Ucieczka z getta - Halina Zawadzka - ebook

Ucieczka z getta ebook

Halina Zawadzka

4,5

Opis

Relacja dramatycznych przeżyć wojennych — opis ucieczki z getta w Końskich jesienią 1942 i ukrywanie się u polskiej rodziny w Starachowicach. Sugestywny, plastyczny zapis okupacyjnej codzienności, a także bezkompromisowe studium relacji polsko-żydowskich w okresie Holokaustu. We wspomnieniach wyraźnie zagrożenie stanowią Niemcy, ale równie silnie polscy sąsiedzi. Ze strachu i niezrozumienia polskiego antysemityzmu wynikają bezsilność i poczucie samotności Autorki. Z drugiej jednak strony pojawiają się wdzięczność i bezbrzeżne oddanie tym, którzy jednak pomagali, narażając własne życie.

Historia ta opowiedziana została z kobiecą wrażliwością — silniejsze od gniewu jest tu niedowierzanie, od obezwładniającej rozpaczy – samokontrola. Halina Zawadzka w posłowiu opowiada o tym, że po wojnie odnalazła kobietę, która w tych okropnych latach, postawiona w roli nadzorczyni, znęcała się nad nią i jej żydowskimi koleżankami. Teraz, kiedy chciała odpłacić jej za tamte krzywdy, zobaczyła przed sobą tylko starą, przerażoną kobietę. Zrozumiała wówczas, że zemsta jest bezcelowa – może tylko odwrócić role i z ofiary zrobić oprawcę, ale niczego nigdy nie naprawi.

Autorka książki od wielu lat żyje w Stanach Zjednoczonych. Dzięki jej staraniom Polki ukrywające ją w czasach okupacji uhonorowane zostały pośmiertnie medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (36 ocen)
23
8
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edyta19701970

Dobrze spędzony czas

Sugestywny obraz okupacyjnej codzienności i polsko-żydowskich stosunków. Ze strachu i niezrozumienia polskiego antysemityzmu wynikają bezsilność i poczucie samotności. Z drugiej jednak strony pojawiają się wdzięczność i bezbrzeżne oddanie tym, którzy pomagali, pomimo narażania własnego życia.
00
koliberek1979

Nie oderwiesz się od lektury

Serdecznie polecam ❣️
00

Popularność




© ‌Copyright ‌by Halina Zawadzka, 2001, ‌2011

© Copyright ‌by Ośrodek KARTA, 2001, ‌2011

© ‌Copyright by Dom Spotkań ‌z Historią, 2011

Opracowanie ‌redakcyjne

Katarzyna Madoń-Mitzner

Współpraca

Agnieszka Knyt

Redaktor ‌serii

Aleksandra ‌Janiszewska

Opracowanie ‌graficzne serii

Emilka ‌Bojańczyk ‌/ Podpunkt

Projekt okładki

Patricija ‌Bliuj-Stodulska / Podpunkt

Skład komputerowy

Piotr ‌Suwiński

Przygotowanie ‌zdjęć

ENVIGO

Zrealizowano przy finansowym wsparciu ‌Funduszu im. Tadzia Kolskiego

Ośrodek ‌KARTA

ul. Narbutta 29, ‌02-536 ‌Warszawa

tel. (48-22) 848-07-12, faks ‌(48-22) 646-65-11

e-mail: [email protected]

Dom ‌Spotkań z ‌Historią

ul. Karowa 20, 00-324 ‌Warszawa

tel. (48-22) ‌255-05-05, faks ‌(48-22) 255-05-04

e-mail: [email protected]

Wydanie II

Warszawa ‌2011

ISBN 978-83-61283-55-3

ISBN 978-83-62020-36-2

Skład wersji ‌elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

OD ‌WYDAWCY

Świadectwo Haliny Zawadzkiej ‌nie ‌jest ‌typowym ‌zapisem indywidualnym ‌w serii „Żydzi ‌polscy”. Autorka ‌nie ‌opisuje całości swojego doświadczenia ‌wojennego, a jedynie wybiera etap ‌zasadniczy. Potwierdza tym ‌samym, że jej ‌celem nie ‌jest przedstawienie niemieckiego ‌systemu Zagłady, ‌który ‌obserwowała ‌od początku, ‌lecz – ‌zdarzeń najściślej ‌dotyczących jej ‌własnego przetrwania. Ten osobisty ‌raport, spisany pół ‌wieku później, sprawia wrażenie ‌notowanego ‌na gorąco, ‌chwila po chwili, emocja po emocji. Niemniej, mimo nieprzeciętnych walorów pióra, zapis rejestruje fakty, nie jest kreacją literacką.

Halina Zawadzka to uważny świadek przeszłości. Każda cząstka tej książki jest jak komórka pamięci – spojona z biegiem dawnych wypadków i z osobowością Autorki. Jej postawa wpływała na bieg zdarzeń, a te zarazem – na nią samą. Następujący potem czas zdaje się w żadnym stopniu nie osłabiać zapamiętanych obrazów, ale je filtruje, pozostawiając kształty najwyrazistsze i barwy najgłębsze. Powstało niezwykłe studium ocalenia.

Teraz, gdy ukazało się już więcej tytułów w serii, po ostatnich dyskusjach publicznych na ten temat, współczesnemu czytelnikowi może łatwiej przyjdzie uwierzyć, że tak nieprawdopodobny zbieg przypadków mógł nastąpić naprawdę. Że Autorka, uciekając z getta w Końskich do „polskiego świata”, bardzo wrogiego (choć z wyjątkami przeczącymi regule), potrafiła w tak szczęśliwy sposób uniknąć wszystkich śmiertelnych zagrożeń niemieckiej okupacji. W istocie – nie miała teoretycznie szans na przeżycie, ale też takich szans nie miał żaden z autorów tej serii.

Nie uściślamy na łamach książki przywołanych w niej faktów historii powszechnej, uznając, iż ważniejsze jest, jak zapisały się one w pamięci Autorki, czy raczej – jak dowiadywała się o nich i przeżywała je wówczas. Także przypisy mają charakter autorskich dopełnień.

Dla Polaków lektura tej książki przed dekadą była niezwykle trudna. Przedstawiony tu obraz polskiego społeczeństwa podczas II wojny światowej staje się jednak zgodny z innymi ostatnio ogłaszanymi zapisami, szczególnie dotyczącymi postawy Polaków wobec zagłady Żydów. Zarazem ukazane są tu piękne postacie Polek, które przechowały nieznaną sobie żydowską dziewczynę, za co pośmiertnie przyznano im tytuł „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.

Autorka od wielu lat mieszka w Stanach Zjednoczonych, na co dzień posługuje się językiem angielskim. Swoją książkę napisała jednak po polsku i ogłosiła w Polsce; dokonuje tego k u, a nie p r z e c i w Polakom. Zależy jej, byśmy zrozumieli Jej pamięć. Pierwszą edycję książki przygotowaliśmy w 2001 roku, od tego czasu ukazały się też dwa jej wydania w USA w języku angielskim jako Living in Fear on the Aryan Side – w 2004 i 2007 roku.

Halina Zawadzka dziękuje na końcu książki między innymi Henrykowi Schönkerowi za wsparcie udzielone w trakcie jej pisania. My zaś, wydawcy, dziękujemy Autorce za zainspirowanie do podobnego dzieła właśnie Henryka Schönkera, którego Dotknięcie anioła stało się kolejnym, niezwykle ważnym etapem tej sztafety Pamięci. Teraz już obie książki mogą pełnić swą ponadczasową powinność, działając tak przejmującym przykładem.

Zbigniew Gluza

NA ARYJSKĄ STRONĘ

U rodziłam się i wyrosłam w Końskich, małym powiatowym mieście, położonym w centrum Polski. Tutaj dosięgła mnie wojna i tutaj w marcu 1941 zostałam uwięziona w getcie. Półtora roku później zagroziła nam likwidacja tego maleńkiego skrawka miasta, jaki stanowiło koneckie getto.

Wydawało mi się, że zahartowałam się na głód, zimno, ciemność i brud. Uniknęłam epidemii tyfusu plamistego i rozprzestrzeniających się chorób, których ofiary leżały przykryte gazetami na podwórzach i ulicach. Dotychczas ominęły mnie niespodziewane strzały na ulicy i deportacje. Ale wszystkie te spadające na getto nieszczęścia bladły wobec strasznej groźby jego likwidacji.

Ten zakątek wraz z jego mieszkańcami był moim jedynym miejscem na ziemi. W tym skupisku ludzi, systematycznie niszczonym przez Niemców, żyła moja rodzina, przyjaciele, koleżanki i koledzy. Tutaj byłam razem z bliskimi i – jak wszyscy wokół mnie – starałam się przetrwać każdy kolejny dzień.

Rosnący lęk przed zbliżającą się akcją stał się dominującym uczuciem wszystkich mieszkańców getta. Dotychczasowe życie w zamknięciu wydawało się łatwiejsze do zniesienia niż grożące nam wywiezienie w nieznane.

Ostatnio stale docierały do nas wiadomości o wysiedlaniu Żydów z okolicznych miasteczek i osad. Zlikwidowane zostały getta w Opocznie i Skarżysku, miastach sąsiadujących z Końskimi. Parę osób, którym udało się stamtąd uciec w trakcie akcji, znalazło chwilowe schronienie w Końskich. Opowiadali o straszliwych morderstwach, których dokonywano na ulicach i w domach podczas likwidacji gett. Mówili o rozdzielaniu rodzin, oddzielaniu dorosłych od dzieci. Według nich wywożeni Żydzi byli transportowani do dalekich obozów pracy, których położenia nikt nie znał. Uważali zgodnie, że wobec zbliżającej się zimy tylko młodzi i zdrowi mieli szansę przeżycia obozowych warunków. Natomiast los pozostałych, szczególnie dzieci i starszych osób, był beznadziejny.

Pewnej nocy zapukała do naszych drzwi Hanka, moja koleżanka z Szydłowca, z którą zaprzyjaźniłam się podczas letnich wakacji w Czarnieckiej Górze w 1939 roku. Hanka była piękną blondynką o typowo aryjskim wyglądzie. Udało się jej zdobyć polskie dokumenty i uciec z getta w przededniu deportacji. Nie miała jednak gdzie się schronić. Przez parę dni ukrywała się w okolicznym lesie i tam znalazło ją kilku miejscowych Polaków. Została przez nich pobita, zgwałcona i obrabowana. Winiła siebie za wszystko, co się stało; uważała, że źródłem jej nieszczęścia jest uroda, która zwraca uwagę mężczyzn. Myślała o trwałym zeszpeceniu swojej twarzy i chciała, abym jej w tym pomogła. Przez całą noc prałyśmy jej pokrwawioną bieliznę, zszywałyśmy podarte ubranie i płakałyśmy nad tym, co nas czeka. Następnego dnia Hanka uciekła z koneckiego getta. Mimo tragicznych przeżyć po aryjskiej stronie, panicznie bała się, że może ją u nas zaskoczyć nowa akcja.

Przeżyte lata wojny pozwoliły mi poznać systematyczność i okrucieństwo Niemców. Wiedziałam, że również w Końskich prędzej czy później musi nastąpić wysiedlenie. Mimo to, wbrew wszelkiej logice, tak jak otaczający mnie ludzie łudziłam się, że – z jakichś powodów – nasze getto uniknie losu innych. Najbardziej optymistyczna wydawała mi się wersja, że na skutek trudności na froncie wschodnim Niemcy odłożą jego likwidację do wiosny. Ta odległa o kilka miesięcy pora roku wiązała się w powszechnych nadziejach z nieuniknioną klęską Niemców. Przez całą wojnę wierzyliśmy, że w okresie, kiedy przyroda odradza się po zimowych mrozach, nastąpi zwycięstwo sprawiedliwości nad zbrodnią. Teraz miała to być wiosna 1943 roku.

W ostatnim tygodniu października 1942 codziennie rozchodziły się pogłoski o pojawieniu się w mieście Łotyszów, których okrucieństwo podczas likwidacji okolicznych gett było powszechnie znane; ich obecność oznaczałaby akcję w najbliższym czasie. Jak dotąd wszystkie informacje o przyjeździe Łotyszów okazywały się fałszywe.

31 października znów rozeszła się paraliżująca pogłoska, że Łotysze są w mieście. Zebraliśmy się wszyscy w kuchni naszego mieszkania w getcie przy ulicy Piłsudskiego 4 i w wielkim zdenerwowaniu czekaliśmy na wiadomości, które miał nam przynieść mój przyjaciel Jakub (Jack) Lejbusiewicz. Należał do żydowskiej policji, więc mógł mieć sprawdzone informacje. Jack był niemieckim Żydem. Przed wybuchem wojny został wraz z najbliższą rodziną wysiedlony z Essen i wyrzucony z Niemiec. Przez wiele miesięcy byli oni zatrzymani, razem z innymi niemieckimi Żydami polskiego pochodzenia, na pasie granicznym między Polską i Niemcami, ponieważ oba kraje nie chciały ich mieć u siebie. Wpuszczeni do Polski, osiedlili się w Końskich.

Tego dnia Jack wielokrotnie przychodził, żeby mnie zapewnić, że krążące wiadomości nie potwierdziły się. Żydowska policja, której komendantem był jego starszy brat, nic dotąd nie wiedziała na temat specjalnej akcji w getcie. Było już ciemno za oknami, kiedy Jack przybiegł ponownie, wprost z posterunku żydowskiej policji.

– Halu, musisz uciekać – powiedział zadyszany, stojąc jeszcze w drzwiach. – Dostaliśmy w tej chwili wiadomość, że Łotysze przyjechali do miasta.

Moja pięcioletnia przyrodnia siostra Helenka1, instynktownie wyczuwając grozę sytuacji, przytuliła się do mnie, jakby właśnie u mnie szukała ochrony. Jej dzieciństwo, spędzane na zatłoczonych podwórzach getta, w atmosferze ciągłego strachu i zdenerwowania, odbiło się na jej charakterze. Było to ciche, lękliwe dziecko, które usuwało się każdemu z drogi. Nikt nigdy nie miał dla niej czasu ani cierpliwości i zdawało się, że wychowywała się sama. Kochałam Helenkę i starałam się wywołać uśmiech na jej smutnej twarzy, za co ona hojnie mi odpłacała.

Matką Helenki była czterdziestoletnia Sara2. Mój ojciec3 w rok po śmierci mojej matki4 ożenił się powtórnie – z jej bratanicą; Sara była więc nie tylko moją macochą, ale również kuzynką. Przez wiele lat nasze wzajemne stosunki nie układały się dobrze, poprawiły się dopiero podczas długotrwałej choroby ojca. Sara okazała wówczas całkowite oddanie dla cierpiącego męża i często z narażeniem własnego życia wykradała się z getta, aby sprowadzić polskiego doktora lub zdobyć lekarstwa. Po śmierci ojca zbliżyło nas wspólne pokonywanie trudności codziennego życia w getcie. Razem zaopatrywałyśmy nasz dom w żywność i starałyśmy się osłaniać Helenkę przed głodem i stale grożącym niebezpieczeństwem.

Sześćdziesięcioletnia Miriam Szpitbaum5, matka Sary, mieszkała razem z nami. Na początku wojny rodzice Sary sprowadzili się do nas z Radomia. Miriam owdowiała w koneckim getcie. Jej mąż, Mojżesz Szpitbaum (brat mojej matki), zmarł na atak serca na pogrzebie mego ojca.

Do naszych domowników należał również Izio, przystojny, trzydziestokilkuletni dentysta. Został zaangażowany podczas choroby ojca jako jego zastępca w gabinecie dentystycznym. Po śmierci ojca Izio nie mógł wydostać się z getta w Końskich i powrócić do swojej rodzinnej Warszawy. Pozostał więc w naszym jednopokojowym mieszkaniu na prawach członka rodziny.

Od pewnego już czasu byliśmy przygotowani na najgorsze. Spaliśmy w ubraniach, a w dzień zakładaliśmy na siebie kilka warstw odzieży. Każdy z nas miał przy łóżku naszykowany plecak z wełnianą bielizną, zapasowym ubraniem i najlepszymi butami. Nagromadziliśmy również zapas suchego prowiantu na długą podróż.

W wielu domach mieszkańcy urządzili specjalne schowki, w których najbardziej zagrożeni ludzie mogliby ukryć się w czasie akcji. Był to zazwyczaj zamurowany pokój, zamaskowana komórka, odgrodzone pomieszczenie w piwnicy lub część pokoju zastawiona ciężkim meblem. W naszym domu na strychu została wybudowana ściana, za którą powstał niewidoczny z zewnątrz pokój, z wentylacją na dach. Mały otwór, stanowiący wejście, miał być zamurowany od środka przez ukryte tam osoby.

Niektórzy kopali przejścia między domami i tunele prowadzące poza getto. Z naszego podwórza prowadził kilkusetmetrowy podziemny korytarz, przez który dorosły człowiek mógł przeczołgać się i wyjść na pola otaczające getto. Młodzi ludzie planowali przedostanie się do okolicznych lasów. Izio zorganizował grupę chłopców i dziewcząt gotowych do ucieczki i przetrwania zimy w leśnych ziemiankach. Przez wiele tygodni starał się skontaktować z członkami Polskiej Partii Socjalistycznej i uzyskać przez nich kontakt do lewicowej partyzantki. Z niezrozumiałych powodów jego starania nie przynosiły żadnych rezultatów.

Niektóre kobiety o aryjskim wyglądzie rozjaśniły swoje ciemne włosy. Wiadomo było, że planują ucieczkę na polską stronę. I ja należałam do tej grupy.

Według opinii „znawców” moja twarz nie była typowo żydowska, ale można było doszukać się w niej pewnych semickich cech. Jak na przeciętną Polkę miałam za ciężkie powieki, za grube wargi, a przede wszystkim za ciemne włosy. Niestety, nie byłam w stanie zmienić oczu ani ust, ale mogłam zlikwidować czerń warkoczy. Utleniałam je perhydrolem tak długo, aż stały się jasnoblond o rudym odcieniu.

Decydując się na ucieczkę na polską stronę, bardzo liczyłam na moją dobrą polszczyznę. Mówiłam bez obcego akcentu, w mojej mowie nie można było doszukać się wpływu żydowskiego środowiska.

Jesienią 1942 doszłam do wniosku, że nie wolno mi czekać w getcie na los, jaki zaplanowali dla mnie Niemcy. Krążące koszmarne opisy akcji, pijanych Niemców, Ukraińców, Łotyszów i ich atakujących psów, napawały mnie takim strachem, że ucieczka wydawała mi się o wiele łatwiejsza do przeżycia. Poza tym zawsze byłam nieodporna na zimno. Perspektywa nadchodzących mrozów w jakimś nieznanym, dalekim obozie pracy wzmagała mój lęk.

Latem wrócił kolega, wywieziony parę miesięcy wcześniej z getta do obozu pracy. Teraz wyglądał jak szkielet. Nie do poznania zmieniło się również jego zachowanie. Robił wrażenie nienormalnego, przerażonego człowieka, który boi się własnego cienia. Niczego nie można było się od niego dowiedzieć na temat warunków w obozie. Jego fizyczny i umysłowy stan mówił jednak sam za siebie.

Bardzo ważne było dla mnie bezpieczeństwo Helenki. Bałam się, że wycieńczona niedożywianiem nie zniesie czekających ją trudnych warunków życia. Wyobrażałam sobie, że los dzieci w obozach musi być bardzo ciężki.

Kiedy podjęłam decyzję o ucieczce z getta, zaczęłam namawiać Sarę, żeby przyłączyła się do mnie. Sara miała typowo aryjski wygląd. Wielokrotnie nawet zatrzymywała ją w getcie policja – musiała udowadniać, że jest Żydówką, a nie szmuglującą Polką.

Przez długi czas Sara odmawiała udziału w ucieczce. Bała się ryzyka wyjścia z getta, niebezpieczeństwa życia wśród Polaków, a przede wszystkim nie chciała zostawić swojej matki. Moja stała presja, argumenty na temat niepewnego losu Helenki oraz groźba, że sama zabiorę dziecko na aryjską stronę, zrobiły swoje. Po długich wahaniach Sara zdecydowała się na wspólną ucieczkę.

Opracowałam plan, według którego miałyśmy jak najdłużej pozostać w getcie i wykraść się dopiero tuż przed jego likwidacją. Dzięki znajomemu mojego ojca uzyskałyśmy autentyczne polskie metryki z archiwum koneckiego magistratu. Doktor weterynarii, Narbutowicz, przyjaciel ojca, polecił nam swego pracownika, Jana6, który za opłatą zgodził się, by jego dom był dla nas pierwszym miejscem schronienia po wydostaniu się z getta. Następnie miał przewieźć nas do Czarnieckiej Góry, oddalonej od Końskich o 12 kilometrów. Tam planowałyśmy spędzić jakiś czas u organisty, również z góry opłaconego, a potem pojechać do poleconych przez niego ludzi w Radomiu.

Tak więc przygotowane zostały pierwsze – jak sobie wyobrażałam najtrudniejsze – kroki po aryjskiej stronie. Dalszy etap pozostawiały-śmy losowi. Planowałyśmy jednak, że później, ze względu na wspólne bezpieczeństwo, rozdzielimy się i ja samodzielnie poszukam dla siebie pracy. Wierzyłam, że dam sobie radę i znajdę miejsce do życia wśród trzydziestomilionowego polskiego narodu.

Znałam na pamięć kilka katolickich modlitw. Posiadałam modlitewnik, różaniec i krzyż na srebrnym łańcuszku. Walizki z odpowiednim ubraniem zostały przetransportowane do Jana już kilka tygodni wcześniej. Znajdowały się tam między innymi zimowe palta. Na początku wojny Niemcy zabrali Żydom wszystkie futra i ogłosili karę śmierci za ich posiadanie. To rozporządzenie nie dotyczyło Polaków. Dlatego teraz, aby jak najbardziej upodobnić się do ludzi po aryjskiej stronie, musiałyśmy mieć futrzane kołnierze na zimowych paltach.

Ponieważ, mimo jasnych włosów, w dalszym ciągu obawiałam się, że mój wygląd mógłby mnie zdradzić, planowałam ubrać się jak osoba w ciężkiej żałobie. Długi, czarny welon przyszyty do beretu miał częściowo zakrywać mi twarz. Czarne pończochy, czarna sukienka i czarna opaska na lewym rękawie palta uzupełniały mój strój. Liczyłam na to, że takie ubranie nie tylko osłoni moją twarz, ale również wzbudzi współczucie.

Teraz nadeszła chwila decyzji. Słowa Jacka: „Halu, musisz uciekać”, wciąż brzmiały mi w uszach.

Poczułam straszny ciężar tego, co miałam zrobić. Musiałam zostawić rodzinę, przyjaciół, wszystkich i wszystko, co było od dzieciństwa moje i znajome. Czułam, że ich zdradzam. Porzucałam ludzi, którzy dotychczas dzielili ze mną życie.

Zdałam sobie sprawę, jak bardzo drogi był mi ten mój codzienny świat, nad którym dotąd nawet się nie zastanawiałam. Zostawiałam w zatłoczonym pokoju składane łóżko, które dawało mi złudzenie bezpiecznego miejsca.

Teraz miałam wejść w obce środowisko, w którym nikogo nie znałam i gdzie nikt mnie nie oczekiwał. Ogarnęło mnie przerażenie, które odbierało mi pewność siebie. To mogło spowodować zwłokę i zniszczyć cały plan wyjścia z getta. Lęk przed taką ewentualnością stał się dominującym uczuciem i to dodało mi energii.

– Uciekamy – powiedziałam do Sary i nie patrząc na nią zaczęłam ubierać dziecko.

Sara, jakby porażona moimi słowami, straciła siłę. Kurczowo objęła swoją matkę, wyraźnie niezdolna do rozstania się z nią. Zdenerwowana, zaczęła krzyczeć i obwiniać mnie, że moja decyzja jest pochopna i nieprzemyślana. Nazwała mnie smarkatą, która chce kierować życiem dorosłych i zarzucała mi, że w dziecinny sposób lekceważę grożące nam niebezpieczeństwo. Nagle całkowicie zmieniła zdanie i stwierdziła, że zamiast ryzykować karę śmierci za opuszczenie getta, powinnyśmy pozostać i dzielić ze wszystkimi wspólny los.

Niespodziewanie również Jack przyłączył się do jej argumentów, zapewniając, że on i jego brat zrobią wszystko, aby uchronić nas podczas akcji, mimo że parę minut wcześniej sam uważał, że powinnyśmy natychmiast uciekać. Jego głośno wyrażone wahanie: „A może to była tylko pogłoska, wytwór zbiorowej paniki” zostało podchwycone przez wszystkich obecnych domowników.

Jack postanowił wrócić na posterunek żydowskiej policji i jeszcze raz sprawdzić, jaka jest sytuacja. Wychodząc z kuchni, już w drzwiach, odwrócił się do mnie i powiedział: „Czekaj na mnie. Nie opuszczaj mieszkania, póki nie wrócę”.

Czas upływał, a Jack nie wracał. To czekanie stawało się nie do zniesienia. Ogarniało mnie coraz silniejsze pragnienie, by pozostać na miejscu i kontynuować dotychczasowe życie. Słabła we mnie siła, która pchała mnie do ucieczki. Czułam, że jeżeli natychmiast nie opuszczę mieszkania, nie będę już zdolna tego zrobić. Postanowiłam uciekać, nie czekając na powrót Jacka. Myśl, że w ten sposób uniknę bólu pożegnania z nim, pomogła mi w podjęciu decyzji. Sara odmówiła pójścia ze mną. Nie protestowała jednak, kiedy zabierałam ze sobą Helenkę. Umówiłyśmy się, że będę czekać na nią u Jana. Gdyby jednak nie przyszła do rana, miałam uciekać sama z jej dzieckiem.

Pożegnałam wszystkich po kolei. Świadomość, że to, co robię, jest nieodwracalne, odebrała mi mowę. Czułam, jakby wszystko we mnie zamarzło. Wzięłam Helenkę za rękę i wyszłyśmy z mieszkania. Szłyśmy podwórzowymi ulicami getta. Wszędzie było pusto i ciemno. Mogłoby się zdawać, że dziewięć tysięcy ludzi zapadło się pod ziemię. Szybko i cicho posuwałyśmy się blisko ścian domów. Helenka dotrzymywała mi kroku. Nie padło ani jedno słowo. Ulicę 3 Maja przeszłyśmy wąskim tunelem łączącym dwie osobne dzielnice koneckiego getta. Doszłyśmy do płotu, z którego wyrwałam parę luźnych sztachet. Zdjęłam z naszych palt opaski z gwiazdą Dawida i ukryłam je pod kamieniem. Przeszłyśmy przez otwór w płocie i znalazłyśmy się po aryjskiej stronie.

Rozejrzałam się i przez chwilę nasłuchiwałam, czy ktoś nie nadchodzi. Ulica Krakowska była pusta. Przeszłyśmy na drugą stronę i szybko szłyśmy dalej. Mimo ciemności rozpoznałam umówione miejsce. Otworzyłam furtkę prowadzącą do małego domu, otoczonego dużym ogrodem. W oświetlonym oknie, za przezroczystą firanką, zobaczyłam sylwetki tańczących par, usłyszałam muzykę z patefonu i wesoły śmiech. Stanęłam zaskoczona tym widokiem. Tymczasem pies zaczął ujadać i Jan wyszedł przed dom. Zaprowadził nas do stajni i w ciemnościach położyłyśmy się na sianie.

Zwierzęta, zaniepokojone naszą obecnością, dały o sobie znać. Na podwórzu ujadały psy, w stajni rżały konie, kwiczały obudzone świnie. Gdzieś nad moją głową trzepotały kury. Otoczona tym niewidzialnym zwierzyńcem, czułam się bardzo nieswojo. Uświadomiłam sobie, że wszystkie psy i koty już dawno temu zniknęły z getta – albo zdechły z głodu, albo zostały zjedzone.

Helenka przytuliła się do mnie i po pewnym czasie zasnęła. Leżałam koło niej i myślałam o wszystkich bliskich ludziach, których pozostawiłam w getcie. Przed oczami miałam postać Jacka w otwartych drzwiach kuchni. Widziałam jego bladą, przerażoną twarz, oświetloną płomieniem karbidówki. W uszach brzmiały mi ostatnie jego słowa.

Dlaczego nie poczekałam na jego powrót? Czy dobrze zrobiłam, że wyszłam z getta? Czy Sara zostawi matkę, żeby ratować siebie i dziecko?

Starałam się zasnąć, żeby nie myśleć o tym, co się stało i co mnie czeka, ale sen nie nadchodził. Dopiero nad ranem do stajni cicho wsunęła się Sara. Od niej dowiedziałam się, że zaraz po moim wyjściu Jack potwierdził wiadomość o przybyciu oddziału Łotyszów do Końskich.7

PIERWSZE GODZINY W POLSKIM ŚWIECIE

N a dworze było jeszcze ciemno, kiedy Jan przyszedł po nas do stajni. Przed domem stała jednokonna furmanka, prawie całą jej długość zajmowała drewniana trumna. Na koźle, z lejcami w dłoniach, siedział kilkunastoletni woźnica, którego Jan przedstawił jako swego syna. Z tyłu za trumną zrobiono siedzenie dla naszej trójki.

Jechaliśmy w półmroku zupełnie pustymi ulicami Końskich. Minęliśmy ulicę Pocztową, stary kościół i posuwaliśmy się wzdłuż szpaleru rozłożystych kasztanowców, rosnących wokoło pałacu hrabiego Tarnowskiego. Ta część miasta, nazywana „za dworem”, była terenem spacerów i spotkań. Patrzyłam na te dobrze znane mi miejsca, na kolorowe liście leżące na jezdni, na kołyszące się nad głową gałęzie drzew i miałam poczucie, że znalazłam się w obcym, nierealnym świecie. Furmanka posuwała się wolno. Coraz mniej było zabudowań, coraz więcej ogrodów i małych działkowych poletek. Zbliżaliśmy się do rogatek.

Nagle, w odległości kilkuset metrów zobaczyłam oddział żandarmów, stojący w poprzek drogi. Ich twarze skierowane były w naszą stronę i wydawało mi się, że wymierzyli broń w nadjeżdżającą furmankę.

Przerażenie odebrało mi zdolność ruchu. Wszystko we mnie zamarło. Zobaczyłam poszarzałą nagle twarz Sary i spokojnie śpiącą Helenkę.

Chłopak na koźle nie zareagował na widok żandarmów i nawet nie zwolnił. Furmanka dojechała do ich pierwszego szeregu. Byłam tak blisko, że widziałam przeszywające spojrzenia i czułam ich oddechy na mojej twarzy.

Na widok trumny i kobiet w żałobie stojący na przodzie dowódca dał znak ręką. Oddział rozstąpił się, tworząc wąski szpaler, przez który przejeżdżaliśmy bardzo wolno. Kiedy oddaliliśmy się od nich o parę metrów, widziałam, że odwrócili się za nami. Patrzyli na wóz, trzymając broń wymierzoną w naszym kierunku.

Po kilku godzinach dojechaliśmy do Czarnieckiej Góry, letniskowej miejscowości, w której przed wojną spędzaliśmy wakacje w wynajmowanych od chłopów domkach. Zgodnie z planem, zatrzymałyśmy się u oczekującego nas miejscowego organisty. Był 1 listopada 1942, dzień Wszystkich Świętych, i wielu ludzi przychodziło do niego w odwiedziny. Żeby uniknąć podejrzeń i rozpoznania, siedziałyśmy zamknięte w osobnej izbie. Organista poradził nam, aby przeczekać u niego całą dobę i dopiero następnego dnia wczesnym pociągiem pojechać do Radomia. Twierdził, że jego znajomi, którzy tam mieszkają, pomogą nam się urządzić. Organista wydawał się nam serdecznym, uczynnym człowiekiem i byłyśmy dobrej myśli.

Wieczorem zostałyśmy zaproszone na wspólną kolację z rodziną gospodarzy. Przed każdym postawiono talerz gorącego barszczu, a pośrodku stołu stała duża miska z gotowanymi ziemniakami, okraszonymi skwarkami.

Po tym wspaniałym posiłku szybko zasnęłam. Obudziły mnie męskie głosy w sąsiedniej kuchni. Drzwi prowadzące do niej były nieszczelne i przez szparę przedostawała się wąska smuga światła. Rozmowa prowadzona za ścianą była na tyle głośna, że dochodziły do mnie oderwane słowa.

Kiedy usłyszałam wypowiedziane przez kogoś moje prawdziwe nazwisko, zaczęłam uważnie przysłuchiwać się głosom. Z początku trudno mi było zrozumieć poszczególne zdania, ale po paru minutach treść rozmowy stała się jasna. Nieznajomi mężczyźni w przyległej izbie układali plan morderstwa, którego ofiarą paść miała nasza trójka. Organista miał poprowadzić nas nad ranem polną miedzą w kierunku stacji. Po drodze, pod określonym drzewem, czekaliby na nas pozostali wspólnicy. Każdy z morderców już teraz wybrał jedną z nas na swoją ofiarę. Narzędziami zbrodni miały być siekiery. Spiskowcy spodziewali się znaleźć u nas bogactwa, które postanowili rozdzielić równo między siebie.

Słuchając tego, z trudem mogłam uwierzyć, że rozmowa dotyczy mojego życia, a nie jakiejś kryminalnej powieści. Los zaprowadził mnie do spelunki bandytów, którym za planowane zbrodnie nie groziła żadna kara, ponieważ żadne prawo nie chroniło nas przed nimi.

Po skończonej naradzie znajomi organisty rozeszli się i w kuchni zgasło światło.

Sara i ja równocześnie usiadłyśmy na łóżku. Ona także słyszała tę rozmowę. Bezszelestnie ubrałyśmy się i opuściły dom organisty, pozostawiając u niego większość rzeczy zabranych z Końskich. Znałyśmy miejscowość, więc poruszałyśmy się swobodnie w ciemnościach nocy. Idąc polami doszłyśmy do stacji kolejowej.

Na peronie nie było nikogo. Do przyjścia pierwszego pociągu osobowego było jeszcze wiele godzin. W tej pustce i ciemnościach byłyśmy zupełnie bezbronne w razie pościgu naszych prześladowców.

Z boku peronu stał mały domek. W oświetlonym pokoju dyżurował zawiadowca stacji. Długo trwało, nim zareagował na moje pukanie. Wybłagałam, aby wbrew przepisom wpuścił nas do środka. Najprawdopodobniej udało mi się wzbudzić u niego współczucie dla zmarzniętej rodziny z małym dzieckiem, wracającej – jak mu powiedziałam – do domu z pogrzebu.

Parę minut przed nadejściem pociągu wyszłyśmy na peron, na którym czekało już sporo podróżnych. Był tam także organista, który nas szukał. Od razu podszedł do nas, wyraźnie zaniepokojony, że same opuściłyśmy jego dom. Podałyśmy jakieś wytłumaczenie, nie zdradzając prawdziwej przyczyny.