Umierające światy - Michał Gos-Kowalski - ebook + książka

Umierające światy ebook

Michał Gos-Kowalski

2,8

Opis

Co po nas pozostanie?

Co warto ocalić?

Gdy rzeczywistość, jaką dotąd znaliśmy, odchodzi w przeszłość i pozostają po niej jedynie wspomnienia, stajemy przed wyborem, o co będziemy walczyć i za co warto zapłacić najwyższą cenę. Tylko poddani próbie zrozumiemy, co czyni nas ludźmi i czym jest prawdziwe człowieczeństwo.

Pięć opowieści, pięciu bohaterów, pięć światów, których czas dobiega końca. Dziewczynka, która po raz pierwszy patrzy na porzucone przed wieloma laty miasto. Młoda projektantka odkrywająca swoją przeszłość ścigana przez przeznaczenie. Mężczyzna szukający swojej ukochanej w pogrążonej w chaosie metropolii. Para zakochanych, których rozdziela wojna o jutro. Opiekun ludzkości, idący samotnie opustoszałą ulicą w kierunku plaży. W tym miejscu wszystko się zaczęło i tu wszystko dobiegnie końca. Dołącz do mnie. Pozwól, że opowiem Ci o Umierających Światach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
0
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wycieczka

– Jak to możliwe, że umiesz mówić, Tork? – spytała, głaszcząc go po grzywie. Lubił jej dotyk. Miała delikatne palce i regularnie obcinała paznokcie, żeby go nie podrapać. – Inne konie z naszej stajni nie mówią.

– To długa historia, Evelyn. Trochę zbyt poważna dla małej dziewczynki.

– Jestem już duża – zaprotestowała.

Tork zarżał, co w jego przypadku oznaczało śmiech. Był potężnym koniem o czarnobrązowej, błyszczącej sierści, a gdy się poruszał, pod skórą prężyły mu się silne mięśnie.

– Dziesięć lat to rzeczywiście strasznie dużo – stwierdził niezwykle poważnym tonem.

– Żartuj sobie dalej, a cię nie wyprzęgnę – zagroziła.

– Podziwiam twoją znajomość trudnych słów. Wyprzęgnę… brzmi wyjątkowo soczyście i apetycznie. – Zamlaskał, jakby w pysku rzeczywiście czuł smak tego wyrazu.

Szedł wolnym krokiem, ciągnąc za sobą ciężki pług. Pracowali tak od samego rana, a już zbliżało się południe i oboje byli trochę zmęczeni. Coraz częściej ich myśli krążyły wokół obiadu i chwili przerwy.

– A tak właściwie, to spokojnie, sam to zrobię.

– Nie zrobisz. Nie masz rąk.

– Kiedyś miałem, maleńka, kiedyś miałem… – W głosie konia zabrzmiała dziwna melancholia, której dziesięcioletni umysł nie był w stanie pojąć.

– Jak to?

– Kiedyś ci opowiem – odparł, unikając tematu.

– Chcę wiedzieć teraz! – domagała się.

Od zawsze była uparta i niestrudzenie dążyła do celu. Patrzyła na świat pełnymi ciekawości i dziecinnej fascynacji niebieskimi oczami. Jej główkę pokrywały jasnoblond włoski, a w zielonej sukience z białą koronką na brzegach wyglądała jak laleczka.

Tork lubił ją, nawet jeśli czasami zapominała go wyczesać. Dużo rozmawiali, a do tego zawsze w niedzielę przynosiła mu jabłka i drapała po grzbiecie, kiedy na nim jeździła.

Właściwie podczas pracy nie potrzebował nikogo do pomocy. Wiedział, jak zaorać pole, tylko nie potrafił zaprząc pługu. No i zawsze przyjemniej mijał mu czas, kiedy miał się do kogo odezwać.

– Tork, nie odpowiedziałeś mi – przypomniała dziewczynka po chwili milczenia.

– Myślę, jak to zrobić.

– Po prostu powiedz.

– Eve… to trochę bardziej skomplikowane. Poza tym sądzę, że byłoby lepiej, gdyby mama ci wszystko wyjaśniła.

– A dlaczego ty nie możesz tego zrobić? – spytała zdziwiona. – Przecież wiesz wszystko. Jesteś taki mądry.

– Gdybym był taki mądry, to ja siedziałbym na tobie, a ty ciągnęłabyś ten ciężki pług – odparł z przekąsem.

– Ale ty jesteś większy.

– No i co z tego?

– Masz więcej siły.

– To wcale nie znaczy, że pług nie jest dla mnie ciężki.

Eve chwilę się nad tym zastanowiła.

– Naprawdę jest ci ciężko? – zapytała z troską.

– Straszliwie. Zaraz padnę.

– A jak obiecam, że cię dokładnie wyczeszę i umyję, to dasz radę?

Koń mruknął z zadowolenia.

– Mów dalej… Zaczynasz przemawiać w moim języku.

– Przyniosę jabłko…

– Pług wyraźnie robi się lżejszy…

– Wyczyszczę ci boks i przyniosę świeżej wody…

– Umowa stoi. Ja biorę na siebie oranie, a ty będziesz mnie rozpieszczać przez resztę dnia. To mi się podoba. Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność.

– Ale pod jednym warunkiem! – Eve uniosła paluszek dla podkreślenia wagi swoich słów.

– Ależ oczywiście. Za czysty boks, drapanie i jabłko pójdę na wszelkie ugody.

– Opowiesz mi, jak to się stało, że umiesz mówić.

Tork westchnął ciężko.

– Myślałem, że zmieniliśmy temat – burknął.

– Co najwyżej ty go zmieniłeś.

Koń ponownie zarżał. Może jednak już czas? Dziesięć lat to sporo. Prędzej czy później i tak będzie musiała się dowiedzieć.

– Dobrze, opowiem ci wszystko, ale nie tutaj. Muszę cię zabrać na wycieczkę i coś ci pokazać.

– A co mi pokażesz?

– Zobaczysz jutro. Tylko najpierw spytamy mamę o zgodę.

*

Skończyli pracę około osiemnastej, kiedy słońce powoli zaczęło znikać za lasem. Evelyn leżała na łące i skubała trawkę, patrząc na płynące po niebie obłoki. Tork stał obok i jadł owies z worka przyczepionego do pyska. Nieopodal znajdowało się rozdroże skąd mogli pojechać w trzech kierunkach. Na farmę, na której czekały ciepła kolacja i wygodny boks, do miasteczka albo w stronę drzew, gdzie dziewczynka jeszcze nigdy nie była.

– Zastanawiałeś się kiedyś, co jest za lasem? – spytała.

– Właściwie to nie. – Głos konia brzmiał dziwnie, stłumiony przez worek z jedzeniem.

– Nie jesteś ciekawy?

Tork przeżuwał, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Byłem tam parę razy i nie ma tam już dla mnie nic ciekawego.

– A co tam jest?

– Jeśli mama się zgodzi, to zobaczysz jutro.

– Naprawdę? – W głosie Eve pojawiła się ekscytacja.

– Przecież obiecałem ci wycieczkę.

– Nie myślałam, że pojedziemy do lasu. Mama mówi, żebym tam nie wchodziła, bo mogę spotkać wilki. One są złe, prawda?

Koń jadł w milczeniu.

– Tork? – Dziewczynka przypomniała mu o swoim istnieniu i pytaniu, na które nie otrzymała odpowiedzi.

– Nie powiedziałbym, że wilki są złe. Raczej postępują zgodnie ze swoją naturą. Odczep worek, proszę, już się najadłem.

– To znaczy?

– Każdy z nas jest taki, jakim powinien być – odparł, gdy wyciągnęła mu pysk z worka. – Ja jestem koniem i dlatego ciągnę ciężkie rzeczy, jem owies, chociaż średnio mi smakuje, i muszę prosić cię o pomoc, kiedy mnie swędzi grzbiet.

Podszedł do Eve, wymownie nadstawiając szyję do drapania.

– Ty jesteś małą dziewczynką – podjął – która zawsze ma mnóstwo pytań. Ciekawość leży w twojej naturze. Bez niej byłabyś kimś innym, prawda?

– Chyba tak… – Nie brzmiała na zbyt pewną. – A wilki?

– Wilki mają to do siebie, że są drapieżnikami. Polują na inne zwierzęta i je zjadają, żeby żyć.

– Przez to są złe?

Koń pokręcił łbem.

– Są dokładnie takie, jakie powinny być. Wszystko jest ułożone w taki sposób, żeby świat był w równowadze. Drapieżniki muszą jeść inne zwierzęta, bo jeśli ich zabraknie, to na przykład takie króliki będą się rozmnażać w nieskończoność, aż będzie ich za dużo. Wtedy nie wystarczy im pokarmu i zaczną umierać z głodu albo zjedzą za dużo czegoś, czego potrzebują inne zwierzęta. W ten sposób wilki kontrolują liczbę królików, tym samym pozwalając żyć innym zwierzętom. Rozumiesz?

– Nie bardzo… – odpowiedziała dziewczynka i zmieniła temat. – Wracamy do domu?

– Wskakuj.

Eve chwyciła się grzywy przyjaciela, podciągnęła się i usiadła okrakiem na jego grzbiecie. Była tak mała, że prawie w ogóle nie czuł jej ciężaru.

– A ludzie? Jaka jest ich natura? – spytała, gdy już przejechali kilkaset metrów. Ostatnie promienie słońca dotykały ich skóry, świat zrobił się złoty i piękny. Od strony lasu pachniało świeżością, a powietrze wypełniała przyjemna wilgoć zwiastująca nadejście nocy.

– Ludziom było przeznaczone coś zupełnie innego – odparł Tork po namyśle.

– A co im było przeznaczone?

– Myślę, że tego nie wie nikt.

– To skąd wiesz, że jest to coś innego? – Na twarzy Evelyn pojawiło się niezrozumienie.

– Takie po prostu mam wrażenie – powiedział koń, skręcając w stronę farmy.

*

Dom był niewielką, zbudowaną na wzniesieniu chatką. Obok niego stała studnia z typowym trójkątnym dachem i korbą, którą trzeba było kręcić, żeby wyciągnąć wiaderko. Po drugiej stronie podwórka znajdowały się kurnik, chlewik, silos na ziarno oraz stajnia. Mieszkały w niej trzy konie, w tym Tork.

Nieopodal, na niewielkim wzniesieniu, stały dumnie dwa wielkie wiatraki. Energia, którą wytwarzały, oświetlała w nocy całe gospodarstwo, a zimą, gdy okoliczne pola znikały pod kożuchem śniegu, pomagały ogrzać dom i stajnię.

Farma została wzniesiona zaledwie kilka lat wcześniej, kiedy mama Evelyn się tu sprowadziła. Parę budynków, takich jak stodoła czy obórka, utknęło w fazie planów i czekało na lepsze czasy, kiedy cena drewna nieco spadnie i będzie można je w miarę tanio postawić.

Jeśli nie liczyć zwierząt, mieszkały tu tylko we dwie. Najbliżej znajdował się dom Franka i jego żony, Deril. Jechało się tam konno przez dwie godziny lub szło dwukrotnie dłużej. Ten brak bliskich sąsiadów był niewygodny, bo nie miały do kogo się zwrócić w razie potrzeby.

Jedynie raz w miesiącu udawały się do miasteczka Galloway oddalonego o pół dnia jazdy konnej od farmy. Zaprzęgały wtedy Torka do dorożki i urządzały sobie wycieczkę.

Evelyn lubiła rozmawiać z mamą o świecie. Chłonęła opowieści o zwierzętach, roślinach, dowiadywała się, czym są chmury, dlaczego gwiazdy świecą tylko w nocy albo po co istnieją pieniądze, skoro ludzie mogą wymieniać jedne towary na drugie. Dużo się wtedy uczyła, a mama nigdy nie traciła cierpliwości, nawet jeśli zasypywała ją dziesiątkami pytań.

Życie płynęło im spokojnie i przyjemnie. Wprawdzie na farmie było dużo pracy, ale pomagało im wiele zwierząt i dzięki temu radziły sobie z codziennymi wyzwaniami.

Oprócz Torka mówić umiały tylko pies, Bakser, oraz gruby, leniwy kot, Thef. Chociaż ten ostatni raczej niechętnie się odzywał. Wolał spędzać czas, wylegując się na parapecie i wyglądając przez okno. Dopiero w nocy się ożywiał i wychodził na łowy. Miał umowę z mamą, że dostaje jedzenie tylko wtedy, gdy w okolicy nie będzie żadnych myszy. Początkowo protestował, twierdząc, że został powołany do wyższych celów niż łapanie szarych gryzoni, które przecież nikomu nie szkodzą. Później jednak trzydniowy głód skłonił go do zmiany zdania. Mama podchodziła do tych spraw bardzo stanowczo. Mówiła, że w jej domu to ona ustala zasady, a reszta ma się im podporządkować.

Natomiast Bakser był starym kundlem. Spędzał większość dnia, chodząc za swoją panią, a nocy – śpiąc obok jej łóżka. Dużo rozmawiali, bo pies chętnie dzielił się swoją wiedzą na temat prowadzenia farmy. Bez jego pomocy byłoby jej dużo trudniej.

– Mamo, jestem w domu! – krzyknęła dziewczynka, gdy wraz z Torkiem przejeżdżali przez bramę. Budynki otaczał wysoki, drewniany płot. Wzdłuż niego rosły drzewka, które Evelyn pomagała sadzić. Na razie były maleńkie, najwyższe ledwie sięgały jej do pasa. Z trudem mogła uwierzyć, że zanim będą duże, ona stanie się już dorosłą kobietą. Dwadzieścia lat z perspektywy dziecka brzmiało niczym wieczność.

– Dzień dobry, Eve – zamruczały krzaki głosem Thefa.

– Dzień dobry, kocie – odparła grzecznie. – Co robisz?

– Udaję, że poluję, bo twoja mama ma śmietankę. Czasem nie liczą się efekty, a jedynie czas spędzony na nieudolnym wykonywaniu jakiegoś zadania – dodał filozoficznie.

– Powiem jej, że udajesz.

– Nie powiesz – odparło kocisko z nadmierną pewnością siebie. – Poza tym, prędzej czy później przyniosę do domu tę mysz.

– Złapałeś mysz?

Z krzaków wychynął łepek uzbrojony w wąsiki i trójkątne uszy. Zielone oczy patrzyły na dziewczynkę z umiarkowanym zainteresowaniem.

– Jeszcze nie, ale w końcu jakaś się trafi.

– Czasami jesteś okropny, Thef.

Kot zamruczał i przymknął oczy.

– Taka moja natura – odparł i na powrót schował się w krzakach.

Tork z Eve na grzbiecie energicznie wkroczył na podwórko. Kilka kur umknęło mu z drogi, ale większość z nich po prostu go zignorowała. Usłyszeli szczekanie Baksera dobiegające ze stajni. Wyszła stamtąd mama ubrana w szare spodnie, wysokie skórzane buty i brązowy sweter. Trzymała widły, którymi wymieniała koniom siano.

– Hej, wróciliśmy! – przywitała ją dziewczynka.

– Cześć. Jak tam, udało się wszystko zrobić na polu?

– Tak. Tork bardzo pomógł.

– Dziękuję, Tork.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł. – A tobie jak minął dzień, Grace?

– Dużo pracy, jak zawsze.

– Mamo, jest coś, o co chcę cię spytać… – zaczęła Evelyn, ale kobieta jej przerwała.

– Nie teraz. Najpierw obowiązki. Trzeba zadbać o konie, a jak już tu jesteś, to możesz je wyczesać i wyczyścić. Kolacja będzie za jakąś godzinę. Wyrobisz się?

– Oczywiście – odpowiedziała dziewczynka.

Spędziła najbliższe czterdzieści minut, oporządzając mieszkańców stajni. Najwięcej uwagi, zgodnie z obietnicą, poświęciła Torkowi. Gawędzili sobie dla zabicia czasu. W pewnym momencie zamyślił się nad czymś i przestał odpowiadać. Dziewczynka jednak tego nie zauważyła. Czuła się trochę zmęczona i potrzebowała ciszy.

Po wypełnieniu obowiązków w stajni wróciła do domu i umyła się w letniej wodzie. Słońce zaszło już, a niebo zrobiło się granatowe. Mimo to noc była ciepła i pogodna. Grace włączyła lampy słoneczne, które oświetliły gospodarstwo delikatnym blaskiem. Uruchomiła również stary odtwarzacz, z którego popłynęła muzyka. Następnie usiadła na ławeczce na ganku i nalała sobie kieliszek wina. Piła tylko w dniach, kiedy była zadowolona ze swojej pracy i we własnym odczuciu zasłużyła sobie na chwilę relaksu. Czytała wtedy stare, rozsypujące się książki lub po prostu siedziała w milczeniu, patrząc na niebo.

Evelyn nigdy nie rozumiała, jak można lubić wino. Raz spróbowała kropelkę i aż się skrzywiła. Później Grace wytłumaczyła jej, że dorośli mają takie swoje małe zwyczaje, czasem zupełnie niepojęte dla dzieci, i dziewczynka wszystko zrozumie, kiedy już będzie duża.

Tego wieczoru siedziały na ganku w milczeniu, słuchając wiatru i cykania świerszczy dochodzącego z pobliskiej łąki. Pod stołem rozłożył się Bakser, a Tork przełożył łeb ponad barierką i wyciągał się bliżej, żeby mogły go drapać…

– Mamo, czy mogę cię o coś poprosić? – zapytała Eve.

– Tak?

– Jutro powinniśmy skończyć na polu. Wiem, że jest dużo pracy, ale czy mogłabym jechać z Torkiem na wycieczkę?

– Jaką wycieczkę? – W głosie Grace pojawiło się lekkie zaskoczenie.

– Tork mi nie powiedział.

– Chciałem zabrać ją do miasta – odparł koń.

– Po co chcecie jechać do Galloway? O tej porze roku nic się tam nie dzieje, bo ludzie są zajęci pracą. Tylko stracicie cały dzień.

– Nie chcemy jechać do Galloway – sprostował. – Eve chce wiedzieć, dlaczego niektóre zwierzęta umieją mówić.

– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz zabrać moją dziesięcioletnią córkę do tamtego miasta po drugiej stronie lasu?! – Grace była poirytowana.

– Uważam, że to dobry pomysł – powiedział koń w ogóle niezrażony jej niezadowoleniem.

– Ona jest za młoda na takie rzeczy.

– Jest dostatecznie duża, żeby zrozumieć. A prędzej czy później i tak się dowie – argumentował Tork spokojnie.

– Nie zgadzam się – odparła kategorycznie. – Może za rok, może za dwa, ale nie teraz.

– Mamo… – Dziewczynka miała ochotę się rozpłakać. Tak bardzo cieszyła się na myśl o wycieczce, a teraz plany legły w gruzach.

– Nie – ucięła Grace. – Nie zgadzam się. A teraz idź do siebie.

Evelyn wbiegła do domu, trzaskając drzwiami. Ze środka dochodził jej głośny płacz. Koń przez chwilę milczał, a później rzucił kwaśno:

– Dobra robota.

– Zamknij się! Jesteś tylko szkapą i nie masz prawa mnie pouczać!

– Może i nie mam, ale oboje wiemy, że upierasz się tylko ze względu na swoje wspomnienia. One zaburzają twój osąd – odpowiedział Tork urażony.

– O czym ty mówisz?

– Przecież doskonale wiem, że nie chcesz puścić Evelyn do miasta, bo ono kojarzy ci się z jej ojcem. Z tym, jak go straciłaś.

– Tork… – Bakser odezwał się spod stołu.

– Tak?

– Zamknij się – powiedział pies zaskakująco spokojnym głosem.

Koń spojrzał na Grace, zobaczył łzy w jej oczach i pokręcił łbem. Odwrócił się bez słowa i dopiero gdy zaczął odchodzić, szepnął ciche „przepraszam”.

Kobieta łkała przez chwilę, głaszcząc Baskera. Usiadła na podłodze i wtuliła się w jego sierść.

– Po prostu za nim tęsknię… – szepnęła smutno. – Brakuje mi go.

– Mi też go brakuje. Jednak pewnych rzeczy już nie zmienimy. A Eve ma prawo znać prawdę o swoim ojcu, o tym co się wydarzyło na świecie. Prędzej czy później i tak się dowie.

– Wiem… ale teraz? Czy nie jest za młoda?

Pies wyszczerzył zęby, co przypominało łagodny uśmiech. Jego oczy błyszczały delikatnie miłością i ciepłem.

– Pozwól jej dorastać w takim tempie, w jakim chce. Skoro chce wiedzieć, to znaczy, że nadeszła właściwa chwila.

– Dziękuję, dziadku. Jesteś naprawdę mądrym psem.

– Wiem – odparł, nadstawiając uszy do głaskania.

*

Mama przyszła do córki, gdy Eve leżała na łóżku. Po policzkach spływały jej łzy.

– Mogę?

Dziewczynka nie odpowiedziała. Tylko chlipnęła głośniej.

– Przepraszam cię, córeczko – kobieta zaczęła cicho. – Tork ma rację, że chce ci o wszystkim opowiedzieć. Dla mnie to po prostu… – Pokręciła lekko głową, bo nie mogła znaleźć odpowiednich słów. – Chce ci opowiedzieć o czymś, co kojarzy mi się z bardzo bolesnymi wspomnieniami, dlatego tak ostro zareagowałam. Przepraszam.

Evelyn odwróciła się na łóżku. Miała czerwoną buzię i podkrążone oczy.

– Nic się nie stało, mamusiu – powiedziała, chociaż w jej głosie wciąż słychać było rozczarowanie.

– Jutro pojedziecie do miasta po drugiej stronie lasu. Tork pokaże ci coś bardzo ważnego. To pomoże ci zrozumieć, dlaczego świat wygląda tak, jak wygląda.

– Jutro? – zdziwiła się Eve. – Przecież mamy dużo pracy na polu.

– Praca nie ucieknie. A skoro masz jechać, to jedź teraz.

Na twarzy dziewczynki pojawił się uśmiech. Brakowało w nim kilku zębów, bo mleczaki już wypadły, a stałe nie zdążyły urosnąć. Objęła kobietę swoimi drobnymi rączkami i przytuliła się mocno.

– Dziękuję, mamusiu.

– Nie ma sprawy. A teraz idź spać, jutro czeka cię długi dzień.

*

– Wróćcie przed zmrokiem – przestrzegała ich mama przed wyjazdem. – Nie zatrzymujcie się w lesie. Uważajcie na wilki i…

– Grace, spokojnie. Wiem, co robię – powiedział koń, gdy Evelyn usiadła na jego grzbiecie. W jukach mieli jedzenie na cały dzień, wodę oraz koc, żeby dziewczynka mogła wygodnie gdzieś odpocząć na trawie i zjeść.

– Pokaż jej wszystko, co powinna zobaczyć. Ale nie wchodź na cmentarz. Proszę, jest jeszcze na to za mała.

– Wiem. Poza tym ja też nie chcę tam jechać.

– Jeszcze jedno. – Grace zbliżyła usta do końskiego ucha i szepnęła, żeby córka nie usłyszała: – Nie mów jej o ojcu. Ja jej o tym opowiem, kiedy przyjdzie właściwy moment.

– Dobrze.

– Jedźcie ostrożnie.

Tork ruszył kłusem. Dziewczynka obejrzała się i pomachała mamie na pożegnanie. Uśmiechała się i czuła, jak serce jej mocno bije z ekscytacji. Zobaczy nowe miejsca, dowie się co jest po drugiej stronie lasu. Miała przeczucie, że ten dzień wiele zmieni.

Przy bramie czekał na nich Bakser. Sapał z gorąca, bo słońce zaczynało już przygrzewać mimo wczesnej pory.

– Dzięki za wsparcie – powiedział koń, gdy go mijał.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Poza tym masz rację. Nadszedł czas, żeby poznała prawdę.

*

W lesie pachniało wilgocią i mchem. Słychać było śpiew ptaków, nad głowami szumiały liście. Las sprawiał niezwykłe wrażenie. Jednocześnie wypełniony życiem oraz nieruchomy i niezmienny – jakby wszystko trwało tu niezachwianie od lat.

Ciągnącą się w głąb lasu drogę, którą jechali, powoli zarastały małe kępy trawy, zasypywały niezamiatane przez nikogo drobinki ziemi i piasku. Evelyn zastanawiała się, kto ją stworzył. Nie kojarzyła żadnych narzędzi, które mogły wyprodukować to dziwne szaroczarne tworzywo, z jakiego została zbudowana. Z daleka sprawiała wrażenie gładkiej i jednolitej, ale jeśli się jej przyjrzało, zauważało się drobne nierówności, odpryski po kamyczkach i pęknięcia ciągnące się metrami.

Początkowo Eve siedziała na koniu, ale gdy zdrętwiały jej mięśnie, stwierdziła, że się kawałek przejdzie. Zeskoczyła i stęknęła kilka razy, kiedy krew zaczęła na nowo dopływać jej do nóg. Następnie zrównała się z Torkiem, żeby móc na niego patrzeć.

– Skąd się wzięła ta droga? Nie dochodzi do farmy… – zagadnęła.

– Dawno temu łączyła miejsce, które znasz jako Galloway, z innym miastem. Właśnie tam jedziemy.

– Jak to? To Galloway kiedyś nazywało się inaczej? – zapytała zdziwiona. Zawsze miała wrażenie, że słowa po prostu są i nigdy się nie zmieniają.

– Kiedyś wiele miejsc nosiło inne nazwy – odparł koń enigmatycznie.

– A jak dawno temu to było?

– Zanim się urodziłaś, a tak właściwie to zanim się urodziła twoja mama.

– To ty pamiętasz tamte czasy? – Eve była jeszcze bardziej zaskoczona. Znała Torka od zawsze. Jedne z jej najwcześniejszych wspomnień wiązały się właśnie z nim. Jednak nie miała pojęcia, ile może mieć lat. Czy był starszy od mamy? Jeśli tak, to o ile?

Nie odpowiedział, ale w jego oczach pojawiła się dziwna tęsknota, coś, czego nie potrafiła zrozumieć ani określić. Odniosła wrażenie, że przyjaciel się uśmiecha, ale było w tym również wiele smutku.

– Tork, wszystko dobrze?

– Tak, maleńka. Wszystko dobrze – wyszeptał i zamilkł.

*

Zatrzymali się około dziesiątej, trzy godziny po wyruszeniu. Skręcili na niewielką polankę otoczoną bardzo starym płotem z żerdzi. Większość z nich przegniła i rozpadła się, pozostałe porastał wilgotny mech. Stał tu wrak jakiegoś urządzenia. Dziewczynka widziała coś takiego po raz pierwszy w życiu. Odlane z metalu, prostokątne i wyposażone w czworo drzwi. W środku znajdowały się fotele obite sfatygowanym, pełnym dziur materiałem. Po bokach maszyny były szerokie wycięcia, a w jednym z nich ocalała szyba.

– Co to? – spytała Evelyn.

– To kiedyś służyło do transportu – wyjaśnił Tork.

– Jak?

– Ehhh… – westchnął koń. – Jak to wytłumaczyć małej dziewczynce…

– Nie jestem aż taka mała… – zaprotestowała.

– No dobrze. Wiem. Duża dziewczynka – zgodził się z nią posłusznie. – Tutaj z przodu był silnik… takie mięśnie. Trzeba było im dawać paliwo. Coś jak jedzenie. Jeśli nakarmiłaś silnik, to urządzenie jechało do przodu.

– Samo?

– Dopóki miało paliwo, oczywiście – sprostował Tork. – Tam, gdzie są te dziury, były gumowe koła. Teraz już ich nie ma. No i te koła kręciły się, a pojazd jechał. Rozumiesz?

– Chyba tak… A czemu już się nimi nie jeździ?

– Skończyło się paliwo – odparł koń.

– Nie można zrobić więcej?

– To jeszcze bardziej skomplikowane. Paliwo… powiedzmy, że ono znajduje się głęboko pod ziemią. Jego wydobycie wymagało pracy bardzo wielu ludzi. Teraz… teraz jest nas zwyczajnie za mało, żebyśmy dali radę to zrobić.

– A co się stało?

– Opowiem ci, jak dotrzemy na miejsce. Właśnie po to tam jedziemy.

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

Evelyn zjadła jedną z przygotowanych przez mamę kanapek i położyła się wygodnie na trawie. Patrzyła na niebo w czasie, kiedy Tork pałaszował jabłka, które zrywał prosto z drzewa. Wzdłuż starego płotu rosło kilkanaście jabłoni. Koń wypatrzył kilka większych owoców, ale nie mógł ich dosięgnąć. Dziewczynka pomogła mu, przeskakując przez pękniętą na pół żerdź. Zerwali jeszcze trochę na resztę dnia i ruszyli w dalszą drogę.

Temperatura wzrastała wraz ze zbliżaniem się południa. Na niebie chmury pojawiały się tylko od czasu do czasu i szybko znikały. Na szczęście wiał delikatny wiatr, a bliskość wilgotnego lasu sprawiała, że powietrze było rześkie i przyjemne.

Dziewczynka zaczęła nucić prostą piosenkę, której nauczyła się od mamy, a koń wydawał z siebie dziwne pomruki dla akompaniamentu. Chociaż mówił bez problemu, to śpiewanie nie wychodziło mu zbyt dobrze.

W znakomitych nastrojach pokonali jeszcze kilka kilometrów, minęli kolejne dwie przerdzewiałe maszyny do podróżowania. Jedna stała dokładnie pośrodku drogi, ale miała koła, które z biegiem lat zmieniły się w sflaczałe kawałki gumy ledwie widoczne ponad mchem. Z drugiej pozostała tylko blacha.

– Kiedyś tych pojazdów było dużo? – spytała Evelyn. – Widzieliśmy już trzy.

– Za najlepszych czasów mniej więcej po jednym na dorosłego człowieka.

– Ojej… to bardzo dużo. W Galloway byłoby ich ponad sto! Jak one się wszystkie mieściły na drodze?

– Tego nie wie nikt – zażartował koń, chociaż dziewczynka tego nie dostrzegła.

– A jak się mijały? Woźnice też krzyczeli na siebie jak w miasteczku?

– Wszystko zależało od dnia – odparł, nie wchodząc w szczegóły.

– A daleko jeszcze?

– Około pół godziny i będziemy na miejscu.

*

Najpierw drzewa zaczęły się przerzedzać. Między nimi Evelyn coraz częściej widziała stare budynki. Wiele z nich powoli pochłaniał las. Drewniane dachy zapadały się, konary przebijały się przez sypiące się ściany, a korzenie naruszały fundamenty. Wszelkie ślady dawnej obecności człowieka znikały w morzu zieleni.

Wkrótce samotna droga, którą jechali, rozdzieliła się na kilkanaście mniejszych, tworząc prawdziwą sieć. Evelyn uznała z niemałym podziwem, iż musiało tu mieszkać o wiele więcej osób niż w Galloway. Przez pewien czas liczyła domy, ale zrezygnowała, gdy zgubiła się po pięćdziesięciu.

Napotykali dużo starych pojazdów. Jeden przy drugim ciągnęły się wzdłuż ulicy. Dopiero teraz do dziewczynki docierało znaczenie słów Torka, że kiedyś jeden przypadał na każdego dorosłego człowieka. Nie wiedziała tylko, ilu tych ludzi kiedyś chodziło po świecie.

– To jest to miasto, które chciałeś mi pokazać? – spytała, gdy mijali ruiny dwupiętrowego, obszernego domu z białego drewna. Farba odchodziła z niego w wielu miejscach, a weranda się zawaliła, podobnie jak część dachu, ale wciąż widać było jego dawne piękno.

– To jego początek. Przedmieście – oznajmił Tork. – Dawniej tak nazywaliśmy dzielnice na obrzeżach. Ludzie zazwyczaj pracowali w centrum, a tu żyli na co dzień. Tutaj mieli rodziny i spędzali wolny czas.

– Rozumiem. A co było w centrum? Jakieś pola czy warsztaty tak jak w Galloway?

– Wtedy było o wiele więcej zawodów. Ludzie z miasta bardzo często pracowali w biurach…

– Biurach? – zdziwiła się Evelyn, słysząc nowe słowo.

– To takie miejsce, gdzie było dużo dokumentów. – Koń nie wiedział, jak wyjaśnić dziewczynce tę nazwę.

– I co ludzie robili z tymi dokumentami?

– Różne rzeczy. – Zamyślił się. – Nie wiem, jak ci to najprościej wytłumaczyć. Może zrozumiesz więcej, kiedy będziemy na miejscu.

– A daleko jeszcze?

– Dwa, może trzy kilometry. Tylko kawałek.

*

Po obu stronach drogi rosło mniej drzew, za to stało coraz więcej budynków. W dali coś zabłyszczało w słońcu, jakby lustro wiszące na wysokości kilkunastu metrów. Ulica zrobiła się szersza, tak że dawniej mogły po niej bez trudu jechać obok siebie nawet cztery pojazdy.

Gdy przeszli jeszcze kawałek, dziewczynka ponownie zobaczyła rozbłysk. Światło odbijało się od czegoś, co musiało być większe niż inne domy w okolicy. Obserwowała zjawisko w milczeniu, zastanawiając się nad jego źródłem. Dopiero po chwili zorientowała się, iż patrzy na ścianę gigantycznego budynku. Piął się w górę na wysokość chyba dziesięciu pięter, a wzniesiono go, zdawało się, w całości ze szkła.

– Ojej… – szepnęła Evelyn, nie mogąc opanować zdziwienia. – Nie wiedziałam, że na świecie istnieją takie wielkie domy.

Tork chyba się zaśmiał.

– Są nawet większe. O wiele większe – powiedział. – Te tutaj to dopiero początek. Właśnie opuszczamy przedmieścia i wchodzimy do dzielnicy mieszkalnej.

– A jak się nazywała?

– To już nie ma znaczenia. Nazwa i tak wkrótce przepadnie z ludzkiej pamięci. – Głos konia zrobił się trochę smutniejszy, zabrzmiał melancholijnie.

– W porządku, Tork? – zmartwiła się dziewczynka i pochyliła się lekko, by łatwiej jej było spojrzeć w oczy przyjaciela.

– Tak. Wszystko dobrze – odparł, chociaż ona wcale mu nie uwierzyła.

Przebyli jeszcze około dwustu metrów, minęli ostatnie drzewa i dopiero wtedy Evelyn ujrzała, jak naprawdę wygląda miasto – szeregi wysokich, sięgających ku niebu budynków, dziesiątki starych pojazdów, które stały w równych rzędach, szerokie drogi zmierzające we wszystkich kierunkach. Wydawało się to niemożliwe, ale dalej domy były jeszcze większe. Na końcu ulicy, którą wjechali do miasta, stały takie dwa, lecz nie ulegało wątpliwości, iż jest ich w pobliżu znacznie więcej.

Musiało minąć dużo czasu, odkąd opuszczono to miejsce. Nawierzchnia ulic popękała, a w szczelinach rosły kępki traw. Korzenie drzew przebijały się przez betonowe płyty, tworząc wypukłości na niegdyś równych chodnikach. Ściany domów pokrywały zielone pnącza.

Drogi usłane były odłamkami szyb, które błyszczały w jasnym słońcu. Wiele okien zostało wybitych lub wypadło od nieustannych powiewów wiatru. Nawet teraz słyszeli jego szum nad głowami, sprawiając, iż miasto wydawało się groźne i opuszczone. Dziewczynka mogła sobie tylko wyobrazić, jak wyglądało dawniej, kiedy na każdym piętrze toczyło się życie, a nieskończone szeregi ludzi ciągnęły chodnikami w różnych kierunkach. Zastanawiała się, jak mogli wytrzymać w tym zgiełku. Gdzie znajdowali miejsce, by chwilę posiedzieć i pomyśleć?

– Tork, zrobiłeś się bardzo cichy. Opowiedz mi coś – poprosiła, gdy wjechali między budynki.

– A co dokładnie chcesz wiedzieć?

– Gdzie się podziali ci wszyscy ludzie, którzy tu żyli? Przecież w jednym takim domu zmieściliby się wszyscy mieszkańcy Galloway. Gdzie oni teraz są?

– Odeszli… wielu po prostu… poszło dalej.

– Nie rozumiem…

– Ja też nie do końca wszystko pojmuję. Zwyczajnie… stało się wiele rzeczy, których nigdy nie zrozumiałem. Mogę się tylko domyślać prawdy.

– Opowiedz mi, proszę. Po to mnie tutaj zabrałeś, prawda? – domagała się, widząc, że niezbyt chętnie odpowiada na jej pytania.

Koń skręcił pomiędzy budynki, by mogła je lepiej zobaczyć. Wiele z nich ustawionych było w kwadrat, po jednym domu z każdej strony, a pomiędzy nimi ciągnęły się miejsca dla pojazdów i coś, co Evelyn rozpoznała jako naprawdę duży plac zabaw. Widziała podobny w Galloway, tylko że ten był stary. Drabinki i karuzele rozpadły się z biegiem czasu, inne poprzewracały się i pordzewiały. Jednak kilka wciąż nadawało się do użytku.

– Możemy się tu na chwilę zatrzymać? – spytała.

– Właśnie po to cię tu zabrałem – wyjaśnił Tork z uśmiechem.

– Skąd wiedziałeś, że tu jest plac zabaw?

– Znam to miejsce dość dobrze – odparł.

Dziewczynka zeskoczyła na ziemię i poszła w kierunku huśtawki. Po drodze zobaczyła otoczoną rozpadającymi się deskami piaskownicę. Zbliżyła się do niej, dotknęła złotego, suchego piasku. Uniosła rękę i patrzyła, jak ziarenka spadają miarowo na ziemię, przesypując się między jej palcami. Ogarnął ją dziwny smutek, gdy pomyślała, ile dzieci musiało się tu dawniej bawić.

Zobaczyła coś różowego. Zaciekawiona sięgnęła i wykopała starą, trochę wyblakłą od słońca łopatkę. Patrzyła na nią, czując przeszłość, życie, które tu niegdyś się toczyło. Wreszcie spojrzała na Torka, a on zaczął mówić:

– To zaczęło się jakieś czterdzieści lat temu. Wtedy właśnie opuściliśmy nasze miasta… wtedy zmieniło się wszystko.

*

– Nasz świat był pięknym miejscem. Oczywiście miał swoje wady, jak chyba każda rzecz, ale wypełniało go życie i nadzieja. Ludzi wtedy było o wiele więcej niż teraz. Żyliśmy spokojnie, chodziliśmy do pracy, a raz na rok wyjeżdżaliśmy gdzieś, by zobaczyć inne kraje, poznać nowych ludzi i doświadczyć czegoś niezwykłego. Nie wyglądało to idealnie, ale też nie było nam źle. Przywykliśmy do tłumu, hałasu, codziennych wypraw do sklepu, do nieustannego komunikowania się ze wszystkimi i dzielenia każdym mniej lub bardziej istotnym wydarzeniem. Mieliśmy więcej maszyn, więcej urządzeń, które wykonywały za nas pracę. Świat był zupełnie inny. Ciężko mi jednoznacznie ocenić, czy gorszy, czy lepszy. Po prostu inny.

– Na świecie było wtedy więcej ludzi czy zwierząt? Te wszystkie budynki wydają się takie… nieprzystosowane do innych stworzeń niż ludzie.

– Wtedy w miastach żyło bardzo wiele zwierząt. Głównie psów i kotów, chociaż w podziemiach mieszkały miliony szczurów i innych gryzoni.

– Dużo z nich umiało mówić? – spytała. Nadal bawiła się piaskiem, żłobiła dłonią podłużne rowki, wygładzała je i powtarzała czynność od początku. Znaleziona wcześniej łopatka leżała obok, ale Evelyn czuła, że nie powinna jej używać. Myślała o dziecku, do którego należała. Skoro miasta opuszczono czterdzieści lat temu, teraz miało ono prawie pięćdziesiąt. Ciekawe, czy jeszcze żyło…

– W tamtych czasach tylko ludzie potrafili mówić – odpowiedział Tork.

– Jak to? – zdziwiła się dziewczynka. – Przecież teraz wiele zwierząt umie mówić.

– Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Żeby zrozumieć, musisz wiedzieć, co się stało, kiedy opuściliśmy miasta, a cały świat się zmienił.

– A co się stało?

– Przyszła choroba, której nie umieliśmy wyleczyć – odparł Tork. Uważnie dobierał każde następne słowo. – Nasza medycyna stała na bardzo wysokim poziomie. Mogliśmy pomóc ludziom cierpiącym na różne choroby. Umieliśmy przekładać organy z jednego człowieka do drugiego, leczyć połamane kości i ratować ludzi, którzy w wyniku wypadku stracili ręce czy nogi. Czasem się nie udawało, bo człowiek był zbyt słaby czy stary, to naturalne, ale nie było takiej choroby, której nie bylibyśmy w stanie wyleczyć. Do czasu, gdy nadeszła czerwona gorączka i staliśmy się bezradni.

– Czerwona gorączka? – spytała dziewczynka z zaciekawieniem. Przestała się bawić i usiadła na jednej z desek, które kiedyś służyły za obramowanie piaskownicy.

– Bardzo ciężka choroba. Osoba zarażona cierpiała na częste krwotoki z nosa i uszu. Stąd wzięła się nazwa. Śmierć następowała po… – Koń zawahał się, gdy użył tego określenia, i natychmiast się poprawił. – Ludzie odchodzili po około miesiącu, maksymalnie dwóch od zarażenia.

– Tork, spokojnie. Wiem, co to znaczy, że choroba zabijała – powiedziała Evelyn, bo widziała, jak się trudzi, dobierając słowa. – Jestem już duża.

– Wiem… po prostu… czasami o tym zapominam. Nieważne, przepraszam.

Wstała i pogłaskała przyjaciela po głowie.

– Nic się nie stało. Mów dalej, proszę.

– Chodź, najpierw pojedziemy w inne miejsce.

Wsiadła posłusznie i ruszyli. Kopyta uderzały miarowo o chodnik, a ich dźwięk odbijał się echem od ścian starych budynków. Evelyn patrzyła na tysiące okien, gdzie wciąż wisiały firanki, jakby oczekiwała, iż któraś z nich się lekko poruszy. Wydawało się niemożliwe, żeby tak ogromne miejsce było całkowicie opuszczone.

– Te wielkie domy nazywaliśmy kiedyś blokami – wyjaśnił koń, gdy skręcili na niewielką ścieżkę przecinającą placyk, prawie niewidoczną wśród wysokiej trawy. Jej bieg można było rozpoznać tylko dzięki wystającym czerwonym kamieniom w kształcie trójkąta.

– Wszystkie się tak nazywały?

– Tylko te, gdzie mieszkali ludzie. Na miejsca, w których pracowali, mówiono biurowce. A ogólnie wszystkie wysokie budynki można określać mianem wieżowców.

– Rozumiem. – Eve kiwnęła głową.

Minęli blok i znaleźli się na szerokiej ulicy. Blokowały ją dziesiątki pojazdów. Wyglądało na to, iż nagle się zatrzymały i już nigdy nie ruszyły.

– To są samochody – objaśniał koń, wskazując pyskiem. – Wcześniej zapomniałem ci powiedzieć.

– Dziwna nazwa.

– Trochę. Może wzięła się stąd, że same jeździły. Tak jakby… same chodziły – próbował wytłumaczyć.

– A mówiłeś, że trzeba było w nie wkładać to… no, to coś do karmienia silnika… – Zamyśliła się, szukając odpowiedniego słowa.

– Paliwo? – podpowiedział Tork.

– Właśnie. Przecież skoro musiały mieć paliwo, to same nie jechały, tak?

Koń zarżał.

– Małe dziewczynki i ich postrzeganie świata…

– No co? Chyba mam rację.

– Masz, masz – przyznał. – Ludzie po prostu mieli dziwne pomysły, jeśli chodzi o nazwy.

*

Po kilkuset metrach dotarli do rozległego parku z wciąż działającą fontanną. Była niemal zupełnie pokryta zielonkawą naroślą, ale wyglądała na w pełni sprawną. Strzelała w powietrze pięcioma strumieniami, które spadając rozbijały się z głośnym pluskiem.

Rosły tu zapuszczone krzewy oraz potężne drzewa rzucające szeroki cień. Wzdłuż wysypanych żwirkiem ścieżek ustawiono ławki. Większość z nich już się rozpadła, ale kilka zbudowano z kamienia, dzięki czemu przetrwały próbę czasu.

Tork zatrzymał się przy jednej z nich i ogłosił krótki postój. Wygrzebał z worka jedno jabłko, zaczął je jeść. Dziewczynka wzięła drugie, wytarła rękawem i wgryzła się łakomie w miąższ. Owoc był soczysty i słodki.

Evelyn do tej pory widziała tylko maleńką fontannę na rynku w Galloway, gdzie w upalne dni pluskała się z innymi dziećmi. Ta tutaj była o wiele większa. Mimo starości i porastających ją roślin wciąż wyglądała imponująco. Musiało się tu kiedyś zbierać bardzo dużo ludzi. Przychodzili odpocząć, zrelaksować się i porozmawiać. Eve już rozumiała, co dawni mieszkańcy robili, kiedy potrzebowali chwili spokoju i ciszy.

Nawet jeśli to miejsce znajdowało się pośrodku tłocznego miasta, to drzewa blokowały hałas dobiegający z ulicy, a bliskość wody zapewniała świeże, rześkie powietrze. Nieopodal znajdował się niewielki plac zabaw oraz kamienny, podłużny stół o nieznanym Evelyn przeznaczeniu.

– Imponująca, prawda? – zagadnął Tork wskazując na fontannę.

– Jak to możliwe, że ona wciąż działa? – spytała Eve.

– Jest zasilana energią z paneli słonecznych umieszczonych na szczycie jednego z wieżowców. – Koń zamyślił się, patrząc na dachy budowli. – Niestety, nie pamiętam na którym.

– Co to są panele słoneczne?

– No tak, oczywiście, zapomniałem. Panele to takie urządzenia, które przerabiają światło słoneczne na energię elektryczną. Działają podobnie jak wiatraki na farmie, tylko że one wykorzystują wiatr.

– Tak jak te lampki, których mama używa do oświetlania ogrodu?

– Dokładnie tak.

– Rozumiem – stwierdziła dziewczynka. Patrzyła na fontannę, która właśnie zmieniła swój cykl. Strzelające w górę pojedyncze strumienie utworzyły stopnie, niczym zawieszone w powietrzu schody.

– Woda pochodzi z podziemnego źródła, a wydobywają ją stamtąd specjalne pompy. Dzięki temu, dopóki nie zepsują się panele, ona też będzie działać. Chyba że filtry się zatkają. Chociaż sam nie wiem… nie znam się za bardzo na tym – przyznał wreszcie.

– Nie szkodzi. Opowiedz mi teraz, co się dalej działo z tą chorobą – poprosiła Evelyn.

– Jak już ci powiedziałem, nie znaliśmy na nią lekarstwa. Mimo że bardzo staraliśmy się je odnaleźć, to nasze wysiłki okazały się bezskuteczne. Ludzie umierali najpierw setkami, a później tysiącami.

– Nikt nie zdrowiał?

– Mniej więcej jedna osoba na dwa tysiące nie chorowała w ogóle, bo była odporna genetycznie… od urodzenia – poprawił się, żeby łatwiej jej było zrozumieć. – Myśleliśmy, że w ich ciałach jest klucz do rozwiązania zagadki lekarstwa, ale nie znaleźliśmy go. Ci ludzie nie mieli w sobie niczego wyjątkowego poza tym, że z jakiegoś powodu nie chorowali.

– A co się działo później?

– Gdy okazało się, że nie ma lekarstwa, a śmiertelność jest niemal stuprocentowa… – Evelyn spojrzała na niego pytająco, więc natychmiast dodał: – To znaczy, że każdy prawie chory umierał…

– Wiem, co znaczy „stuprocentowy”, Tork – naburmuszyła się, unosząc dumnie nosek.

Koń zarżał rozbawiony jej miną.

– Ponieważ śmiertelność była niemal stuprocentowa – podjął przerwany wątek – a nikt nie wiedział, jak ta choroba się przenosi, kto mógł, uciekał z miasta na wieś. Zdrowi odjeżdżali jak najdalej od miejsc, gdzie było duże zagęszczenie ludności.

– Wtedy właśnie to miasto zostało opuszczone, tak?

– Nie od razu, ale proces się rozpoczął. Wielu ludzi nie mogło wyjechać. Nie mieli pieniędzy, ktoś w ich rodzinie był chory i nie chcieli go zostawiać, różne mieli powody. Tak czy inaczej, niemal połowa mieszkańców wyjechała z większości miast.

– Udało im się przeżyć?

– Nie wszystkim. Bardzo wielu zabrało chorobę ze sobą. Albo załapali ją przed wyjazdem, tylko o tym nie wiedzieli, albo zaraza była w powietrzu i nie dało się przed nią uciec. Nie wszyscy zachorowali w tym samym czasie. Działało to stopniowo, według nikomu nieznanych kryteriów. Jednego dnia mogłaś się czuć dobrze, a drugiego leżałaś w łóżku z gorączką i krwotokiem z nosa. To były straszne dni, kiedy ludzie zaczęli zwracać się przeciwko sobie. Ponieważ w miastach powoli kończyło się jedzenie, a transporty żywności nie przybywały tak regularnie jak dawniej, pojawił się problem głodu. Gdy ludzie nie mają co jeść, wychodzą z nich najgorsze cechy charakteru. Stają się podli, bezwzględni, okrutni. Mogą zabijać, żeby tylko napełnić żołądek. Tracili nadzieję, kładli się i już nie wstawali. Myśleliśmy, że to koniec. Cywilizacja upadała, a my nie byliśmy w stanie temu zapobiec… – Tork zwiesił łeb. – Wreszcie wojsko przejęło władzę, wprowadziło godzinę policyjną…

– Co to takiego? – Tork spodziewał się tego pytania.

– To prawo, które zabrania ci opuszczania domu po konkretnej godzinie.

– A po co je stosowano?

– Żeby łatwiej było utrzymać porządek. W dzień jest mniejsza obawa, że zostaniesz napadnięta, niż kiedy jest ciemno. Wojsko nie tylko wprowadziło godzinę policyjną, zaczęło również racjonować żywność, tak żeby każdy mógł coś zjeść. Jednak nie mogli nic zrobić z chorobą. Codziennie umierały tysiące. Większość zdrowych, a nawet ci zarażeni, którzy mieli dostatecznie dużo siły, zostali wysłani do kopania gigantycznych grobów. Była to straszliwa praca…

– To bardzo smutna opowieść, Tork – stwierdziła Evelyn.

– Wiem. Smutna i prawdziwa. A musisz ją poznać, żeby lepiej rozumieć świat, w którym żyjesz. Już niedużo zostało.

– Obiecujesz?

– Obiecuję. Chodź, przejdziemy się kawałek – zaproponował. – Opowiem ci resztę za chwilę.

*

Nie odeszli zbyt daleko od fontanny, gdy Evelyn zobaczyła coś, co ją zaciekawiło. Między dwoma biurowcami stojącymi naprzeciwko siebie po dwóch stronach drogi wzniesiono barykady z drutu kolczastego oraz wysoką bramę. Przy obu skrzydłach zasieków znajdowały się złowrogo wyglądające wieżyczki z potężnymi reflektorami do oświetlania ulicy. Obok jednej z nich stał dziwny samochód. Znacznie większy niż pozostałe, jakie widziała do tej pory, miał z przodu długą rurę. Poruszał się nie na gumowych oponach, ale na połączonych ze sobą paskach metalu, po których przesuwały się stalowe koła.

– Co to?

– To jest czołg. Pojazd wojskowy – wytłumaczył Tork. – Wykorzystywano go do walki w razie wojny.

– A co robi tutaj? Przecież w mieście nie było wojny.

– Nie wiem. Chyba służył zastraszeniu. To trochę działa tak, że ludzie widzieli czołgi, dużo broni, żołnierzy i czuli się niepewnie. Łatwiej było na nich wymusić posłuszeństwo. Gdy wojsko przejęło władzę, zajęło środek miasta i założyło centrum dowodzenia. Z tego miejsca żołnierze komunikowali się z innymi miastami, wymieniali informacje, organizowali transporty oraz koordynowali badania nad lekarstwem.

– To na świecie jest więcej takich miast jak to?

– Oczywiście. Całe setki, i to o wiele większych.

– Świat musi być ogromny.

– Jest ogromny. Nawet większy, niż możesz to sobie wyobrazić.

Przeszli przez bramę, otwierając jedno ze skrzydeł. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały tak głośno, aż w uszach zawibrowało, a Evelyn poczuła ten metaliczny dźwięk w zębach. Po drugiej stronie znajdowała się odizolowana strefa miasta. Na ścianach domów nadal wisiały obwieszczenia i plakaty. Większość z nich wyblakła wraz z upływem czasu, ale na pozostałych wciąż dało się zobaczyć stare napisy: „Posłuszeństwo drogą do przetrwania”, „Razem zwalczymy zarazę” czy „Ratunek jest o krok, zachowajcie nadzieję”.

Dotarli do najbliższego skrzyżowania, a następnie skręcili na zachód. Nad ich głowami słońce powoli przetaczało się po niebie. Zbliżała się druga po południu, nadchodziła najgorętsza pora dnia.

– Dotrzemy do jeszcze jednego miejsca, a potem wrócimy, zgoda? – zaproponował Tork.

– Jasne – zgodziła się.

Droga poprowadziła ich w stronę największego wieżowca, jaki Evelyn kiedykolwiek widziała. Stał na końcu ulicy i piął się w górę na wysokość ponad pięćdziesięciu pięter, jeśli nie więcej. Jego potężny front błyszczał w słońcu tysiącem refleksów, sprawiając wrażenie, że jest zrobiony z kryształu.

Evelyn myślała, że wejdą do środka, ale koń skręcił w prawo i zaczął biec kłusem po popękanej ulicy. Znaleźli się w samym centrum miasta, w którym we wszystkich kierunkach ciągnęły się kolejne wieżowce. Wiele z nich wyglądało tak, jakby dopiero co oddano je do użytku, o gładkich ścianach nietkniętych przez rozrastającą się przyrodę. Inne z kolei znacznie gorzej zniosły próbę czasu. Jeden sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał runąć. Parter miał zawalony gruzem, a wybite okna odsłaniały zrujnowaną konstrukcję.

– Co mi tu chciałeś pokazać?

– Tylko te wieżowce, bo chciałem, żebyś na własne oczy zobaczyła, jak kiedyś wyglądały miasta. Chętnie zabrałbym cię do środka któregoś z nich i wszedł na sam szczyt, żebyś z dachu mogła zobaczyć okolicę. Niestety wnętrza nie zostały przystosowane dla koni. Włażenie tam sprawiłoby mi niemało kłopotów. Pewnie mama cię kiedyś zabierze.

– A tam na górze jest bezpiecznie?

– Nie wiem. Skoro do tej pory nic się nie zawaliło, to chyba wytrzyma jeszcze parę lat.

– Bardzo śmieszne, Tork.

– Mówiłem śmiertelnie poważnie – odparł. – A teraz posłuchaj. Czas na ostatnią część mojej opowieści.

*

– Minęło kilka miesięcy od wybuchu zarazy. Ludzkość pogrążyła się w chaosie. Straciliśmy łączność z innymi krajami, nie docierały transporty paliwa, więc samochody już na zawsze przestały jeździć. Panował głód, wszyscy się bali. Niemal nikt już nie wierzył w ocalenie. Armia robiła, co mogła, by zachować porządek i utrzymać pozostałych przy życiu w jedności. Bandyci polujący na zapasy żywności stali się codziennością. Setki ludzi chwyciło za broń, rozpoczęły się walki, napaści, morderstwa. Problemów było zbyt dużo, żeby topniejące każdego dnia siły wojskowe mogły im zaradzić. Byliśmy przekonani, że to koniec, gdy pojawił się pewien człowiek. Nie działo się to w naszym mieście, ale dość niedaleko stąd. Przyszedł i powiedział, że jest w stanie nas uratować. Mało kto mu wierzył, ponieważ po wielomiesięcznym bezowocnym poszukiwaniu lekarstwa ludzie stracili nadzieję. Władze nie miały jednak żadnych pomysłów na zażegnanie kryzysu, więc zgodziły się go wysłuchać. Może o nim słyszałaś. Nazywał się Geran.

– Geran? – zdziwiła się Evelyn. – Przecież raz w roku obchodzimy Dni Gerana. Wtedy w Galloway nikt nie pracuje i wszyscy się bawią przez cały czas.

– To na jego pamiątkę. Podtrzymujemy pamięć o człowieku, który nas ocalił.

– A jak to zrobił?

– Był jakimś szamanem plemiennym czy innym czarownikiem. W dawnym świecie, gdzie rządziły korporacje i wielkie sklepy, nikt go nie szanował. Ale kiedy nadszedł kryzys, ludzie w końcu go wysłuchali. Wymyślił metodę, w którą nikt nie chciał uwierzyć. Zrozum, Evelyn, ludzie od pokoleń wierzyli w potęgę umysłu i wiedzę. Gdy napotkali coś zupełnie nieznanego, ich umysły początkowo odmawiały zaakceptowania tego, co widziały oczy. A był to prawdziwy cud. Człowiek ten potrafił przenieść duszę z jednej istoty do drugiej. Wymieniał je ze sobą tak, jak ty umiesz wymienić książki na półce. – Tork zamilkł. Chciał dać Eve czas na zadanie pytań, ale gdy się nie odzywała, podjął opowieść: – Geran uświadomił nam prawdę. Większość i tak ją znała, ale nie potrafiła zaakceptować z tego czy innego powodu. Powiedział, że czas ludzi dobiega końca. Docieraliśmy do kresu swojej drogi, a jedyną naszą nadzieją stało się przeniesienie dusz chorych do ciał zwierząt, które były odporne na zarazę, jaka dziesiątkowała ludzi. Zgodziliśmy się. Jak moglibyśmy się nie zgodzić? W końcu nie było innego sposobu, a nikt nie chciał umierać bez potrzeby. Geran potrafił wyciągnąć świadomość z chorego i przenieść ją w jakieś zwierzę. Dusza sama odnajdywała odpowiedniego gospodarza. A gdy docierała na miejsce, człowiek budził się w nowym ciele niczym z długiego, spokojnego snu. Wkrótce okazało się, że zwierzęta z ludzką duszą umieją mówić, chociaż nikt nie wiedział dlaczego, bo teoretycznie w ich fizjologii nic się nie zmieniało.

– Fizjo…?

– Budowie ich ciała.

– Tork, to znaczy… – Dziewczynka dopiero teraz zrozumiała. Spojrzała na konia w zupełnie inny sposób niż dotychczas. – Ty byłeś człowiekiem?

Tork kiwnął powoli łbem.

– Ja, Bakser, Thef i każde inne zwierzę, które umie mówić. Wszyscy byliśmy kiedyś ludźmi.

*

Opuszczali miasto dokładnie tą samą trasą, jaką przybyli. Tork przeszedł ponownie obok placu zabaw, na którym Evelyn znalazła plastikową łopatkę. Przystanął i zapatrzył się na jeden z budynków.

– Tutaj kiedyś mieszkałem. Dlatego powiedziałem ci, że znam tę okolicę dość dobrze. Tu się wychowałem i spędziłem całe dzieciństwo. Miałem czternaście lat, kiedy dopadła mnie gorączka.

– Byłeś niewiele starszy ode mnie… – Eve szepnęła zadziwiona.

– Jak na swój wiek i tak wytrzymałem dość długo. Moi rodzice, niemal wszyscy znajomi i koledzy już dawno odeszli. Dla nich jeszcze nie było ratunku. Żeby dostawać jedzenie, dołączyłem do armii. Pracowałem w kuchni. Pewnego dnia niespodziewanie zacząłem krwawić. Nie miałem wcześniej żadnych oznak choroby: bólu głowy, zmęczenia. Nic mi nie dolegało i nagle w ciągu pół godziny… Gorączka bardzo szybko mnie wyniszczyła. Po upływie dwóch tygodni wiedziałem, że umrę. Byłem młody. Chciałem żyć i myślę, że to właśnie wiara w ocalenie mnie uratowała. Pojawił się Geran. Jeździł od miasta do miasta, uczył rytuału przeniesienia duszy, by więcej osób umiało go przeprowadzić. Traciłem przytomność z utraty krwi i bredziłem. To było jak sen, ledwie cokolwiek zapamiętałem. Ktoś mnie pytał, czy jestem gotowy porzucić swoje ludzkie ciało, byle tylko przeżyć. Odpowiedziałem, że nie chcę umierać, bo nie chciałem. Byłem młody, czułem, że wszystko się dla mnie dopiero zaczyna. – Tork spoglądał na okna bloków, jakby szukał w nich wspomnień z dawnych lat, i ciągnął: – Gdy się obudziłem, byłem daleko poza miastem, w ciele konia. Minęło wiele czasu, nim zrozumiałem, jak do tego doszło. Na szczęście umiałem mówić, więc łatwo mi było wrócić… Przejście do nowego ciała działa trochę tak, że zyskujemy część cech zwierzęcia, którym się stajemy. Bakser jest wierny i oddany, Thef trochę wyniosły i zdystansowany… Natomiast ja… cóż… konie potrzebują ludzi. Ja też ich potrzebowałem, dlatego wróciłem między nich. Po wielu latach trafiłem do twojej mamy i oto jestem tutaj. Na szczęście dla wszystkich, których dusze zostały przeniesione, czas ich życia jest o wiele dłuższy niż zwierząt. Na przykład psy żyją maksymalnie dwadzieścia lat i to przy dużym szczęściu. A człowiek przeniesiony w ciało psa może dożyć nawet sześćdziesiątki i wciąż się jakoś trzymać. Spójrz na Baksera. Minęło niemal czterdzieści lat, odkąd stał się psem. Jest już stary i zmęczony, ale jeszcze trochę pociągnie.

– Każdemu udało się tak łatwo przyzwyczaić jak tobie? – spytała Eve.

– Część z nas nie potrafiła zaakceptować tego, kim się staliśmy – odparł Tork. – Niektórzy pragnęli wrócić do swoich dawnych ciał, ale to było niemożliwe. Gdy tylko opuszczała je dusza, umierały. Rytuał działał tylko w jedną stronę. Żeby uratować człowieka, trzeba było poświęcić życie jakiegoś zwierzęcia. Nie było odwrotu. – Westchnął ciężko na myśl o stworzeniu, które dawniej zamieszkiwało jego obecne ciało. – Inni pogodzili się ze zmianami. Czas ludzi się skończył. Pozostała was tylko garstka, a każdego roku gorączka zabiera kolejnych. Pamiętasz, mówiłem ci, że tylko jeden na dwa tysiące jest odporny…

– Myślisz, że jestem jedną z nich? – spytała Evelyn, bojąc się, iż odpowiedź będzie przecząca.

– Na pewno. Twoja mama jest odporna, więc ty również jesteś.

– A mój tata? Nigdy go nie poznałam. Znałeś go?

Koń wyraźnie się strapił.

– O twoim tacie opowie ci mama. Obiecałem jej, że nie poruszę tego tematu.

– Rozumiem. Trudno, nie ma sprawy – odpowiedziała Evelyn, ale była rozczarowana.

Jechali kilka minut w ciszy. Dziewczynka w zamyśleniu obserwowała okna bloków, porzucone samochody. Widziała w nich coś zupełnie innego niż jeszcze kilka godzin wcześniej, gdy wycieczka dopiero się rozpoczynała.

– Dlaczego milczysz, Evelyn? Zazwyczaj zadajesz setki pytań i chcesz wszystko wiedzieć. O co chodzi?

– Po prostu muszę to sobie porządnie przemyśleć. Lepiej zrozumieć świat wokół mnie. Opowiedziałeś mi o wielu rzeczach, o których nie miałam pojęcia.

– Ale nie żałujesz, że ze mną pojechałaś? – upewniał się koń.

– Nie. Cieszę się, że mnie tu zabrałeś i powiedziałeś to wszystko. Po prostu muszę pomyśleć.

Tork szedł dalej w milczeniu. Nie mógł wyjść z podziwu dla zmiany, jaka dokonała się w Evelyn w ciągu kilku ostatnich godzin. Dziewczynka nagle stała się dojrzalsza, nawet zdania układała inaczej. Miał tylko nadzieję, że gdzieś tam w środku jej nie skrzywdził.

*

Minęli przedmieścia, a Evelyn dalej nie mówiła zbyt wiele. Dopiero gdy zostawili za sobą ostatnie domy i wjechali do lasu, poczuła się lepiej. Nadal milczała, zastanawiając się nad dziwnymi ścieżkami, jakimi biegnie życie. Myślała o Thefie, o tym, jakim był człowiekiem, zanim jego dusza została przeniesiona do kociego ciała. Jak się czuł przez pierwsze tygodnie, zanim przywykł do tego, kim się stał. A Bakser? Ile czasu zajęło mu zaakceptowanie tego, że stał się psem? Jak poznał mamę i ile czasu jeszcze z nimi będzie?

Dziewczynka przypominała sobie wszystkie mówiące zwierzęta, jakie spotkała na swojej drodze. Wśród nich znajdował się nawet jeden szczur, Robil. Jej pierwszą reakcją było współczucie. To okropne stracić swoje człowieczeństwo i zostać gryzoniem. Z drugiej strony radził sobie nawet nieźle, pracując jako sprzedawca w sklepie mięsnym. Musiał tylko uważać na koty, ale był dostatecznie sprytny, żeby przed nimi na czas umknąć. Poza tym normalne zwierzęta otaczały przemienionych ludzi wyjątkowym szacunkiem. Tork od początku przewodził innymi końmi w stajni. Słuchały jego poleceń niezależnie od tego, czy je wymawiał, czy komunikował rżeniem.

– Hej, Evelyn. Jesteś tam jeszcze? – spytał.

– Jestem. Powiedz mi, czy chorzy mogli się też zmienić w rośliny? – zapytała melancholijnie. – Czy to możliwe, że są uwięzieni w tych drzewach? – Eve wsłuchała się w szum lasu, jakby chciała wyłowić z niego zrozumiałe słowa.

– Nie wiem. Wątpię – odparł po chwili namysłu. – Chociaż… nie mieliśmy prawa wyboru. Nawet jeżeli jakaś dusza trafiła do drzewa, to na pewno jest teraz szczęśliwa. Wszyscy jesteśmy szczęśliwi. Ja też. Wolę być koniem niż zginąć.

– Chyba tak…

Zrobili postój w tym samym miejscu, w którym rano Tork jadł jabłka. Evelyn zeskoczyła, podrapała przyjaciela za uchem i poszła w stronę lasu.

– Chcę się kawałek przejść… – stwierdziła, nie odwracając się.

Przyjaciel nie odpowiedział. Patrzył na nią i myślał, jak bardzo się zmieniła w ciągu kilku godzin. Prawda o ludzkości i zwierzętach sprawiła, że zaczęła je inaczej postrzegać. Już nigdy nie spojrzy na niego jak na zwykłego konia. Dowiedziała się, że świat jest o wiele większy, niż się jej początkowo wydawało. Dla małej dziewczynki wychowanej na farmie rzeczywistość była ograniczona do okolicznych pól, lasów, jednego miasteczka. Niełatwo pojąć, że za horyzontem istniało coś więcej.

Teraz Eve potrzebowała tylko trochę czasu, by sobie ułożyć w głowie wszystko, czego się dzisiaj nauczyła. W pewien sposób jej dzieciństwo się zakończyło. Gdy tylko poznajemy smutne prawdy o świecie, część naszej niewinności znika bezpowrotnie.

*

Evelyn szła ścieżką, która wiła się między małymi, dopiero wzrastającymi drzewkami. W cieniu swoich potężnych kuzynów nie dostawały dużo światła, ale mimo to nie poddawały się na swojej drodze ku niebu. Las pachniał cudownie. Był świeży i rześki, a szum liści poruszanych wiatrem uspokajał, sprzyjał rozmyślaniu.

– Dzień dobry, paprotko – powiedziała dziewczynka, kucając przy rozłożystej roślinie. Niedaleko zobaczyła jagody. Zaczęła je zrywać i zjadać po kilka naraz. Nieświadomie nuciła jedną z kołysanek, jakie mama jej śpiewała do snu.

Usłyszała za sobą warczenie.

Odwróciła się powoli, wciąż trzymając w rączce jagody. Poczuła ukłucie strachu w sercu. Wiedziała, że to nie był pies.

Obok drzewa, kilka metrów od niej, stał wilk. Miał srebrną sierść z niewielkimi czarnymi plamkami, podłużny pysk i szereg ostrych zębów, które szczerzył, unosząc wargi. Patrzył na nią nieruchomo, czekając na reakcję dziewczynki.

Eve chciała uciekać, ale nie mogła się poruszyć. Przerażenie odebrało jej wszystkie siły i usztywniło mięśnie. Patrzyła w brązowe oczy dzikiego zwierzęcia, starając się odczytać jego intencje.

– Doo… dobry wilczek… – wyjąkała cichutko, słabo i niewyraźnie.

Zaszczekał agresywnie, ale wciąż się nie poruszył.

Wiedziała, że za chwilę się na nią rzuci, ale jej ciało przestało reagować na polecenia. Serce waliło w piersi dziewczynki tak mocno, iż czuła pulsowanie w skroniach.

Nagle zza krzaków wypadł Tork. Stanął między Evelyn a drapieżnikiem. Wierzgnął kopytami, by go odpędzić. Wilk cofnął się o krok, ale nie uciekł. Patrzył nadal, szczerząc zęby.

– Wsiadaj, szybko! – wrzasnął koń z paniką w głosie. – One zawsze polują stadami!

Nadal nie mogła się poruszyć. Jagody w jej dłoni zmieniły się w zmiażdżoną papkę, bo tak mocno zacisnęła na nich piąstkę.

Drapieżca ostrożnie zrobił krok do przodu, a Tork cofnął się powoli. Jego kopyto znajdowało się tuż obok nogi dziewczynki.

– Rusz się! – krzyknął gniewnie i dopiero wtedy Evelyn zareagowała. Podniosła się na drżących nóżkach, złapała siodło i niezgrabnie wspinała się na grzbiet konia, gdy nastąpił atak.

Tork stanął dęba, by odpędzić wilka, dziewczynką szarpnęło gwałtownie, ale zdołała się utrzymać w siodle. Przytuliła się do końskiej grzywy i zacisnęła na niej pięści. Napastnik odskoczył, by uniknąć uzbrojonych w podkowy kopyt, zaszczekał agresywnie, spomiędzy zębów ciekła mu strużka śliny. Z lasu dobiegło wycie jego braci. Odpowiadali na wezwanie i wyruszyli, by pomóc w polowaniu.

– Trzymaj się ze wszystkich sił! – wrzasnął Tork i popędził przed siebie, niemal tratując stojącego im na drodze wilka. Zdążył on odskoczyć, ale koń i tak zdołał go kopnąć. Rozległo się pełne bólu skomlenie. Evelyn spojrzała za siebie, miała nadzieję, że nie będzie ich gonić, ale już się podnosił i był jeszcze bardziej rozwścieczony.

Przylgnęła do ciała przyjaciela, by uniknąć siekących ją po twarzy gałęzi. Wystraszony koń pędził na przełaj, ryzykując złamanie nogi na wystającym korzeniu, powalonym drzewie czy w zdradzieckim dołku. Wystarczyła chwila nieuwagi, jeden źle postawiony krok. Evelyn z zamkniętymi oczami czekała na szarpnięcie, na gwałtowny upadek i ból.

Kopyta z hukiem uderzyły o twardą nawierzchnię drogi.

– Udało ci się! – Eve krzyknęła radośnie, ale przyjaciel nie podzielał jej entuzjazmu.

– Wciąż nas gonią. Choćby nie wiem co, nie puszczaj!

Pędzili, a z lasu dobiegało ich wycie. Pogoń wciąż się zbliżała. Dziewczynka spojrzała za siebie. Ścigały ich trzy potężne, srebrne wilki, a za nimi, nieco wolniej, podążał czwarty. To był ten, którego kopnął Tork. Szczekały wściekle, odsłaniając kły. Rączki dziecka zdrętwiały od ciągłego zaciskania ich na grzywie. Wiedziała, że szarpiąc za nią, zadaje towarzyszowi ból, ale nie śmiała puścić. Zresztą pędził on jak szalony, zdając się w ogóle tego nie zauważać. Raz po raz któryś z drapieżników doskakiwał i próbował chwycić go zębami za nogę. Do tej pory tylko jednemu udało się wczepić kły w jego udo, ale nie utrzymał się i upadł z piskiem. Tork był mądry, wiedział, jak atakują wilki, więc umiał się bronić. Niestety tracił siły i zwalniał. One tylko na to czekały.

– Uważaj! – wrzasnęła dziewczynka, widząc, jak jeden z napastników szykuje się do skoku.

Koń skręcił gwałtownie w bok, zęby trzasnęły kilka centymetrów od jego skóry. Evelyn poczuła szarpnięcie i zacisnęła mocno nogi, by się utrzymać w siodle. Jeszcze nigdy tak szybko nie jechała, bała się, że spadnie. Widziała, jak pod galopującym przyjacielem przesuwa się ulica. Miała dziwnie wyostrzone zmysły, szczegóły docierały do niej z zadziwiającą dokładnością. Słyszała uderzenia swojego serca, głośne, dudniące, jakby zatkała sobie uszy. Czuła mięśnie konia, które naprężały się pod skórą.

Świat zwolnił, niemal się zatrzymał.

Najbliższy wilk wyskoczył, kłapiąc zębami. Evelyn wiedziała, że Tork nie zdoła mu umknąć. Mogła uczynić tylko jedno. Zmobilizowała swoje dziesięcioletnie ciało do walki. Była gotowa.

Błyskawicznie przechyliła się na bok, by łatwiej sięgnąć celu, i z całych sił kopnęła drapieżnika w rozwarty pysk. Trafiła go prosto we wrażliwy nos, wybiła z rytmu, odepchnęła na tyle daleko, by nie zdołał chwycić uda Torka. Runął ciężko na drogę, przetoczył, boleśnie się obijając. Przez chwilę leżał nieruchomo. Pozostałe drapieżniki wyminęły go, nawet nie zwalniając. Raczej przyspieszyły rozwścieczone faktem, iż ich ofiara się broni. Dystans między nimi malał zastraszająco szybko.

– Tork, są tuż za nami, biegnij! – krzyknęła przerażona Evelyn.

– Przecież biegnę! – odparł, dysząc ciężko.

– Uważaj! Przed nami!

Zobaczyła olbrzymiego wilka o srebrzystej sierści. Stał na szeroko rozstawionych łapach około piętnastu metrów przed nimi. Szczerzył groźnie zęby, patrząc w kierunku nadbiegającego konia.

– Trzymaj się! – zawołał przyjaciel, szykując się do stratowania nowego napastnika. Dziewczynka wiedziała, że może mu się to nie udać. Jeśli popełni choćby jeden błąd, wtedy drapieżnik bez trudu zaatakuje, złapie go zębami za szyję i przewróci. Chciała coś zrobić, by temu zapobiec, ale nie wiedziała co. Mogła tylko bezradnie patrzeć w błękitne oczy wilka i czekać na jego skok.

I wtedy wydarzyło się coś, czego się nie spodziewała. W oczach potężnego zwierzęcia nie zobaczyła żądzy krwi, tylko inteligencję oraz współczucie.

Nagle zerwał się do biegu.

– Twoja lewa! – zawołał do konia, wymijając go z drugiej strony.

Potem dopadł najbliższego ze ścigających ich napastników i powalił. Przygwoździł go do ziemi, unieruchomił. Wystarczyłby jeden ruch, by złamać mu kark. Pozostałe zwierzęta zatrzymały się i obserwowały błękitnookiego z odległości.

– Uciekajcie! Las to nie miejsce dla was! – zawołał srebrny wilk za oddalającymi się Torkiem i Evelyn.

*

Tork ledwie szedł, wykończony ucieczką. Sapał ciężko, odzyskując siły. Evelyn bolał żołądek, ale zdołała opanować drżenie rąk. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bała. Zginęliby, gdyby nie ratunek ze strony owego tajemniczego wilka. Zastanawiała się, czy spytać swojego towarzysza, co o tym myśli, lecz nie do końca miała ochotę rozmawiać. Dzień pełen wrażeń zmęczył ją i teraz potrzebowała przede wszystkim odpoczynku.

– Lepiej nie mówmy o tym mamie – zasugerował koń. – Co ty na to?

– Chyba masz rację – zgodziła się.

– Podobała ci się wycieczka? Mimo niezbyt fajnego zakończenia?

– Było cudownie. Uratowałeś mnie, dziękuję. Jak skopałeś tamtego wilka, myślałam, że padnę.

– Sama też dobrze sobie radziłaś. Przywaliłaś jednemu prosto w nos, aż odleciał.

Dziewczynka zaśmiała się i poklepała towarzysza po boku.

– Było cudownie – powtórzyła.

Niedługo później wyjechali z lasu i znaleźli się na doskonale znanym sobie polu. Widzieli już dom z jego dwoma nieustannie pracującymi wiatrakami. Teraz Evelyn lepiej rozumiała, skąd się wzięły. Pochodziły z tego innego świata za lasem, gdzie wciąż czekały pozostałości po dawnej cywilizacji.

– Tork, powiedziałeś mi, że czas ludzi się skończył – zagadnęła niespodziewanie.

– Co masz na myśli?

– No wiesz… jest nas znacznie mniej niż kiedyś. A z każdym rokiem będzie jeszcze mniej. W Galloway nie ma tylu ludzi, żeby wypełnić nawet jeden z tych…

– Bloków? – podsunął.

– Tak. Więc co z nami teraz będzie?

Koń zapatrzył się na słońce, które powoli chyliło się ku zachodowi, na dom i na Grace czekającą przy bramie z Bakserem u nogi.

– Myślę, że teraz wszystko już będzie dobrze.

– Tak myślisz?

– Jestem tego pewien – odparł ciepło.

*

Srebrny wilk o błękitnych oczach stał w krzakach i patrzył na Evelyn, kiedy dziewczynka zbliżała się do domu.

Przyglądał się również Grace. Nadal tak pięknej jak te wszystkie lata temu, gdy się poznali i pokochali. Było w niej wiele smutku, ale miała też siłę, która pomogła jej przetrwać najtrudniejsze chwile i na nowo zorganizować życie sobie i córce. Minęło dziewięć lat, odkąd po raz ostatni czuł dotyk jej skóry, słyszał głos, całował usta… Gdyby tylko mógł, wróciłby do niej. Jednak stał się wilkiem. Musiał żyć w zgodzie ze swoją naturą. Koń, pies, nawet kot mogły mieszkać razem z człowiekiem. Dało się je udomowić. W przeciwieństwie do nich, on potrzebował wolności i na zawsze pozostanie dziki. Wybrał więc las blisko jej domu, by od czasu do czasu chociaż na chwilę na nią spojrzeć. Nigdy nie wyszedł spomiędzy drzew, ani się nie ujawnił. Pewne rany najlepiej zostawić w spokoju, pozwolić im się zagoić i zabliźnić.

Lecz nie było dnia, kiedy by nie myślał o Grace i nie tęsknił. Pragnął ujrzeć z bliska jej uśmiech, poczuć zapach włosów, porozmawiać z córką i opowiedzieć o wszystkich rzeczach, których nauczył go las. Nie mógł tego zrobić już nigdy.

Ale zawsze będzie pamiętał.

 

14:30, 25 września 2016 r., na plaży, leżąc obok kobiety mojego życia

Nieśmiertelna

Greg

– Czy moim przeznaczeniem jest przestać istnieć?

Odpowiedź była oczywista, a decyzja w żaden sposób nie należała do mojej stwórczyni.