Ukradzione miasto - Jan Śpiewak - ebook + książka

Ukradzione miasto ebook

Jan Śpiewak

4,6

Opis

“… Drogi Czytelniku, otrzymujesz zapis wydarzeń, które media ochrzciły mianem „afery reprywatyzacyjnej”. Przez ostatnie cztery lata zajmowałem się nagłaśnianiem nieprawidłowości przy obrocie nieruchomościami w Warszawie. Starałem się dotrzeć do prawdy i zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Dzisiaj wiemy, że niezgodnie z prawem, w tym z artykułem 2 Konstytucji RP, Warszawa została pozbawiona majątku wartego miliardy złotych. Kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy wyrzucono z legalnie wynajmowanych mieszkań. Nam wszystkim zaś chciano ukraść ogromne osiągnięcie pokolenia naszych dziadków. Hasło „cały naród buduje swoją stolicę” trzeba bowiem traktować dosłownie…”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (11 ocen)
8
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona przedtytułowa

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Motto

Ziemia obiecana

Złota era Platformy Obywatelskiej

Pierwsze wybory

Chyba ktoś tu kręci niezłe lody

Ratujmy zieleń i zabytki

Kim jest Maciej M.?

Tygrysy Europy

Plac Zamkowy – czyli w Warszawie nie ma rzeczy niemożliwych

Pogoda dla bogaczy

Dwie wieże

Tam muszą być jakieś wałki

Caryca

Marcin Bajko MB Consulting

Pierwsza mapa reprywatyzacji

Z dużej chmury mały deszcz

Ratujmy szkoły

Sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej

Rodzina M. broni swojego dobrego imienia

Przystanek Biedronka

Szara naga jama

Kto odpowiada za ten bałagan?

Kradzione nie tuczy

Nowe oblicze pigalaka

Prawnicy z Noakowskiego

Życiowe wybory

Do sądu po wyrok, nie po sprawiedliwość

Piraci z Karaibów

Mecenas od zadań specjalnych

Wiszący budynek

Pierwsze kłamstwo reprywatyzacyjne

Uwłaszczenie w stylu lat 90.

Wieje wiatr zmian

Ratujmy szkoły

Metoda „na zreaktywowaną spółkę”

Patent na akcje z Allegro

Jak zostać miliarderem w Warszawie

O Andrzeju, który mieszkanie powiększyć chciał

Mleko się rozlało

Operacja CBA w ratuszu

Serce miasta

Tuszowanie sprawy

Afera SKOK-u Wołomin a warszawska reprywatyzacja

Radius

Zamach stanu

Jak to robią za oceanem

Kadry są najważniejsze

Trzęsienie ziemi

Druga mapa reprywatyzacji

Dygresja, czyli jak Hanna Gronkiewicz-Waltz z samą sobą walczyła

Wracając do mapy reprywatyzacji

Afera reprywatyzacyjna jako element krajobrazu politycznego

Gimnazjum przy Twardej musi umrzeć

Utonąć w pozwach od przedsiębiorców budowlanych

Imperium kontratakuje

Mądrość etapu

Drugie oszustwo reprywatyzacyjne

Lobby w Naczelnym Sądzie Administracyjnym

Kamienica generała

Zakręcenie kurka

Pozwy

Aresztowania

W stronę przyjaznego i sprawnego państwa

Jak zbudować sprawne państwo?

Podziękowania

Przypisy

Copyright © Wydawnictwo Arbitror sp. z o.o.

Projekt okładki

Łukasz Stachniak

Redakcja

Tomasz Mincer

Korekta językowa, skład, łamanie

Witold Kowalczyk

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny, hachi.media

Wydanie I

ISBN 978-83-948331-4-5

Seria #ArbitrorFakty

Wydawnictwo Arbitror spółka z o.o.

ul. Krucza 41/43 lok. 67

00-525 Warszawa

www.arbitror.pl

e-mail:[email protected]

Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.

Art. 2 Konstytucji RP

Drogi Czytelniku, trzymasz w rękach zapis wydarzeń, które media ochrzciły mianem „afery reprywatyzacyjnej”. Przez ostatnie cztery lata zajmowałem się nagłaśnianiem nieprawidłowości przy obrocie nieruchomościami w Warszawie. Starałem się dotrzeć do prawdy i zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Dzisiaj wiemy, że niezgodnie z prawem, w tym z artykułem 2 Konstytucji RP, Warszawa została pozbawiona majątku wartego miliardy złotych. Kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców stolicy wyrzucono z legalnie wynajmowanych mieszkań. Nam wszystkim zaś chciano ukraść ogromne osiągnięcie pokolenia naszych dziadków. Hasło „cały naród buduje swoją stolicę” trzeba bowiem traktować dosłownie. Przez 12 lat – od roku 1946 do roku 1958 – poprzez Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy pół procenta każdej pensji wypłacanej w Polsce szło na odbudowę miasta. Z ziem zachodnich do Warszawy ciągnęły pociągi wyładowane cegłami z rozbieranych poniemieckim domów. Z samego Wrocławia, w 1950 r., do stolicy przyjechały 163 miliony cegieł. W Świdnicy, żeby pozyskać cegły na odbudowę stolicy, rozebrano 300 domów. Członkowie organizacji społecznych, hufce pracy z całego kraju przepracowały za darmo 16 milionów godzin. Liczba ta nie uwzględnia darmowej pracy samych mieszkańców Warszawy. Szacuje się, że przepracowali „przy porządkowaniu swego miasta nie mniej niż 50 milionów godzin”1.

Nie było fizycznej możliwości, żeby miasto odbudowali sami właściciele zniszczonych kamienic. Wiele z nich obciążonych było kredytami hipotecznymi przekraczającymi kilkukrotnie wartość samej nieruchomości. Nowe kamienice w latach międzywojennych budowano na kredyt. Stare budynki natomiast obciążano hipotekami, żeby ratować właścicieli przed społeczną deklasacją. Najlepszym przykładem jest pałac w Wilanowie, który Braniccy obciążyli hipoteką, żeby mieć środki na zobowiązania i utrzymanie swojej wysokiej pozycji2. Tylko garstka właścicieli dysponowała po wojnie wystarczającym kapitałem, żeby móc na nowo postawić budynki.

Zniszczenia wojenne dotknęły 84 proc. powierzchni lewobrzeżnej Warszawy. W Śródmieściu zaledwie jedno na siedem mieszkań nadawało się do użytku. Warunki do życia były tragiczne. Korespondent „Daily Herald” w Warszawie donosił: „Ludzie żyją na ruinach Warszawy po 10 osób w jednym pokoju. Wodę, być może zakażoną, przynosi się kubłami. Oświetlenie stanowi świeczka. Nie wszędzie znajdują się piece. Wiele mieszkań mieści się w suterenach i w piwnicach. Ludzie śpią kilka osób na jednym łóżku, inni na stołach lub pod stołami”3. Opublikowany w 2004 r. raport o zniszczeniach wojennych oszacował straty w zabudowie mieszkaniowej Warszawy na co najmniej 20 miliardów złotych. Jerzy Baumiller, architekt z Biura Odbudowy Stolicy, tak opisywał sytuację po wyzwoleniu Warszawy: „Otaczał nas śnieżny «księżycowy» krajobraz. Były głosy, by Warszawę wybudować w innym miejscu. Ale warszawiacy ściągali chmarami z powrotem i zaczynali nowe życie w ruinach. I to zadecydowało. I nie było wątpliwości, że trzeba wskrzesić nasze miasto. Tak się stało. Wysiłkiem całego narodu miasto odbudowano”4.

Dzisiaj to wyjątkowe osiągnięcie w historii Polski zdezawuowano i sprywatyzowano. Publiczny majątek wart kilkadziesiąt miliardów złotych w niejasnych okolicznościach trafił w prywatne ręce. Odbyło się to w ramach procesu, który potocznie nazywa się „dziką reprywatyzacją”. Zajmowało się nim kilkanaście wyspecjalizowanych kancelarii prawnych. Jedna z nich należała do adwokata Roberta N. Mecenas może się pochwalić „zwrotem” dziesiątek kamienic i uzyskaniem kilkudziesięciu milionów złotych „odszkodowań” w gotówce. Robert N. obecnie przebywa w areszcie we Wrocławiu pod zarzutami oszustwa i wręczenia łapówki urzędnikowi warszawskiego ratusza. Oddajmy mu głos – adwokat najlepiej wytłumaczy nam, na czym polegała warszawska reprywatyzacja: „Mianem «reprywatyzacji» określane jest zadośćuczynienie za pozbawienie danej osoby prawa własności, które w rzeczywistości sprowadza się do realizacji przysługującego prawa do odszkodowania. Jako proces – reprywatyzacja rozpoczyna się w następstwie wprowadzonych w życie aktów prawnych, mocą których prywatni właściciele zostają pozbawieni swojej własności. […] Założeniem dekretu warszawskiego [czyli tzw. dekretu Bieruta – przyp. J.Ś.] była komunalizacja gruntów w celu szybszej odbudowy zniszczonej przez działania wojenne stolicy, jednak problem odszkodowań dla warszawiaków za utracone w wyniku tej komunalizacji mienie do chwili obecnej nie został rozwiązany, a jedyna droga do uzyskania stosownej rekompensaty prowadzi przez sądy. […] Kodeks postępowania administracyjnego daje możliwość uchylenia krzywdzącej decyzji administracyjnej, która spowodowała utratę mienia, lub uznanie takiej decyzji jako wydanej w sposób niezgodny z prawem. W każdym z tych przypadków były właściciel oraz jego następcy prawni (spadkobiercy) mają możliwość odzyskania zagrabionego mienia w naturze lub uzyskania stosownego odszkodowania. […] Polska jako jedyny kraj w Europie Środkowo-Wschodniej do chwili obecnej nie przeprowadziła procesu naprawienia skutków bezprawnego przejęcia prywatnej własności, pomimo faktu, że prawo własności jest – obok prawa do życia – jednym z podstawowych praw obywateli oraz stanowi podstawę moralnego i prawnego ładu w demokratycznym państwie prawa”5.

Innymi słowy: reprywatyzacja polegała na cofaniu czasu. Decyzje nacjonalizujące sprzed pół wieku były unieważniane i rozpatrywane na nowo na podstawie prawa, które miało służyć odbudowie miasta. Otwierało to drogę do przejęcia nieruchomości w naturze. Gdy już do tego doszło, można było występować z kolejnymi pozwami odszkodowawczymi wobec Skarbu Państwa – za użytkowanie nieruchomości w złej wierze, za utracone dochody i za mieszkania sprzedane lokatorom. Warszawa razem ze Skarbem Państwa wypłaciła ponad 1,4 miliarda złotych w gotówce. To była prawdziwa żyła złota, na której skorzystała garstka osób. Brak ustawy spowodował, że reprywatyzacja odbywała się w zaciszach urzędniczych gabinetów. Dzisiaj wiemy, że taka praktyka wykraczała poza artykuł 2 Konstytucji RP i opierała się na niezgodnej z prawem interpretacji dekretu Bieruta. Spadkobiercom należała się rekompensata, ale nie uwłaszczenie się na wysiłku milionów osób. Nie możemy się zgodzić na sprywatyzowanie zysków z odbudowy miasta i uspołecznianie jej kosztów. Szczególnie, że duża część rynku reprywatyzacyjnego była kontrolowana przez przestępców. Jak duża? Prawdopodobnie tego nigdy się już nie dowiemy. Ta książka pokazuje jednak, że bez aktywnego udziału urzędników publicznych do „dzikiej reprywatyzacji” by nie doszło. Afera reprywatyzacyjna jest potężnym aktem oskarżenia polskich elit, które albo same uczestniczyły w tym procederze, albo latami odwracały wzrok, tak by był możliwy. Czarno na białym widać, że polskie elity nie radzą sobie z rządzeniem w szóstym co do wielkości państwie Unii Europejskiej. Interesuje ich jedynie partykularny interes, a nie los kraju i słabszych od siebie. Nieznane im jest pojęcie dobra wspólnego. Tak oto po upadku komunizmu zbudowaliśmy państwo z kartonu, którego fundamenty tkwią na papierowych podstawach. Tylko takie państwo mogło tak długo tolerować patologiczną sytuację w Warszawie. W sprawie stołecznej reprywatyzacji przez lata istniała zmowa milczenia. Dopiero wieloletni upór grupy ludzi i rzetelność zaledwie kilku dziennikarzy potrafiły ten zaklęty krąg rozerwać.

Sądzę, że zmiana jest możliwa, i na kartach tej książki staram się to udowodnić. Zatrzymanie krzywdzącego ludzi procederu prywatyzacji kamienic zajęło cztery lata. Nie udałoby się bez ciężkiej, mrówczej i darmowej pracy dziesiątek osób, które poświęciły swój wolny czas, by szukać dokumentów w archiwach, analizować ustawy, wyroki sądowe, wydobywać informacje z urzędów. Bez ich pomocy nie byłbym w stanie nic zdziałać. Koniec końców zwykli warszawianie, których los postawił przed niszczycielską siłą znacznie potężniejszą od nich samych, wspólnie potrafili stawić czoła lewiatanowi i go pokonać.

Wierzę, że wyjdziemy z afery reprywatyzacyjnej silniejsi, bardziej solidarni i mądrzejsi jako mieszkańcy Warszawy i jako Polacy.

Ziemia obiecana

Ostatnie dwie dekady to czas nieustającego wzrostu gospodarczego. W latach 2005–2014 PKB Polski wzrósł o ponad połowę. Samorządowe budżety rosły w oszałamiającym tempie. Gdy Lech Kaczyński został prezydentem Warszawy, dochody miasta wynosiły ponad 5 miliardów złotych rocznie. Dzisiaj przekraczają 15 miliardów. To połowa budżetu Litwy. Dobra koniunktura była w dużym stopniu napędzana środkami europejskimi. Dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej ruszyły wielkie publiczne inwestycje: przede wszystkim w drogi i autostrady, oczyszczalnie ścieków, aquaparki, stadiony, opery, filharmonie, lotniska i inne mniej lub bardziej trafione pomysły. W błyskawicznym tempie drożały nieruchomości – od wejścia Polski do Unii Europejskiej ponad dwukrotnie. Firmy deweloperskie stawiały nowe domy, osiedla, a nawet całe dzielnice. Największą lokomotywą rozwoju stały się miasta. To one rozwijały się najszybciej, tworząc najwięcej miejsc pracy. Naukowcy nazywają je „maszynami wzrostu”, fabrykami PKB. Miasta oferują najlepiej wykwalifikowaną siłę roboczą, zaplecze infrastrukturalne i naukowe. Historyczny podział na „Polskę A” i „Polskę B” ustępuje podziałowi na kilka metropolii i całą resztę. Wśród nich Warszawa zdecydowanie wysuwa się na pierwszy plan.

Stolica ma jedną stałą cechę i jest nią zmiana. Działa jak gigantyczny odkurzacz. Zasysa wszystko dookoła. Nieprzerwanym strumieniem do miasta podążają ludzie z całego kraju z nadzieją na lepsze jutro. Z wiarą w to, że dzięki swojemu talentowi i ciężkiej pracy odniosą sukces, zapewnią lepszy byt sobie i swoim dzieciom. Tu każda para rąk się przyda. Bezrobocia praktycznie nie ma. Każdego dnia otwierają się nowe firmy, knajpy, sklepy. Warszawa jest nienasycona. To największy rynek nieruchomości i plac budowy w tej części Europy. Na jednym rondzie w Warszawie w 2015 r. powstało więcej przestrzeni biurowych niż ma do zaoferowania cała Łódź. Budowlane dźwigi stały się nieodłącznym elementem krajobrazu, wrosły w niego w ten sam sposób co Pałac Kultury i Nauki. Dzisiaj w Warszawie, żeby zrobić miejsca dla nowoczesnych biur, wyburza się już nie tylko stare fabryki, ale nawet budynki z lat 90. ubiegłego stulecia. Na polach kapusty powstają nowe dzielnice mieszkaniowe. Osiedla z czasów PRL-u są zagęszczane. To powoduje, że kupując mieszkanie z widokiem na park, nie możesz być pewny, że za kilka lat na zielonym skwerze nie stanie kolejny blok. Trwa nieustająca spekulacja gruntami. Każdy wolny metr kwadratowy ziemi może w jednej chwili zostać zabudowany. Brak miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego i patologiczna ustawa o gospodarce przestrzennej sprawiają, że nabycie mieszkania w stolicy przypomina grę w ruletkę. Warszawa, tak jak inne polskie miasta, tonie w gigantycznym chaosie przestrzennym.

Gdyby Władysław Reymont miał jeszcze raz napisać Ziemię obiecaną, zamiast Łodzi zapewne sportretowałby Warszawę. Jego bohaterami – zamiast aspirujących młodych fabrykantów – staliby się adwokat, deweloper i członek młodzieżówki partyjnej. Parafrazując Reymonta: ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, żeby zbudować wielkie osiedle. W XIX w. negatywnym bohaterem zbiorowej wyobraźni był chciwy fabrykant, w wieku XXI jest nim pazerny deweloper. To oni niepodzielnie rządzą Warszawą, decydują o tym, jak miasto ma się rozwijać, gdzie powstanie linia tramwajowa, a gdzie stacja metra, kto dostanie pieniądze na kampanię samorządową, a kto intratne zatrudnienie po skończonej kadencji (albo jeszcze w trakcie jej trwania). Bo w stolicy praca samorządowca nader często przeplata się z biznesem deweloperskim. Każde większe miasto ma swój własny układ deweloperski związany z lokalną elitą władzy. To właśnie deweloperzy są najsilniejszymi graczami w grze o miasto. Przeniknęli do struktur samorządu albo wręcz sami się z niego wywodzą. Mieszkańcy w tym układzie odgrywają jedynie rolę niemych statystów.

Długo nam się wydawało, że taki jest porządek rzeczy. Miasto musi się rozwijać. Nowe wieżowce i centra handlowe stały się synonimem nowoczesności. Dla Polaków uciekających od szarzyzny PRL-u i przaśności okresu transformacji nowa zabudowa przypominała o dostatnim życiu na Zachodzie. Długo ignorowaliśmy negatywne skutki chaotycznego rozwoju. Zanieczyszczenie powietrza, rosnące koszty życia, coraz dłuższe dojazdy do pracy, brak miejsc w szkołach publicznych… Nasi samorządowcy jak mantrę powtarzali, że miasto to nie wieś, by jeździć po nim rowerami. Miasto to nie las, by tu rosły drzewa. Burmistrz warszawskiego Śródmieścia Wojciech Bartelski, który jest jednym z bohaterów tej książki, w złotych czasach rządów Platformy Obywatelskiej zasłynął wypowiedzią, że w centrum albo będzie drogo i nowocześnie, albo tanio i przaśnie. Zazwyczaj było jednak i drogo, i przaśnie.

Po Euro 2012 czar wielkich inwestycji powoli prysł. Aquaparki, niegdyś duma wszystkich samorządowców, stały się symbolem nietrafionych inwestycji i zmarnowanych pieniędzy. Pendolino cieszy, ale co z zaniedbaną siecią kolei podmiejskich? W nowym centrum działa klimatyzacja i jest ciepło, ale główna ulica handlowa zdycha, a na rynku Nowego Miasta właśnie zamknęło się kino. Mimo propagandy sukcesu w debacie coraz częściej przebijają się głosy, że w naszych samorządach źle się dzieje. Prezydenci wybierani na trzecią i czwartą kadencję stracili kontakt z rzeczywistością. Ich najbliższe otoczenie przypomina feudalne dwory, miasta traktowane są jak prywatna własność. Lokalni włodarze do perfekcji doprowadzili sztukę eliminowania konkurencji. Odbywa się to najczęściej poprzez kooptację. Najgłośniej krzyczącym o nadużyciach i błędach oferowane są miejsca na listach wyborczych, praca w miejskich spółkach albo administracji samorządowej. W efekcie w polskich miastach prezydenci nie mają żadnej realnej konkurencji politycznej. Nikt nie patrzy im na ręce. Nie robią też tego instytucje państwa powołane do stania na straży praworządności. Prokuratura bez wyraźnego politycznego wskazania rzadko podejmuje odpowiednie kroki. Lokalne media robią kawał dobrej roboty, ale często nie mają dość środków, by skutecznie kontrolować poczynania władzy. W dodatku zwykle znaczącym źródłem ich przychodów reklamowych są miejskie spółki i deweloperzy. Każdy redaktor naczelny gazety dwa razy się zastanowi, zanim ugryzie rękę, która go karmi. Może dlatego nawet najbardziej skandaliczne zachowania lokalnych władz przechodziły bez większego echa. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz jechał o piątej nad ranem służbową limuzyną, wymusił pierwszeństwo i zderzył się z tramwajem. Wina prezydenta była ewidentna. Motorniczy na kilka miesięcy trafił do szpitala. Nikt nawet nie wzruszył ramionami6. Gdy Paweł Adamowicz „zapomniał” o wpisaniu kilku mieszkań w swoim oświadczeniu majątkowym, początkowo też afery nie było7. Gdy wyszło na jaw, że najbliższa rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz „odziedziczyła” skradzioną żydowskim właścicielom kamienicę, a potem sprzedała ją wraz z lokatorami, dziennikarze przeszli nad tym do porządku dziennego8. Ubiegający się o prezydenturę Katowic Marcin Krupa nie widział nic niestosownego w tym, że jako kandydat otrzymuje pieniądze na kampanię wyborczą od pracowników dewelopera Echo Investment. Gdy wygrał wybory, zmienił plan zagospodarowania tak, by firma mogła wybudować w miejsce nieużytków galerię handlową. Nikt nie protestował9. Z kolei prezydent Krakowa – Jacek Majchrowski – czuł się na tyle pewnie, że postanowił zatrudnić na wysokim stanowisku człowieka skazanego prawomocnym wyrokiem za korupcję. Mowa o Janie T., który zasłynął tym, że swoich pracowników przykuwał kajdankami do kaloryferów. Miał organizować… Światowe Dni Młodzieży10.

Gdy w prywatnej rozmowie zżymałem się na poziom korupcji panującej w samorządzie, od doświadczonego emerytowanego polityka usłyszałem, co następuje: „Janek, nie miej złudzeń. Korupcja wprawia koła obrotowe miasta w ruch. Jest jak smar potrzebny do tego, żeby skomplikowana maszyneria się nie zatrzymała. W mieście nic nie ruszy, jeśli ktoś nie będzie miał w tym interesu. Żaden nowy most. Żadne nowe przedszkole. Żaden przetarg. Żadne pozwolenie na budowę wieżowca. Podejmując decyzje, urzędnicy zawsze ryzykują. Każde posunięcie można zakwestionować. Wszystko może być podstawą do ataku. Z punktu widzenia urzędnika najlepiej więc nic nie robić i się nie wychylać. Korupcja sprawia, że sprawy mogą iść naprzód. Przybiera ona wiele postaci. Czasem formę walizki pieniędzy, czasem przelewu na zagraniczne konto, częściej obietnicy. «Teraz ci pomogę, a ty mi pomożesz jutro», «Mój syn taki zdolny, a roboty nigdzie nie może znaleźć», «Za rok kończy mi się kadencja, chciałbym wtedy spróbować sił w biznesie». Tak to się kręci. Był jeden prezydent w historii Warszawy, który postanowił ukrócić korupcję. Nie żeby był tak bardzo uczciwy, ale miał ambicje daleko wykraczające poza fotel prezydenta miasta. To miała być jedynie trampolina do najwyższych stanowisk w państwie. Chciał być prezydentem Polski. Wiedział, że każda inwestycja wiąże się z ryzykiem. Dlatego postanowił ograniczyć je do niezbędnego minimum. Miasto jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stanęło. Inwestycje zamarły, budowy opustoszały. Po czterech latach wszyscy mieli tego dość. Zapomnieli o czasach układu warszawskiego i bandyterki lat 90.”.

Na walce ze słynnym układem warszawskim kariery zrobili Julia Pitera i Lech Kaczyński. To były czasy, gdy sam szef Rady Gminy Centrum w latach 1994–1998, radny Unii Wolności Bogdan Tyszkiewicz, był uważany za łącznika między lokalnymi elitami a mafią. Bogdan Tyszkiewicz, szef Polskiego Związku Hokeja na Lodzie, stał się jedną z najważniejszych postaci układu warszawskiego. Karierę w stołecznej polityce zawdzięczał Pawłowi Piskorskiemu, prezydentowi Warszawy w latach 1999–2002. Jarosław S. ps. „Masa”, słynny świadek koronny, tak wspomina Tyszkiewicza: „[…] był niezwykle cenny dla grupy pruszkowskiej. Był osobą najważniejszą, wręcz kluczową, pociągał za wiele sznurków. Poznałem całe środowisko samorządowców i wysokich oficerów policji, kiedy byłem zapraszany na mecze hokeja. Pan Tyszkiewicz był wtedy prezesem Polskiego Związku Hokeja na Lodzie. Na Torwarze, między tercjami, wszyscy się spotykali, byli też dygnitarze warszawscy. Tyszkiewicz poznał mnie z różnymi wysoko postawionymi oficerami, sędziami, notablami warszawskimi”11.

„Masa” twierdził, że Tyszkiewicz pomagał gangsterom prać brudne pieniądze. Przede wszystkim poprzez pośrednictwo w kupowaniu atrakcyjnych działek w stolicy. W 2004 r. Tyszkiewicz został aresztowany. Zeznawał w procesie dotyczącym biznesowych interesów gangu pruszkowskiego. Miał też zostać jednym z najważniejszych świadków w procesie urzędników należących do „układu warszawskiego”. Śmierć pokrzyżowała te plany. Rok po wyjściu z aresztu Tyszkiewicz został zamordowany w swoim mieszkaniu przez kolegę z celi. Dekadę później warszawski sąd uznał, że „układu warszawskiego nie było” i uniewinnił najważniejszych urzędników, którzy razem z Tyszkiewiczem kontrolowali warszawski samorząd w latach 90. Nie został ukarany nawet prezydent Paweł Piskorski, który tłumaczył pochodzenie swojego majątku m.in. tym, że miał wygrać w ruletkę. Sęk w tym, że by wygrać deklarowaną przez Piskorskiego sumę, musiałby grać cały dzień i wygrać 138 razy z rzędu.

Dlaczego o tym piszę? Bezkarność decydentów jest kluczowym elementem składowym państwa z kartonu, które umożliwiło aferę reprywatyzacyjną.

Złota era Platformy Obywatelskiej

Od tego czasu sporo się zmieniło. Dawni mafiosi w błyszczących dresach przeobrazili się w szanowanych biznesmenów w drogich garniturach. Ludzie już nie ginęli na ulicach, gangi nie wymuszały haraczy od restauratorów. Poznali inne, bardziej bezpieczne i lukratywne sposoby zarabiania pieniędzy. Warszawianie patrzyli w przyszłość i chcieli jak najszybciej dogonić Zachód. Otworzyły się granice, a wraz z nimi pojawił się strumień europejskich pieniędzy. Po stagnacji z czasów Lecha Kaczyńskiego rządy Hanny Gronkiewicz-Waltz wydawały się podmuchem świeżego powietrza. Tusk wyciągnął ją z politycznego niebytu, tak jak Jerzy Buzek reanimował niegdyś Lecha Kaczyńskiego. Kaczyński pogrążył Buzka, dzisiaj Gronkiewicz-Waltz może pogrążyć Tuska. Była prezes NBP wracała na krajową scenę polityczną w aurze człowieka z międzynarodowymi sukcesami. Przyjechała z Londynu, gdzie zajmowała kierownicze stanowisko w międzynarodowym banku. Była również przedstawicielem środowiska akademickiego. Wykładała prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Krótko mówiąc, przybywała z lepszego świata, z nowoczesnego Zachodu. Nikomu nie przeszkadzały jej konserwatywne przekonania ani to, że była niegdyś mocno związana z Ruchem Odnowy w Duchu Świętym. Nikt już nie pamiętał przyjaźni z Krystyną Pawłowicz i bolesnej porażki w wyborach prezydenckich w roku 1995, kiedy to Gronkiewicz-Waltz osiągnęła niecałe 2,5 proc. Startowała wówczas z poparciem tak egzotycznie brzmiących dziś prawicowych ugrupowań jak: Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie, Zjednoczenie Polskie, Partia Konserwatywna, Koalicja Konserwatywna i Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy. Teraz wielu widziało w niej sprawnego menedżera, który sprawi, że Warszawa stanie się prawdziwą europejską metropolią. Warszawianie przyjęli ją z poczuciem ulgi i nadzieją. Wiem, bo sam tak czułem. Byłem małą częścią jej pierwszej zwycięskiej kampanii. Jak tam trafiłem? Poprzez zaangażowanie w politykę mojego ojca i własne zainteresowania sprawami miasta.

Mój ojciec, Paweł Śpiewak, był jedną z osób, które wprowadziły pojęcie Czwartej Rzeczpospolitej do publicznej dyskusji. Ostro krytykował rządy Sojuszu Lewicy Demokratycznej i uważał, że kraj potrzebuje nowego otwarcia. W 2010 r. pisał o tym momencie w historii w „Polityce”: „Ten stan niepokoju społecznego z lat 2003–2005 – odnotowywały sondaże, wskazując na niską ocenę jakości polskiej demokracji i jakości działania służb państwowych – wzmacniał model rządzenia Polską przez ekipy Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego. Nastąpił podział kraju na partyjne baronie, w których nominaci partyjni uzyskiwali daleko idącą autonomię. Skutkiem był szybki przyrost korupcji, samowoli, podejmowano błędne decyzje. Eseldowski establishment tworzyli dawni funkcjonariusze PRL-u, byli oficerowie komunistycznych służb specjalnych. W aferze Rywina ten stan rzeczy został po części odsłonięty. W toku parlamentarnego śledztwa ujawniono mechanizmy podejmowania decyzji i manipulowania ustawami. Kolejna komisja, tak zwana orlenowska, ukazała całkiem potężną drugą ekonomię, działającą na styku lewych pieniędzy i politycznych powiązań. Inny poziom bezprawia odsłania tragedia rodziny Olewników. W tej sytuacji hasło IV RP nie mogło być czymś zaskakującym. Istotna korekta systemu była potrzebna. Tym bardziej gdy wejście do Unii Europejskiej stało się faktem, impuls zmian okazał się potężny i wymagał elastycznych, nowoczesnych struktur instytucjonalnych”12.

Pierwsze wybory

W 2005 r. skończyłem 18 lat. W tym samym roku odbyły się wybory, które miały zdecydować o kształcie polskiej sceny politycznej na ponad dekadę. Pierwszy raz w życiu wrzucałem głos do urny. Na karcie wyborczej zaznaczyłem nazwisko Śpiewak. Ojciec kandydował do Sejmu jako bezpartyjny kandydat z listy PO. Zdobył ponad 18 tysięcy głosów i został posłem. W tych wyborach z listy PO dostała się ekipa, która miała zdominować warszawską politykę na dekadę, na czele z Hanną Gronkiewicz-Waltz. Do Sejmu dostała się jej przyjaciółka Joanna Fabisiak i szybko zaczęła pełnić funkcję głównej kadrowej w stolicy13. To ona stała za karierą Jarosława Jóźwiaka, nazywanego w kuluarach ratuszowym majordomusem14. Jóźwiak latami budował swoją pozycję w ratuszu. W pewnym momencie stał się numerem dwa w urzędzie. Kontrolował dostęp do Hanny Gronkiewicz-Waltz i szybko awansował na wiceprezydenta. Jego pech polegał na tym, że nadzorował sprawę reprywatyzacji. Posłem z Warszawy został również Jacek Wojciechowicz. W 2006 r. zrezygnował z mandatu, by objąć funkcję wiceprezydenta stolicy. Hanna Gronkiewicz-Waltz powierzyła mu najbardziej newralgiczne obszary funkcjonowania miasta: architekturę, komunikację i planowanie przestrzenne. On również odegrał ważną rolę w aferze reprywatyzacyjnej. Przez dekadę decydował o tym, co się w Warszawie budowało. Drugi wynik na liście PO miała w 2006 r. Julia Pitera. Znana dzięki walce z „układem warszawskim” zdobyła prawie 40 tysięcy głosów. Stała się jedną z bohaterek pierwszej mapy reprywatyzacji.

Kilka tygodni później odbyły się wybory prezydenckie. Oddałem wtedy głos na Donalda Tuska. Pamiętam dobrze autentyczny smutek z jego przegranej. Było dla nas wszystkich jasne, że po bratobójczej i agresywnej kampanii wyborczej żadnego rządu PO-PiS nie będzie. Platforma została w opozycji, a ja zaczynałem studia, wybrałem socjologię. Tym samym poszedłem w ślady taty, mamy i siostry. Można powiedzieć, że socjologia to nasz rodzinny zawód. Są rodziny lekarzy, rodziny prawników, są też rodziny akademików, my jesteśmy rodziną socjologów. W 2006 r., czując potrzebę społecznego zaangażowania, zgłosiłem się jako wolontariusz do kampanii Hanny Gronkiewicz-Waltz. Asystowałem przy organizacji wydarzeń, pomagałem w tworzeniu listy kontaktów. Nic odpowiedzialnego i nic wartego zapamiętania. W 2007 r. po raz ostatni oddałem głos na Platformę Obywatelską.

W 2008 r. dostałem stypendium fundacji Humanity in Action dla młodych liderów i pojechałem na cztery miesiące do Stanów Zjednoczonych. To był środek kryzysu finansowego. Trwała kampania Baracka Obamy. Nowy Jork zrobił na mnie ogromne wrażenie. W ramach zaliczenia stypendium musiałem przeprowadzić badanie i napisać artykuł. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze zjawiskiem gentryfikacji. Gentryfikacja to spolszczona wersja angielskiego słowa gentrification, które z kolei pochodzi od gentry, terminu oznaczającego szlachtę. Chodzi więc o „uszlachcanie” czy „nobilitację” przestrzeni miejskiej – wzrost zamożności jej mieszkańców, poprawę infrastruktury, bezpieczeństwa i jakości życia. Tyle teoria. W praktyce gentryfikacja oznacza gwałtowny proces wypychania mniej zamożnych mieszkańców przez tych bogatszych. Na Zachodzie ten proces wyglądał mniej więcej w następujący sposób. Po wojnie, wraz z popularyzacją samochodów i budowy autostrad, klasa średnia ruszyła na przedmieścia. Towarzyszyło temu „odprzemysłowienie” zachodnich gospodarek i wzrost znaczenia usług oraz nowoczesnych technologii. W centrum miast zaczęły straszyć puste fabryki i domy. Wraz z odpływem bogatych mieszkańców miasta traciły wpływy z podatków. Stawały się coraz bardziej zaniedbane i niebezpieczne. W roku 1980 w Nowym Jorku ginęło pięć osób dziennie. Do niegdyś reprezentacyjnych dzielnic wprowadzały się osoby gorzej sytuowane. W latach 80. ten trend zaczął się jednak odwracać. Opuszczone fabryki skusiły artystów poszukujących tanich i inspirujących przestrzeni. Tak powstało między innymi słynne nowojorskie SOHO. Za artystami podążył biznes. Rynek na przedmieściach się nasycał, marże spadały. Deweloperzy wyczuli, że zaniedbane, świetnie skomunikowane, położone w atrakcyjnych lokalizacjach nieruchomości mogą być świetną szansą na zysk. Zaczęli skupować za bezcen budynki w centrum. Najpierw je wynajmowali, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, „kreatywnej klasie średniej”. Ludzie wolnych zawodów, artyści, studenci nie mieli większego problemu z tym, że na chodnikach straszyły rozbite butelki i śmieci, a mury domów były pokryte graffiti. Protohipsterzy cieszyli się z niskich czynszów, klimatu miasta i przedwojennej architektury. Po pewnym czasie klasa średnia stanowiła w tych miejscach dominujący żywioł. To był sygnał dla deweloperów i właścicieli nieruchomości, żeby podwyższyć czynsze. Artyści wyprowadzali się do kolejnej zaniedbanej dzielnicy, gdzie czynsze były niskie, a zwolnione przez nich miejsca zajmowała klasa wyższa. Dzisiaj SOHO jest jednym z najdroższych miejsc na świecie. Będąc w Nowym Jorku, prześledziłem losy tych, którzy sami byli najpierw pionierami gentryfikacji, by następnie stać się jej ofiarami. Zaczynali swoją przygodę z miastem na Manhattanie, następnie przeprowadzali się na Brooklyn, a kończyli na dalekim Bronxie. Taka jest natura współczesnego kapitalizmu. Brak regulacji dotyczących stawek czynszu, wolny obrót ziemią, łatwy dostęp do kredytu i produkcja taniego pieniądza sprawiały, że najbezpieczniejszą inwestycją dającą wysoką stopę zwrotu są dzisiaj nieruchomości. Miasta i ich mieszkańcy stali się ofiarami nieustającej spekulacji.

Po prawie dwóch latach spędzonych za granicą wróciłem do Warszawy. Wiedziałem, że chcę napisać pracę magisterską o gentryfikacji. Fascynowała mnie wiedza o tym, jakimi prawami rządzą się miasta. Na Zachodzie studia miejskie przeżywały renesans, a na moim wydziale socjologią miasta zajmował się tylko jeden emerytowany profesor. W Polsce socjologia obejmowała wszystko, tylko nie otaczającą ją rzeczywistość. Zmian dynamiczne zachodzących w miejskim krajobrazie nie dało się jednak przeoczyć. Moje badawcze zainteresowanie wzbudziła w pierwszej kolejności Praga-Północ. Spełniała wszystkie kryteria przestrzeni, którą powinna dotknąć gentryfikacja. Była to dzielnica klasy robotniczej, położona blisko centrum, z ciekawą architekturą i stosunkowo niskimi cenami nieruchomości. W ramach badań do pracy przeprowadziłem wywiady z młodymi ludźmi, którzy przenieśli się na Pragę. Większość z nich kierowała się właśnie ceną i kwestiami pozamaterialnymi takimi jak architektura czy trudny do opisania „przedwojenny klimat”. Ludzie na Pradze czuli się jak w małym mieście: sąsiedzi mówili sobie „dzień dobry”, a właściciel lokalnego sklepiku znał imiona swoich klientów i pamiętał, co najczęściej kupowali. Szybko jednak stało się jasne, że gentryfikacja będzie tu następować bardzo powoli. Wiązało się to z podstawową różnicą między Warszawą a innymi miastami na Zachodzie. W stolicy po drugiej wojnie światowej największym właścicielem nieruchomości stał się Skarb Państwa. Na Pradze-Północ zdecydowana większość kamienic należała do zasobu komunalnego. Potencjalni mieszkańcy nie mieli od kogo kupować ani wynajmować mieszkań. Rynek obrotu nieruchomościami był płytki. To zahamowało proces gentryfikacji. Deweloperzy omijali Pragę-Północ szerokim łukiem. W pracy magisterskiej, którą napisałem w roku 2011, słowo reprywatyzacja nie padło ani razu. Ten problem w mojej świadomości wówczas nie istniał. Nie był on również tematem rozmów moich bohaterów. Tamą dla gentryfikacji była struktura własności. Reprywatyzacja miała ten problem „rozwiązać”. Kamienice, mając prywatnego właściciela, pojawiały się na rynku. Stawały się obiektem obrotu i spekulacji. Można było na nich zarabiać ogromne pieniądze. Trzeba się było tylko jakoś pozbyć mieszkańców.

W latach 2007–2014 niemal codziennie oddawano w prywatne ręce nieruchomości warte fortunę. Wymagało to stworzenia gigantycznego aparatu administracyjnego służącego tylko zwracaniu kamienic i działek. Nie wywoływało to żadnej reakcji ze strony opinii publicznej i organów kontroli. Nacjonalizacja przeprowadzona w roku 1945 przez komunistyczne władze została zakwestionowana w latach 90. Był to cichy konsensus sądów i władz Warszawy. Skoro przedwojenni właściciele nie doczekali się odszkodowań, to my, żeby się pozbyć problemu, będziemy oddawać nieruchomości w naturze. Po 50 latach dekret Bolesława Bieruta zyskał drugie życie, ale miał odegrać zupełnie inną rolę niż w roku 1945. W Trzeciej Rzeczpospolitej nie służył do masowego wywłaszczenia właścicieli, ale stał się narzędziem do masowego uwłaszczenia. Oczywiście tylko dla nielicznych. Zaczął się czas dzikiej, koncesjonowanej reprywatyzacji. Zapoczątkowany wtedy stan chaosu w pierwszych dwóch dekadach XXI w. przyjął coraz trudniejsze do zaakceptowania rozmiary.

Mimo że opinia publiczna była informowana o szokujących przypadkach łamania prawa, nikt poza ofiarami reprywatyzacji – jak się zdawało – tego nie dostrzegał. W centrum miasta, na Krakowskim Przedmieściu, w zreprywatyzowanych kamienicach ludzie żyli bez toalet, wody i światła. Tak zwani czyściciele kamienic stosowali brutalne metody, żeby się pozbyć otrzymanych w „spadku” lokatorów. Masowe uwłaszczenie na mieniu komunalnym, którego beneficjentem była ledwie garstka osób, stało się pretekstem do powrotu stosunków społecznych znanych z kart starych kronik: „[…] właściciele kamienic […] dzierżą w silnych prawicach stare jak świat […] machiny do wyciskania i obdzierania ze skóry istot ludzkich. Machinami tymi są lokale, a jedyną operacją, jaką na nich wykonywać potrzeba, jest podwyższenie komornego […]. Dziś położenie lokatorów jest bez wyjścia […]. Wszelkie odezwy i perswazje w zastosowaniu do gospodarzy są niewłaściwe i do niczego nie prowadzą, ludzie ci bowiem zasmakowali już w mięsie bliźnich swoich i nie odstąpią od tej strawy”15.

Bolesław Prus opisywał kulturę chciwości i pogardy wobec słabszych, która panowała w Warszawie 150 lat temu. Za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz słowa pisarza znowu stały się aktualne. W marcu 2011 r. zginęła Jolanta Brzeska. Była działaczką lokatorską, która walczyła z czyścicielami kamienic. Przez lata z mieszkania próbował ją wykurzyć nowy właściciel Marek M. Stało się to przedmiotem wielu spekulacji. W marcu 2013 r. jej spalone ciało znaleziono w Lesie Kabackim. Nawet to nie poruszyło sumień Warszawy. Prokuratura prowadziła śledztwo pod kątem samobójstwa. Media w większości zignorowały wówczas tę sprawę. O mafii reprywatyzacyjnej mówili wtedy tylko wyrzucani z mieszkań lokatorzy. Nikomu nie mieściło się w głowie, by w biały dzień Bogu ducha winna kobieta mogła zostać porwana i zamordowana w takich okolicznościach.

Jeśli warszawska reprywatyzacja pojawiała się wówczas na łamach prasy, to najczęściej w pozytywnym kontekście. Wydawała się społecznie użyteczna i sprawiedliwa. Popierała ją prawica, która głosiła, że własność prywatna jest święta, poparli ją także liberałowie. Łączono to z antykomunistyczną retoryką i dobrze znanym refrenem: „trzeba oddać to, co ukradli komuniści”, „publiczne znaczy niczyje”, „opuszczone kamienice będą miały wreszcie gospodarza”. Reprywatyzację popierała także klasa średnia. Szczególnie ta, która nie uwłaszczyła się sama na mieniu spółdzielczym czy komunalnym. Ludzie, którzy zmuszeni zostali przez państwo z powodu złej polityki mieszkaniowej, a właściwie jej braku, brać 30-letnie kredyty na mieszkania, argumentowali: „Dlaczego lokatorzy komunalni mają zajmować ogromne lokale w centrum miasta za półdarmo? Niech wezmą kredyt, zmienią pracę i kupią sobie własne albo niech się przeprowadzą na przedmieścia”.

Władze Warszawy przez prawie 30 lat oddawały nieruchomości w prywatne ręce, tłumacząc się złym prawem i brakiem ustawy reprywatyzacyjnej. Dzisiaj wiemy, że był to tylko pretekst. Panujący chaos stanowił zasłonę dymną dla utrzymania przez lata dochodowego biznesu. W stanie chaosu wygrywają najsilniejsi. Gdy nie ma jasnych reguł, nie liczą się prawo i sprawiedliwość, ale kontakty, pieniądze i dostęp do ucha władzy. Interes kręciłby się jeszcze długo, gdyby nie dwa śmiertelne grzechy: niepohamowana chciwość oraz nieprawdopodobna wręcz pewność siebie i bezczelność tych, którzy na nielegalnym przejmowaniu nieruchomości dorobili się milionów złotych.

Chyba ktoś tu kręci niezłe lody

W 2010 r. zainteresowanie polityką miejską pchnęło mnie do zaangażowania się w kampanię Czesława Bieleckiego. Wtedy temat „dzikiej reprywatyzacji” po raz pierwszy został potraktowany poważnie. Bielecki zaproponował bowiem powstanie Warszawskiego Funduszu Reprywatyzacyjnego. W jego skład miałyby wejść nieobciążone roszczeniami nieruchomości należące do Warszawy. Fundusz zajmowałby się ich komercjalizacją. Miałby funkcjonować w formie Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych. Emitowałby 25-letnie obligacje, którymi spłacano by spadkobierców przedwojennych właścicieli. Było to rozwiązanie, które w zamyśle jego twórcy miało uwolnić Warszawę od roszczeń. Pomysł Bieleckiego niósł nadzieję na jawność w postępowaniach reprywatyzacyjnych. Działaniami funduszu kierowałby podmiot niezależny od władz miasta. Roszczenia byłyby policzone i wycenione przez niezależnych ekspertów. Bielecki próbował załatwić problem, omijając parlament, który od lat był niechętny uchwaleniu ustawy reprywatyzacyjnej. Była to ciekawa propozycja, która mogła się stać podstawą do dalszej dyskusji. Tyle że Bielecki przegrał w pierwszej turze. Na kolejne trzy lata reprywatyzacja przestała być tematem politycznej debaty.

Tymczasem złożyłem papiery na studia doktoranckie. Chciałem napisać pracę o klasie średniej z Miasteczka Wilanów. Fascynowało mnie to miejsce. Na przedpolach pałacu w Wilanowie, na obszarze prawie 500 hektarów rosła nowa dzielnica, w której docelowo miało zamieszkać ponad 40 tysięcy osób. Skala inwestycji stawia Miasteczko Wilanów obok wielkich realizacji urbanistycznych okresu Drugiej Rzeczpospolitej i PRL-u, takich jak Żoliborz, Nowa Huta czy Ursynów. W przeszłości najważniejszymi aktorami w tego typu projektach były państwo i spółdzielnie mieszkaniowe. W Trzeciej Rzeczpospolitej najważniejsi okazali się deweloperzy myślący w kategoriach szybkiego zysku. W odróżnieniu od swoich poprzedników Miasteczko Wilanów było budowane wyłącznie przez wielki kapitał prywatny i głównie z myślą o możliwościach finansowych szeroko rozumianej klasy średniej. Co ważne, Miasteczko Wilanów to jednak nie tylko projekt urbanistyczny, lecz także, a może przede wszystkim wielkie społeczne laboratorium. Chciałem poznać to miejsce od podszewki. W pewnym momencie zatrudniłem się tam nawet jako niańka dwóch chłopców, którzy chodzili do podstawówki. Przeprowadziłem kilkanaście wywiadów z architektami, urbanistami i mieszkańcami. Historia powstania osiedla była niesamowita. Jak w soczewce skupiały się tam wszystkie patologie i cechy charakterystyczne dla polskiej transformacji ustrojowej. Na publicznym gruncie w latach 90. uwłaszczyła się Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Nie zamierzała prowadzić tam działalności naukowej. Uczelnia potrzebowała pieniędzy na nowy kampus i sprzedała te tereny Ryszardowi Krauzemu. Miliarder chciał zainwestować tam fortunę, którą zarobił na cyfryzacji Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Za mniej więcej 100 milionów dolarów stał się właścicielem prawie 200 hektarów między skarpą wiślaną a pałacem w Wilanowie. Samorząd uchwalił wówczas bardzo korzystny dla Krauzego plan zagospodarowania. Gmina Wilanów umożliwiała na terenach zielonych budowę wielkiej dzielnicy mieszkaniowej. Samorząd zobowiązał się, że wykupi od biznesmena działki pod budowę dróg, bez których Krauze i tak nie mógłby nic budować. Na tym jednak „prezenty” dla miliardera się nie skończyły. Plan nie przewidywał żadnej społecznej infrastruktury, miejsc na parki, przychodnie czy podstawówkę. Dzielnica dla 40 tysięcy mieszkańców miała powstać bez szkół i lecznic. Taki pomysł mógł się zrodzić tylko w głowach polskich samorządowców. Ryszard Krauze sprzedał roszczenia, jakie miał wobec urzędu miasta kolejnej firmie. Spółka ta obecnie domaga się od warszawskich podatników sumy niemal dwukrotnie większej niż ta, którą Krauze zapłacił za niecałe 200 hektarów na samym początku całej operacji. Krauze kupił ziemię od SGGW (według dzisiejszego przelicznika dolara) za około 500 milionów złotych. Dzisiaj ratusz za same drogi ma zapłacić następcy prawnemu firmy Krauzego 307 milionów złotych16. Warszawski ratusz przeznaczył też kilkanaście milionów złotych na wykup gruntów od deweloperów pod przedszkole i szkołę.

W ten oto sposób, de facto za publiczne pieniądze, na publicznym gruncie wybudowano największe prywatne osiedle w historii Trzeciej Rzeczpospolitej. Tak oto zyski z rozwoju miasta sprywatyzowano, koszty zaś uspołeczniono. Podobny mechanizm funkcjonuje w każdym mieście w Polsce. Deweloperzy – zamiast partycypować w kosztach budowy szkół, dróg, komunikacji publicznej – pasożytują na podatnikach. Jest to w dużym stopniu efekt patologicznej i korupcjogennej ustawy o planowaniu przestrzennym przyjętej w roku 2003 przez rząd Leszka Millera. Dzisiaj planowanie i rozwój polskich miast ma więcej wspólnego z piramidą finansową niż ze zrównoważonym procesem, z którego korzyści czerpią wszyscy uczestnicy gry o miasto. W dalszej części książki wrócimy jeszcze do tej kwestii. Ma ona bowiem wiele wspólnego z „dziką reprywatyzacją” i wielkimi machinacjami, do których doszło w stolicy.

Burmistrz, który brał też udział w uchwalaniu korzystnego dla Ryszarda Krauzego planu pól wilanowskich, został prawomocnie skazany za łapówkarstwo. Jak udowodnili śledczy, Wojciech W. dostał od tureckich inwestorów 118 tysięcy złotych w zamian za korzystny kontrakt na budowę wilanowskiego ratusza. Skazano go na dwa lata w zawieszeniu na pięć lat. Aferzysta musiał też – o zgrozo – oddać 118 tysięcy złotych łapówki17. Nic dziwnego, że nie odwoływał się od korzystnego dla siebie wyroku. Prokuratura nigdy nie zainteresowała się tym, w jaki sposób uchwalono plan zagospodarowania dla Miasteczka Wilanów. Moja praca doktorska – pomimo ogromnej liczby źródeł i fascynujących wątków – nigdy nie wyszła poza fazę przygotowań. Życie pokierowało mnie w zupełnie inną stronę.

Ratujmy zieleń i zabytki

Dostałem się z pierwszą lokatą na studia doktoranckie, co uprawniało mnie do stypendium naukowego. Zamiast poświęcić się karierze naukowej, zająłem się „sianiem fermentu”. Moja frustracja związana z rządami Hanny Gronkiewicz-Waltz rosła. Na wiosnę 2013 r. wstrząsnęła mną wiadomość o planowanym wyburzeniu osiedla Jazdów. Był to kompleks kilkudziesięciu drewnianych domków, które Polska otrzymała od Finlandii. Finowie walczący po stronie Hitlera przekazali je jako reparacje wojenne Rosjanom. Sowieci natomiast oddali je Warszawie. W roku 1945, 1 sierpnia, w pierwszą rocznicę wybuchu powstania warszawskiego uroczyście oddano osiedle do użytku. Były to pierwsze nowe domy w zrujnowanej Warszawie, chyba pierwszy i ostatni przypadek w historii, by władze komunistyczne oddawały coś do użytku 1 sierpnia. W domkach mieszkała elita, która zajęła się odbudową miasta z ruin. Byli to architekci i inżynierowie pracujący dla Biura Odbudowy Stolicy. Osiedle miało być tymczasowe i służyć jedynie kilkanaście lat. Świetna fińska konstrukcja oraz chroniczny brak mieszkań w PRL-u sprawiły, że osiedle przetrwało. Przez 70 lat rodziły się i wychowywały kolejne pokolenia warszawian. Położone tuż obok Sejmu stanowiło oazę zieleni i miejsce spacerów. Po przytłaczającym zwycięstwie Platformy Obywatelskiej w wyborach samorządowych w roku 2010 władze miasta z burmistrzem Śródmieścia Wojciechem Bartelskim na czele postanowiły domki wyburzyć i przeznaczyć pod deweloperkę. Bartelski stosował metodę kija i marchewki. Na niepokornych lokatorów nakładano dodatkowe opłaty i kary. Inne rodziny były nęcone wizją lepszych warunków mieszkaniowych18. Oferowano im duże mieszkania zastępcze. Wiele osób skorzystało z propozycji i opuściło małe, ogrzewane węglem domki, których utrzymanie wymagało sporo pracy.

W tym czasie Warszawskiej Wspólnocie Samorządowej udało się zebrać podpisy – chodziło o odwołanie ze stanowiska prezydent miasta. Referendum odwoławcze miało się odbyć w październiku 2013 r. Platforma Obywatelska szła na kolejne ustępstwa, byle tylko nie utracić władzy. Z dnia na dzień wprowadzony został budżet obywatelski, który był jednym z głównych postulatów społeczników. Jeszcze rok wcześniej sekretarz miasta uważał, że ani społeczeństwo, ani urzędnicy „nie dorośli” do tej formy uczestnictwa w podejmowaniu decyzji: „Nie chodzi o to, żeby w ogóle nie stosować mechanizmu partycypacyjnego, ale trzeba umieć się nim posługiwać i umieć się samoograniczać. Przy obecnym poziomie świadomości społeczeństwa na temat zarządzania miastem takim jak Warszawa jest to niemożliwe”19.

Wizja utraty stanowiska zmusiła jednak Hannę Gronkiewicz-Waltz do szybkiej zmiany poglądów. Ratusz miał otworzyć się na mieszkańców. Pomyślałem, że to jest ten moment, w którym trzeba zabrać głos na temat przyszłości Warszawy. Pod koniec sierpnia 2013 r. zawiązałem z grupą znajomych inicjatywę Miasto Jest Nasze. Zachęcaliśmy do udziału w referendum. Chcieliśmy, żeby kampania referendalna była jednocześnie przyczynkiem do rozmowy o problemach Warszawy. Największym problemem było przykrycie dyskusji o rzeczywistych problemach miasta przez sztuczny konflikt na linii PO–PiS. Chodziło nam o to, by zepchnąć ten jałowy spór na bok. To zawsze było motto mojego działania. Jak to zrobić? Zebrać ludzi kojarzonych z dwiema przeciwnymi stronami barykady, pokazując, że wyzwania stojące przed Warszawą są pozapartyjne. Owocem tej strategii był apel opublikowany w mediach. Wśród jego sygnatariuszy znaleźli się m.in. Ryszard Bugaj, Kinga Dunin, Marcin Wolski, Olga i Wiesław Johannowie.

„Warszawiacy, 13 października każdy z nas będzie mógł zabrać głos w sprawie przyszłości Warszawy. Niezależnie od preferencji politycznych referendum jest okazją do oceny urzędników rządzących Stolicą w naszym imieniu. Już teraz obserwujemy, jak jego perspektywa wpływa na władze miasta. Decyzje, które jeszcze kilka miesięcy temu wydawały się niemożliwe, dziś stają się rzeczywistością. Jest to najlepszy dowód na znaczenie zaangażowania mieszkańców w sprawy publiczne. Jakość rządów zależy od nas! Warszawianko i warszawiaku, 13 października staw się w swojej komisji wyborczej i oddaj głos. Głosuj, jak chcesz – ważne, że to zrobisz. Pokażmy, że miasto jest nasze”.

Wywołało to chwilową depolaryzację i odsunęło konflikt PO–PiS z medialnych pasków. Media miały prawdziwą zagwozdkę, jak nas usytuować na scenie politycznej. Niestety do kampanii referendalnej, na ostatniej prostej, wyjątkowo niezdarnie włączyło się Prawo i Sprawiedliwość. Zamiast rozmawiać o warszawskim samorządzie, wszyscy skupili się na Jarosławie Kaczyńskim. Platformie Obywatelskiej udało się zamienić referendum w plebiscyt przeciwko PiS-owi. „Kto nie z Hanką, ten za Kaczyńskim”. O łamaniu prawa przy reprywatyzacji nikt, włącznie ze mną, wówczas nie mówił. Temat w społecznej świadomości jesienią 2013 r. nie istniał. Warszawianie uznali, że żyją w mieście dynamicznie się rozwijającym i że nie ma co robić gwałtownych ruchów. W większości posłuchali apelu premiera Donalda Tuska i zostali w domu. Zabrakło 40 tysięcy głosów, by referendum okazało się ważne. Nie dało się jednak nie zauważyć, że ponad 300 tysięcy warszawian było niezadowolonych z rządów PO i chciało przedterminowego zakończenia drugiej kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Zastanawiałem się, co robić. Chciałem, żeby inicjatywa Miasto Jest Nasze działała nadal i była głosem mieszkańców zaniepokojonych losem swojego miasta – bez plemiennej wojenki. Wtedy odebrałem taki telefon: „Cześć, tu Ola Jaworska-Surma. Dostałam twój numer od Andrzeja Górza. Mieszkam na Powiślu, wspierałam wasze działania na Jazdowie. Mam sprawę, która może cię zainteresować”. Spotkaliśmy się tego samego wieczoru. Tak się zaczęła afera reprywatyzacyjna.

Kim jest Maciej M.?

Ola wyciągnęła laptopa. W dziesiątkach folderów trzymała dokumenty dotyczące reprywatyzacji działki przy ulicy Szarej na warszawskim Powiślu. Biznesmen Maciej M. chciał wybudować na terenie dawnego ogrodu jordanowskiego ogromny kompleks apartamentowców. Dwa budynki w kształcie podkowy liczyłyby od pięciu do ośmiu pięter – byłoby to 300 mieszkań. Osiedle w planach obejmowało cały zielony teren od ulicy Rozbrat aż do Czerniakowskiej. Dla Macieja M. inwestycja miała być złotym strzałem. Ulica Szara była jednym z najlepszych adresów w Warszawie. Dookoła znajduje się przedwojenna prestiżowa zabudowa. Mieszkają tu znani dziennikarze i politycy – wszak to tylko rzut beretem od najważniejszych instytucji w państwie, kilkaset metrów od budynku Sejmu. Maciej M. stał się właścicielem działki wskutek skupienia roszczeń do nieruchomości od mecenasa Roberta N. Ten zaś pozyskał je od potomków przedwojennych właścicieli. Gdyby plan się powiódł, czysty zysk inwestora przekroczyłby 100 milionów złotych. Na przeszkodzie stanęli jednak sąsiedzi oburzeni pomysłem wycinki kilkudziesięciu starych drzew oraz likwidacji placu zabaw i infrastruktury sportowej.

Na zreprywatyzowanej w roku 2010 działce od 50 lat istniał ogród jordanowski nr IX. Pierwsze ogrody założył w końcu XIX w. w Krakowie lekarz Henryk Jordan. Jego intencją było stworzenie dla dzieci i młodzieży miejsca do wypoczynku i zabawy. Do dzisiaj na terenie kraju pozostało kilkanaście ogrodów jordanowskich. Ostatni dokument, który poświadczał istnienie ogrodu na Powiślu, pochodził z roku 2002. Siedem lat później ktoś wymienił tablicę informacyjną przy wejściu. Zamiast „ogrodu jordanowskiego” pojawił się „plac zabaw”. Wkrótce zaczęły znikać ławki i inne obiekty ogrodowe. Plac nie miał osobowości prawnej i jego ochrona była znacznie słabsza. Mieszkańcy dowiedzieli się o reprywatyzacji ogrodu jordanowskiego, gdy robotnicy zaczęli skuwać taras położonego obok przedszkola. Okazało się, że na prace związane z wydzielaniem zreprywatyzowanej działki pozwolił im burmistrz Śródmieścia Wojciech Bartelski. Zaskakujący był pośpiech władz dzielnicy i urzędników. 20 lipca 2010 r. firma Szara Invest przekazała swoje udziały w roszczeniach Maciejowi M. Już trzy dni później ratusz wydał kierowaną do niego korzystną decyzję zwrotową. Miesiąc później w przedszkolu pojawili się robotnicy. Mieszkańcy natychmiast zaalarmowali straż miejską i media. Dziennikarze TVN24 nakręcili na ten temat reportaż. Po ich interwencji burmistrz wstrzymał prace rozbiórkowe. W rozmowie ze stacją Wojciech Bartelski zapewniał, że pozwolił na wkroczenie na teren przedszkola i wydzielenie działki, kierując się dobrem dzieci. Dodał: „oczywiście, że [teren] będzie zabudowany”. Problem polegał na tym, że w studium zagospodarowania działkę przeznaczono na zieleń urządzoną. W listopadzie 2009 r. rozpoczęto przygotowywanie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego dla tego terenu. Zgodnie z prawem plan musi być zgodny ze studium. Urzędnicy byli więc świadomi, jakie zamiary wiązano z terenem byłego ogródka. Szybki zwrot komentował w „Gazecie Stołecznej” wiceprezydent Andrzej Jakubiak odpowiedzialny za reprywatyzację: „nakazał to wyrok sądu, który stwierdził nieważność przejęcia tej nieruchomości dekretem Bieruta. Decyzja o zwrocie została podjęta cztery lata po wyroku. Jak można mówić o ekspresowym tempie? […] To, że grunt zostanie zwrócony, oznacza tyle, że park będzie mieć prywatnego właściciela. Protesty przeciwko zwrotowi terenów niezabudowanych bez możliwości zabudowy są zbyt daleko idące”20. Sęk w tym, że sąd, a właściwie Samorządowe Kolegium