Ucieczki - Bohdan Arct - ebook + książka

Ucieczki ebook

Arct Bohdan

0,0
12,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Od czasu, gdy samolot stał się ważnym środkiem walki, problem dostania się do niewoli nieprzyjacielskiej często spędzał sen z oczu wszystkich lotników. Operowali oni zwykle nad terytorium wroga, docierali głęboko za linie frontu i z tej przyczyny narażeni byli – w przypadku zestrzelenia czy też defektu maszyny – na schwytanie i śmierć z rąk nieprzyjaciela, bądź – w najlepszym razie – na osadzenie w obozie. Historia II wojny światowej notuje wiele przypadków niezwykłych ucieczek jeńców alianckich, z obozów zarówno niemieckich, jak japońskich i włoskich. Uciekali Anglicy i Amerykanie, Francuzi i Polacy, Czesi i Rosjanie. Ucieczki te przybierały czasem charakter wprost niezwykły, bardzo dramatyczny i sensacyjny, nie zawsze też kończyły się szczęśliwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 110

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ucieczka lub śmierć

Od momentu, gdy samo­lot stał się waż­nym i potęż­nym środ­kiem walki, pro­blem dosta­nia się do nie­woli nie­przy­ja­ciel­skiej czę­sto spę­dzał sen z oczu wszyst­kich bojo­wych lot­ni­ków. Ludzie ci z reguły ope­ro­wali nad tery­to­rium wroga, docie­rali głę­boko za linie frontu i z tej przy­czyny spe­cjal­nie nara­żeni byli – w przy­padku zestrze­le­nia przez prze­ciw­nika czy też defektu maszyny – na schwy­ta­nie i śmierć z rąk nie­przy­ja­ciela, bądź – w naj­lep­szym razie – na osa­dze­nie w obo­zie.

O ile jed­nak lot­nicy, mimo całej swej deter­mi­na­cji, odwagi i woli walki sto­sun­kowo czę­sto dosta­wali się do nie­woli, to z dru­giej strony rów­nież sto­sun­kowo łatwo mogli się z niej wydo­stać – przy­naj­mniej w teo­rii. Prze­cież latali na maszy­nach poły­ka­ją­cych bez trudu setki kilo­me­trów na godzinę, mieli więc w razie zdo­by­cia samo­lotu prze­ciw­nika moż­ność szyb­kiego powrotu do swo­ich. W rze­czy­wi­sto­ści szanse te były zni­kome.

A jed­nak histo­ria dru­giej wojny świa­to­wej notuje wiele przy­pad­ków nie­zwy­kłych ucie­czek jeń­ców alianc­kich, z obo­zów zarówno nie­miec­kich, jak japoń­skich i wło­skich. Ucie­kali Anglicy i Ame­ry­ka­nie, Fran­cuzi i Polacy, Czesi i Rosja­nie. Ucieczki te przy­bie­rały cza­sem cha­rak­ter wprost nie­zwy­kły, bar­dzo dra­ma­tyczny i sen­sa­cyjny, nie zawsze też koń­czyły się szczę­śli­wie. W naj­trud­niej­szej sytu­acji znaj­do­wali się oczy­wi­ście jeńcy radzieccy, któ­rych hitle­rowcy trak­to­wali szcze­gól­nie ostro i nie­ludzko oraz pil­no­wali z naj­więk­szą sta­ran­no­ścią. Już wkrótce po roz­po­czę­ciu wojny ze Związ­kiem Radziec­kim wpro­wa­dzone zostało tak zwane „prawo Bar­ba­rossa”, na mocy któ­rego każdy ofi­cer nie­miecki mógł w rejo­nie swego dowo­dze­nia pozba­wić życia każ­dego radziec­kiego żoł­nie­rza, wzię­tego do nie­woli. Jeżeli zaś nie­szczę­snemu jeń­cowi udało się unik­nąć śmierci natych­miast po schwy­ta­niu, los jego czę­sto był o wiele gor­szy. Szef urzędu do spraw jeń­ców wojen­nych przy Obe­rkom­mando der Wehr­macht, gene­rał Grävenitz, peł­niący ten „zaszczytny” urząd do kwiet­nia 1944 roku, sta­rał się bar­dzo skru­pu­lat­nie wypeł­niać swe obo­wiązki. Co prawda prze­ło­żeni zarzu­cali mu mię­dzy innymi, iż zbyt libe­ral­nie trak­tuje jeń­ców radziec­kich i że nie­słusz­nie uważa ich w ogóle za jeń­ców, nie zaś, jak nale­ża­łoby, po pro­stu za nie­wol­ni­ków, ale i tak w cza­sie urzę­do­wa­nia Grävenitza w obo­zach jeniec­kich Rosja­nie ginęli tysią­cami z prze­pra­co­wa­nia, nie­do­ży­wie­nia i kato­wa­nia.

Grävenitz został wresz­cie zastą­piony przez innego oprawcę, gene­rała Westhoffa, który jesz­cze bar­dziej zaostrzył postę­po­wa­nie wobec jeń­ców, a w odnie­sie­niu do żoł­nie­rzy radziec­kich, znaj­du­ją­cych się w nie­woli, zabro­nił uży­wa­nia wyrazu kriegs­ge­fan­gene1.

Mimo tej nie­zwy­kle cięż­kiej, bez­na­dziej­nej sytu­acji ucieczki w ogóle, zwłasz­cza zaś ucieczki lot­ni­ków, nastę­po­wały jedna po dru­giej. Ludzie wydo­sta­wali się na wol­ność w oko­licz­no­ściach wprost nie­praw­do­po­dob­nych. Jak już wspo­mniano, alianci zachodni mieli zada­nie nieco uła­twione. Oczy­wi­ście i oni ryzy­ko­wali wiele, łącz­nie z wła­snym życiem, ale w razie wykry­cia pla­no­wa­nej ucieczki czy też schwy­ta­nia w cza­sie ucieczki nie gro­ziło im zbyt­nie nie­bez­pie­czeń­stwo. Żoł­nierz angiel­ski czy ame­ry­kań­ski otrzy­mał zazwy­czaj regu­la­mi­nową karę dwóch tygo­dni ści­słego aresztu, po czym wra­cał do wła­ści­wego obozu i mógł, o ile wystar­czyło mu chęci i sil­nej woli, znów pla­no­wać wydo­sta­nie się na wol­ność. Zda­rzało się też, oczy­wi­ście, że z wyjąt­ko­wym okru­cień­stwem roz­pra­wiano się także z ucie­ki­nie­rami zachod­nimi, były to jed­nak przy­padki rzad­sze.

Co wię­cej, Anglicy i Ame­ry­ka­nie otrzy­my­wali swego rodzaju pomoc z zewnątrz. Wyru­sza­jąc na lot bojowy nad tery­to­rium wroga, każdy z nich zabie­rał ze sobą tak zwane „Escape Aids”, czyli pomoce uciecz­kowe. Były to płó­cienne torebki zawie­ra­jące dru­ko­wane na jedwa­biu mapy danego kraju, pewną sumę pie­nię­dzy tegoż kraju oraz wiele innych dro­bia­zgów, jak minia­tu­rowe busole i pil­niki, mogące uła­twić ewen­tu­alną ucieczkę w razie zestrze­le­nia, przy­mu­so­wego lądo­wa­nia czy schwy­ta­nia. Zda­rzało się, cho­ciaż rzadko, iż torebki z „Escape Aids” sta­wały się wielce pomocne.

Mało tego. W bry­tyj­skim szta­bie gene­ral­nym zor­ga­ni­zo­wany został spe­cjalny oddział, kie­ro­wany przez dłuż­szy czas przez pod­puł­kow­nika Hud­sona. Zada­niem tego oddziału było dostar­cze­nie jeń­com wojen­nym w obo­zach hitle­row­skich takich pomoc­nych rze­czy, jak mapy, busole, piłki do prze­ci­na­nia krat, pie­nią­dze i kon­cen­traty żyw­no­ściowe. Ponie­waż obozy alianc­kich jeń­ców zachod­nich korzy­stały ze sta­łego dopływu paczek mię­dzy­na­ro­do­wego Czer­wo­nego Krzyża, a rów­nież z paczek wysy­ła­nych pry­wat­nie przez rodziny, więc spryt­nie i prze­myśl­nie „nadzie­wano” owe paczki pomo­cami uciecz­ko­wymi.

Autor tej pracy jest do dziś posia­da­czem zapal­niczki, otrzy­ma­nej przed jed­nym z lotów bojo­wych. Zapal­niczka ma podwójne dno. Mię­dzy jego ścian­kami znaj­duje się maleńka busola. Nie przy­dała się ona w niczym auto­rowi, jako że ucieczka z obozu Sta­lag Luft 1 nie miała żad­nych szans w ostat­nich mie­sią­cach wojny. Nie­mniej jest rze­czą wartą zano­to­wa­nia, iż zapal­niczka z ukrytą w niej busolą prze­brnęła przez wiele bar­dzo skru­pu­lat­nych rewi­zji hitle­row­skich w kolej­nych obo­zach i… została wresz­cie zwró­cona wła­ści­cie­lowi. Niemcy ni­gdy nie wpa­dli na pomysł dokład­nego zba­da­nia jej.

Pomoce uciecz­kowe, zawarte bądź w płó­cien­nych toreb­kach, bądź też prze­sy­łane w pacz­kach, bar­dzo rzadko przy­da­wały się ucie­ki­nie­rom. Znacz­nie czę­ściej trzeba było pole­gać na wła­snym spry­cie, ini­cja­ty­wie i… szczę­ściu.

Dużego roz­głosu nabrała sprawa ucieczki z obozu w Żaga­niu, gdzie w nocy z 24 na 25 marca 1944 r. przez pod­kop wydo­stało się na wol­ność 78 lot­ni­ków alianc­kich, w ich licz­bie 6 Pola­ków. Nie­stety, zdra­dziły ich ślady na śniegu. Wsz­częto alarm, zor­ga­ni­zo­wano pogoń i w prze­ciągu następ­nych kilku dni więk­szość ucie­ki­nie­rów została zła­pana, część zaś, nie mogąc kon­ty­nu­ować ucieczki, powró­ciła do obozu. Niemcy obe­szli się z jeń­cami bestial­sko. 53 ofi­ce­rów lot­nic­twa zamor­do­wało w Gor­li­cach gestapo. Znaj­do­wali się wśród nich Polacy: major A. Kiew­nar­ski, kapi­tan K. Paw­luk, porucz­nicy J. Mond­schein, P. Tobol­ski i W. Kola­now­ski.

Zgoła inny prze­bieg miała ucieczka porucz­nika pilota C. Śnie­cia, który został zestrze­lony we wrze­śniu 1943 roku nad Fran­cją, w oko­li­cach Lille. Ofi­cer ten przez kilka mie­sięcy ukry­wał się w miesz­ka­niu pol­skiego gór­nika w Douai i wresz­cie, z pomocą fran­cu­skiej orga­ni­za­cji pod­ziem­nej, dostał się do Hisz­pa­nii, póź­niej do Gibral­taru i zdo­łał powró­cić do swej jed­nostki w Anglii.

Porucz­nik E. War­dziń­ski, zestrze­lony w roku 1944 nad Holan­dią, ukry­wał się przez kilka dni w stogu siana, unik­nął pogoni i z pomocą Holen­drów prze­do­stał się przez linię frontu. Powró­cił do lata­nia bojo­wego i powtór­nie, w 1945 roku, został zestrze­lony nad Holan­dią, by znów uciec i wró­cić do swego oddziału.

Naj­szyb­szą bodaj ucieczką był wyczyn porucz­nika J. Żuli­kow­skiego, pilota myśliw­skiego dywi­zjonu 306. Zestrze­lony nad Fran­cją w 1942 roku, zdo­łał on odda­lić się dosta­tecz­nie od roz­bi­tego samo­lotu, po czym po pro­stu wsiadł do pociągu, jadą­cego na zachód, ku gra­nicy hisz­pań­skiej. Dzięki spo­rej dozie szczę­ścia, zim­nej krwi i opa­no­wa­niu, Żuli­kow­ski w prze­ciągu dzie­się­ciu dni zna­lazł się na powrót w dywi­zjo­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii, by kon­ty­nu­ować loty bojowe do końca wojny.

Nie­zwy­kła była histo­ria ucieczki majora McCor­macka z nie­woli japoń­skiej w 1942 roku. Dostał się on w ręce Japoń­czy­ków po upadku Sin­ga­puru i wraz z innymi jeń­cami był tor­tu­ro­wany i kato­wany. Cze­kała go nie­chybna śmierć, bowiem oprawcy cesa­rza Hiro­hito zwy­kli ze szcze­gól­nym upodo­ba­niem uci­nać głowy bez­bron­nym żoł­nie­rzom prze­ciw­nika. McCor­mack zor­ga­ni­zo­wał zbio­rową ucieczkę. Kil­ku­na­stu jeń­ców wyła­mało w nocy bramę obozu i po krót­kiej walce ze straż­ni­kami ucie­kło w dżun­glę. Część z nich zgi­nęła, część została schwy­tana i wymor­do­wana, ale McCor­mack, po kilku mie­sią­cach prze­dzie­ra­nia się przez dżun­glę, natknął się wresz­cie na austra­lij­ski samo­lot ratow­ni­czy.

Robert Car­son, pilot angiel­ski, zestrze­lony nad Holan­dią w 1944 roku, przez dłuż­szy czas wal­czył u boku człon­ków holen­der­skiego pod­zie­mia.

Inny Anglik, porucz­nik Anthony Shell, unik­nął nie­woli dzięki pomocy wło­skich wie­śnia­ków.

Sier­żant Cyril Rofe i sier­żant Karl Hil­le­brand po ucieczce z obozu hitle­row­skiego prze­do­stali się przez połu­dniową Pol­skę i w oko­li­cach Rze­szowa natknęli się na oddział radziec­kiej kawa­le­rii.

Bez­nogi as myśliw­ski, pod­puł­kow­nik Douglas Bader, który dostał się do nie­woli w lecie 1941 roku, sied­mio­krot­nie pró­bo­wał ucieczki i sied­mio­krot­nie był schwy­tany.

Austra­lij­ski pilot sier­żant Keith Chi­sholm po swej ucieczce z obozu jeń­ców dostał się do oddziału pol­skich par­ty­zan­tów i brał nawet udział w powsta­niu war­szaw­skim.

Michał Niki­tin, lata­jący w tej samej jed­no­stce co sławny Koże­dub, został w sierp­niu 1943 roku zestrze­lony nad tere­nem nie­przy­ja­ciel­skim. Ska­kał ze spa­do­chro­nem, na ziemi stra­cił przy­tom­ność skut­kiem ran i potłu­czeń. Dostał się do obozu w Dnie­pro­pie­trow­sku, gdzie go gło­dzono, bito i tor­tu­ro­wano. Gdy w związku z postę­pem ofen­sywy radziec­kiej obóz ewa­ku­owano, Niki­tin w peł­nym biegu wysko­czył z wagonu kole­jo­wego. Szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści natknął się na oddział par­ty­zan­tów. Po doj­ściu do sił brał wraz z nimi udział w wal­kach, a po pew­nym cza­sie prze­trans­por­to­wano go drogą powietrzną za front. Niki­tin wal­czył w pułku Koże­duba do końca wojny.

Z tych kilku przy­kła­dów widać wyraź­nie, że i lot­nicy, cho­ciaż są „ryce­rzami prze­stwo­rzy”, ucie­kać musieli na wła­snych nogach. Bar­dzo nie­wielu z nich zna­la­zło oka­zję, by korzy­stać z pomocy nie­przy­ja­ciel­skiego samo­lotu. Tego rodzaju ucieczki, cho­ciaż pla­no­wane przez wielu pilo­tów, zda­rzały się tylko spo­ra­dycz­nie. Nic dziw­nego – alianccy jeńcy-lot­nicy nader rzadko mogli dostać się w pobliże nie­przy­ja­ciel­skiego lot­ni­ska, a o dostę­pie do samo­lo­tów nie było wła­ści­wie mowy. Nie­mniej…

W roku 1941 grupa spa­do­chro­nowa star­szego lej­te­nanta Pio­tra Bała­szowa została zrzu­cona w pobliżu nie­miec­kiego lot­ni­ska w oko­li­cach Paw­łowa. Grupa opa­no­wała lot­ni­sko, a póź­niej na czte­ro­sil­ni­ko­wym samo­lo­cie Focke-Wulf Fw-200 „Con­dor”2 powró­ciła do swo­ich.

Nie­zwy­kle dra­ma­tyczny wyczyn star­szego lej­te­nanta Michała Dewia­ta­jewa uka­zany został szcze­gó­łowo w tomiku serii „Tygrysa” pod tytu­łem „Sza­lony lot”. Histo­rii innych ucie­czek przy pomocy samo­lo­tów poświę­cone są następne strony tej pracy.

Perypetie porucznika Lewkońskiego

Był dzień 11 wrze­śnia pamięt­nego roku 1939. Kam­pa­nia w Pol­sce zmie­rzała do fatal­nego końca. Potężny hitle­row­ski taran roz­bił gorzej uzbro­jone armie pol­skie, pan­cerne kliny wbi­jały się coraz głę­biej, docho­dziły do serca kraju. Roz­pro­szone zostały poszcze­gólne wiel­kie jed­nostki, uni­ce­stwiona łącz­ność, prak­tycz­nie zli­kwi­do­wane lot­nic­two. Walki trwały na­dal, miej­scami toczyły się ze szcze­gólną zacie­kło­ścią, ale nawet naj­słab­szy obser­wa­tor musiał dojść do nie­unik­nio­nego wnio­sku, że w tych warun­kach nikt i nic nie zdoła prze­chy­lić szali. Pol­ska, pozo­sta­wiona w tych trud­nych chwi­lach sama sobie, pozba­wiona obie­ca­nej pomocy ze strony zachod­nich sprzy­mie­rzeń­ców, stała się łatwym łupem dla napast­nika.

– Poleci pan nad Wyso­kie Mazo­wiec­kie. Tutaj, w tej wsi, znaj­duje się sztab lot­nic­twa Armii „Narew”. Niech pan dobrze zapa­mięta miej­sco­wość.

– Tak jest, rozu­miem.

– Weź­mie pan od nich mel­dunki o roz­lo­ko­wa­niu poszcze­gól­nych eskadr. My stra­ci­li­śmy z nimi kon­takt, nie wiemy nic…

Porucz­nik Andrzej Lew­koń­ski ski­nął głową i pochy­lił się nad mapą. Powie­rzone mu zada­nie nie wyda­wało się trudne, lot­nik był prze­ko­nany, że wykona je bez spe­cjal­nych prze­szkód. Był ofi­ce­rem rezerwy zmo­bi­li­zo­wa­nym w przed­dzień wybu­chu wojny, a obo­wiązki swoje, mimo sto­sun­kowo małego doświad­cze­nia powietrz­nego, wypeł­niał sumien­nie i spraw­nie. Odwagi i entu­zja­zmu mu nie bra­kło, na­dal ślepo wie­rzył w wiel­kie moż­li­wo­ści pol­skiego lot­nic­twa, a pono­szone dzień po dniu klę­ski uwa­żał cią­gle za chwi­lowe, przej­ściowe porażki. Oczy­wi­ście, nie znał ogól­nej sytu­acji; komu­ni­katy radiowe do niego nie docie­rały, a plotka – sze­rzona i powta­rzana skwa­pli­wie nawet przez wyż­szych stop­niem ofi­ce­rów – raz po raz dono­siła to o osią­ga­nych suk­ce­sach i przej­ścio­wych „stra­te­gicz­nych” odwro­tach, to znów o inter­wen­cji Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii. Gdy zaś Lew­koń­ski oglą­dał bez­u­stanne, bez­karne naloty hitle­row­skich samo­lo­tów, przed któ­rych bom­bami sam wie­lo­krot­nie musiał się kryć, zaci­skał zęby, mówił sobie „trudno, wojna” i… sta­rał się nie myśleć, nie wysu­wać wnio­sków.

– Na któ­rej maszy­nie polecę? – spy­tał dowódcę.

– Oczy­wi­ście na RWD-83 – brzmiała odpo­wiedź. – Na tej samej co zawsze, porucz­niku.

Lew­koń­ski ponow­nie ski­nął głową i przy­gła­dził jasne włosy, któ­rych kosmyk opa­dał mu bez­u­stan­nie na czoło. Miał zale­d­wie 24 lata, ale w tej chwili wyglą­dał znacz­nie sta­rzej.

W pół godziny póź­niej nie­wielki tury­styczny gór­no­płat ode­rwał się od trawy lądo­wi­ska. Nie wyko­nu­jąc okrą­że­nia i nie nabie­ra­jąc wyso­ko­ści, przy­brał kurs pół­nocno-zachodni. Lew­koń­ski pro­wa­dził samo­lot tuż nad zie­mią. Wie­dział z doświad­cze­nia wła­snego i z opo­wia­dań kole­gów, że do prze­la­tu­ją­cych samo­lotów pol­skich strze­lali nie tylko Niemcy. Już kilka razy porucz­nik z tru­dem unik­nął roz­trza­ska­nia się o zie­mię, gdy nie­zna­jący syl­we­tek maszyn pol­scy żoł­nie­rze otwie­rali do niego celny ogień. Nie został wtedy raniony, ale maszyna za każ­dym razem ule­gała poważ­nym uszko­dze­niom i tylko dzięki nie­zwy­kłym wysił­kom mecha­ni­ków zdolna była do dal­szej służby.

Gdy zaś leciało się nisko, tak zwa­nym „kosy­nie­rem”, samo­lot pozo­sta­wał bar­dzo krótko w polu widze­nia obser­wa­to­rów z ziemi i miał więk­sze szanse unik­nię­cia znisz­cze­nia.

„Szkopy latają wysoko i szybko, więc nikt ich nie tra­fia. My idziemy nisko i powoli, więc kro­pią do nas, jak do kaczek” – prze­mknęła przez głowę pilota myśl, nie­po­zba­wiona odcie­nia swo­istego humoru.

Do naka­za­nego rejonu Lew­koń­ski dostał się bez trudu. Co prawda, gdy prze­la­ty­wał nad sto­ją­cym na jakiejś sta­cyjce woj­sko­wym pocią­giem, nie unik­nął ostrze­la­nia przez nad­gor­li­wych żoł­nie­rzy, ale zdo­łał skryć maszynę za drze­wami i uciec od poci­sków pol­skich kara­bi­nów maszy­no­wych.

„Siądę na tej łączce – pomy­ślał stu­diu­jąc teren. – Za tam­tym laskiem jest wieś, a w niej sztab. Dojdę na pie­chotę, zabiorę mel­dunki, wystar­tuję i wiooo do cha­łupy…”

Prze­pro­wa­dził maszynę nad samym środ­kiem spo­rej łąki, oko­lo­nej zie­le­nią wyso­ko­pien­nego lasu. Sta­ran­nie spraw­dził, czy nie znaj­dują się na niej jakieś prze­szkody. Wyko­nał okrą­że­nie i pod­szedł do lądo­wa­nia. Przy­trzy­mał maszynę nad zie­mią na małym gazie i nad samym skra­jem łąki prze­su­nął dźwi­gnię, zmniej­sza­jąc do mini­mum obroty sil­nika. Samo­lot stra­cił pręd­kość, zeszedł w dół, a wtedy deli­kat­nym ścią­gnię­ciem drążka pilot posa­dził go dokład­nie „na trzy punkty”. Maszyna dotknęła trawy, zało­mo­tały koła pod­wo­zia, zachrzę­ściła płoza ogo­nowa. „Erwu­dziak” z wolna wytra­cił pręd­kość i zatrzy­mał się na środku zaim­pro­wi­zo­wa­nego lądo­wi­ska.

– No, poszło dobrze, jak na poka­zie – mruk­nął do sie­bie Lew­koń­ski, zado­wo­lony ze spraw­nego lądo­wa­nia. – Nie naro­bi­łem sobie wstydu – dodał, myśląc, iż praw­do­po­dob­nie lądo­wa­nie oglą­dane było przez ofi­ce­rów ze sztabu lot­nic­twa Armii „Narew”.

Pod­ko­ło­wał maszynę na skraj łąki, wyłą­czył sil­nik. Gdy zdjął komi­niarkę, cisza aż zadźwię­czała w uszach po dłu­go­trwa­łym war­ko­cie lot­ni­czego sil­nika. Porucz­nik zesko­czył na zie­mię, odcią­gnął samo­lot w krzewy, usta­wia­jąc go tak, żeby był gotów do startu. Czy­nił to raczej dla pokazu niż z praw­dzi­wej potrzeby; chciał poka­zać szta­bow­com, iż zna się na lot­ni­czo-wojen­nym fachu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kriegs­ge­fan­gene – jeniec wojenny. [wróć]

2. Focke-Wulf Fw-200 „Con­dor” był nie­miec­kim samo­lo­tem komu­ni­ka­cyj­nym i bom­bo­wym, budo­wa­nym od roku 1937. Był to czte­ro­sil­ni­kowy dol­no­płat. Załoga jego wyno­siła 8 ludzi, uzbro­je­nie skła­dało się z 1 działka 20 mm oraz 5 kaemów; udźwig bomb – 3800 kg, pręd­kość mak­sy­malna 385 km/godz. [wróć]

3. RWD-8 był pol­skim samo­lo­tem tury­stycz­nym i tre­nin­go­wym, budo­wa­nym od roku 1932. Był to dwu­miej­scowy gór­no­płat z sil­ni­kiem o mocy 110 KM. Jego mak­sy­malna pręd­kość wyno­siła 170 km/godz. We wrze­śniu 1939 r. maszyn tego typu uży­wano do zadań łącz­ni­ko­wych, nie posia­dały one bowiem żad­nego uzbro­je­nia. [wróć]