Ulica Włóczęgów - Janusz M. Szlechta - ebook

Ulica Włóczęgów ebook

Janusz M. Szlechta

0,0

Opis

Zbiór reportaży o Polakach żyjących w Stanach Zjednoczonych. O tych którym się powiodło, ale głównie o tych, którzy nie potrafili prześnić amerykańskiego snu. Więcej: o tych, dla których ten sen stał się sennym koszmarem.

Sam autor pisze o sobie tak: "Ja jestem dziennikarzem starej daty, ze szkoły Krzysztofa Kąkolewskiego, co z dumą dzisiaj podkreślam. Wiem i rozumiem, że dziennikarstwo się zmienia, ale nie zmieniają się problemy ludzi, i to że ludziom wciąż trzeba pomagać. Ja nie pisałem swoich reportaży korzystając z internetu, z Facebooka czy Twittera... pisałem wszystkie swoje reportaże uczestnicząc w życiu tych, których opisuję. Szedłem nad rzekę Passaic, zanosiłem tym ludziom ubrania, jedzenie... ba, starałem się tym ludziom pomagać w różny sposób: szukałem dla nich pracy, szukałem dla nich mieszkania... Mógłbym prawie do każdego reportażu dopisać ciąg dalszy. Na przykład dzięki mnie bohaterka reportażu »Sceny miłosne znad rzeki Passaic« odnalazła się. Odnalazła rodzinę. Przeszła operację o odzyskała wzrok. Dzisiaj jest ukochaną mamą i babcią. Gdyby nie ja – skończyłaby w rzece..."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 174

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbiór reportaży o Polakach w USA

Projekt okładki: Justyna U. Wieczorek.

Projekt graficzny i skład komputerowy: Artur Wirkijowski.

Zdjęcia: Janusz M. Szlechta,

Wojtek Maślanka (str. 106), Krzysztof Nyk (str. 102, 104)

Sherry Lawley (str. 47, 49, 53), Irena Krajewska (str. 73).

oraz archiwalne bohaterów reportaży.

Korekta: Andrzej J.R. Wala

Wydanie I

Warszawa/Wallington, NJ 2018

Wydanie elektroniczne 2019

ISBN 978-83-65411-39-6

© Copyright by Fabuła Fraza, Warszawa 2018

All rights reserved, including the right of reproduction

in whole or any part in any form.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być powielana

ani rozpowszechniana za pomocą urządzeń elektronicznych,

mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez pisemnej zgody

posiadacza praw autorskich.

ul. Apartamentowa 6/B3

02-495 Warszawa

e-mail:[email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Serdecznie dziękuję wszystkim osobom i organizacjom,

które przyczyniły się do wydania tej książki.

Są to:

Polish American Sport Association,

Michał Jańczyk,

Jane i Piotr Kumelowski,

Maria i Wiesław Wojtanowscy,

Od autora

Decydując się na emigrację, na życie poza Polską, marzymy o czymś lepszym, piękniejszym. Wszyscy ci, którzy wyjechali kiedyś do USA, zapewne marzyli o tym, że spełni się ich „American dream”. Reportaże w tej książce pokazują, że jednak trudno jest spełnić ten sen, a dla wielu zamienił się on w koszmar.

Życie na emigracji nie jest łatwe – to jest prawda, w którą trudno uwierzyć. Trzeba bowiem walczyć od początku o swoje miejsce na nowej ziemi. Niektórzy osiągają sukces, spełniają się, znajdują swoje miejsce i szczęście. Są jednak tacy, którzy nie potrafią sobie poradzić z przeciwnościami, nie potrafią pokonać różnych barier, chociażby bariery językowej i... poddają się. Kończą potem pod mostem, na ulicy, nad rzeką... Trudno jest im pomóc, bo oni często nie bardzo wiedzą, czego oczekują i nie potrafią tej pomocy wykorzystać. Ich Ameryka jest inna.

Bycie blisko tych ludzi jest wstrząsającą szkołą życia. Ja tę szkołę przeszedłem. Kilkanaście z tych lekcji, które udało mi się utrwalić, zamieszczam w niniejszym zbiorze reportaży.

Janusz M. Szlechta

Kiedy się prześnią amerykańskie sny...

43-letni Kossakowski należy do tej nowej generacji emigrantów, która zamieniła – może niezbyt dostatnie, ale w miarę spokojne – życie w Polsce na marzenia o dobrobycie i życiu w stylu amerykańskim. Dzisiaj w brudnych dżinsach, znoszonych sneakersach, kurtce nieokreślonego koloru i czapce, która była kiedyś czerwona, włóczy się ulicami Botany Village w nadziei, że może coś się zdarzy... Tutaj liczni polscy emigranci, którzy osiągnęli sukces, mają własne agencje podróży, sklepy spożywcze, sklepy z upominkami.

– Ja też miałem marzenia, lecz one zgasły – mówi Kossakowski.

Piętnaście lat temu mieszkał koło Zambrowa. Miał żonę i syna. Żył skromnie, bez większych perspektyw – ale był u siebie i wśród swoich. Co to naprawdę znaczy, zrozumiał dużo później, już w Ameryce. Dzisiaj Mieczysław Kossakowski nie ma nikogo, komu mógłby zaufać, na kim mógłby się oprzeć. Nie posiada też nic, o czym mógłby powiedzieć: „to jest moje”. Po południu nie wie jeszcze, gdzie będzie spał w nocy. Pewnie znowu, jak codziennie od kilku lat, poszuka przyjaznych schodów lub starego samochodu. Podobnie jak inni, nie głaskani przez los Polacy, dryfujący z prądem życia gdzieś pomiędzy Clifton i Passaic w stanie New Jersey. Zaledwie 13 mil na północ jest Manhattan, pępek świata. Ale do Manhattanu jest im stąd tak samo daleko, jak do Polski.

Polscy imigranci, którzy osiedlili się w dolnej części powiatów Bergen i Passaic, ciężko pracowali na swoją pozycję i na to, aby żyć godziwie. Kossakowski i niewielka grupka jemu podobnych rzucają cień na ich reputację. W Clifton, a zwłaszcza w Botany Village, gdzie znakomita większość mieszkańców zalicza się do klasy średniej, bezdomni Polacy przyjmowani są ze zdziwieniem i dezaprobatą. Włóczą się ulicami od Clifton do Passaic, wystają przed polskimi sklepami, aby wyprosić jakąś bułkę czy herbatę, albo przed Eagle Liquors, żeby wyżebrać parę dolarów i kupić najpodlejszą wódkę. A potem idą nad Passaic River, wypijają co mają wypić i w krzakach, zagrzebani w szmaty i gałęzie, przesypiają noc. Ranek jest bolesny, bo wygania ich chłodem ciągnącym od rzeki i przypomina, że znów muszą pracowicie przemierzać ulice obu miast.

Passaic Street w Passaic w stanie New Jersey – ulubiona ulica polskich bezdomnych. (fot. Janusz M. Szlechta)

Ludzie ci zazwyczaj nie mają papierów, przebywają w Stanach nielegalnie, na dodatek nie mówią po angielsku, więc nie są nawet w stanie poszukać profesjonalnej pomocy. Oficjalnie nikt nie wie o ich istnieniu, więc nie figurują na listach lokalnych schronisk czy też agencji niosących pomoc socjalną. Jest wśród nich były student, były właściciel dużej fermy kur; był nauczyciel i ksiądz. Nielicznym udaje się wyrwać, jeśli zdążą. Pozostali kończą tragicznie.

– Widziałem trzech polskich imigrantów, którzy zamarzli z zimna – mówi policjant John Michael, który od lat patroluje Botany Village.

– Na ulicach Clifton pojawili się jakieś 4-5 lat temu. Śpią pod brudnymi kocami i kołdrami nad rzeką Passaic, albo w opuszczonych domach i samochodach – dodaje.

Policjanci w Clifton twierdzą, że bezdomnych Polaków jest sześciu albo siedmiu (są też bezdomni Murzyni i Latynosi, ale to nikogo nie dziwi). Żywią się najczęściej tym, co znajdą na śmietnikach. No i dużo piją. Rzadko są trzeźwi. Na ogół nie są agresywni, ale od czasu do czasu wdają się w awantury; najczęściej biją się między sobą.

– Ich opuchnięte, podrapane i posiniaczone twarze to widok raczej normalny – twierdzi John Michael.

Przedsiębiorczych Polaków, prowadzących z powodzeniem rozmaite interesy w Botany Village, widok podrapanych, brudnych i cuchnących rodaków wprawia w zakłopotanie, jest wręcz bolesny.

– Często ich widzę, lecz doprawdy nie wiem, co można zrobić, aby im pomóc – mówi Maria Boczniewicz. Pani Maria prowadzi wraz z mężem Michałem agencję turystyczną. – W Ameryce musi się pracować, a oni nie chcą pracować. Mówią, że są za słabi do pracy – dodaje z grymasem dezaprobaty.

– W dzielnicy Atenia, w której mieszkam, bumy – bo tak się nazywa potocznie bezdomnych – pojawiają się z rzadka – twierdzi Andrzej Ciecieręga, mieszkający z rodziną w Clifton od 1992 roku. – Wiem, że ‘od zawsze’ kręcili się w Passaic. Kiedyś dwóch bumów przychodziło do mojego sąsiada. Dawał im jeść, pozwalał spać w szopie za domem. Kiedy żona pojechała do Polski, zaczął z nimi pić. Po powrocie żony drzwi dla bezdomnych zostały zatrzaśnięte.

John Chadwick, reporter dziennika „The Record”, usiłował dociec, skąd bierze się w polskiej społeczności imigranckiej niechęć do szukania pomocy oraz z drugiej strony – niechęć do jej udzielania w sposób systematyczny i zorganizowany. Stwierdził, że być może bierze się to stąd, iż każdy z Polaków w Ameryce stara się być samodzielny i samowystarczalny. Na co dzień w polskiej społeczności obowiązuje zasada: „każdy sobie rzepkę skrobie”.

Ciekawe są i inne spostrzeżenie amerykańskiego reportera. Twierdzi on mianowicie, że pomimo iż polscy imigranci nie mają papierów i w każdej chwili grozi im deportacja to przecież – jeśli chcą – znajdują pracę u kontraktorów na budowach. Nie zawsze ta praca jest, niestety, stała i bywa, że nie pozwala związać końca z końcem, mimo że ludzie ci ciężko pracują. Kossakowski opowiada o krzywdach doznanych w pracy. Inni opowiadaj ą, jak kontraktorzy ich oszukiwali; bywało, że zamiast gotówką płacili im... alkoholem. A najtragiczniejsze w tej całej historii jest to, iż ci kontraktorzy to często również Polacy, którzy tak samo zaczynali, jak Kossakowski czy „Gulka”. Oszukiwani i pomiatani nie mają się do kogo zwrócić o pomoc. Mogliby ją znaleźć w instytucjach amerykańskich, lecz na przeszkodzie stoi nieznajomość języka. Natomiast w polskiej społeczności – w odróżnieniu od innych nacji – nie ma zorganizowanej sieci pomocy dla nowych imigrantów. Nawet najbliżsi często w ogóle nie interesują się losem przybyszów.

Mieczysław Kossakowski przed domem Stefci, przy Passaic Street w Passaic, NJ. (fot. Janusz M. Szlechta)

– W Stanach Zjednoczonych stało się już obowiązujące przeświadczenie, że jeśli nie potrafisz odnieść sukcesu, to sprawiasz zawód sobie i najbliższym – twierdzi Henry Walentowicz, prawnik z Clifton, który jest widoczny dzięki swojej aktywności w polsko-amerykańskiej społeczności.

John Podgórny, proboszcz parafii Holy Rosary R.C. Church (Matki Boskiej Różańcowej) w Passaic, opowiadał: – Dużo bezdomnych w naszym mieście było w latach 80. Upodobali sobie Passaic Street. Byli to ludzie, którzy albo nie chcieli wracać do Polski, bo zagubili się tutaj, nie mogli stanąć na wysokości wymogów życia i często poddawali się alkoholowi, albo mieli problemy rodzinne – ze względu na to, że długo przebywali tutaj, z dala od domu, potracili rodziny w Polsce. Organizowaliśmy dla nich pomoc, zwłaszcza zimą: zbieraliśmy odzież, żywność, a kiedy noce były szczególnie zimne, mogli spać w naszym parafialnym Youth Center (centrum młodzieżowym). Kilku osobom, które jeszcze mogły i chciały, pomogliśmy wrócić do Polski. Kupiliśmy im bilety i coś do walizki, żeby nie wracały z pustymi rękoma.

John Podgórny, proboszcz parafii Holy Rosary R.C. Church (Matki Boskiej Różańcowej) w Passaic, starał się pomagać bezdomnym i wspierał ich duchowo. (fot. Janusz M. Szlechta)

W tej chwili zostało tylko kilku bezdomnych. Kiedy są głodni albo coś bardzo potrzebują – to przychodzą i zawsze jakąś pomoc dostaną. Wciąż urzędują na Passaic Street. Z tego co wiem, to mają mocny instynkt życia i nie najgorzej sobie radzą. Czasami przychodzą do kościoła – jak twierdzą – żeby się pomodlić albo wyspowiadać. Ale co to za modlitwa, co za spowiedź kiedy zakłócają spokój, wykrzykują podczas mszy, bo są pijani... Wtedy ich delikatnie wypraszam i mówię, żeby wrócili trzeźwi, a pomoc duchową uzyskają. Ale kiedy wytrzeźwiej ą, to już nie wracają.

Wiem, że ci ludzie znaleźli się w takiej sytuacji nie dlatego, że są źli, lecz dlatego, że albo są chorzy na alkohol, albo nie chcą pracować nad sobą.

Każdy musi coś z siebie dać, by cokolwiek w swym życiu zmienić. A jeśli ktoś uważa, że dobrze jest tak, jak jest, to trudno mu pomóc – stwierdził ksiądz proboszcz.

Kossakowski, „Długopis”, Karol, „Rudy” czy „Gulka” przyjechali do Stanów sami, jako turyści. Miało być tak: popracują trochę u kontraktorów na budowach, będą posyłać dolary rodzinom, a jak się już dorobią – to wrócą. Rozłąka miała trwać trzy, góra pięć lat. „Długopis” jest tu już ponad 15 lat. Wracać nie ma do kogo i do czego. Żyć też specjalnie dla kogo nie ma. Od pięciu lat jest bezdomny. „Gulka” jeszcze cztery lata temu miał niezłą robotę, wygodne mieszkanie. Chce do Polski, do żony, ale jak się dorobi, no bo jak tak wracać, bez niczego... „Rudy” znalazł się na ulicy jakieś trzy lata temu. Przez wódkę.

– Oni wstydzą się wracać z pustymi rękami – mówi Adam Wilk, który kilkanaście lat temu zaczynał od zera, a teraz jest właścicielem sklepu monopolowego przy Lexington Avenue w Clifton.

48-letni „Gulka”, czyli Kazimierz Serafin, w latach 80. był właścicielem dużej fermy kur w Kaczakach koło Nowej Dęby. Powodziło mu się świetnie. Kiedy interes zaczął iść trochę gorzej, szwagier obiecał ściągnąć go do Ameryki, żeby się odkuł. Po kilku latach harówy w tej Ameryce coś w nim pękło. Zaczął pić. Stracił pracę, a potem mieszkanie. Teraz śpi, gdzie popadnie. Niedawno znalazł sobie wygodne krzesło na jednym z podwórek przy Passaic Street. Śpi w nim w nocy, zasypia w ciągu dnia, otoczony wianuszkiem pustych butelek po wódce.

– Mój największy problem to wódka – powiedział, kiedy się obudził.

Dwa lata temu władze miasta Clifton usunęły obozowisko w pobliżu Passaic River i przydzieliły bezdomnym miejsca w schronisku. Lecz potem kontakt urzędu z tymi ludźmi się urwał.

– Chcieliśmy udzielić im takiej pomocy, jakiej potrzebują – mówi burmistrz miasta James Anzaldi. – Jednakże niczego nie można zrobić dla dorosłych ludzi na siłę, jeśli tej pomocy po prostu nie chcą – podkreśla.

Kierownicy trzech zamkniętych schronisk dla bezdomnych w Paterson oraz schroniska Salvation Army (Armii Zbawienia) w Passaic twierdzą, że nie mają żadnego kontaktu z polskimi bezdomnymi. Wydział Pomocy Społecznej Urzędu Powiatowego w Passaic (The Passaic Country Board of Social Services) twierdzi z kolei, że cudzoziemcy przebywający w Stanach Zjednoczonych nielegalnie nie mogą otrzymać żadnych świadczeń. I koło się zamyka.

Częsta zmiana pracy, długa bezczynność pomiędzy jedną a drugą robotą na budowie, brak rodziny, poczucie zagubienia i niemożność zapuszczenia tutaj korzeni prowadzą do nieuniknionego: alkoholu! Alkohol w USA jest zdecydowanie tańszy aniżeli w Polsce.

– Ja wypijam do pół litra wódki i pół litra wina codziennie – mówi Kossakowski.

O jedzeniu nie wspomina. Jedno jest pewne – jada rzadko i byle co. Policjant Warren Lee na co dzień nie ma do czynienia z bezdomnymi, ale spotkania z nimi są nieuniknione.

– Jeśli chcemy ich znaleźć, to idziemy szlakiem wytyczonym przez butelki po piwie i wódce – mówi.

Kilka dni temu zobaczył na Paulison Avenue w Clifton mężczyznę, który nie był w stanie oderwać się od drzewa. Był tak pijany, że nie sposób się było z nim dogadać. Kiedy rzucił parę soczystych przekleństw Lee zorientował się, że ma do czynienia z Polakiem. Udało mu się znaleźć w jego kieszeni dokument z adresem. Zawiózł go więc do domu. Ale nie każdy, kto tak pije, ma stały adres i nie każdy policjant ma ochotę bawić się w taksówkarza.

Czasami poddają się leczeniu, zwłaszcza zimą. Idą do Passaic Beth Israel Hospital, gdzie jest pielęgniarka mówiąca po polsku. Zostają na pięć dni – pięć dobrych dni z jedzeniem i wygodnym spaniem w cieple – a potem odchodzą.

– Proponujemy im inne miejsca, gdzie mogą przebywać i leczyć się – mówi Kim Titmas, menadżer pielęgniarek, odpowiedzialna za realizację programu leczenia narkomanii w północnym New Jersey. – Niewiele jest miejsc, gdzie ci, co leczą alkoholików, mówią po polsku, więc oni po prostu wolą nigdzie nie iść. Bo to są wolne ptaki. Źle się czują w schroniskach i wszędzie tam, gdzie mają ograniczoną wolność.

– Znam kilka takich przypadków – opowiada proboszcz Podgórny – kiedy rodziny były gotowe zrobić wszystko, aby przywrócić zagubionych bliskich do normalnego życia. Wysłały ich na odwykówkę, przygarnęły do domu – ale niestety, oni w domu już czuli się źle. Wrócili więc na ulicę. Po pewnym czasie stracili życie.

Polski emigrant, 34-letni Paweł Mucha, został znaleziony martwy nad Dundee Canal, niedaleko rzeki Passaic. Wcześniej był lubianym, sympatycznym mężczyzną. Wynajmował apartament w Center Street w Clifton.

– Zaczął się staczać zaraz po tym, jak jego matka wróciła do Polski – twierdzą przyjaciele.

– W ciągu dwóch tygodni spadł ze szczytu na samo dno – mówi Adam Wilk, który kiedyś dzielił z Muchą mieszkanie.

Któregoś dnia Muchę opuściła przyjaciółka. Kiedyś kochała go, bo był pogodnym, interesującym mężczyzną. Ale w pewnym momencie jego problemem stał się alkohol. Alkohol był ważniejszy niż kochająca kobieta, praca, mieszkanie. Więc stracił pracę, potem mieszkanie, a kobieta odeszła. Mucha spał w szałasie na Dundee Island, w pobliżu rzeki. Policjanci twierdzą, że kiedy go znaleźli, twarz miał zanurzoną w płytkiej wodzie. Uważają, że sam skończył ze sobą w ten sposób.

W tym lesie, w pobliżu rzeki Passaic, został znaleziony Paweł Mucha... (fot. Janusz M. Szlechta)

– Polacy przyjeżdżający do Ameryki, nawet jeśli nie mają problemów z pracą i alkoholem, zderzają się z innym światem, z innym modelem życia i doznają szoku – twierdzi Andrzej Ciecieręga, który był kiedyś kierownikiem dużego wydziału w Hucie Stalowa Wola. – W Polsce ludzie żyją rodzinnie, blisko siebie i ze sobą, a w Ameryce każdy żyje dla siebie. Masz sąsiada, z którym przez lata mówisz sobie co najwyżej good mornig. Nieznajomość języka, brak poczucia przynależności do jakiejś grupy społecznej, brak korzeni, tęsknota za ojczyzną – ale rozumianą w duchu mickiewiczowskim, jako coś swojego, mały kawałek ziemi, gdzie coś się przeżyło, a czego tutaj nigdy nie uda się powtórzyć – to wszystko sprawia, że niektórzy nie potrafią się tutaj odnaleźć. Więc wracają, albo stają się bumami.

Na Greenpoincie, ulubionej przez Polaków dzielnicy Nowego Jorku, też często spotyka się bezdomnych. (fot. Janusz M. Szlechta)

Tomasz Deptuła, sekretarz odpowiedzialny redakcji „Nowego Dziennika”, największej na wschodnim wybrzeżu USA polskojęzycznej gazety wydawanej na Manhattanie, twierdzi, że przepaść kulturalna i mentalna między generacjami polskich imigrantów jest podstawową przeszkodą w udzieleniu zorganizowanej pomocy nowym przybyszom.

– Dla tych, którzy czegoś się w Ameryce dorobili, zdobyli wykształcenie i pozycję, problemem staje się utrzymanie polskości, zachowanie tradycji, więzi z rodziną i ojczyzną. Takie problemy jak szukanie pracy na budowie czy legalizacja pobytu są im dalekie i obce. „Nowy Dziennik” próbuje pomagać rodakom na tyle, na ile jest to możliwe. Przede wszystkim poprzez publikacje uświadamiające ludziom co, gdzie i w jaki sposób mogą załatwić, w jaki sposób mogą sobie lub innym pomóc, albo gdzie tej pomocy szukać. Organizuje też różnego rodzaju akcje i zbiórki pieniędzy czy środków materialnych. Grupka dziennikarzy i pracowników utworzyła z redakcji po części ośrodek kulturalny, organizację charytatywną, jest oparciem dla Polaków – ale przede wszystkim musi wydawać gazetę. Staramy się służyć Polonii najlepiej jak potrafimy – dodaje.

Idąc Passaic Street trudno przejść obok nich obojętnie. Obdarci, brudni, cuchnący – odpychają, ale zarazem przyciągają ludzi. Działają jak wyrzut sumienia, a może budzą echa powszechnej, polskiej solidarności? Może właśnie dlatego pani Elżbieta, starsza kobieta mieszkająca na Siódmej Ulicy, często im daje a to herbatę, a to kanapki czy kawałek ciasta. Policjanci z eskadry rowerowej w Clifton zbierają wśród kolegów płaszcze, kurtki i marynarki, które nie są już im potrzebne i raz do roku przywożą bezdomnym. Eileen Marino, była zakonnica mieszkająca w Wallington, dwa-trzy razy w tygodniu przynosi im jedzenie. Zadziwiające jest to, że tej pomocy oni często nie potrzebują.

– Opróżniam aparaty telefoniczne z pieniędzy i na papierosy mi zawsze wystarczy – mówi Wojciech Majewski. – Nic więcej mi nie potrzeba. Natomiast Kossakowski powiada: „Coś się musi zmienić, tak dalej być nie może...”

Marta już tu nie mieszka...

Dwa miesiące, które spędziła w Nowym Jorku w ubiegłym roku, to było o wiele za mało, aby zdążyć przejść ulicami, którymi chodziła Marta. Aby zadzwonić do wszystkich jej przyjaciół. Aby poznać wszystkie miejsca, w których tutaj była. Dlatego przyjechała i w te wakacje. Z gotowym planem.

Nowy Jork – to miało być miejsce na ziemi, które Marta wybrała dla siebie. W czerwcu 2006 roku, jeszcze podczas studiów, po raz pierwszy przyleciała do Wielkiego Jabłka – w ramach programu studenckiego Work and Travel. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Pozostało jej tylko napisanie pracy magisterskiej.

Zafascynowała ją atmosfera miasta i ludzie. Tutaj poznała Davida. Nie przeszkadzało jej to, że był czarny. Pokochali się, ustalili termin ślubu, wybrali kościół.

Los jej sprzyjał. Otrzymała bowiem stypendium, dzięki któremu mogła wziąć udział w próbach do musicalu w broadwayowskim Barrow Street Theatre. Jej marzenia o tym, aby występować na deskach teatru właśnie w Nowym Jorku, stawały się całkiem realne.

– Trudno mi było pogodzić się z myślą, że nie będzie jej w pobliżu mnie, na wyciągnięcie ręki czy na odległość krótkiej podróży pociągiem – mówi Elżbieta Maliszewska, matka Marty. – Ale kiedy widziałam jej rozpromienioną twarz na dźwięk słów ‘New York’ – zrozumiałam, że tam jest jej miejsce i że jej szczęście jest najważniejsze – dodaje.

Marta musiała nagle wrócić do Polski – na pogrzeb swojego ukochanego dziadka. Została już w domu na Święta Bożego Narodzenia. A potem spakowała walizki i czekała na wylot do Nowego Jorku. Wylecieć miała w środę...

W poniedziałek poczuła się źle. Trafiła do szpitala. Jej stan zdrowia gwałtownie zaczął się pogarszać. W środę zmarła... 31 stycznia 2007 roku. Miała 24 lata. W dokumentacji lekarz napisał jako przyczynę zgonu „zespół płucno-nerkowy”. Po kilku latach, już w miarę spokojnie, matka mówi, że to była sepsa – nieoficjalnie dowiedziała się w szpitalu, tylko że wówczas nikt jej nie rozpoznał.

Nie całkiem odeszła...

Początkowo nie chciała do siebie dopuścić myśli, że Marta nie żyje. Wmawiała sobie, że po prostu wyjechała, że jest w USA. Kiedy zwierzyła się zaprzyjaźnionemu księdzu, że chce pojechać do Nowego Jorku, ten powiedział: „Ale wiesz przecież, że Marty tam nie ma...”

– Pożegnałam się z Martą, pogodziłam się z jej fizyczną nieobecnością – mówi Elżbieta Maliszewska. – Ale Marta nie całkiem odeszła, żyje w moim sercu. Czasami mam wrażenie, że kieruje moimi myślami i krokami.

Elżbieta Maliszewska z tomikiem wierszy Marty. (fot. Janusz M. Szlechta)

„Kraina łagodności” – to był jej świat

Pisała wiersze chyba od chwili, kiedy nauczyła się pisać. A śpiewać i tańczyć zaczęła mając trzy latka. – Marta zawsze występowała w czarnej sukience, z prostą fryzurą, całkowicie skupiona na tekście. Kiedy ją widziałam na scenie, przypominała mi się Ewa Demarczyk – wspomina pani Elżbieta.

W czasie studiów regularnie krążyła między Krakowem a Gliwicami. Nie potrafiła żyć tylko dla siebie. Nie tylko pragnęła miłości, ale też starała się tę miłość dawać innym. Przez siedem lat opiekowała się Mateuszkiem, pomagała mu w nauce – jako wolontariuszka, w ramach programu „Starszy Brat, Starsza Siostra”. W Centrum Edukacyjnym im. Jana Pawła II w Gliwicach prowadziła warsztaty aktorskie, a później poetyckie dla młodzieży licealnej.

Przez całe życie Marta pisała pamiętniki. Matka odkryła je dopiero po jej śmierci. – Bałam się do nich zajrzeć, bo bałam się, że dowiem się czegoś, czego nie chciałabym wiedzieć. Nie raz wyrzucałam sobie, że w codziennym zabieganiu, pogrążona w pracy, tak mało czasu miałam dla niej – mówi pani Elżbieta. – Dzięki tym pamiętnikom poznaję lepiej moją córkę. Upewniłam się, że Marta bardzo emocjonalnie, a zarazem bardzo dojrzale oceniała ludzi. Stwierdziła w pewnym momencie, iż byłam dla niej nie tylko matką, ale i najlepszą przyjaciółką.

Marta pozostawiła po sobie nagraną płytę z piosenkami i ponad 400 wierszy. Matka te wiersze przygotowuje do druku i wydaje. Do tej pory wydała trzy tomiki: „Przerwany lot”, „Być razem z gwiazdami” i „Nowe oblicze życia”. Tomiki są dwujęzyczne, ponieważ wszystkie wiersze zostały przetłumaczone przez Małgorzatę Kazek na język angielski. Czytając te wiersze nabiera się przekonania, że Marta rozpaczliwie poszukiwała miłości. Zapewne również dlatego, że nie znała ojca, bo matka samotnie wychowywała ją i brata Michała.

Zostawiła też jedną gotową sztukę teatralną, zbiór opowiadań i rozpoczętą powieść. Powieść zapewne dokończy w niebie, a i śpiewać też będzie, bo przecież anioły będą jej grać na harfach...

Wakacje blisko córki

Półtora roku po śmierci córki przyleciała do Nowego Jorku. Przyleciała też w następnym roku. Jest pedagogiem w jednym z gliwickich liceów. Wakacje może więc poświęcić na powrót tylko Marcie. Chodziła jej śladami, oddychała atmosferą miasta, które córka tak ukochała. Żeby utrwalić tutaj pamięć o niej i jej wiersze.

Trzy tomiki trafiły do biblioteki głównej Columbia University. W redakcji „Kuriera Plus” na Greenpoincie na początku sierpnia odbył się wieczór poezji Marty. Kilka osób czytało jej wiersze. A ona opowiadała o córce, o jej marzeniach...

Marta Maliszewska. (fot. z archiwum Elżbiety Maliszewskiej)

Spotkała się też z Davidem. – To było spotkanie bardzo potrzebne dla nas obojga. Traktuję Davida jak syna. A Marta... przez chwilę była z nami – mówi.

Mogła więc już spokojnie wracać do swoich Gliwic, do szkoły, do syna i wnuka. Przyznaje otwarcie, że odejście Marty sprawiło, iż po macoszemu traktowała syna i jego rodzinę. – Początkowo nie potrafiłam zaakceptować jego dziecka, bo... to nie było dziecko Marty – mówi. – Ale ja przecież bardzo ich kocham – dodaje z przekonaniem.

Zabrała ze sobą mnóstwo dobrych doświadczeń z Nowego Jorku. – Chyba napiszę o tym książkę – powiedziała. – To będzie najlepsza rzecz, jaką mogę dla Marty zrobić – dodała.

Marta Maliszewska

Życie jest tylko częścią wieczności

Jest jak płomyk zapalony na wietrze

To pasmo zdarzeń, tak różnych, tak innych

Smutek, radość, żal, miłość, zwątpienie

mieszają się ze sobą rozmaicie,

w różnych proporcjach

Nikt nie wie, jakimi drogami będzie musiał iść

kogo spotka, kiedy skończy się jego ścieżka

Jedyne, co pozostaje, to czekać

kochać, żyć pełnią życia

By u schyłku swej ścieżki

powiedzieć: ŻYŁAM!!!

Gdybym mogła urodzić się na nowo

Wyrzucić z pamięci wszystkie wspomnienia

i na widok twojej twarzy, kiedyś tak mi bliskiej

Móc od nowa poznać ścieżki miłości

Lecz bez gorzkich słów pożegnania

Bez bólu, bez samotności i rozpaczy

Znów pełnią życia, śmiać się i kochać

Chodzić z pieśnią na ustach

Zasypiać z obrazem kochanej twarzy

przed oczami

Snuć cudowne plany na przyszłość

i nie pozwolić wkraść się niezgodzie

W świetle gwiazdy

Zobacz rozbłysła nasza gwiazda

Patrzę na nią z melancholią

Pamiętam wciąż jak całowaliśmy się

otuleni jej blaskiem, oddzieleni

dzięki niej od reszty świata

Dziś jej światło dodaje mi sił

bym mogła iść dalej

Żyć i kochać tak jak dawniej

Przyjaciel Radek Balicki, po śmierci Marty napisał wiersz zatytułowany po prostu „Dla Marty”, który znalazł się w tomiku „Nowe oblicze życia”:

Wyjrzyj za okno

spójrz jak deszcz pada

Gdyby łzy mogły płynąć

nieprzerwanie

właśnie tak wyglądałby mój

płacz

Każda kropla to

fragment tęsknoty – jest ogromna

Towarzyszy temu

smutny dźwięk prawie szum

(szept)

Gdzie jesteś?

Widzę jedynie twoje odbicie

w kałużach

Urojone widmo

Wiem że jest ci zimno

nie masz czucia w palcach

Nie martw się

Chwila złej pogody minie

Ja już nie mogę cię ogrzać

Nietoperek płacze po Romanie