Ulica milczenia - Ann Cleeves - ebook + książka
BESTSELLER

Ulica milczenia ebook

Ann Cleeves

4,5

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Światowy bestseller zekranizowany jako serial telewizyjny!
Seria Vera została zekranizowana z Brendą Blethyn – dwukrotnie nominowaną do Oscara laureatką Złotego Globu i Złotej Palmy – jako serial telewizyjny bijący na świecie rekordy popularności, wielokrotnie emitowany również w Polsce.

Seria Vera tom 6
Zbliża się Boże Narodzenie. Sypie śnieg. Detektyw Joe Ashworth wraca z córką do domu zatłoczonym, huczącym śmiechem i przedświątecznym głośnym gwarem metrem. Kiedy wszyscy wysiadają, dziewczynka zauważa, że w wagonie ktoś został. To Margaret Krukowski, elegancka, starsza dama, śmiertelnie ugodzona nożem.

Inspektor Vera Stanhope rozpoczyna śledztwo w nadmorskiej miejscowości w Northumbrii, gdzie mieszkała ofiara. I gdzie kilka dni później uśmiercona została inna kobieta… Czy coś je łączyło? Wydaje się, że mieszkańcy cichej ulicy, przy której mieszkały zamordowane, znają odpowiedź na to i na inne pytania, których jest coraz więcej. Ale milczą…

Próbując poznać przeszłość Margaret, Vera zagłębia się w ukrytą przeszłość spokojnego, pozornie niewinnego miasteczka. Pojawiają się kolejni świadkowie… i kolejni podejrzani, a Vera jest coraz bardziej przekonana, że wszyscy, których przesłuchuje, kłamią.
Nie tylko ofiary miały swoje tajemnice…

Przejmujący kryminał Ann Cleeves pokazuje, co się dzieje, kiedy społeczność ukrywa prawdę, żeby chronić swoich – i w którym momencie milczący świadek staje się wspólnikiem zbrodni.
„The Times”

Ann Cleeves to jedna z najwyżej cenionych brytyjskich autorek kryminałów wydawanych w 23 krajach. Jej misternie skonstruowane po­wieści odsłaniają sekrety zamkniętej społeczności, a każda ze znako­micie sportretowanych postaci jest odrębną zagadką psychologiczną.

Seria Vera to powieści i filmy o niepowtarzalnym nastroju smutku, pustki i samotności. Tu strach trzyma za gardło od pierwszej chwili, a do ostatniej nie sposób odgadnąć, kto zabijał.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 417

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (228 ocen)
140
70
17
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BMLis

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna świetna opowieść.
10
Puella52

Dobrze spędzony czas

Jedna z lepszych książek tej serii. Pani inspektor Vera jakby bardziej ludzka. Dobra lektura.
10
amaziak

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję, bardzo dobrze się czyta. Czekam na kolejne książki
10
Gramona97

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre, psychologiczne spektrum bohaterów. Zbrodnia jak zwykle ma drugie dno.
00
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana i przetłumaczona powieść, nie mogłam się oderwać od czytania!
00

Popularność




Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© jd.photography/AdobeStock

Tytuł oryginału

Harbour Street

Copyright © 2012 by Ann Cleeves

All rights reserved.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana

ani przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu

bez zgody właściciela praw autorskich.

For the Polish edition

Copyright © 2022 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-8159-9

Warszawa 2022. Wydanie II

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

www.wydawnictwoamber.pl

Konwersja do wydania elektronicznego

P.U. OPCJA

Oliverowi Clarke’owi
i Arthurowi Raynorowi

1

Joe przepychał się przez tłum. Tuż przed świętami wagony metra były pełne ludzi z reklamówkami wyładowanymi bezużytecznymi prezentami. Niemowlęta pozostawione same sobie wrzeszczały w drogich wózkach spacerowych. Ci, którzy wcześnie zaczęli pić, wysypali się z firmowych przyjęć i chwiejąc się, zjeżdżali po ruchomych schodach do pociągów. Młodzież używała takiego języka, że Joe wołał, żeby jego dzieci go nie słyszały. Ale dzisiaj nie miał wyjścia, musiał skorzystać z metra. Sal była nieugięta, potrzebny był jej samochód.

Wracał tylko z córką. Śpiewała w szkolnym chórze i miała występ w katedrze w Newcastle. Kolędy wykonano przy świetle świec, bo w kościele zrobiło się ciemno już o czwartej. Dzieci śpiewały tak pięknie, że Joe omal się nie rozpłakał. Jego szefowa Vera Stanhope zawsze mówiła, że jest romantycznym durniem. Potem wyszli w wieczorną godzinę szczytu, kiedy właśnie zaczął padać śnieg. Jessie nadal była podekscytowana. Prawidłowo zaśpiewała wszystkie nuty solówki i kierownik chóru pochwalił ją na koniec. Choć do Bożego Narodzenia zostało tylko dziesięć dni, Jessie była już za duża, żeby wierzyć w Świętego Mikołaja. Padał śnieg. Maleńkie płatki kręciły się w porywach wiatru jak miniaturowe tornada.

W metrze trzymał ją za rękę. Stali, bo wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Przy drzwiach tkwiły dwie młode dziewczyny, niewiele starsze od Jessie, twarze miały pomarańczowe od makijażu, oczy czarne od ołówka i tuszu do rzęs. Przycisnęło się do nich dwóch chłopaków. Joe patrzył na to, co się tam dzieje. Obłapywanie i obmacywanie napełniały go wstrętem. Vera nazywała go świętoszkiem. Nie przeszkadzałaby mu taka czuła randka, ale w słowach, które chłopcy kierowali do dziewczyn, było coś antypatycznego. Wysadziłby ich za brak stylu, za drwiny. A dziewczyny zabrałby na komisariat. Niechby Vera oświeciła je, co to jest feminizm – prawo kobiet do szacunku. Uśmiechnął się na tę myśl. Popatrzył na tarcze na kurtkach dziewczyn. Jedna z prywatnych szkół w tym mieście. Razem z Sal zastanawiali się nad wysłaniem Jessie do prywatnej szkoły. Była bardzo bystra i żywili wobec niej wielkie nadzieje. Na pewno uniwersytet. Może któryś z tych najważniejszych. Teraz, obserwując mizdrzące się, bierne dziewczyny, nie był już tak pewien wartości tych ekskluzywnych szkół.

Pociąg wjechał na stację. W światłach na peronie Joe zobaczył, że wali coraz gęstszy śnieg, płatki są większe, osiadają na dachach szeregowych domów. Wsiadła kobieta w długim płaszczu i zajęła dopiero co zwolnione miejsce w tyle wagonu. Joe wypatrzył je dla Jessie i poczuł irracjonalną niechęć do tej kobiety. Miała srebrne włosy i dyskretny makijaż, dopasowany płaszcz sięgał prawie do ziemi. Mimo wieku – musiała mieć z siedemdziesiąt lat – była w niej jakaś elegancja. Pomyślał, że kobieta ma pieniądze, i zastanawiał się, dlaczego nie zamówiła taksówki, zamiast tłoczyć się w metrze z innymi. Na następnej stacji wsiadła grupa mężczyzn. Garnitury, krawaty, teczki. Głośna rozmowa o jakiejś konferencji na temat sprzedaży. Joe był w takim nastroju, że znienawidził ich za tupet. Za popisywanie się. Na każdej stacji przypływali i odpływali ludzie, ale on razem z Jessie wciśnięty teraz w kąt przy drzwiach widział tylko plecy grubasa ubranego w dres Newcastle United. Bez kurtki. Twardziel z przedmieścia.

Światła w wagonie zamrugały i przez chwilę panowała całkowita ciemność. Gdzieś krzyknęła cicho jakaś młoda kobieta. Światło zapaliło się i pociąg wjechał na stację. Partington, prawie koniec trasy. Śnieg na peronie był głęboki na parę centymetrów. Joe miał nadzieję, że Sal jest w domu, centralne działa, a herbata jest już prawie gotowa. Mówiła o choince. Wystarczyłoby w zupełności sztuczne drzewko – jego mama nigdy nie zawracała sobie głowy prawdziwym – ale Sal w Boże Narodzenie zachowywała się jak dziecko, aż się w niej gotowało. Wyobrażał sobie, jak wchodzi do domu i czuje świerk i zapachy dochodzące z kuchni. Dlaczego właściwie doszedł do wniosku, że to małżeństwo – ta rodzina – to będzie dla niego za mało?

Postanowił, że ze stacji Mardle pojadą do domu taksówką. Sal obiecała po nich przyjechać, ale nie chciał, żeby prowadziła wóz w taką pogodę. Taksówka do samego domu będzie kosztowała fortunę, ale i tak się opłaci. Drzwi do wagonu nadal były otwarte, pochwycił zerknięcia pasażerów siedzących po przeciwnej stronie. Zobaczył, że zimne powietrze nawiało śniegu, który przywarł do włosów Jessie. On sam ubrał się elegancko do kościoła, a jego córka nosiła tylko szkolny płaszczyk na mundurku. Objął ją ramieniem, żeby ją ogrzać. Zabrzęczał komunikator i odezwał się maszynista.

– Przepraszamy. Jest problem na linii. Nie ta odmiana śniegu. – Stłumiony śmiech pasażerów, za bardzo świąteczni i zbyt opici piwem, żeby ta przeszkoda mogła ich zdenerwować. – Tu się kończy trasa. Zaraz podjedzie autobus i można jechać dalej. Idźcie za moim kolegą do głównej drogi. – Dobroduszne jęknięcie. Z lekka zawiani pasażerowie wyszli, narzekając na zimno, ale chyba podobała im się ta odmiana. Wieczorem będzie o czym opowiadać w pubie. Ashworth mocno trzymał Jessie. Niech pierwsi wyjdą pijani i szurnięci. Wychodząc na peron, szukał w kieszeni komórki, żeby wezwać taksówkę. Byli tylko o przystanek od Mardle. Naprawdę, to nic takiego, pomyślał znowu, nie ma co wyciągać Sal z domu. Otulił Jessie swoim płaszczem i wyszukując numer, przycisnął ją mocno. Inni pasażerowie szli za pracownikiem metra w zielonej kurtce, byli coraz dalej, już ich nie było widać w śnieżycy.

Światła w pociągu nadal się paliły, ale słabły. Po maszyniście nie było śladu. Jessie szturchnęła Joego.

– Patrz. Ta pani się nie rusza.

– Nie przejmuj się. – Joe trzymał telefon przy uchu. Już słyszał dzwonek. – Pewnie śpi. Może za dużo wypiła do lunchu. – Potem zobaczył, że Jessie pokazuje starszą kobietę w długim płaszczu.

Już miał powiedzieć, że maszynista nie odjedzie, zanim nie sprawdzi, czy wszystkie wagony są puste, kiedy Jessie wymknęła mu się spod ramienia i wbiegła przez otwarte drzwi do wagonu. Łagodnie potrząsnęła ramię kobiety. Zawsze była uprzejmą dziewczyną i Joe był z niej dumny, ale czasem wołałby, żeby się nie wtrącała.

Firma taksówkarska odebrała telefon. Jednocześnie Jessie krzyknęła.

2

Na Harbour Street stał tylko jeden dom; inne budynki to zabudowania gospodarcze. Dom był wysoki i szary, prawie czarny od pyłu węglowego, który zabarwił również małą plażę po drugiej stronie portowego muru. Trzy kondygnacje, piwnica i poddasze. Imponujący. Nad drzwiami wyrzeźbiona była data: 1885. W oknie piwnicy paliło się światło, a w środku kobieta zdejmowała prześcieradła z suszarki zawieszonej nad piecem. Fachowo je składała, róg do rogu i rozciągała, potem kładła na stole. Wyżej paliło się w jeszcze jednym oknie, ale z chodnika nie było widać, kto jest w środku.

Obok domu było podwórze Malcolma Kerra oddzielone od ulicy zardzewiałym metalowym płotem, zwieńczonym bezlitosnymi szpikulcami. Bramę zamknięto na wielką kłódkę i łańcuch. Parę starych łodzi, fragmenty silników, dziwne baniaste kształty pokryte brezentem – wyglądało to na skład złomu. Malcolm prowadził wyprawy dla obserwatorów ptaków morskich na Coquet Island, a zimą, kiedy „Lucy-May” była rzadziej czarterowana, naprawiał łodzie sąsiadów. Śnieg złagodził kanciaste kontury na podwórku, zrobiły się tajemnicze i trudne do rozpoznania. W rogu stała szopa zbudowana z blachy falistej i drewna. Malcolm często pracował w niej całe noce, wypijał całe morze piwa, ale tego wieczoru było tam ciemno i cicho, a na śniegu nie widać było śladów butów.

Z podwórkiem sąsiadowała stacja pogotowia morskiego, w której stała szalupa ratunkowa, a przy niej, od strony morza, traktor z przyczepą do ściągania łodzi na wodę w razie alarmu albo ćwiczeń. Dalej znajdowała się smażalnia świeżo złowionych ryb: pełna życia, rozedrgana od dźwięków, od muzyki z telewizora na ścianie, śmiechu ludzi stojących w kolejce. W ciągu dnia smażalnia sprzedawała świeże ryby, głównie złowione na miejscu, detalicznie i hurtem, z długiego, niskiego budynku na tyłach. Wieczorem był to bar ze smażoną rybą i frytkami i restauracyjką obok. Za frytkownicą stały dwie kobiety ubrane na biało, zarumienione od żaru, mimo że śnieg wpadał przez otwarte drzwi. Kolejka ciągnęła się aż na ulicę. Sami miejscowi. Mardle nie było miejscowością turystyczną nawet latem. Poza smażalniami i otoczonym murem portem niczego tu nie było. Łodzie wyglądały jak niewyraźne cienie na wpół ukryte za niesionym wiatrem śniegiem.

Po drugiej stronie ulicy stał pub Coble. Tam, gdzie ludzie przechodzili między pubem a frytkarnią, śnieg był już ubity i twardy. Na zewnątrz pubu paru zatwardziałych palaczy opierało się o mur, szukając schronienia przed złą pogodą. Obok pubu stał niski, przysadzisty budynek kapitanatu portu. Za nim rozciągały się nieużytki, z których korzystano jako z parkingu, a dalej, naprzeciwko dużego domu mieszkalnego z jaskrawo oświetloną piwnicą, stał kościół św. Bartłomieja. Wiktoriański gotyk, wzniesiony dla marynarzy i górników, teraz regularnie bywała tu garstka starszych kobiet. Na końcu ulicy, jak latarnia morska albo kwadratowy rozjarzony księżyc, lśnił żółty sześcian z czarnym M oznaczającym stację metra. Koniec kolejki. Ludzie czekali na peronie, żeby dostać się do miasta na wieczorną piątkową imprezę, ale pociągi nie nadjeżdżały.

To była Harbour Street.

W wielkim domu Kate Dewar niosła pościel po schodach na górę, do suszarni. Krótko zatrzymywała się przy ponumerowanych drzwiach. Nie słuchała. Kate nigdy by nie podsłuchiwała swoich gości. Ale to był jej teren i lubiła wiedzieć, kto jest w domu. Było cicho. Pewnie śnieg spowodował problemy w podróży. Cieszyła się, że dzieci są już z nią, słyszała, jak wchodzą, i wyobrażała sobie, jak siedzą na kanapie w piwnicy i oglądają telewizję. Miała zasadę: najpierw odrobić pracę domową, a dopiero potem włączyć telewizor, ale zbliżał się koniec semestru i dzisiaj nie będzie się przy tym upierała.

Wchodząc po schodach, pomyślała, że słyszy, jak otwierają się drzwi frontowe, ale kiedy zatrzymała się, żeby posłuchać, nie usłyszała żadnego dźwięku, to pewnie wiatr grzechotał skrzynką pocztową. Zawsze potrafiła rozpoznać wiatr z północy, ze względu na charakterystyczne odgłosy. Suszarnia znajdowała się na półpiętrze pod strychem, między pokojem Margaret a półką, na której stawiała zapasowe saszetki z kawą i herbatą i puszkę z domowej roboty herbatnikami. Obok półki stała mała lodówka ze świeżym mlekiem w kartonie. Zestawy do parzenia kawy i herbaty były w każdym pokoju, ale chciała, żeby jej goście czuli się jak w domu. To te szczegóły sprawiały, że wracali. Z pewnością nie przyjeżdżali ze względu na lokalizację. Harbour Street nie miała wielu atrakcji. Przez łukowate okno, ponad podwórkiem Malcolma, ponad smażalnią, rozciągał się widok na morze. Nadal padał śnieg. Widziała, jak płatki śniegu kłębią się w trójkącie światła rzucanego przez latarnię uliczną. Na morzu boja błyskała czerwienią. Jej mąż pracował na platformie wiertniczej i nadal odczuwała mieszaninę winy i żalu, kiedy myślała o wielkiej przestrzeni za progiem.

Postała, chwilę słuchając muzyki rozbrzmiewającej jej w głowie. Przywołała ją do życia, zanuciła. Pieśń zimy, jasności, przestrzeni. Zimowej miłości. I znowu pomyślała o Stuarcie i nieoczekiwanym uczuciu, które dopadło ją w średnim wieku. Brakowało jej tchu, była zdumiona, świadoma, że w tej chwili poświęciła wszystko dla nowego mężczyzny. Był ważniejszy niż koszmary Ryana, niż jego nocne wyprawy po okolicy, jakby był dzikim zwierzęciem, które nie może zasnąć, niż jego wybuchy wściekłości. Ważniejszy niż wyniki egzaminów Chloe i jej przerażająca ambicja. Stuart, stary i żylasty, bardziej wspinacz niż muzyk, przywrócił jej życie.

Wracając do swojego mieszkania, przy drzwiach wejściowych wpadła na George’a Enderby’ego. Do jego wełnianego płaszcza przylgnęły płatki śniegu, a wielka, miła twarz uśmiechała się do niej z góry.

– Co o tym sądzisz, Kate? Śnieg w Boże Narodzenie. Dzieci będą zachwycone. – Mówił głębokim, dostojnym głosem południowca, który kojarzył się jej z politykiem albo aktorem.

Kate pomyślała, że to chyba jej dzieci się ucieszą i pewnie zechcą ulepić bałwana pod domem. George miał tak naiwne fantazje na temat doskonałości życia rodzinnego, że nie chciała wyprowadzać go z błędu.

– Tak – powiedziała.

George pracował jako przedstawiciel wydawcy i podróżował z wielką walizą na kółkach pełną książek. Często zostawiał egzemplarze dla jej dzieci. Chloe podobały się niektóre książki, te grube o innych światach, ale Ryan, chociaż udawał zainteresowanie, nie był zdeklarowanym czytelnikiem. Brał książki, żeby się przypodobać. Kate zawsze trochę się niepokoiła o Ryana. Nie sprawiał szczególnych problemów, ale mimo beztroskiego uśmiechu, według niej był nieszczęśliwy, a ona nie wiedziała, co powinna z tym zrobić. I te zdarzające się czasem wybuchy wściekłości, które przypominały jej Roba. Ale Harbour Street zabierała jej cały czas i wyciągała energię, a Stuart całkowicie opanował jej myśli. Już wiele lat temu Ryan przestał się do niej odzywać. Mówiła sobie, że chłopak jest młody, że dzieci są skomplikowane i nigdy nie zwierzają się rodzicom.

George miał żonę, ale dzieci nie mieli. Kiedyś jej to powiedział. Późnymi wieczorami mówił jej wiele rzeczy, kiedy popijał drinka przed snem w saloniku dla gości. Sączył whisky, a ona zerkała na zegarek i myślała o tym, kiedy wreszcie pójdzie spać. Prowadziła dom z pokojami gościnnymi właściwie sama. Była tylko Margaret do pomocy w kuchni, ale przez ostatnie parę dni nie było z niej wielkiego pożytku.

– Dobrze minął ci dzień, George?

Wiedziała, że prowadzi trudny interes. Z tego też się jej zwierzył. „Kate, nie wiedziałbym, co robić bez tej pracy. Żyję i oddycham książkami”. Wyczuwała, że nie musiał pracować, żeby mieć na życie. Miał tę wyluzowaną pewność siebie i beztroski stosunek do pieniędzy, które przychodzą z rodzinnym bogactwem. Sądziła, że nie znalazł szczęścia w małżeństwie, chociaż nawet gdy był bardzo pijany, nigdy źle nie mówił o żonie. „Moja Diana jest cudowną, wspaniałą kobietą”, zwykł mawiać.

Teraz wyplątywał się z płaszcza.

– Ten pokój co zwykle, Kate?

– Oczywiście. – George lubił duży pokój w tylnej części domu, z widokiem na morze i nie przeszkadzało mu, że był to najdroższy z pokoi. „Moi szefowie przyzwyczajeni są do cen londyńskich, Kate. Nigdy nie czepiają się moich wydatków”.

– Tym razem przyjechałem na parę dni. Potem znowu wybieram się na południe. Chyba, że śnieżyca będzie tak gęsta, jak zapowiadano. Wtedy możesz mieć niespodziewanego gościa na kolacji świątecznej. – Uśmiechnął się smutno, a ona pomyślała, że jest tym zachwycony. Rodzinny obiad na Boże Narodzenie, z nią i jej dziećmi siedzącymi wokół stołu w piwnicy, a on kroi indyka. Ale w tym roku będzie także Stuart. Nie wiedziała, co George o tym pomyśli. Potajemnie podejrzewała, że George Enderby chciałby ją widzieć pijaniusieńką.

– Zaniosę herbatę do saloniku. – To też należało do rytuału. Siadywał w saloniku z laptopem i książkami, popijał herbatę i jadł herbatniki Margaret. Potem, ponieważ nie serwowała wieczornych posiłków, wyjdzie na kolację – albo do smażalni, albo do Coble – i wróci po kilku piwach, żeby do północy siedzieć i pić whisky.

Kiedy weszła do piwnicy, zobaczyła, że dzieci oglądają telewizję. Pomyślała, że wcześniej oglądały coś innego i zmieniły kanał, kiedy usłyszały ją na schodach. Coś niestosownego. Była maniaczką kontroli i chciała wiedzieć, co oglądają. Czasem zastanawiała się, czy nie jest dla nich zbyt surowa. Może dlatego już nie chciały z nią rozmawiać. W końcu były prawie dorosłe. Widziała, jak zachowują się inne dzieci, co im uchodzi płazem. Ale pamiętała, jaka ona sama była za młodu: seks, narkotyki i scena muzyczna. Nie zdawała egzaminów końcowych, ale dla nich chciała czegoś lepszego.

Nadal nosiły mundurki szkolne i Kate chciała je wysłać, żeby się przebrały, ale się wstrzymała. Nie ma sensu zaczynać sprzeczki. „Zastanów się, kiedy warto walczyć” . Znalazła to w magazynie dla kobiet i pomyślała, że to ma sens.

– W porządku?

Odpowiedzią było stłumione chrząknięcie Chloe. Potem Ryan odwrócił się i uśmiechnął tak, jak robił to jego ojciec. Przeraziła się, bo to było tak, jakby zobaczyła ducha.

W kuchni Kate przygotowała tacę dla George’a: serwetka, liściasta herbata w imbryku, filiżanka i sitko. Mleko w dzbanuszku. Czasem Ryan wyśmiewał jej starania. „Mamo, to jest Mardle! Nie jesteś szefem w Ritzu”. Kate wiedziała, że drażni dzieci, usiłując utrzymać standardy – serwetki z tkaniny na stole, nawet kiedy jedli pizzę, upieranie się przy zachowaniu manier. Ale ona była pewna, że liczą się szczegóły i chciała przygotować je na przyszłość. Chciała dla nich czegoś więcej niż życie na zabitej deskami uliczce w zabitym deskami miasteczku. Dobrze wiedziała, jak z nią kiedyś było – jej ojciec był księgowym we własnej firmie, póki się nie rozpadła podczas recesji – i nadal dokuczało jej, że tutaj skończyła.

Salonik był pusty. George pewnie nadal siedział w swoim pokoju. Kate postawiła tacę, włączyła gazowy ogień i zaciągnęła zasłony. Śnieg za szybą zebrał się w małą zaspę.

Myślała, żeby wyjąć rondelek z lodówki na kolację, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Jeśli to kolejny gość uwięziony w mieście przez pogodę, może go umieścić w pokoju numer 6. Otworzyła drzwi.

Na zewnątrz stała ogromna kobieta. Ubrana była w bezkształtny skafander i tweedową spódnicę. Na nogach miała gumowce. Włosy i ciało pokryte miała śniegiem. Za nią stał jeszcze ktoś, ale zasłaniała go jej masa, więc nie można było dostrzec szczegółów.

Kobieta yeti, pomyślała Kate.

Kobieta się odezwała.

– Wpuść nas, kotku, dobrze? Strasznie tu zimno. Nazywam się Stanhope. Inspektor Vera Stanhope.

3

Telefon zadzwonił, kiedy Vera robiła zakupy. Poczuła radosną ulgę, słysząc komórkę brzęczącą w kieszeni. Rzadko wyjeżdżała do Newcastle, chyba że do pracy, a teraz był to koszmar. Zakupy świąteczne: hordy objuczonych ludzi z szaleństwem w oczach. Jak króliki, kiedy jej ojciec Hector szedł z lampą polować. Hector zmarł przed laty, a Vera nie miała rodziny, żeby coś dla niej kupić. W Boże Narodzenie szła do sąsiadów hippisów na kolację i wszyscy upijali się na sztywno, ale Jack i Joanna nie czekali na prezenty – nie licząc może flaszki przyzwoitej whisky – ona też nie.

Potem Holly, jedna z jej zespołu, wymyśliła ten plan. Tajny Święty Mikołaj: losy w kapeluszu i wyciągasz nazwisko osoby, która dostanie twój prezent. Vera miała nadzieję, że to będzie Charlie. Jemu też doskonale wystarczyłaby butelka whisky. Ale z kapelusza wyciągnęła Holly. Holly perfumowała się, nakładała makijaż i nosiła eleganckie ubrania nawet do pracy. Co miała dla niej wybrać? Teraz więc była tutaj, w domu towarowym Fenwick’s, spocona, bo ubrana nadal jak na dworze, otoczona eleganckimi, lśniącymi ludźmi. Tylko czekała, żeby stąd uciec, kiedy zadzwonił telefon. Telefonował Joe Ashworth. Gdyby był tutaj, ucałowałaby go.

– Co dla mnie masz, Joe? – zapytała melodyjnym głosem. Kosmetyczka w białym fartuchu gapiła się na nią, oklejając podkładem kobietę w średnim wieku, siedzącą na fotelu jak u dentysty.

– Morderstwo – powiedział Joe, a w niej aż serce skoczyło, zanim pojawiło się poczucie winy, bo wiedziała przecież, że ofiara jest czyimś krewnym i przyjacielem. Nie umierali dla jej rozrywki. – Cios nożem w metrze.

– Bójka wyrwała się spod kontroli? – To byłoby dziwne. Tego rodzaju rzeczy zdarzają się późnym wieczorem, nie wczesnym popołudniem.

– Nie. – Znała go tak dobrze, żeby wiedzieć, że sprawa nie będzie łatwa, i to też ją ucieszyło. Lubiła niewielkie komplikacje. Wyzwania. – To starsza pani. Byłem pierwszy na miejscu zabójstwa. Kryminalistycy są w drodze.

– Do Holly też zadzwoń. – Vera ostatnio bardzo uważała, żeby włączać Holly w sprawy, bo dziewczyna zrobiłaby awanturę na całą Anglię, gdyby doszła do wniosku, że się ją pomija. Zrobiła przerwę na oddech i już przepychała się przez tłum do wyjścia, szukała w kieszeni płaszcza kluczyków. – I wygrzeb Charliego z jego nory. Kto znalazł ciało?

– Jessie – odparł Ashworth. – Moja córka Jessie.

Dotarcie na stację metra w Partington zajęło Verze więcej czasu, niż się spodziewała. Parę centymetrów śniegu i świat zwariował. Samochód wpadł w poślizg w Benton i zablokował jedno pasmo ruchu. Jechała land roverem Hectora, który przeczył wszelkim przepisom policyjnym, taki był stary. Ale dzisiaj była z tego zadowolona. Stacja była zamknięta, otoczona taśmą policyjną i strzeżona przez dwóch inspektorów metra, delektujących się każdą minutą swojej chwili chwały. Daleko, na peronie, zobaczyła Joego Ashwortha. Jej sierżanta, zastępczego syna, jej faworyta. I jej sumienie. Śnieg padał wokół niego, a on stał tyłem do niej i rozmawiał przez komórkę. Ani śladu córki. Sal wyrwała ją pewnie siłą. Oboje chronili swoje dzieci. Vera pomyślała, że Jessie wolałaby pewnie zostać i zobaczyć, jak ojciec pracuje. Dziewczyna była żywa jak iskierka, a to napawało Verę nadzieją.

Włożyła kalosze, które trzymała w samochodzie. To wymagało wysiłku – nogi ledwie jej się zmieściły. Ale i tak straciła na wadze. Nowe buty, rok wcześniej w ogóle by w nie nie weszła. Peron był śliski, szła ostrożnie. Gdyby upadła, potrzeba byłoby dźwigu, żeby ją podnieść. W jasno oświetlonym przedziale pociągu zobaczyła postacie w bieli przy pracy. Miała nadzieję, że na czele zespołu kryminalistyków stoi Billy Wainwright. Ciała nie zobaczyła, nie wpuszczą jej do środka, póki nie skończą.

– Joe! – Odwrócił się i zaczął iść w jej stronę, skończył rozmowę telefoniczną i włożył ręce do kieszeni.

Gdy się zbliżył, Vera zobaczyła, że ma zmarszczone czoło. Miał pewnie inne plany na ten wieczór. Chciał go spędzić z Sal i dziećmi. Może pakowaliby prezenty, gdy dzieci będą już leżały w łóżku. Sal była bardzo zorganizowana, nie zostawiłaby świątecznych zakupów na ostatnią chwilę. Ale Vera wiedziała, że Joego nudziło perfekcyjne domowe życie, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, nawet wobec siebie. Możliwe, że to morderstwo dla niego też było kołem ratunkowym.

– Co dla mnie masz, Joe? – Przeszli pod dach hali dworcowej. Joe oparł się o jedną z maszyn z biletami. Padał tak gęsty śnieg, że pociąg widzieli przez ruchomą białą zasłonę. Nie jest źle, pomyślała Vera. Ludzie będą winić pogodę, a nie nas, za zmiany w rozkładzie jazdy metra.

Słuchała, jak opisywał drogę z miasta, zatłoczony pociąg, bezczelną młodzież i zalanych biznesmenów. Na tym etapie nie robiła notatek. Notatki nie pozwalały się jej skoncentrować. Musiała wyobrazić sobie wagon, posłuchać, o czym żartowano.

Słuchała, póki nie skończył mówić.

– A więc wszyscy w dobrych nastrojach? Nic, co mogłoby doprowadzić do świątecznego wybuchu wściekłości? Ofiara nie robiła uwag, że dzieci przeklinają albo kładą nogi na siedzeniach?

– Nie widziałem i nie słyszałem. Było pełno ludzi, ale gdyby była jakaś awantura, pewnie bym zauważył. Nawet kiedy pociąg się zatrzymał i wszyscy musieliśmy wysiąść, nikt się nie awanturował.

– Co wiemy o ofierze? – To była ulubiona chwila Very podczas śledztwa. Była wścibska, lubiła grzebać w prywatnym życiu innych ludzi. Pewnie dlatego, musiała to przyznać, że nie miała własnego życia prywatnego.

– Tylko to, co było na jej miesięcznym na metro ze zniżką emerycką. Miała torebkę, ale w niej tylko portmonetkę, klucz do domu i chusteczkę do nosa.

– Pieniądze w portmonetce? – Tam byli narkomani, którzy za działkę zadźgaliby babcię. Ale prawdopodobnie nie w metrze i nie późnym popołudniem, pomyślała.

– Pięćdziesiąt funtów i trochę drobnych.

Czyli jej nie obrabowali.

– Co o niej wiemy?

– Nazywa się Margaret Krukowski i ma siedemdziesiąt lat. Adres w Mardle. Harbour Street jeden. – Joe zająknął się na nazwisku.

– Po jakiemu to? Po rosyjsku, po polsku?

Joe pokręcił głową. Skąd miał wiedzieć?

– Była niedaleko domu – zauważył. – Jeszcze tylko jeden przystanek i byłaby bezpieczna. – Vera pomyślała, że to najbardziej sentymentalny glina, jakiego znała.

– Widziałeś, gdzie wsiadała?

– Tak, w Gosforth.

Jedno z eleganckich przedmieść Newcastle. Stojące znacznie wyżej niż Mardle pod względem klasy i aspiracji.

Joe domyślił się, o czym myśli Vera.

– Sądząc z jej wyglądu, bardziej Gosforth niż Mardle – stwierdził.

Vera przez chwilę zastanawiała się, gdzie ją samą umiejscowiliby ludzie na drabinie społecznej. Śmieciarka? Chłopka?

– No to chodźmy, co? – zapytała. – Zobaczymy, czy ktoś czeka w domu na Margaret Krukowski.

Przez chwilę siedzieli przed domem w land roverze. „Pensjonat Harbour”. Drewniany szyld obok drzwi frontowych, litery prawie niewidoczne spod śniegu.

– Czasem przywozimy tutaj dzieci, do smażalni ryb w Mardle – powiedział Joe. – Uczta. Podobno tu są najlepsze ryby z frytkami na północnym wschodzie.

Vera miała własne wspomnienia z Mardle. Hector przekupywał pewnego rybaka, żeby w środku nocy zabierał ich na Coquet Island. W domu strażnika na krańcu wyspy nadal paliło się światło. Muzyka, hałas, trwała tam jakaś zabawa. Bała się, że ich nakryją, przyłapią Hectora na zbieraniu jaj rybitwy różowej. On zawsze uwielbiał ryzyko. Pomyślała, że bardziej motywowało go niebezpieczeństwo niż obsesja, żeby kraść i wymieniać jaja rzadkiego ptaka.

– No – rzucił Joe. – Wchodzimy? Mam dom, do którego chciałbym wrócić.

Skinęła głową i wysiadła z samochodu, próbując sobie przypomnieć, czy w czasach jej dzieciństwa był tutaj pensjonat. Pamiętała, że ulica była zapuszczona, niemal nędzna, ale to było ponad czterdzieści lat temu. Nacisnęła dzwonek.

Kobieta, która otworzyła, była w odpowiednim wieku, żeby pasować na córkę ofiary. Trochę przed czterdziestką, trochę po czterdziestce. Falujące czarne włosy i brązowe oczy koloru kasztanów, miły, niemal profesjonalny uśmiech. Verze przypominała pielęgniarkę. Kiedy Vera przedstawiła się, cofnęła się w bok, żeby ich wpuścić.

– Co się stało?

Kiedy w drzwiach pojawia się policja, ludzie czują się winni albo się boją. Vera nie mogła się domyślić, z którą reakcją miała tutaj do czynienia. Poszła za kobietą na tył domu, do ciepłego salonu z ciężkimi meblami. Wyglądałyby nie na miejscu w mniejszym pomieszczeniu. Usiedli na wygodnych, aksamitnych kanapach. Pod jedną ze ścian stało pianino, nuty na pulpicie, a pod drugą kredens z karafkami i butelkami z alkoholem. Vera pomyślała, że kapka dobrej whisky to jest to, czego potrzebuje po zimnej stacji metra, ale wolała nic nie mówić. Zasłony były zaciągnięte, a salon przystrojony świątecznie ostrokrzewem, pomalowanymi na srebrno szyszkami sosny, ułożonymi wzdłuż półki nad kominkiem i wysokimi czerwonymi świecami na stolikach. Typowy wiktoriański salonik.

Salon był pusty, ale na stoliczku stała taca z herbatą. Obecność tacy chyba jakoś kłopotała ich gospodynię. Ciągle przepraszająco zerkała w jej stronę. Joe wszedł za nimi i usiadł obok gazowego ognia na kominku.

– Ładnie tu – powiedział. – Przytulnie.

Kobieta uśmiechnęła się i na chwilę trochę się odprężyła.

– Mogłaby pani podać nam swoje nazwisko? – spytał Joe.

– Dewar. – Kobieta stała teraz plecami do Very. – Kate Dewar.

Otworzyły się drzwi i przerwał im wielki, łysy mężczyzna o miłym uśmiechu i bezpośrednich manierach.

– Cześć – przywitał się. – Więcej gości, Kate? Więcej rozbitków z burzy? – Odwrócił się tak, żeby objąć uśmiechem Verę i Joego. – Jesteście mile widziani. – Jakby to był jego dom. – Może herbaty? W imbryczku jest jej na pewno mnóstwo, a Kate przyniesie więcej filiżanek.

– To nie są goście, George. To policjanci. – Czy w tych słowach było ostrzeżenie? „Uważaj na to, co mówisz”.

– Ach – westchnął. Zatrzymał się na mgnienie oka i dziwnie się rozejrzał. – Więc przeszkadzam. Nie chcę się narzucać. Zabiorę herbatę do pokoju, dobrze? – Wziął tacę i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Vera pomyślała, że ona byłaby zbyt zaciekawiona, żeby tak postąpić. Zapytałaby, czy może pomóc, znalazłaby jakąś wymówkę, żeby zostać i dowiedzieć się, o co chodzi.

– Gość? – Skinęła głową w stronę drzwi.

– George Enderby, jeden z moich stałych gości.

– A Margaret Krukowski? Czy jest jednym z pani stałych gości? Podała ten dom jako swój adres.

– Margaret? Zachorowała? Dlatego tu jesteście?

Vera wyczuła ulgę w głosie i zastanowiła się, czego jeszcze mogłaby się ta kobieta obawiać ze strony policji.

– Margaret tutaj mieszka? To krewna, tak?

– Nie krewna. Przyjaciółka. I pracownik. Chyba. Pomaga w domu. Razem prowadzimy pensjonat. – Króciutki uśmiech. – Bez niej nie dałabym sobie rady.

Vera nachyliła się do przodu i łagodnym głosem powiedziała:

– Margaret Krukowski nie żyje. Zasztyletowano ją w metrze dziś po południu, kiedy wracała do domu. Chcę, żeby mi pani o niej opowiedziała.

4

Siedząc w ciepłym salonie, Vera zastanawiała się, czy śnieg jeszcze pada. Jeśli tak, to chyba nawet land roverem nie wjedzie po stromym zboczu pagórka do domu, w którym mieszkała od dzieciństwa. Ale sprawa i tak zapowiadała się na całą noc, nie było sensu martwić się na zapas.

Kate Dewar siedziała na brzeżku jednej z ciężkich kanap, płakała. Bez krzyków, hałasów, tylko ciche łzy. Joe Ashworth dał jej paczuszkę z chusteczkami. Zawsze przygotowany, jak skaut.

– Jak długo znała pani Margaret? – Czasem Vera myślała, że najlepiej zacząć od prostych faktów. Coś, czego człowiek może się przytrzymać, żeby odwrócić myśli od wstrząsu i żalu.

Kate otarła oczy.

– Od dziesięciu lat – odparła. – Dzieci były małe. Moja ciocia umarła – była daleką krewną przez małżeństwo. Nie znałam jej, mieszkaliśmy wtedy dalej, na wybrzeżu. Ale zostawiła mi w testamencie ten dom. Wtedy nie był to pensjonat, zamieniono go w kupę mieszkań i kawalerek. Wszystkie zaniedbane. Większość pusta. Margaret była jedyną lokatorką płacącą za wynajem. – Przerwała, żeby złapać oddech. – Byłam zmęczona. To nie był najlepszy czas mojego życia. Mąż pracował głównie z dala od domu. Ryan już chodził do szkoły, Chloe do zerówki. Myślałam, że to będzie dobry interes, że notowania Mardle idą w górę i że wkrótce zaczną się zjeżdżać turyści. Trochę się pomyliłam, prawda?

Smutno wzruszyła ramionami.

– Z początku myślałam, że Margaret będzie kłopotliwa… że będzie, powiedzmy, wchodzić mi w drogę. – Kate znów przerwała i uśmiechnęła się szerokim, ślicznym uśmiechem. – Ale nic nie mogło być dalsze od prawdy. Była cudowna, bez niej to byłby koszmar. Była jak matka i najlepsza przyjaciółka w jednym. Ubiłyśmy interes. Zatrzyma swoje mieszkanko na strychu, bez czynszu, i pomoże w domu. A ja będę jej płaciła, kiedy będę mogła. Odpowiednią pensję zaczęła dostawać, kiedy przybyli pierwsi goście.

Vera zobaczyła kątem oka, że Joe Ashworth robi notatki, ale sama starała się wyobrazić sobie remont tego wielkiego domu, budowlanych w środku, dwie kobiety pełne planów i pomysłów na przyszłość, małe dzieci pod nogami. To zbliża, poczuła ukłucie straty… nigdy nie miała najlepszej przyjaciółki, nikogo, z kim mogłaby się podzielić marzeniami. Najbliższy tego był Joe Ashworth.

– Margaret Krukowski – zaczęła – to polskie nazwisko?

– Tak, ale Margaret nie była Polką. Z krwi i kości mieszkanka północnego-wschodu, z szacownej rodziny z Newcastle. Wyszła za polskiego marynarza, kiedy była bardzo młoda. Jej rodzice byli oburzeni, ale mówiła, że to były lata sześćdziesiąte, a on taki przystojny i uchodźca, więc wszystko było jeszcze bardziej romantyczne.

– Co się z nim stało? – Vera już polubiła ofiarę, polubiła jej złożoność. Joe mówił, że Margaret wyglądała bardziej na Gosforth niż na Mardle, ale zakochała się w ubiegającym się o azyl Polaku i skończyła samotnie w obskurnej kawalerce. Mimo to nadal podtrzymywała pozory. Elegancka, w pantofelkach, z czerwoną szminką, w długim płaszczu, który gdyby był nowy, kosztowałby fortunę.

– Zostawił ją parę lat po ślubie. Uciekł z kobietą, która miała więcej pieniędzy. Mówiła, że złamał jej serce, ale była zbyt dumna, żeby wrócić do rodziców. Wyuczyła się księgowości i pracowała dla kilku miejscowych spółek. Kiedy ją spotkałam, była już na emeryturze. Albo ją zwolniono. – Kate znowu się uśmiechnęła. – Była czarodziejką liczb, wiele razy obroniła mnie przed człowiekiem ze skarbówki.

– Ale zachowała nazwisko męża? – Vera pomyślała, że przed laty nie mogło z tym być lekko. Samotna kobieta z pretensjami do wyższych sfer i dziwnym nazwiskiem, starająca się utrzymać styl.

– Powiedziała mi, że nigdy nie przestała go kochać – odparła Kate. – Jak mówiłam, zawsze była romantyczna.

– A pani mąż? – zapytała Vera. – Wciąż pracuje z dala od domu?

Na chwilę zaległa cisza.

– Nie – zaprzeczyła Kate. – Umarł. Wypadek przy pracy na Morzu Północnym. Platforma wiertnicza. Utonął. Ciała nie odnaleziono. – I znowu zaczęła płakać.

Kate poprowadziła ich po schodach do mieszkania Margaret.

– Gdy się zestarzała, zapytałam, czy chciałaby przeprowadzić się do któregoś z pokoi na dole, ale ona powiedziała, że tam czuje się teraz jak w domu, a schody utrzymują ją w formie.

– Zatem była zdrowa? Jak na swój wiek? – Mimo nowej diety i wypraw na basen Vera dostała zadyszki i słowa wychodziły z niej w małych sapnięciach.

– O tak. Interes idzie teraz całkiem dobrze. Mamy regularnych gości, ale Magaret twierdziła, że nie myśli o przejściu na emeryturę. – Kate zatrzymała się pod drzwiami. Joe wyjął pęk kluczy, które kryminalistycy znaleźli przy zwłokach.

– Nie ma pani klucza uniwersalnego? – Vera oparła się o ścianę, żeby złapać oddech.

– Do wszystkich innych pokoi, ale nie do tego. Zaproponowałam, że zatrzymam jeden klucz na wszelki wypadek, ale nie chciała. Sprzątaczka tutaj nie przychodziła, chociaż chętnie zapewniłabym jej taką obsługę jak wszystkim innym. Mags lubiła prywatność.

– Miewała jakichś gości?

– Od czasu do czasu zapraszała mnie na popołudniową herbatkę – wyjaśniła Kate. – Cudownie. Zawsze coś trochę niezwykłego. Czasem wędzony łosoś ze smażalni na małych naleśnikach. Czasem wymyślne ciasto, które sama upiekła. Raz butelka różowego szampana, bo powiedziała, że coś świętuje. Nigdy nie widziałam, żeby przychodził do niej z wizytą ktoś inny.

Zatrzymała się niepewnie na podeście, najwyraźniej zastanawiając, czy ma wejść z nimi do pokoju.

Vera wyciągnęła rękę i dotknęła jej ramienia.

– W porządku, kotku. Pokój możemy obejrzeć stąd.

Kate skinęła głową i odwróciła się, żeby zejść ze schodów. Joe Ashworth zaczekał, aż dojdzie do połowy schodów, i dopiero wtedy wypróbował, który klucz pasuje do zamka. Były trzy. Vera myślała o pozostałych dwóch – jeden pewnie do drzwi wejściowych do pensjonatu. A ten drugi? Joe otworzył pchnięciem drzwi.

Tak jak mówiła Kate, mieszkanie było bardzo małe, pod dachem, jedna ściana miała zaledwie metr osiemdziesiąt wysokości i łączyła się z opadającym sufitem. Trzy facjatkowe okna wychodziły na port. Były tu dwa pokoje i maleńka łazienka, wygospodarowana z kąta sypialni. Ale i tak całość trzymała styl. Kuchnia, która była również salonem, miała wypolerowaną na ciemno drewnianą podłogę, pokrytą dywanikiem mieniącym się kolorami – niebieskim i zielonym. Pod jednym oknem stare biurko i fotel z wygiętym oparciem. Mały szezlong pokryty szarym welwetem. Zlew, piecyk i lodówka oddzielone od reszty pomieszczenia wyszorowanym sosnowym stołem. Większość patelni zwisała z haków w suficie, drewniane łyżki i szpatułki stały w emaliowanym na zielono garnku na drugim parapecie. Jedna ściana cała pokryta była półkami z książkami, porządnie ułożonymi, między którymi gdzieniegdzie leżały kamyczki, kawałki drewna wyrzuconego przez morze i muszle. Pokój było ciemny, bo okna były małe, a ściany grube, ale ciepły i urządzony jak klejnocik. Oświetlała go tylko lampa na biurku i punktowe światło w kuchni.

– Nie ma telewizora – zauważył Joe. Vera zrozumiała, że to dla niego wstrząs. Otworzył drzwi do sypialni z nadzieją, że tam znajdzie telewizor. Stanęli w drzwiach, żeby zajrzeć. Ten pokój wyłożony był bladozielonym dywanem. Stało tam łóżko okryte ręcznej roboty kołdrą z patchworku, a po jego obu stronach szafki z szufladami. Wąska szafa. Wszystkie meble były pomalowane na biało. Żadnych rupieci, żadnych brudnych ubrań. Pomieszczenie z prysznicem było bez skazy.

– Nie ma telewizora – powtórzył. Pewnie była to jedyna rozrywka, której oddawali się z Sal wieczorami, i nie potrafił sobie wyobrazić życia bez tego.

– Pierwsze, co zrobimy, to sprowadzimy zespół, żeby to przeszukał. – Vera podeszła do okna i wyjrzała. Nadal padał śnieg, ale płatki były już mniejsze. Cieszyła się, że to nie ona będzie wyciągać szuflady i przeglądać bieliznę Margaret. Była wścibska, ale to taka obrzydliwa ingerencja.

Joe patrzył na półki.

– Tylko jedno zdjęcie. – Nie wziął go do ręki, wskazał na nie. Przedstawiało parę. Zdjęcie ślubne. Ona w prostej sukience mini ze sztucznym futerkiem na rąbku, w białych, lśniących butach po kolana i krótkiej futrzanej kurtce. Trzymała bukiet żółtych i białych frezji. Ciemnowłosy mężczyzna był w garniturze z szerokimi klapami, z kwiatem w butonierce. W tle drzwi kościoła.

– Czy to ona? – zapytała Vera. – Czy to Margaret Krukowski i polska miłość jej życia?

– O tak, to ona. – Odpowiedź była natychmiastowa i jednoznaczna. – Nasza ofiara ma takie same usta i kości policzkowe. – Vera zobaczyła, że Joe nie może oderwać wzroku od zdjęcia.

– Śliczne maleństwo. – Powiedziała to lekkim tonem. Nikt nigdy jej nie mówił, że jest śliczna.

– Jest piękna – zgodził się Joe i cicho się roześmiał, jakby zrozumiał, jaki z niego głupiec, bo zakochał się w fotografii sprzed pół wieku. Ale mimo to dokończył: – Dla takiej twarzy mężczyzna gotów jest zabić.

5

Na środkowym podeście Kate wyjęła telefon komórkowy i zadzwoniła do Stuarta, swojego kochanka, pierwszej prawdziwej miłości, odkąd Rob zginął na platformie wiertniczej. Stuart częściej bywał w domu na wzgórzach niż w pensjonacie, ale potrafił cudownie grać na saksofonie i teraz zaczęła o nim myśleć. Nie odbierał, zostawiła wiadomość: „Oddzwoń proszę”. Schodząc, myślała o tym, jak powiedzieć dzieciom, że Margaret nie żyje. Znały ją prawie przez całe swoje życie. Była ich opiekunką i traktowały ją jak babcię. Ryan nadal spędzał z nią mnóstwo czasu. W tym roku, kiedy pojawił się Stuart, a Kate miała mnóstwo nowych planów, już musiały zaakceptować zmianę. Kate zwolniła kroku, żeby dać sobie czas na dobranie słów i zdała sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak zareagują dzieci. Już wyrosły, oddaliły się od niej, nie mogła zaufać instynktowi, rozmawiając z nimi.

George Enderby musiał usłyszeć jej kroki, a może czekał i nasłuchiwał, bo drzwi jego pokoju otworzyły się, a on wystawił głowę.

– Wszystko w porządku, Kate? – W jego głosie zabrzmiała prawdziwa troska. Przepraszam, nie chciałem być wścibski – dodał lekko zakłopotany.

– Margaret nie żyje. – Nagle zawirowało jej w głowie, oparła się o ścianę.

– Och, jak mi przykro! – Zaczął wychodzić na korytarz, ale przypomniał sobie, że drzwi za nim zamkną się i automatycznie zatrzasną, zrobił więc małego, śmiesznego susa, przytrzymał drzwi stopą, ale wychylił się w jej stronę.

– Nie znałem jej dobrze, ale nigdy nie myślałem, że jest starą kobietą. Czy to coś nagłego? Atak serca?

– Została zamordowana – powiedziała Kate. – Zasztyletowana w metrze, gdy jechała z miasta do domu. – Znowu świat się wokół niej zakręcił. Usiadła na ostatnim schodku i oparła głowę na dłoniach.

George zniknął na chwilę, zobaczyła, że sięga do środka po klucz. Potem usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Poczuła zapach jego płynu po goleniu i słodki zapach herbatnika, którego zjadł przed chwilą. Cynamon i imbir. Kate pomyślała o tym, jak inaczej wszystko by wyglądało, gdyby Rob był taki uprzejmy jak George Enderby. Siedziała przez chwilę, cieszył ją fizyczny kontakt, potem łagodnie się odsunęła.

– Muszę powiedzieć dzieciom.

– Oczywiście. – Wstał i podał jej rękę, żeby pomóc jej się dźwignąć. – Gdybym mógł ci jakoś pomóc, to powiedz, proszę. – Znów zniknął w swoim pokoju, jakby myślał, że jego obecność potęguje jej cierpienie.

W piwnicy Ryan był w swojej sypialni. Słyszała dźwięk jego komputera. Jakaś gra o potworach i końcu świata. Chloe siedziała przy stole ze stosem książek obok, pisała coś w notatniku. Była blada, wyglądała na zmęczoną.

– Ryan, chodź tutaj. Chcę porozmawiać z wami obojgiem!

– Dobrze. – Ale nie przyszedł. To był cały Ryan. Zawsze się z nią zgadzał, a potem robił swoje. Chloe odwróciła się na krześle i zobaczyła, że matka płacze.

– O co chodzi?

Słowom towarzyszyło krótkie, niechętne spojrzenie, standardowa reakcja nastolatków na niecodzienne zachowanie rodziców. Potem dotarło do niej, że to poważne, że to nie z powodu jakiegoś domowego dramatu. Wstała.

– Mamo, o co chodzi? – I kiedy Kate znowu zaczęła płakać, Chloe krzyknęła na brata. Tym razem wyszedł ze swojego pokoju. Stał i patrzył na nie z bezsilną niepewnością, jakby kobiety były innym gatunkiem i najbezpieczniej było się nie mieszać w ich sprawy.

Przenieśli podręczniki na komodę i usiedli wokół stołu. Chloe wyjęła z lodówki butelkę wina i otworzyła ją z łatwością, która w innych okolicznościach zmartwiłaby Kate. Nalała Kate do pełna.

– Powiedz, o co chodzi.

– Margaret nie żyje.

– Jak? – Ryan dopiero teraz się odezwał. Popatrzyły na niego.

– To znaczy, jak umarła? Wypadek? Kiedy rano wychodziłem, wyglądała świetnie. – Zmarszczył brwi i Kate znów przypomniała sobie Robbiego.

– Zamordowano ją. – Kate pomyślała, że to brzmi jak refren jednej z piosenek, które Ryan odtwarza na swoim iPodzie. Wykrzyczany hałas. Jeśli będzie to często powtarzała ludziom, którym musi to powiedzieć, może sama w to uwierzy. Popatrzyła na dzieci. W ich twarzach zobaczyła jakby błysk podniecenia, zanim przeważyły niedowierzanie i rozpacz. Morderstwo to samo gęste w plotkach. Wyobraziła sobie, jak oboje wydzwaniają do kolegów i koleżanek z klasy, kiedy tylko pozwoli im odejść od stołu. „Nie uwierzysz, co się stało w naszym domu…” To będzie ich pięć minut sławy, której oboje tak pożądali.

– Dlaczego ktoś miałby zamordować Margaret, taką starą kobietę?

Kate popatrzyła na Chloe, pomyślała, że ostatnio straciła na wadze. Czy Kate była tak zajęta Stuartem i tak w nim zadurzona, że zaniedbała dzieci?

– Nie wiem. Nigdy nie myślałam o niej jak o starej kobiecie. Miała tyle energii.

– Gdzie ją zamordowali? – Wyglądało na to, że Ryanowi potrzebne są szczegóły, żeby zaspokoić ciekawość. Nagle zobaczyła w nim kogoś obcego. Był przystojnym chłopcem, będzie z niego pożeracz serc. Widywała go w Mardle z atrakcyjnymi dziewczynami, ale nigdy ich jej nie przedstawiał. Jej dzieci nie przyprowadzały przyjaciół do domu.

– Chyba w metrze. W drodze z miasta do domu. – Kate popatrzyła na niego. – Mówiła ci, dokąd się wybiera, kiedy rano się z nią widziałeś?

Pokręcił głową.

– Myślę, że policja będzie chciała się dowiedzieć.

– Policja? – Zadał pytanie z udawaną obojętnością. Ale oczywiście, chciał usłyszeć o dochodzeniu. Więcej strzępków informacji, żeby wrzucić je na Facebooka.

– Są w pokoju Margaret. Stąd wiem, że ona nie żyje.

Zapadła cisza.

– Biedna Margaret – powiedziała Chloe. – Gdzie ona jest? To znaczy, jej ciało? Będzie pogrzeb?

– Myślę, że policja chce przeprowadzić sekcję zwłok. I że potem będzie pogrzeb. Nie wiem, jak te sprawy wyglądają.

Chyba to ja będę musiała zorganizować pogrzeb, pomyślała. Bo kto inny? Potem przyszło jej do głowy, że będzie musiała omówić to z ojcem Gruskinem, którego nie lubiła. Nagle poczuła, że jest bardzo głodna.

– Wyjmę zapiekankę z lodówki. Przecież musimy jeść. – Z ulgą wstała i wyszła na chwilę z pokoju.

Była po drugim kieliszku wina, nakrywała stół do kolacji, kiedy w jej mieszkaniu pojawiło się dwoje detektywów. Myślała, że już ich pożegna, przynajmniej na dzisiaj. Sądziła, że każą się wyprowadzić z domu. Teraz stali w ciemnym, piwnicznym korytarzu. Domyślała się, że będą chcieli czegoś więcej.

– Może państwo wejdziecie?

– Przykro mi, że znowu pani zawracamy głowę. – Ale Vera Stanhope uśmiechała się i Kate pomyślała, że wcale jej nie jest przykro. – Chcielibyśmy skontaktować się z rodziną pani Krukowski, z jej przyjaciółmi, ale nie możemy znaleźć notatnika z adresami w jej mieszkaniu. Może pani nam pomoże.

Kate zaprowadziła ich do kuchni. Ryan i Chloe zniknęli już w swoich pokojach. Jak nieśmiałe zwierzątka unikali towarzystwa dorosłych. Chloe pewnie wróciła do pracy. Ryan nasłuchiwał za drzwiami. Był ciekawski, już go przyłapywała na podsłuchiwaniu.

– Margaret nigdy nie mówiła o rodzinie – powiedziała Kate. Zapiekanka kręciła się w mikrofalówce, odmarzała. Chciała, żeby przyszedł Stuart. Piecyk zabrzęczał. – Jak wam mówiłam, zerwała z nimi stosunki, kiedy wyszła za mąż. Nie sądzę, żeby później się z nimi widywała. Jej rodzice pewnie już nie żyją, nie przypominam sobie, żeby poszła na ich pogrzeb.

– Żadnych braci, sióstr?

– Nie, w każdym razie nie słyszałam.

– Mówiła pani, gdzie dorastała? – Vera Stanhope usadowiła się za kuchennym stołem. Była wielka, miało się wrażenie, że zajmuje całą przestrzeń. Tak się kokosi, jakby chciała tu przenocować, myślała Kate.

– W Gosforth – oznajmiła Kate. – W jednym z tych wielkich szeregowców niedaleko High Street. – Zobaczyła, że policjanci wymieniają się spojrzeniami i pomyślała, że ta informacja może mieć jakieś znaczenie.

– A przyjaciele? – zapytała Vera. Spojrzała na Kate. – Od dawna mieszkała w Mardle i nie była odludkiem ta wasza Margaret. Musiała mieć przyjaciół, nawet jeśli nie zachodzili do niej z wizytą. – Vera uśmiechnęła się. – To znaczy przyjaciół poza panią.

Kate się zamyśliła. Margaret chyba nigdy nie szukała przyjaciół poza Harbour Street, ale nie chciała, żeby detektywi uznali Margaret za jakąś samotnicę.

– Wydaje mi się, że większa część jej życia towarzyskiego, nie licząc tego, co tutaj, obracała się wokół kościoła – powiedziała. – Powinniście zapytać księdza, ojca Gruskina.

– A gdzie go znajdę? Czy w Mardle jest kościół katolicki?

– To kościół anglikański. On jest księdzem w kościele Świętego Bartłomieja, po drugiej stronie ulicy. Ale każe tak do siebie mówić. – Kate słyszała niechęć we własnym głosie i pomyślała, czy detektywi to wychwycili. Vera jednak ostentacyjnie rozejrzała się po pokoju, popatrzyła na stos podręczników na komodzie, na pulpit z nutami w rogu.

– Ile lat mają pani dzieci?

– Chloe czternaście, Ryan skończy szesnaście.

– Pozwoli pani, że porozmawiamy z nimi? To nic formalnego, po prostu szybka pogawędka tutaj, w kuchni, żeby się dowiedzieć, kiedy po raz ostatni widzieli Margaret. To Joe będzie zadawał pytania. Ma dzieci w podobnym wieku. Zgadza się, Joe, prawda?

Przystojny sierżant się uśmiechnął.

– Trochę młodsze – odparł. – Chociaż czasem zachowują się jak nastolatki. Nie powiem, żebym czekał, aż dojdą do tego wieku.

No i Kate nie miała wyboru, musiała zawołać dzieci, chociaż w tej chwili myślała tylko o jedzeniu i chciała się jeszcze napić wina. Wyglądało to na jakąś konferencję, wszyscy zasiedli wokół stołu, każde trochę spięte i poważne. Ale dzieci napełniły ją dumą. Ryan uprzejmie odpowiadał na pytania i nawet Chloe całą uwagę skupiła na detektywach.

– Opowiedzcie mi o Margaret. – Tak zaczął sierżant. Dzieci popatrzyły na siebie, w końcu Ryan odezwał się pierwszy.

– Była kochana – powiedział. – Kiedy byliśmy mali, zabierała nas na spacery. Do dziś lubiłem spędzać z nią czas.

– Co robiliście? – zapytał sierżant.

– Zajmowała się dobroczynnością – powiedział Ryan. – Czasem pomagałem jej w kwestach. Grzechotałem puszką na datki przed domem towarowym. – Przerwał. – Lubią mnie starsze panie, zawsze chętnie dawały. – Kate pomyślała, że to prawda, ale nie cała. Ryan czuł się bezpieczny z Margaret. Kiedy był mały, Margaret siadywała przy nim, gdy śniły mu się koszmary.

I wtedy wtrąciła się Chloe z własną historią o Margaret, która zabierała ich do teatru w Newcastle, o ich pierwszej wyprawie na sztukę dla dorosłych.

– Znała się na tym. Na sztukach i filmach. W soboty, kiedy mama była zajęta, często zabierała mnie do biblioteki. Zachęcała mnie, żebym dobrze się uczyła. „Kobiety mogą być, kim zechcą”. Przecież ciągle tak mówiła, prawda?

Kate pokiwała głową.

– A teraz? – zapytał Joe Ashworth. – Teraz, kiedy jesteście starsi. Nadal byliście z nią blisko?

Milczenie.

– Nie spędzaliśmy z nią aż tyle czasu – tłumaczyła Chloe. – Ale wiedzieliśmy, że tu jest, gdybyśmy jej potrzebowali.

– Nadal jej pomagałem – dodał Ryan – ale nie tak często. Teraz dostałem tę dorywczą pracę przy łodziach.

Oczywiście, nawet nie pomyśleli, że Margaret może tęsknić za ich towarzystwem czy za ich zwierzeniami. Że to właśnie ta starsza kobieta mogła ich potrzebować. Kate uznała, że nastolatki to najbardziej egoistyczni ludzie we wszechświecie.

Sierżant przeszedł do bardziej szczegółowych pytań.

– Widzieliście dzisiaj Margaret?

– Ja tak – powiedział Ryan. – Widziałem ją po szkole.

– Gdzie była?

– Sprzątała stoły po śniadaniu w jadalni dla gości. Na noc zostały tylko dwie osoby, ale wtedy już ich nie było. Zobaczyła mnie przez otwarte drzwi i zawołała do mnie na dzień dobry.

– Do której szkoły chodzicie? – Policjant rozparł się w krześle. Kate pomyślała, że wygląda na zmęczonego.

– Do ogólniaka w Mardle – rzuciła Chloe. – To jest tuż za linią metra.

– Miejscowa państwowa szkoła średnia – dodała Kate i znów się zamyśliła, czy nie lepiej by im było w innej szkole, gdzieś, gdzie są mniejsze lasy. Gdyby nie przerwała pracy, pewnie byłoby ją na to stać.

Wtedy Vera wtrąciła pytanie skierowane do Kate.

– A ci goście? Ma pani ich szczegółowe dane?

Kate domyśliła się, że sierżant był przyzwyczajony do wtrącania się szefowej.

– Oczywiście. Claire Gordon jechała do Edynburga, żeby odebrać syna z uniwersytetu. Jest stałym gościem, mieszka gdzieś w Hertfordshire i zatrzymuje się tutaj na początku i na końcu każdego semestru, bo robi sobie przerwę w podróży. Drugim gościem był Mike Craggs, profesor Craggs. Jest biologiem morskim w Uniwersytecie Newcastle i zawsze się tutaj zatrzymuje, kiedy ma pracę w terenie. Claire wyjechała wcześnie. Według prognozy pogody miał spaść śnieg i chciała już być w drodze. Mike, kiedy pracuje, zawsze wychodzi z domu przed innymi. – Kate pomyślała, czy nie powiedziała więcej, niż potrzebowała inspektor, czy nie wyszła na wścibską gospodynię. Ale Vera Stanhope kiwnęła głową, wyglądała na zadowoloną.

– A ty? – Joe zwrócił się do Chloe. – Widziałaś dzisiaj Margaret?

– Nie – odparła. – Wyszłam z domu przed Ryanem. W ogóle się z nią nie widziałam.

Potem detektywi wstali i Kate myślała, że wreszcie sobie pójdą, że będzie mogła zjeść kolację, napić się wina i w spokoju pomyśleć o Margaret. Chciała sprawdzić telefon, czy Stuart do niej oddzwonił. Ale okazało się, że policjanci chcą od niej jeszcze czegoś.

– Ten facet, z którym wcześniej się spotkaliśmy – powiedziała Vera. – To też stały gość, prawda?

– O tak. – Kate się uśmiechnęła. – George przyjeżdża raz w miesiącu i zostaje na dwie doby. Potem jeszcze na jedną dobę, jak skończy pracę w Szkocji. Można według niego regulować zegarek.

– Tak sobie myślę, że moglibyśmy zamienić z nim parę słów.

– Vera też się uśmiechnęła, ale przepraszająco. Jakby wiedziała, że Kate chce się ich pozbyć.

– Obiecuję, że potem zostawię panią w spokoju.

Ale Kate pomyślała, że niewiele tego spokoju będzie na Harbour Street, dopóki się to nie skończy. Dopóki nie dowiedzą się, kto zabił Margaret Krukowski.

6

Idąc korytarzem i po schodach za tą kobietą, Joe Ashworth doznał uczucia déjà vu, Miał wrażenie, że już spotkał tę rodzinę albo prowadził podobne przesłuchanie przy wcześniejszej okazji. Było to tak irytujące, jak kiedy ma się słowo na czubku języka, ale nie można go sobie przypomnieć. Może coś w dzieciach – raczej uprzejme, ale ostrożne i nieufne – przypominało mu własne dzieci, kiedy mają coś do ukrycia.

Dotarli do pokoju Enderby’ego. Otworzył drzwi niemal w chwili, kiedy Kate zapukała. Było oczywiste, że nie zaprosi detektywów do środka. Enderby był miły, trochę wypłoszony, ale miał też doświadczenie w stawianiu na swoim.

– Salonik chyba najlepiej nada się na pogawędkę, prawda, Kate? Znowu włączę gaz, żeby było przytulnie. I skoczę do kuchni, żeby zaparzyć herbatę, jeśli nie żądam zbyt wiele. Ty niczego nie będziesz musiała robić.

Przesłuchanie odbyło się więc w pięknym salonie, z lśniącymi czarnymi meblami pachnącym pastą z pszczelego wosku. Enderby zapalił kilka czerwonych świec i wyłączył główne oświetlenie, toteż Joe niemal się spodziewał, że weźmie ich za ręce, żeby wywoływać zmarłych, jakby to był seans spirytystyczny.

Kate Dewar wróciła do swojego mieszkania. We troje pili herbatę, jedli herbatniki i siedzieli przez chwilę, patrząc w gazowe płomienie. Kiedy czekali, aż Enderby przyniesie tacę, Joe odciągnął zasłony, żeby wyjrzeć przez okno i sprawdzić, czy przestał padać śnieg. Niebo było teraz bezchmurne, z gwiazdami i wielkim białym księżycem. Odtworzył sobie przesłuchanie Kate Dewar i jej dzieci, zastanawiał się, co pominął. Myślał też o tym, co wydawało mu się tutaj tak znajome.