36 minut.

– A ja wie­dzia­łem, ile tysięcy ludzi na zewnątrz, w zim­nie, czeka na inne słowa. Nie mam żad­nych zastrze­żeń, bo arcy­bi­skup powie­dział naj­le­piej, jak potra­fił, ale ludzie cze­kali na inne słowa. I wyda­wało mi się bar­dzo ważne, by je usły­szeli. Wiem, bo wielu moich bli­skich zna­jo­mych było przed kościo­łem, że w trak­cie wystą­pie­nia arcy­bi­skupa ludzie odcho­dzili falami. Bo nie to chcieli usły­szeć. Chcieli usły­szeć kogoś innego i o czymś innym. I dla­tego, cze­ka­jąc na takie słowa, byłem spięty. Bo wie­dzia­łem, jakie słowa powinny paść.

I padły.

– Padły.

13 stycz­nia 2019 r. Paweł Ada­mo­wicz zbie­rał na uli­cach Gdań­ska pie­nią­dze dla Wiel­kiej Orkie­stry Świą­tecz­nej Pomocy. Tego dnia wie­czo­rem został zaata­ko­wany nożem.

Mag­da­lena Ada­mo­wicz z cór­kami Teresą i Anto­niną przy trum­nie męża, 17 stycz­nia 2019 r.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki