Uleczone serce - Lynne Marshall - ebook

Uleczone serce ebook

Lynne Marshall

3,8

Opis

Pielęgniarka Polly Seymour jest osobą, która rozsiewa wokół siebie radość. Mali pacjenci z pediatrii ją uwielbiają. Potrafi wywołać uśmiech na twarzy wszystkich – z wyjątkiem swego szefa, chirurga Johna Griffina. John na ogół jest posępny, rozjaśnia się jedynie w obecności dzieci. Polly domyśla się, że coś go dręczy. Próbuje wielu sposobów, by przełamać lody. Bezskutecznie. Dopiero gdy zwierza mu się z problemów z narzeczonym, John okazuje złość. Czyżby był zazdrosny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (20 ocen)
7
5
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lynne Marshall

Uleczone serce

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W poniedziałek rano Polly Seymour wpadła w pośpiechu do wyłożonego marmurami holu nowojorskiego szpitala pediatrycznego imienia Angela Mendeza. Metro z południowej części East Side do Central Parku jechało tego dnia dłużej niż zwykle, a ona bardzo nie chciała się spóźnić. Tego dnia zaczynała pracę na stanowisku pielęgniarki dyplomowanej oddziału ortopedycznego.

Zamiast walczyć o miejsce w przepełnionej windzie, postanowiła pieszo uporać się z sześcioma piętrami schodów, a w drodze pokonywała po dwa stopnie naraz. Podczas tej wspinaczki przepowiadała sobie w myślach wszystko, czego nauczyła się w ubiegłym tygodniu podczas szkolenia dla nowo zatrudnionych.

Najważniejsze było to, że w tym szpitalu nigdy nie odesłano dziecka bez pomocy. W to mogła uwierzyć bez zastrzeżeń.

Do licha, przecież nawet ją przyjęto tu do pracy, chociaż ciotki i wujowie nie mówili o niej inaczej niż „biedna Polly”. Gdy to słyszała, czuła się jak stara lalka, zwana Nieszczęsną Perełką. Ale szpital Mendeza włączył ją do grupy pielęgniarek z otwartymi ramionami.

Bez tchu pchnęła drzwi i wpadła na mężczyznę w białym lekarskim kitlu. Zbudowany jak zawodowy futbolista, z surową twarzą i bardziej szpakowatym niż siwym jeżem na głowie, nawet nie drgnął. Chwycił ją za ramiona i pomógł odzyskać równowagę.

– Uważaj, kluseczko – powiedział tonem podstarzałego kowboja w wersji Clinta Eastwooda.

Upokorzona spojrzała na niego w popłochu.

– Przepraszam, doktorze…

Uciekając przed surowym spojrzeniem jego brązowych oczu, przeniosła wzrok na identyfikator. Doktor John Griffin. Wielkie nieba, czyżby na plakietce było napisane również, że to ordynator ortopedii? Jej szef.

Znała zasadę, że pierwsze wrażenie pozostaje na długo, a to sprzed chwili było piorunujące. Nie dając temu mężczyźnie drugiej okazji do nazwania jej „kluseczką” – czyżby mu się zdawało, że trafił na dziewczynkę? – wskazała w głąb oddziału i uciekła, bąkając na odchodnym jeszcze jedne przeprosiny.

W dyżurce pielęgniarek ściągnęła z ramienia torebkę i położyła na blacie.

– Nazywam się Polly Seymour. Jestem pierwszy dzień w pracy. Czy jest tu Brooke Hawkins?

Nonszalancki recepcjonista z mnóstwem małych warkoczyków zebranych w kitkę z tyłu głowy spojrzał na nią oczami w kolorze czekolady, zawodowo się uśmiechnął i wskazał w drugi koniec oddziału.

– Ta wysoka ruda – odparł, prawie nie przerywając wpisywania do komputera zleceń do laboratorium.

Wziąwszy swoje rzeczy, wciąż jeszcze zasapana Polly poszła prosto do przełożonej.

Brooke powitała ją ciepło i przyjaźnie, a jej uśmiech pomógł Polly zapanować nad przykrym ściskaniem w żołądku. Brooke zerknęła na zegarek.

– Jesteś przed czasem. Nie spodziewałam się ciebie przed siódmą.

– Nie chciałam stracić raportu pielęgniarskiego poprzedniej zmiany, poza tym nie mam pojęcia, gdzie położyć rzeczy ani z którego telefonu zadzwonić, żeby dać znać, że jestem w pracy.

– Chodź ze mną – powiedziała Brooke i ruszyła ku drzwiom w części oddziału, w której znajdował się lekarz. – Widzę, że już wpadłaś na doktora Griffina, i to dosłownie – zażartowała i puściła do Polly oko.

Polly przycisnęła dłoń do policzka, aby osłonić się przed wzrokiem mężczyzny, który stał kilka metrów dalej i wciąż jej się przyglądał.

– Chyba uznał, że jestem pacjentką.

– A uśmiechnął się do ciebie?

– Tak.

– To na pewno wziął cię za pacjentkę. Do personelu się nie uśmiecha.

Godzinę później, w czterołóżkowej sali, całkowicie pochłonięta mierzeniem temperatury i ciśnienia małych pacjentów noszących usztywniające opatrunki różnych rodzajów i wielkości, Polly usłyszała rozpaczliwy płacz. Zerknęła przez ramię.

– Co się stało, Karen?

Dziewczynka była po operacji stawów biodrowych korygującej ustawienie stóp, skręconych do wewnątrz podczas chodzenia, miała więc założony na obie nogi wielki gipsowy opatrunek z metalową rozpórką, utrzymujący stopy w pożądanej pozycji.

Polly szybko podeszła do łóżeczka dziecka.

– Co ci jest, kochanie?

Karen zanosiła się płaczem. W szeroko otwartej buzi dałoby się łatwo sprawdzić stan migdałków, ale Polly wiedziała, że nie tam należy szukać przyczyny problemu dziecka. Wzięła na ręce dziewczynkę, która z opatrunkiem ważyła z pięć kilo więcej, coś do niej czule powiedziała, pogłaskała ją po plecach, a potem spytała:

– O co chodzi, kochanie?

Miała nadzieję, że zmiana pozycji wystarczy, by uspokoić pacjentkę. Nie udało się. Polly próbowała zaśpiewać Karen kołysankę, ale mała rozpłakała się jeszcze głośniej, a do tego zaczęła wymachiwać na oślep rękami… Może należało odwrócić jej uwagę?

– Popatrz! – Polly podeszła do okna, z którego rozciągał się piękny widok na Central Park. – Ładnie, prawda?

Z nadzieją, że zdoła uciszyć dziewczynkę choć na chwilę, Polly pokazała jej bujną zieleń drzew, gdzieniegdzie okrytych jeszcze białymi i różowymi kwiatami, mimo że kończył się już czerwiec.

– Nie!

Karen pokręciła głową i dalej płakała.

Polly, choć musiała uważać na opatrunek, pokołysała małą na biodrze, a potem zaczęła spacer po sali.

– Chodź, pojeździmy na koniku. Patataj, patataj, patataj, pac!

– Pac nie! – zaprotestowała Karen, która nie chciała mieć nic wspólnego z wariactwami Polly.

– Wobec tego cię zjem! – oznajmiła Polly i dla żartu skubnęła zębami jej ramię. – Wrr brr wrr.

– Nie! Nie zjadaj mnie.

Felicia, pięciolatka z narożnego łóżka z jednym ramieniem niemal w całości w gipsie, zaczęła marudzić:

– Ja też chcę na konika.

Tanecznym ruchem Polly przemieściła się do małego łóżka Felicii, które ze względów bezpieczeństwa bardziej przypominało klatkę. Polityka szpitalna przewiduje takie dla każdego pacjenta w wieku do pięciu lat.

– Widzisz, Karen? Felicia chce jeździć na koniku.

Teraz obie dziewczynki płakały i żadna głupia mina ani niemądra piosenka, których Polly próbowała, nie mogły odwrócić fali smutku zalewającej czteroosobową salę. Erin, leżąca w łóżku C z ramieniem na temblaku, dodała trzeci głos w kontrapunkcie. Tylko mała pacjentka w łóżku D jeszcze spała, ale to zamieszanie wkrótce musi ją zbudzić. I co, u diabła, robić dalej?

– Trzymaj się, dziewczyno – rozległ się niski, schrypnięty głos nad jej ramieniem. – Ta sytuacja wymaga środków nadzwyczajnych.

Polly obróciła się i ujrzała na progu doktora Griffina, który właśnie sięgnął do kieszeni i potrząsnął garścią kolorowych kawałków gumy. Pokazał Karen głupią minę, robiąc zeza i wypuszczając powietrze przez zaciśnięte usta, co zabrzmiało jak daleki ryk słonia. Polly z trudem powstrzymała się od śmiechu.

Tymczasem lekarz błyskawicznie odwrócił uwagę dzieci nadmuchiwaniem podłużnych żółtych i zielonych balonów, z których ukręcił łabędzia. Podczas szkolenia usłyszała, że wszystkie balony muszą być z gumy bezlateksowej, więc jak mu się udało tak je rozciągnąć?

– Proszę, Karen. Możesz się teraz pobawić z nowym przyjacielem – oświadczył doktor Griffin.

Ku zaskoczeniu Polly Karen przyjęła podarunek z uśmiechem, choć chusteczka do oczu jeszcze by się przydała.

– Teraz dla mnie! – zawołała Felicia, wyciągając zdrowe ramię.

Doktor Griffin podszedł do jej łóżka i poklepał dziewczynkę po dłoni.

– Jaki kolor?

– Czerwony – odparła, chwytając jedną ręką za pręt i prawie podskakując.

– Ma być korona księżniczki czy małpka?

– Jedno i drugie!

Wkrótce Felicia miała na głowie czerwoną koronę z aureolą i dawała głośnego całusa swojej nowej przyjaciółce, fioletowej małpce.

Doktor Griffin zerknął na Polly ze zwycięskim błyskiem w oczach. Zaskoczyło ją to spojrzenie. Tymczasem lekarz nadmuchał jeszcze dwa balony, nadał im kształty zabawek, jeden podał przebudzonej dziewczynce, a drugi położył na łóżku śpiącej. Potem ruszył do drzwi. Czyżby popis pewności siebie?

Przystanął jeszcze obok Polly, która właśnie skończyła wkładać Karen do łóżka, nadmuchał ostatni balon w kształcie niebieskiego miecza i wręczył go pielęgniarce.

– Proszę wykorzystać w następnej kryzysowej sytuacji. – Powiódł wzrokiem po cichych i zadowolonych dzieciach w sali. – Tak się to robi – powiedział.

Przysięgłaby, że mało brakowało, a nazwałby ją znów „kluseczką”. Wyszedł równie szybko, jak się pojawił, a Polly stała oszołomiona. Czuła się głupio z niebieskim balonem w ręce. Z zewnątrz dobiegł ją głos dziecka skarżącego się pielęgniarce:

– Mam dość tych ćwiczeń chodzenia.

Doktor Griffin zareagował natychmiast:

– Jeszcze dziesięć kroków, Richie. Ścigamy się – powiedział. – Kto pierwszy przy ścianie, ten wygrywa.

Czy naprawdę jest to ten sam człowiek, o którym personel mówi, że się nie uśmiecha?

Upokorzona niezwykłym darem szorstkiego lekarza, który miał absolutnie wyjątkowy kontakt z dziećmi, Polly wykonywała rutynowe poranne obowiązki: dała dzieciom lekarstwa i umyła w łóżku trzy z czterech swoich pacjentek. Około dziesiątej przyszła terapeutka, by pobawić się z Karen i Felicią, a że wkrótce zjawiła się również mama Erin, Polly miała spokojniejszą godzinę.

Mogła skupić się na śpiącej królewnie, Angelice, najtrudniejszej z pacjentek. Trzyletnią dziewczynkę cierpiącą na samoistną łamliwość kości typu pierwszego przyjęto do szpitala, aby ulżyć jej w bólu powodowanym przez nadmierną ruchomość stawów. Cierpiała ona jednocześnie na częściową utratę słuchu i pewnie dlatego przespała bez przeszkód całe wcześniejsze zamieszanie.

Rozumiejąc, że nie byłoby rozsądnie budzić śpiącą, Polly przyjrzała jej się z czułością i wyszła z sali. Znalazła biurko z komputerem, aby uzupełnić wpisy do kart dzieci.

– Jak leci? – spytał ją Darren, pielęgniarz w średnim wieku z przedwcześnie posiwiałymi włosami ściągniętymi w kitkę. Ze spłowiałego tatuażu na ramieniu wynikało, że był kiedyś w marynarce.

– Nieźle. A tobie?

– Jak zawsze. Ciężko pracuję, pomagam dzieciakom, przyzwoicie zarabiam, czekam na wolne dni.

Do tej pory morale personelu nie zrobiło na Polly oszałamiającego wrażenia. Wszyscy wydawali się dość sprawni, kompetentni w swej specjalności, ale gdy rozglądała się dookoła, nie widziała, by ktoś wkładał w pracę przesadnie dużo energii.

Entuzjazmu też nie dostrzegła zbyt wiele. Dla niej przebywanie w ponurym otoczeniu było trudne i dawno już nauczyła się, jak budzić radość, bo uważała to za niezbędne do przeżycia. Dlatego od razu postanowiła coś wymyślić, by poprawić atmosferę oddziału.

Przechodząca obok fizjoterapeutka pomagała nastoletniemu pacjentowi, który męczył się z chodzikiem. Polly przyjaźnie im pomachała. Fizjoterapeutka odpowiedziała zdawkowym skinieniem głowy, chłopiec zaś, bez reszty pochłonięty swym zadaniem, nawet tego nie zauważył.

Podczas szkolenia zapewniono ją, że szpital imienia Mendeza jest najprzyjemniejszym miejscem w mieście. Hm, czyżby?

Znów zwróciła się do Darrena:

– Mógłbyś mi pokazać, jak działa ten podnośnik firmy Hoyer? Mam pacjentkę, którą muszę zważyć, a przy okazji zmienię jej pościel.

– Jasne.

– Cudnie. Dzięki!

– Teraz?

– Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Zawsze to powtarzam.

Skończyła wypełniać dokumenty i zaprowadziła Darrena do swojej sali. Razem ostrożnie przekręcili Angelicę i podnieśli ją z łóżka. Dziewczynka przyglądała się im bez zainteresowania. Białka jej ładnych szarych oczu były niebieskawe.

– Jesteś z Nowego Jorku, Darren?

– Tak, z urodzenia i wychowania. A ty?

– Z Dover w Pensylwanii. – Uśmiechnęła się, myśląc o rodzinnym miasteczku. – Naszym największym powodem do chwały jest to, że podczas wojny secesyjnej przez jedną dobę okupowali nas konfederaci.

Darren uśmiechnął się i nagle zobaczyła w byłym wojskowym zupełnie innego człowieka. Rozluźnionego.

– Gdybyś kiedyś jechał naszą główną ulicą, to nie próbuj nawet mrugnąć, bo nie zauważysz, jak znajdziesz się na czyimś podwórku.

Z jej doświadczeń wynikało, że poczucie humoru oparte na deprecjonowaniu własnej ważności zawsze się opłaca. Darren roześmiał się razem z nią, a gdy kończyli pracę z podnośnikiem, miała poczucie, że zrobiła mały postęp. Uwierzyła, że jest w stanie czegoś tu dokonać, że potrafi zaprowadzić na tym oddziale właściwą atmosferę. Czyż nie to było zawsze jej specjalnością?

Potrzebowała tylko czasu, by pracownicy zaczęli z sobą rozmawiać i żartować. Odprowadziła Darrena do drzwi i usiadła przy stoliku z komputerem.

– Hej, jak ci tam – odezwał się recepcjonista Rafael, spoglądając na nią znad ekranu komputera. – Mam dla ciebie wyniki z laboratorium.

Polly rozejrzała się dookoła, po czym zamiast wstać i podejść do dyżurki, podjechała do niej na krześle.

– Ekspresowa przesyłka specjalnie dla mnie? Cudnie. Uwielbiam dostawać listy.

Spojrzał na nią tak, jakby była z innej planety. Uśmiechowi jednak się nie oparł i odwzajemnił go, choć dość kwaśno.

– Specjalnie dla ciebie – potwierdził. – Nie zgub.

W chwili gdy przeglądała nowo otrzymane wyniki, przechodziła akurat Brooke.

– Jak tam na razie?

– Wspaniale! Podoba mi się tutaj. Oczywiście szpital jest dziesięć razy większy niż ten, w którym pracowałam przez ostatnie cztery lata.

– Nazywamy to kontrolowanym chaosem, przynajmniej w lepsze dni. Przemilczę, co mówimy w gorsze.

Wysoka kobieta uśmiechnęła się do Polly.

Podczas szkolenia usłyszała, że praca zespołowa jest w tym szpitalu kluczem do sukcesu.

Hm. Może personel powinien przejść jeszcze raz szkolenie wstępne?

– Dopóki pomagamy sobie, chyba powinniśmy jakoś przetrwać. Siła pracy zespołowej.

Brooke rozejrzała się po oddziale, na którym wszyscy wykonywali swoje obowiązki, i nieznacznie się skrzywiła.

– Czasem mi się wydaje, że o tym zapomnieliśmy.

To podsunęło Polly pewien pomysł. Chwilę po odejściu Brooke sprawdziła, czy wszystko w jej sali jest pod kontrolą, a potem wyszła na korytarz i wypatrzyła pielęgniarkę, która wydawała się zestresowana.

– Pomóc ci w czymś?

Kobieta oderwała wzrok od monitora, z którego odczytywała właśnie poziom glukozy we krwi.

– Co?

Zaskoczona musiała się zastanowić, o co chodzi, bo nikt nigdy czegoś takiego jej nie zaproponował.

– Może podać komuś basen albo zaprowadzić kogoś do łazienki? Mam wolną chwilę.

Kobieta o miodowych oczach rozpromieniła się. Odgarnęła z twarzy kilka czarnych kosmyków.

– Możesz spytać tego pacjenta ze złamaną miednicą w sali sześćset cztery, czy nie potrzebuje basenu.

– Cudnie – odparła Polly i zanim odeszła, zarejestrowała jeszcze osłupiałe spojrzenie pielęgniarki.

Na lunch zeszła do barku dla personelu razem z dwiema innymi pielęgniarkami i terapeutką oddechową. Wszystkie przyniosły kanapki z domu. Polly musiała liczyć się z każdym centem, jeśli chciała mieszkać w Nowym Jorku.

– Włosy ci się kręcą tak same z siebie? – spytała ją jedna z młodych pielęgniarek, gdy usiadły do jedzenia.

Polly skuliła ramiona.

– Tak. I często doprowadza mnie to do szału.

– Żartujesz? Dziewczyny płacą grubą forsę, żeby mieć coś takiego na głowie.

– Tylko że inne płacą równie grubą forsę, żeby sobie włosy wyprostować – wtrąciła druga.

– Ja tam mogę zapłacić grubą forsę tylko za wynajem mieszkania – oznajmiła Polly, a jej towarzyszki zgodnie się uśmiechnęły. – Dlatego noszę opaskę i mam nadzieję, że jakoś to będzie.

Włosy miała wybitnie krnąbrne, a co gorsza w odcieniu ciemny blond. Jej ciotka nazywała go popłuczynowym. Aż trudno powiedzieć, ile razy Polly marzyła, że stać ją na zrobienie rudych pasemek albo na utlenienie włosów. Może nawet gdyby modnie je przycięła i zrobiłaby coś z sobą, zaczęłaby wyglądać szykownie.

Co tam, pomarzyć miła rzecz. Tak naprawdę jednak zdecydowanie nie chciała, by nazywano ją szykowną, a farbowanie włosów było dla niej w tej chwili nieosiągalne.

Ugryzła kolejny kęs kanapki i zauważyła, że jej towarzyszki znowu się wyłączyły. Milczenie aż zanadto przypominało jej czasy dzieciństwa, kiedy nieustannie podrzucano ją do różnych ciotek i wujków, a wszyscy tolerowali ją jedynie z poczucia obowiązku. Te smutne wspomnienia skłoniły Polly do rozpoczęcia rozmowy.

– Dziewczyny, wychodzicie czasem po pracy na drinka? Wiem, wiem, powiedziałam przed chwilą, że muszę uważać na wydatki, ale to jest mój pierwszy dzień w pracy, no i chciałabym wszystkich trochę poznać. Wiecie, w takim swobodniejszym otoczeniu.

Zobaczyła znajome spojrzenia. Tak patrzy się na kogoś, kto urwał się z choinki.

– W końcu ile może kosztować coś do picia, zwłaszcza w czasie happy hour – odezwała się znowu. – Poza tym oszczędziłoby nam to jazdy w tłoku metrem.

– Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłyśmy się czegoś napić – mruknęła pierwsza z pielęgniarek i włożyła do ust kawałek enchilady.

– A kiedykolwiek w ogóle chodziłyśmy? – spytała druga, sącząc przez słomkę napój z puszki.

– Czasem robimy jakieś składkowe imprezy, ale… – zaczęła terapeutka z widocznym na plakietce trudnym do wymówienia nazwiskiem i podrapała się po głowie. – Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby napić się piwa po pracy. Co wy na to?

– Znakomity pomysł – ucieszyła się Polly, tak jakby wpadła na niego terapeutka. – Na mnie możesz liczyć.

– A dokąd pójdziemy? – zapytała pielęgniarka, która właśnie weszła.

– Do pubu O’Malleya, przecznicę dalej – odpowiedziała jej ta pierwsza. – Słyszałam, że w poniedziałki wieczorem mają tam też świetne skrzydełka. Powiedz innym.

Wyglądało na to, że plan Polly się powiódł. Chwilę wcześniej panowała martwa cisza, teraz jej współpracownice wydawały się podniecone snuciem planów, które wychodziły poza codzienną rutynę. Z ożywieniem zaczęły rozmawiać o swoich ulubionych drinkach. Dał się nawet słyszeć śmiech.

Zawsze przyjemnie jest poprawiać ludziom nastrój. Taki miała sposób na życie, kiedy dorastała. A potem długo doskonaliła swoje umiejętności. Przypomniały jej się brązowe oczy i schrypnięty głos.

– A kto zaprosi doktora Griffina?

Znów zapadła cisza. Polly powiodła wzrokiem po twarzach. Pielęgniarki gapiły się na nią, każda z inną miną, wszystkie jednak dawały jej do zrozumienia, że postradała rozum.

– Kogo? Nie zaprasza się na drinka ordynatora – powiedziała któraś.

Pierwsza pielęgniarka odchrząknęła.

– Może pójdzie ktoś z rezydentów, ale ordynator się z nami nie spotyka towarzysko.

– Phi, on ledwo nas toleruje, i to tylko dlatego, że musi się ktoś zajmować pacjentami – dodała druga.

– A czy to nie on decyduje o podwyżkach? – spytała Polly.

Jej towarzyszki ponuro skinęły głowami.

– To może ty go zaprosisz. Potraktuj to jak wyzwanie – odezwała się ta, która przyszła ostatnia i właśnie skończyła podgrzewać sobie zupę. Roześmiała się razem z innymi z absurdalności tego pomysłu.

– A może mnie wesprzesz? – zaproponowała Polly.

– No, jeśli ci się nie uda… – odparła tamta, przysiadła się do ich czwórki i pochyliła naprzód, spoglądając napastliwie.

Polly miała dość doświadczenia, by umieć poznać, kiedy ktoś ją podpuszcza. Pozwólcie tej nowej zadać się z szefem. Z samego rana Polly poznała jednak ordynatora od bardzo sympatycznej strony i nie mogła uwierzyć, że koleżanki nigdy nie miały ku temu okazji.

– Jak groźny może być człowiek, który robi dla małych pacjentek zwierzęta z baloników? – spytała.

Cztery pozostałe kobiety spojrzały po sobie. To znaczy jedno: uparta dziewczyna musi przekonać się osobiście.

Po południu Polly z zaskoczeniem zauważyła, że dzięki planom na wieczór w personel wstąpiła nowa energia. Nawet Brooke wydawała się zadowolona.

– Widzę, że mamy zastrzyk nowości, jakiego tu potrzebowaliśmy. Chyba zacznę cię nazywać Pollyanną.

Polly zrobiła swoją firmową głupią minę i pokręciła głową.

– Proszę, nie. – Inna sprawa, że to i tak byłoby lepsze niż „biedna Polly”.

O czwartej po południu skończyła się zmiana i zespół przekazał obowiązki następcom. Tymczasem rozeszła się już wiadomość o spotkaniu po pracy w pubie i ponad połowa zmiany postanowiła wziąć w nim udział. Niektórzy z wieczornej zmiany bardzo żałowali, że ta okazja ich ominie. Polly uznała, że jak na pierwszy dzień osiągnęła całkiem niezły wynik.

Obwiązała się swetrem w talii i oblizała wargi.

– Do zobaczenia na dole za kilka minut.

Obiecała zaprosić doktora Griffina, a obietnic dotrzymywała zawsze. Poszła więc na koniec korytarza na szpitalnym szóstym piętrze. Przez chwilę patrzyła na zamknięte drzwi, potem głęboko odetchnęła i zapukała.

John skrzywił się, ponieważ pukanie przerwało mu rozmyślania, których unikał przez cały dyżur. Chciałby mieć jeden dzień spokoju. O tym tylko marzył. O jednym dniu bez rozpamiętywania obrazów sprzed dwunastu lat. Jednym dniu bez natrętnych wspomnień rozdzierających serce. Czy naprawdę prosił o zbyt wiele?

Pukanie rozległo się ponownie.

– Kto tam?

Usłyszał tylko jakiś szmer, jakby mówiło dziecko, nie udało mu się jednak zrozumieć ani słowa.

– Wejść. Otwarte – rzekł zirytowanym głosem.

Rzucił długopis na notatnik i odchylił się na oparcie krzesła. W uchylonych drzwiach pojawiły się wielkie niebieskie oczy. Właśnie te oczy.

Niech to szlag, to ta kluseczka, młoda kobieta, którą rano omyłkowo wziął za nastoletnią pacjentkę. Na pewno nie zamierzał odezwać się pierwszy, przyjrzał się więc, jak wchodzi do jego gabinetu. Najpierw ukazały się głowa i ramiona, potem zza drzwi wysunęła się stopa, jeszcze potem ostrożnie dołączyła do niej druga. I już miał przed sobą tę kobietę w całej okazałości, choć w jej przypadku oznaczało to drobną postać emanującą młodością i entuzjazmem.

To było ostatnie, czego potrzebował tego dnia. Nie potrafiłby sobie przypomnieć, kiedy ostatnio odniósł się do czegoś z entuzjazmem.

Stanęła z ręką za plecami i odchrząknęła.

– Dzień dobry, doktorze Griffin.

Siedział nieruchomy jak głaz. Naturalnie słyszał, jak personel umawia się na drinka, a ta kruszyna z lśniącymi oczami była inicjatorką. On w każdym razie nie chciał z tym mieć nic wspólnego. Nie uznawał bratania się z personelem. Nie stanowi to dobrego przykładu. A nawet gdyby zmienił zdanie, ten dzień byłby ostatnim, w którym rozważałby złamanie swojej żelaznej reguły.

– No więc tak… – Polly zrobiła kroczek naprzód, przez cały czas mierzona przez niego wzrokiem. – Część z nas wybiera się dzisiaj do O’Malleya na skrzydełka oraz piwo i… – Podrapała się po nosie i potoczyła wzrokiem po gabinecie, aby uniknąć patrzenia w oczy. – No i miałam nadzieję, to znaczy mieliśmy, że pan do nas dołączy.

– A niby czemu miałbym to zrobić?

Nawet jak na jego ucho zabrzmiało to zbyt oschle. Kobieta wbiła wzrok w czubki butów.

– Dla podniesienia morale personelu? – podsunęła.

– Morale? A co to takiego?

– Chyba kiedy ludzie lubią przychodzić do pracy i dzięki temu lepiej pracują.

Stała przed nim i wyglądała na piętnaście lat z tymi jasnymi kręconymi włosami, które opadały jej na ramiona, wielkimi oczami, przygryzioną wargą i rękami na plecach. Mimo to wydawała się odważna.

Normalnie nie należał do zwolenników tortur, ona jednak sama mu się nawinęła. Może było to pokrętne myślenie, ale gdy stała u niego na dywaniku, przynajmniej nie musiał bronić się przed tym co zawsze.

– Jest pani ich kozłem ofiarnym? – spytał i wtedy wreszcie podniosła wzrok. Wydawała się zmieszana. – Czy wystawili panią na pewne niepowodzenie, bo jest pani nowa?

– Nie, panie doktorze. Sama chciałam pana zaprosić. To był mój pomysł.

Jej oczy koloru wody wreszcie się na czymś skupiły. I widok tej kobiety wpatrującej się prosto w niego przyprawił go o dreszcz. Właśnie takie oczy miała jego żona. Były pierwszą cechą, jaką zauważył u nowej pracownicy. Wszystko inne wyraźnie się różniło, ale te oczy… Boże, jak tęsknił za Lisą.

Nawet usilnymi pragnieniami nie mógł jednak przywrócić jej do życia.

– Czy trzeba podnieść ich morale? – spytał, choć sam pomyślał, że to wyjątkowo drętwe pytanie. Ciekawe, kto podniesie jego morale? – Czy nie mają swojego życia, nie spieszą się do domów? Czy to nie poprawia im humoru dostatecznie? Nie muszę chyba ich niańczyć, siedząc z nimi w knajpie?

– Oni nie potrzebują niańki. Po prostu wszyscy mamy ochotę czegoś się napić, i to wszystko.

Zobaczył rumieniec występujący jej na policzki i szybko rozlewający się na szyję i uszy.

Nie był potworem. Zrobiło mu się przykro, że wpędził ją w takie zakłopotanie, ktoś jednak powinien był go ostrzec przed zamachem i próbą wplątania go w życie towarzyskie. Brooke bez wątpienia zaniedbała swoje obowiązki przełożonej.

W tej chwili chciał iść do domu, ukryć się w ciemnym pokoju i utopić smutki w szklance odpowiednio dojrzałej szkockiej. Świat nie musi wiedzieć, że właśnie dzisiaj Lisa skończyłaby trzydzieści sześć lat. Jak, do diabła, miałby w taki dzień oddawać się gadkom szmatkom w barze?

– Nie mogę.

Wstał, by dać znak, że spotkanie dobiegło końca.

– To jest wyzwanie. Boi się pan? – zapytała.

Skrzyżował ramiona i uniósł brwi. Czy ona mówi poważnie?

Z desperacją malującą się na twarzy wysunęła rękę zza pleców i pokazała niebieski miecz, który wcześniej od niego dostała.

– Po prostu miałam nadzieję postawić drinka człowiekowi, który pomógł mi dzisiaj w bardzo trudnej sytuacji. Wiele zawdzięczam panu i tym balonom z bezlateksowej gumy, które leżą na biurku.

Z jej miny odgadł, że nie było jej łatwo przyjść do gabinetu i prosić, by spotkał się w pubie z personelem. Z ludźmi, których zawsze utrzymywał na dystans, choć zarazem na nich polegał, a właściwie nawet więcej – wymagał, by zapewnili pacjentom najlepszą opiekę medyczną w całym Nowym Jorku.

Zawsze uważał, że czeki są dla nich wystarczającą gratyfikacją. A może jednak ta kluseczka wpadła na dobry pomysł? Nie miał zielonego pojęcia, co ją skłoniło do wystosowania tego zaproszenia, i mało go to obchodziło. Jednak jego pracownicy zapewne byli już w barze i świetnie się bawili kosztem nowej pielęgniarki.

Podśmiewali się z tego, jak wystawili ją na murowane niepowodzenie. Paskudny numer. Niektóre pielęgniarki bardzo lubiły odgrywać się na młodych, a Polly stanowczo świetnie się nadaje na ofiarę. Wygląda niewinnie. Świeżo. Uroczo. Cholera, bądź z sobą uczciwy: atrakcyjnie.

Przesłał jej wątły uśmiech. Natychmiast zareagowała szerokim uśmiechem i uniesieniem brwi. To był jego koniec. Jak mógł dać odprawę komuś, kto postawił na szali swoją reputację?

Lisa zrozumiałaby go z pewnością.

– Okej – powiedział.

– Cudnie!

– Tylko jedno piwo, no i pani stawia.

Skinęła głową, a niebieskie oczy triumfalnie zalśniły.

– Z przyjemnością, doktorze – powiedziała i wskazała gumowym mieczem drzwi.

– Ale ten przedmiot zostaje – zastrzegł, gdy ją mijał.

Omal nie zachichotała, gdy przeszył ją śmiertelnie poważnym spojrzeniem. Jednego był już pewien: ta dziewczyna… ta kobieta o imieniu Polly jest nieustraszona. To mu się podobało.

Musiał przyznać, że piwo z kija w wysokiej szklanicy ma wyśmienity smak i bardzo dobrze wchodzi. Postawiła mu je zgodnie z obietnicą jego najnowsza pielęgniarka, i to jeszcze dodawało smaku napitkowi.

Naprawdę chciała, żeby przyszedł. Kiedy ostatni raz ktoś gdzieś naprawdę go potrzebował, jeśli nie liczyć sali operacyjnej na oddziale?

Warto było zresztą zdobyć się na ten wysiłek, by zobaczyć zaskoczone miny grupki personelu w chwili, gdy tu wchodził. Wszyscy na moment zamilkli, po trochu jednak znów dostosowali się do otaczającego gwaru. Mógł tylko zgadywać, co sądzono na temat jego przyjścia. Ciekaw był, czy przyjmowano zakłady. Wymienili z Polly dyskretne, a zarazem triumfalne spojrzenia.

Prawdę mówiąc, omal nie odpadły mu uszy, gdy szedł z tą gadułą do pubu. Kipiąc entuzjazmem, tłumaczyła mu, jak wiele dla niej znaczy przyjazd do Nowego Jorku i praca w tak słynnym szpitalu.

Życzył jej jak najlepiej. Świat potrzebuje więcej idealistycznie nastawionych pielęgniarek. Mimo to tęsknił za ciszą swojego mieszkania, gdzie mógłby siedzieć po ciemku i wpatrywać się w znajomy widok za oknem, wspominając pustkę, która pozostała po bliźniaczych wieżach WTC, trzymając w ręku szklankę szkockiej, która nie mogła zapełnić pustki w jego sercu.

Wrócił myślami do teraźniejszości, upił łyk piwa i zerknął na Polly, by pozbyć się obrazu, który miał przed oczami. Siedziała obok niego na stołku, popijając jasne ale, które zostawiało w jej oddechu ledwo zauważalny aromat pomarańczy. Przez cały czas oczywiście buzia jej się nie zamykała.

– Nie zawsze interesowała mnie ortopedia. Widziałam się raczej w roli pielęgniarki z ratunkowego. – Jej oczy znów zrobiły się wielkie. Nawet w mrocznym wnętrzu baru lśniły. – Tak było, dopóki nie zaliczyłam pierwszego pracowitego dyżuru przy pełni księżyca. – Zasłoniła twarz długimi palcami z pomalowanymi paznokciami i pokręciła głową, a potem na niego zerknęła. – Myślałam, że umrę!

Czy wszyscy byli tak ożywieni? Musiałby być kompletnie otępiały, by nie przyznać, że Polly jest bystra i sympatyczna. Gdy zdjęła sweter, uświadomił sobie, że pod spodem nie ma już fartucha pielęgniarki w niedźwiadki koala, tylko obcisłą różową górę, która ma wystarczający dekolt, by ujawnić wdzięki dojrzałej kobiety.

Jak mógł tego przez cały dzień nie zauważyć?

Upił jeszcze jeden łyk piwa i starał się nie gapić. Polly zdjęła opaskę z czoła i schowała ją do torebki, która była jednocześnie plecakiem. Jasne włosy bardzo kusząco przesłoniły jej twarz i opadły na ramiona, co zaprowadziło jego wzrok z powrotem ku piersiom.

Z pewnością nie był otępiały. Jedynie wyłączony z życia. W każdym razie wpatrywanie się w jej dekolt z pewnością nie było właściwe. Stanowczo musi skupić wzrok na czym innym.

– Barman, ja stawiam drugą kolejkę.

Wszyscy zareagowali oklaskami i radosnymi okrzykami, nawet osoby, których dotąd nie widział na oczy. Kolejny łyk piwa wypił z poczuciem, że niewiele mu brakuje, by znowu stać się człowiekiem.

Polly ujęła go za ramię i uścisnęła.

– Dziękuję!

– Nie ma za co – odrzekł sztywno.

Wiedział, że ta odpowiedź zabrzmiała szorstko, ale nie miał kontaktów z taką kobietą od… och, wolałby się nie przyznawać, jak długo.

Polly widocznie wyczuła jego napięcie, bo cofnęła rękę, zarazem jednak przesunęła się i znalazła bliżej niego.

– No, to opowiedziałam wszystko o sobie, doktorze, ale nie mam pojęcia, skąd pan pochodzi.

Barman postawił na kontuarze drinki i dołożył do misek precli i różnych orzechów.

– Jestem nowojorczykiem.

– Czyli jest tu również cała pańska rodzina?

– Moi rodzice przeprowadzili się kilka lat temu na Florydę, a siostra mieszka teraz w Rhode Island.

– Jest pan żonaty? Ma pan dzieci?

Gdyby Lisa nie zginęła, byłby teraz ojcem jedenastoletniego dziecka. Niestety, jego świat się skończył jedenastego września, gdy jako jeden z ochotników wykopywał ludzi z gruzów. Jego emocje, zawsze kłębiące się tuż pod powierzchnią, nagle wybuchły.

– Proszę posłuchać, przyszedłem się napić, tak jak pani prosiła. Moje osobiste życie to moja sprawa. Jasne?

W kruchym uśmiechu Polly odzwierciedliły się również uraza i upokorzenie. Po jej ożywieniu nie zostało ani śladu, i to on je stłamsił. Dobra robota, Johnny. Stanowczo nie powinien przebywać wśród ludzi.

Polly szybko jednak doszła do siebie. Wyprostowała ramiona i wysunęła piersi do przodu, jakby nieraz ćwiczyła ten gest. Zmrużyła oczy.

– Bardzo przepraszam, doktorze, za przekroczenie granicy. – Zsunęła się ze stołka, wzięła swoje rzeczy i szklankę. – Dziękuję za piwo.

Z tymi słowami podeszła do grupy pielęgniarek kilka stołków dalej i wdała się z nimi w pogawędkę.

John dopił piwo, ale drugiej szklanki nie tknął.

– Ile płacę? – zapytał barmana.

Nie ma sensu udawać, że jest taki sam jak inni. Za nic nie powinien był pozwolić, by ta urocza pielęgniarka namówiła go na to wyjście. Nadawał się w tej chwili tylko do jednego: do leczenia dzieci z połamanymi kośćmi.

Jeśli zaś chodzi o resztę jego życia, to dobiegło ono końca w dniu, gdy jego żona w dopiero co stwierdzonej ciąży poszła do pracy i zginęła na dwudziestym drugim piętrze WTC.

Tytuł oryginału: Making the Surgeon Smile

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon, 2013

Redaktor serii: Ewa Godycka

Opracowanie redakcyjne: Piotr Goc

Korekta: Joanna Morawska

© 2013 by Harlequin Books S.A.

© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2015

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Medical są zastrzeżone.

Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN: 978-83-276-1091-1

MEDICAL – 577

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com