U stóp Montmartre - Britta Rostlund - ebook + książka

U stóp Montmartre ebook

Britta Rostlund

3,4

Opis

 

Czy czeka pani na pana Belliviera?

Helena Folasadu powinna oczywiście zaprzeczyć. Nie zna mężczyzny, który zadał jej to pytanie, nie zna pana Belliviera i z całą pewnością na niego nie czeka. Jednak pod wpływem impulsu potwierdza. Trafia do niemal pustego biurowca, w którym ma przekierowywać zaszyfrowane mejle. Każdego dnia, gdy wychodzi z pracy, czeka na nią bukiet kwiatów. Ale nawet tak niewinny prezent ma swoje konsekwencje i wkrótce Helena zostaje wciągnięta w życie i dramaty innych ludzi, nawiązuje nieoczekiwane przyjaźnie. Ale wciąż pozostaje tajemnica: kim jest monsieur B.? Dziennikarka na własną rękę rozpoczyna poszukiwania.

Mancebo prowadzi mały sklep kolonialny. Całymi dniami siedzi przed wejściem i obserwuje barwne życie ulicy. Wszystko toczy się swoim rytmem, aż do pewnego wieczoru, gdy do zamkniętego już sklepu puka nieznajoma kobieta i powierza Mancebo osobliwą misję: prosi, by szpiegował jej męża. Nagle sprzedawca zostaje prywatnym detektywem. Staje się uważny, ciekawy i wkrótce uświadamia sobie, jakie życie potrafi być niejednoznaczne. Zaczyna kwestionować wszystko, co uważał dotąd za oczywiste.

Misje Heleny i Mancebo nakładają się na siebie, a Miasto Światła odkrywa przed nimi tajemnice, o których istnieniu żadne z nich nie miało dotąd pojęcia...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (14 ocen)
3
3
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału VID FOTEN AV MONTMARTRE
Przekład AGATA TEPEREK
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja ANNA MIRKOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych RAFAŁ KUCHARCZUK
Zdjęcie na okładce © cynoclub / iStock
Łamanie | manufaktu-ar.com
Vid foten av Montmartre Copyright © Britta Röstlund, first published by Norstedts, Sweden, in 2016. Published by agreement with Norstedts Agency, Sweden and Book/lab Literary Agency, Poland Copyright © for the translation by Agata Teperek Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa 2018
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65973-65-8
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Pod numerem 73 przy Boulevard des Batignolles w Paryżu mieści się mały sklep kolonialny. Angielskojęzyczni turyści mówią na takie sklepy arabic shops. Nie spotyka się to z uznaniem właściciela sklepu kolonialnego przy Boulevard des Batignolles, choć zazwyczaj tego nie komentuje. Na bulwarze nie ma zresztą aż tak wielu turystów. Większość porusza się w okolicach Pól Elizejskich, wieży Eiffla, Luwru i Łuku Triumfalnego.

Ci, którzy pragną odkryć „prawdziwy” Paryż, udają się na przykład do Château Rouge i włócząc się po okolicy – w bezpiecznej odległości od wejścia do metra – chełpią się swoją odwagą i obyciem w świecie. Prawda jest jednak taka, że nie ma jednego prawdziwego Paryża. Miasto jest schizofreniczne. Jeśli chce się je odkryć, najlepiej robić to z którejś z miejskich ławek. Z nich można przyglądać się, jak kilka milionów ludzi próbuje znaleźć swoje miejsce na świecie.

Jednym z tych odkrywających Paryż każdego dnia jest Mancebo, który siedzi na taborecie przed swoim sklepem kolonialnym pod numerem 73 na Boulevard des Batignolles.

Paryskie sklepy kolonialne wyróżnia to, że najczęściej prowadzi je ktoś pochodzący z byłej francuskiej kolonii w Afryce Północnej, że ceny są w nich wyższe niż zazwyczaj i że sklepy te mają dogodne godziny otwarcia oraz duży wybór świeżych owoców. Dla turysty kupienie tam czegoś na piknik albo butelki wina, którą później spróbuje przeszmuglować do pokoju hotelowego, stanowi powiew egzotyki. Dla paryżan sklepy kolonialne to naturalny element miejskiego krajobrazu, a niejednokrotnie wybawienie w potrzebie. Dają bowiem pewien komfort. Ci, którzy tam pracują, najczęściej należą do tej samej rodziny i klienci doceniają kameralność tych miejsc w na ogół anonimowym wielkim mieście.

Mancebo nie myśli wcale o tym, że siedzi i odkrywa Paryż. Nieświadomie rejestruje, co dzieje się na ulicy. Dopiero zapach jedzenia skłania go do przerwania obserwacji. Po raz pierwszy dzieje się to w porze lunchu. Wtedy piętro wyżej jego żona Fatima podaje jedzenie. Ale jeszcze zanim do Manceba dociera brzęk zastawy, do sklepu wpada jego kuzyn Tarik. Pracuje w pobliżu, właściwie dokładnie po drugiej stronie bulwaru, we własnym warsztacie szewskim. W warsztacie, który kiedyś zamknie i sprzeda, żeby przenieść się do Arabii Saudyjskiej i otworzyć tam szkołę skakania ze spadochronem. Tak przynajmniej każdego dnia się odgraża.

Tarik nie wie nic o spadochronach, ale pewnego dnia przed pięciu laty przyszedł do niego jakiś mężczyzna, żeby wymienić fleki w butach. W czasie, gdy klej sechł, klient zdążył opowiedzieć Tarikowi, jak się przekwalifikował z konsultanta informatycznego i otworzył szkołę skakania na bungee w Jordanii. I tak się złożyło, że tego samego dnia przyszedł jeszcze trochę młodszy mężczyzna i powiedział, że przeprowadził się z żoną do Dubaju. Zamiast mordować się ze zwyczajną pracą w Paryżu, żyli tam teraz jak królowie. To właśnie w taki sposób Tarik wpadł na pomysł otwarcia szkoły skakania ze spadochronem w Arabii Saudyjskiej. „Saudyjczycy aż przebierają nogami, żeby wznieść się w powietrze” – mawiał.

Był przekonany, że obwieszeni klejnotami ludzie w turbanach tylko czekają, żeby nauczyć się skakać ze spadochronem. Jak długo będzie płynęła ropa, tak długo będą płacić. Tarik był tego pewien. Wypożyczył już nawet z biblioteki książki o Arabii Saudyjskiej. Fatima uważa jednak, że byłoby lepiej, gdyby najpierw opanował skakanie ze spadochronem.

Tarik nie odkrywa Paryża w ten sam sposób co Mancebo, siedzi w warsztacie i przeważnie pali w biurze. Mancebo może się rozkoszować tylko jednym papierosem dziennie, choć miałby ochotę na więcej. Ale Fatima pozwala mu zapalić jedynie po obiedzie. „Jak by to wyglądało, gdyby w sklepie kolonialnym pachniało dymem!” – powtarza.

Twierdzi też, że ma alergię na dym papierosowy, i dlatego Mancebo nie może palić w domu. Właściwie nie boi się swojej żony, nie wtedy, gdy dzień toczy się tak, jak powinien. Gdy on pracuje – siedem dni w tygodniu – Fatima siedzi w domu. Mancebo nie wie właściwie, czym się tam zajmuje, ale nie waży się spytać. Musi chyba przygotowywać jedzenie, bo posiłki zawsze czekają na niego na stole.

Tarik i Mancebo pracują i mieszkają blisko siebie. Tarik i jego żona Adèle zajmują mieszkanie nad sklepem, a Mancebo, Fatima i ich syn Amir nad nimi. Ale powinno być na odwrót, upiera się Mancebo. Bardziej naturalne byłoby, gdyby to on mieszkał w mieszkaniu Tarika, bo wtedy każdego dnia musiałby pokonać tylko jedno piętro w dół, żeby otworzyć sklep, i jedno piętro w górę po jego zamknięciu. Ale Fatima tak nie uważa. „To jedyny ruch, jakiego zażywasz” – przypomina.

Przed kilkoma laty, gdy Mancebo miał więcej energii, zajmował się wynajdywaniem argumentów, które przemawiałyby za ewentualną zamianą mieszkań. Pierwszym i najważniejszym było to, że jest dużo starszy od Tarika i za kilka lat schody mogą stać się dla niego utrapieniem. Po drugie, wstawał wcześniej niż pozostali i mógł ich obudzić, schodząc po schodach. A po trzecie, Fatima zawsze przygotowuje jedzenie na pierwszym piętrze, bo tam jest lepszy piekarnik.

Było więc jasne jak słońce, w każdym razie dla Manceba, że jego rodzina powinna dostać mieszkanie na pierwszym piętrze. Starannie przygotował swoje argumenty i zaprezentował je nad porządnie ugrillowanym kurczakiem. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu nie znalazł poparcia, nawet u żony, do dziś jeszcze uważa to za coś dziwnego. Fatima jednak zaczęła sobie z niego wręcz żartować i zapytała, czy pozbierał już podpisy ludzi z okolicy. Tarik śmiał się – jak zawsze, Adèle milczała – jak zawsze, a Amir nawet nie słuchał jego wywodu. Teraz Mancebo nie miał już ani czasu, ani energii, żeby dalej przekonywać resztę do zamiany mieszkań.

Jeśli ktoś pyta Manceba, czym się zajmuje, ten odpowiada, że pracuje w branży usługowej. Jeśli ktoś chce uzyskać dokładniejsze wyjaśnienie, Mancebo mówi, że jest właścicielem sklepu kolonialnego. To wszystko prawda. A jeśli ktoś zastanawia się, gdzie znajduje się jego sklep, Mancebo wyjaśnia, że leży u stóp Montmartre. Z tym można dyskutować.

Podoba mu się myśl, że mieszka i żyje u stóp białej, przypominającej głowę cukru bazyliki Sacré-Cœur. Ta odpowiedź sprawia jednak, że wielu myśli, że znajdzie Manceba i jego mały sklep przy niewielkim Place Parvis du Sacré-Cœur albo wciśnięty gdzieś pomiędzy uliczki Montmartre, ale nic z tych rzeczy. Oczywiście z Boulevard des Batignolles można dostrzec kościół w Montmartre, ale daleko na horyzoncie, na samym szczycie wzniesienia.

Fatima uważa, że jest dziecinny, gdy mówi, że sklep leży u stóp Montmartre, i prycha za każdym razem, gdy to słyszy. Czasem ciągnie go nawet za ucho. Wtedy Mancebo mówi, że nikt nie wie, jak duże stopy ma Montmartre. I jest to prawda.

Codzienne nawyki Manceba wyznaczają zapachy i znaki wysyłane mu przez miasto i jego mieszkańców, tak że nie potrzebuje nosić zegarka. Ma jednak budzik, który dzwoni każdego ranka tuż po piątej. Kwadrans później Mancebo siedzi już w białej furgonetce i jedzie do Rungis, na południe od Paryża, żeby kupić świeże warzywa i owoce. Chwilę po ósmej jest z powrotem w Paryżu i kilka minut później zagląda do François, do Le Soleil na szybką kawę, która starcza mu za śniadanie.

Stała miejscówka kuzynów, bar Le Soleil, tworzy razem ze sklepem kolonialnym Manceba i warsztatem szewskim Tarika trójkąt. „Złoty trójkąt” – ma w zwyczaju żartować właściciel baru. To aluzja do słynnego złotego trójkąta między trzema renomowanymi kawiarniami w mieście: Café de Flore, Les Deux Magots i Brasserie Lipp. „Trójkąt bermudzki” – odpowiada na to zawsze Tarik. Ani François, ani Mancebo nie rozumieją do końca tego porównania.

O dziewiątej Mancebo podnosi kraty i sklepik oddycha porannym powietrzem. Później pracuje aż do chwili, gdy poczuje zapach jedzenia. Opuszcza kratę, gdy nadchodzi pora lunchu. Po skończonym posiłku – to, ile trwa, zależy od jedzenia i tematu toczonej przy stole rozmowy – Mancebo schodzi na dół i znów podnosi kratę. Po południu opuszcza ją jeszcze raz, gdy nadchodzi pora, żeby wypić pastis z Tarikiem w Le Soleil. Potem pracuje, aż intensywny zapach jedzenia znowu rozniesie się po sklepie, czyli mniej więcej do dziewiątej. Wtedy opuszcza kratę już na dobre.

Tak minął kolejny dzień. Mancebo znów odkrywał Paryż ze swojego taboretu. Jak zwykle podlicza dzienny utarg, związuje pliki banknotów recepturkami i wkłada je do plastikowej torby. Trafią do banku. Zapach pożywnej potrawki z fasoli wdziera się do sklepu przez szczelinę w drzwiach jak przez wpółotwarte usta.

Tak jakby woń jedzenia po tych wszystkich latach znalazła własną drogę przez szparę w drzwiach i płynęła z kuchni na pierwszym piętrze na korytarz, po schodach na dół, żeby potem wsączyć się przez drzwi prowadzące z klatki schodowej i korytarza prosto do sklepu. Oddech domu zdradza Mancebowi, kiedy nadchodzi pora, żeby złożyć stragan, a to z kolei jest sygnałem dla Tarika po drugiej stronie bulwaru, że czas zamknąć warsztat. Zapach wskazuje także, co znajdzie się tego dnia na stole.

Kiedy rano Mancebo otwiera sklep, daje się w nim jeszcze wyczuć oddech wczorajszego dnia, ale tylko przez kilka minut albo tyle, ile Mancebo potrzebuje, żeby wyciągnąć stragan z owocami i warzywami. Potem woń jedzenia miesza się z nieszczególnie czystym paryskim powietrzem.

Mancebo kończy podliczać pieniądze. Nie był to dobry dzień. Upał sparaliżował miasto, ale wygląda na to, że nadchodzi gorsza pogoda. Mancebo zamyka małe zielone drzwiczki na straganie z warzywami. To znak dla Tarika. Mancebo poprawia czarną czapeczkę, którą nosi przez cały rok. Czuje się bez niej nagi. Tak jak Adèle bez swojej chusty. Pamięta obiad, podczas którego dyskutowali o podobieństwach między jego czapką a chustą Adèle. Nakrycie głowy stało się częścią każdego z nich.

Fatima nie uważa, żeby czapka Manceba czy chusta Adèle pełniły jakąkolwiek funkcję. Ona sama nigdy nie założyłaby chusty, bo utrudniałaby jej tylko praktyczne zajęcia. Jeśli złości się na Adèle, że nie pomaga jej w obowiązkach domowych, mówi zgryźliwie, że chusty są dla tych, którzy tylko siedzą i przez cały boży dzień słuchają radia. W ciągu dnia Adèle nie robi nic poza tym i poza czytaniem. Jak twierdzi, nie może robić nic więcej z powodu wrodzonej wady kręgosłupa. Fatima podejrzewa, że to właśnie ta wada położyła w małżeństwie Adèle kres staraniom, by powiększyć rodzinę. Nawet nie sama wada, ale to, że ona i Tarik nie dochodzą do „pozycji dziecięcej”, jak zwykła to określać Fatima.

Mancebo wprowadza do środka stragan z owocami i warzywami. Tarik potrzebuje mniej czasu, żeby wieczorem wszystko pozamykać. W gruncie rzeczy musi tylko przekręcić klucz w drzwiach. Czasem zamyka już jakąś godzinę po wypiciu pastis w Le Soleil i resztę dnia spędza w biurze za warsztatem. Ale nigdy nie opuszcza go przed porą posiłku. „Co miałbym robić tam na górze z babami?” – pyta retorycznie.

Mancebo nie wie dokładnie, co robi w biurze w te dni, kiedy zamyka wcześniej. Sam Tarik utrzymuje, że ma duże kłopoty finansowe. Ale czasem czyta po prostu gazetę albo pali. Mancebo widzi to ze sklepu.

Do środka wchodzi kobieta w średnim wieku i Mancebo wita ją uprzejmie. Wie, kim jest. Często kupuje tu małe co nieco na wieczór. Zapewne duże zakupy robi gdzie indziej i do jego sklepu przychodzi tylko wtedy, gdy zapomni czegoś kupić. Dzisiaj są to solone krakersy i coca-cola. Płaci, Mancebo życzy jej miłego wieczoru i odprowadza do wyjścia. Kobieta znika, a w tej samej chwili do środka wchodzi Tarik, klepie kuzyna po ramieniu, otwiera drzwi na klatkę schodową i znika na górze. Zapach jedzenia bucha teraz przez otwarte na oścież usta sklepu.

Był to całkiem zwyczajny dzień. Dzień, który zaczął się tak jak wszystkie inne, upłynął tak jak wszystkie inne i jak sądzi Mancebo, co jest całkowicie zrozumiałe, również skończy się tak jak wszystkie inne dni. Choć właściwie nic nie sądzi. Dzień staje się niezwykły tylko wtedy, gdy poprzedza go zwykły okres. W tej chwili Mancebo nie myśli w gruncie rzeczy o niczym innym niż jedzenie.

A może jest tak, jak mówi Fatima, że im dłużej trwa dzień, tym bardziej władzę nad Mancebem przejmuje jego mózg gadzi. Rano koniecznie musi być żwawy i uważny, żeby pojechać do Rungis i policzyć, ile każdego towaru powinien kupić, a potem, po powrocie, spotyka rozmaitych ludzi i im usługuje. Ale im wyraźniej dzień zmierza ku końcowi, tym bardziej bierny się staje.

Preludium do zwolnienia tempa jest pastis w Le Soleil. Wtedy dzień zaczyna chylić się ku zachodowi i Mancebo nie daje rady myśleć już o niczym innym niż jedzenie i ten jedyny papieros.

Kraty zgrzytają, opadając na dół, a Mancebo starannie zamyka sklep na klucz, gasi światło i wchodzi na górę.

– Ho, ho – krzyczy, jakby chciał uprzedzić o swoim nadejściu.

Fatima miesza intensywnie pomarańczowawą potrawkę, a Tarik pali szesnastego papierosa tego dnia, uskarżając się jednocześnie, że nie miał dziś czasu zapalić.

– Słyszałeś to? – krzyczy Fatima. – Tarik nie miał nawet czasu zapalić.

Mancebo śmieje się i próbuje potrawki.

– Cześć, zgniły leniu – wita kuzyna, gdy już wejdzie na górę i nieco brutalnie zmierzwi włosy Amira, a później pocałuje Fatimę w policzek. We wszystkich tych trzech powitaniach kryje się sporo miłości.

Gorąc w pokoju jest nie do zniesienia. Adèle wygląda tak, jakby mimo chusty, która przykrywa włosy i część twarzy, najmniej jej to dokuczało. Jedzenie szybko zostaje ustawione na długim stole i siadają na dywanach, wszyscy poza Fatimą, która nadal krząta się dookoła. Tarik wykonuje gest ręką, jakby wydawał psu polecenie „siad”, żeby wreszcie zajęła miejsce. Fatima natychmiast siada, jakby tylko czekała na ten sygnał. Zabierają się do jedzenia. Tarik gasi papierosa, a Adèle odsłania twarz.

– Można tu umrzeć od samego biernego palenia – chrząka Mancebo głównie po to, żeby udobruchać żonę.

Jak zwykle wszyscy chwalą zdolności kulinarne Fatimy, wszyscy poza Adèle, która tego wieczoru jest niezwykle cicha. Wydaje się, że to przeszkadza Tarikowi.

Nagle Adèle wzdryga się, jakby coś ją przestraszyło, i rozgląda wokół stołu.

– Słyszeliście?

Fatima kręci głową tak, że trzęsie jej się podwójny podbródek, a potem wyciera łyżkę od dressingu silikonowym pędzlem kuchennym. Dzwoni komórka Amira, a matka pokazuje mu zamaszystym ruchem ręki, że ma wstać od stołu, jeśli zamierza rozmawiać.

– Odpręż się, kochanie, to tylko telefon komórkowy. – Tarik próbuje uspokoić żonę.

– Nie, to było wcześniej, ktoś pukał... walił.

Ledwie udaje się jej skończyć zdanie, a słyszą to wszyscy. Zapewne ktoś wali tam na dole, między kratami a drzwiami sklepu kolonialnego. Tarik podnosi się, korzysta z okazji, żeby zapalić kolejnego papierosa i wyjrzeć przez okno. Zaczęło mżyć i bulwar opustoszał.

– Nic nie widzę, ale, rzecz jasna, ktoś może być tam na dole.

Znowu zadudniło i Mancebo bez słowa wciąga na głowę czapkę i pośpiesznie rusza na dół. Właściwie się nie zastanawia, kto to może być, nawet nie próbuje zgadywać. Jest zbyt zmęczony, żeby myśleć. Schodzi głównie po to, żeby potem zjeść w spokoju i się położyć.

Przed sklepem stoi kobieta. Mancebo otwiera drzwi i podciąga kratę, kobieta wchodzi majestatycznie. No to już nie będzie dla mnie chleba, jak wrócę na górę – to jedyna myśl, która przebiega mu przez głowę. Wie jednak, że jego przeżycie zależy od dobrej obsługi i indywidualnego podejścia do klientów, a to wiąże się też z elastycznymi godzinami pracy. W przeciwnym razie ludzie mogą równie dobrze kupować jedzenie w Monoprixie lub pobliskim Franprixie. Wiele z jego towarów sprzedają tam za pół ceny. Tak czy inaczej, gdy wróci na górę, chleb prawdopodobnie już się skończy. Nieznajoma rozgląda się dookoła, jakby była zdziwiona, że weszła do sklepu kolonialnego. Potem się uśmiecha. Mancebo nie odwzajemnia uśmiechu. Kobieta uśmiecha się ponownie. Tym razem jej odpowiada.

– Czym mogę służyć, madame?

Znowu się rozgląda, jakby nie do końca rozumiała, gdzie jest. Jakby ktoś wpuścił ją tutaj z zawiązanymi oczami. A potem znowu się uśmiecha, ale Mancebo udaje, że tego nie widzi. Zaczyna być zmęczony i zastanawia się, czy przegapi także herbatę i ciasteczka.

Kobieta nagle zaczyna interesować się towarami, jakby w końcu zrozumiała, że właściciel sklepu nie ma cierpliwości czekać dużo dłużej. Miota się, Mancebo nie znajduje na to lepszego określenia. Drapie się pod czapką i ziewa. Wtem klientka się zatrzymuje, ale tym razem się nie uśmiecha, tylko patrzy na Manceba poważnym wzrokiem, bierze z półki słoik oliwek i idzie do kasy. Stawia go przed nim w ten sposób, jakby chciała mu pokazać, co znalazła w jego sklepie, jakby Mancebo miał zdziwiony wykrzyknąć: „Nie wiedziałam, że takie tutaj są!”. Nie doczekuje się reakcji, więc podnosi słoik kilka centymetrów nad ladę i jeszcze raz głośno go stawia.

– Coś jeszcze? – pyta zmęczony i poirytowany Mancebo.

Nie wie, co ta kobieta sobie myśli. Ona zaś bierze słoik z oliwkami po raz trzeci i znowu go stawia, jakby chciała, żeby Mancebo coś zrozumiał, kręci przy tym tajemniczo głową i patrzy w stronę ulicy. Potem płaci, dziękuje i odchodzi ze słoikiem oliwek w ręce, jakby trzymała pałeczkę sztafetową. Mancebo znów zamyka sklep i kręci głową.

– Istna wariatka – sapie już na górze, po tym, jak kolejny raz tego wieczoru pokonał schody.

– Właśnie to powiedziałem – zapewnia Tarik. – Gdyby zamknąć wszystkich paryżan, a potem wypuścić tylko tych zdrowych, nie ostałby się w tym mieście nawet milion mieszkańców.

Fatima śmieje się i pokazuje czule, choć na swój sposób, że odłożyła mężowi trochę chleba. Mancebo sięga po ciepłą pitę, a w tej samej sekundzie ktoś znowu wali w drzwi na dole. Wszyscy przy stole patrzą na siebie. Czy dobrze słyszeli? Fatima marszczy brwi i wychodzi do kuchni.

Walenie się powtarza, tym razem jest bardziej zdesperowane, ale Mancebo siedzi nieporuszony i je swój chleb. Kiedy łomot rozlega się po raz trzeci, wszyscy wlepiają w niego wzrok, żeby dać mu do zrozumienia, że musi coś z tym wreszcie zrobić. Mancebo bierze chleb w rękę i nawet nie mrugnąwszy, schodzi zdecydowanym krokiem po schodach, których miał nadzieję już więcej tego dnia nie oglądać. W połowie drogi zauważa, że zapomniał zabrać czarną czapkę. Ponieważ nigdy nie przyszłoby mu do głowy spotkać się z kimś obcym bez nakrycia głowy, zawraca i natrafia na zażartą dyskusję. Rzadko zdarzają się w jego rodzinie dłuższe chwile ciszy. Adèle szybko na niego zerka, ale nikt inny go nie zauważa.

Mancebo zapala lampę nad kasą, mruży oczy, spoglądając na drzwi i kratę, ale nie widzi tam nikogo i zaczyna mieć wątpliwości, czy naprawdę ktoś pukał. Zaczyna bębnić palcami w futrynę, żeby szybciej minęło mu te kilka sekund, które postanowił przeczekać. Potem już tylko nasłuchuje, czy dojdzie do niego jakiś niezwykły dźwięk. Ale wokół panuje cisza, poza delikatnym stukotaniem deszczu.

Ziewa i gasi lampę. Chwila minęła i już niemal zapomniał, co w ogóle porabia tutaj na dole, w sklepie. W tym samym momencie, gdy odwraca się plecami, znowu rozlega się stukanie, tym razem głośniejsze, jakby ktoś posługiwał się czymś ciężkim. Teraz cię mam – myśli Mancebo, zapala światło i rusza w stronę drzwi zdecydowanie, choć z pewną rezerwą, pamiętając, co powiedział Tarik o wszystkich wariatach w tym mieście. Im jest bliżej, tym bardziej wzmaga się deszcz. Widzi kobietę, która kilka minut wcześniej kupiła oliwki. Jej uśmiech wskazuje, że sama uważa całą tę sytuację za krępującą, ale nie ma wyboru.

Kiedy Mancebo otwiera drzwi, deszcz pada mu na palce. Na wszelki wypadek zostawia kratę opuszczoną i patrzy na kobietę w długim czarnym płaszczu i czarnych półbutach. Jej włosy, które teraz, gdy są mokre, wydają się niemalże czarne, dziwnie kontrastują z bladą skórą. Unosi słoik z oliwkami, jakby już sam jego widok miał skłonić Manceba do podniesienia kraty. Deszcz pada do środka, a Mancebo chce wreszcie raz na zawsze zakończyć to osobliwe spotkanie.

– Czego madame sobie teraz życzy? Mogę w czymś pomóc?

Zaskakuje go własna cierpliwość. Nieznajoma zaczyna histerycznie kiwać głową.

– Tak, może mi pan pomóc, monsieur...

Milknie, jakby chciała, żeby Mancebo dopowiedział nazwisko, ale on nie ma na to najmniejszej ochoty.

– Tak, może mi pan pomóc, monsieur, ale najpierw musi mnie pan wpuścić.

– Sklep jest już zamknięty, madame. Czy to coś nie może poczekać do jutra?

Kobieta kręci głową.

– Nie, to nie może poczekać do jutra.

Wydaje się zdesperowana. Mancebo rozgląda się dookoła, żeby sprawdzić, czy jest z nią ktoś jeszcze, ale dostrzega tylko kilka osób truchtających po bulwarze. Złapał je deszcz. Kobieta kurczowo ściska w ręce słoik z oliwkami. Mancebo rozumie, że to jego użyła, gdy pukała po raz drugi. Nieznajoma wlepia teraz wzrok we właściciela sklepu.

– Obiecuję, monsieur, że nie zostanę długo.

W końcu Mancebo podnosi kratę i kobieta wkracza do środka jak przemoczony kot: szybko i z gracją. Ściąga kaptur i kręci głową. A potem uśmiecha się, tym razem jest to sympatyczny uśmiech, i rozgląda po sklepie. Tak jakby po wejściu zapomniała o tej pilnej sprawie.

Mancebo wyczuwa w powietrzu napięcie. Nigdy wcześniej nie przydarzyło mu się nic podobnego. Było to jakieś urozmaicenie w jego tak uporządkowanym życiu, może dzięki temu będzie miał do opowiedzenia coś więcej niż zwykle. Zazwyczaj tylko Tarik przychodzi z dowcipami i emocjonującymi historiami. Większość z nich wyczytał, rzecz jasna, w internecie, ale to już coś. Żeby jakoś usprawiedliwić milczenie, Mancebo mówi zawsze, że jak się ma warsztat szewski, to ma się też czas na czytanie głupot, inaczej, niż kiedy się prowadzi sklep kolonialny.

Deszcz przestał padać w chwili, gdy kobieta weszła do środka. Tak jakby właśnie w nią celowali bogowie pogody. Mancebo wyczuwa lekkie napięcie, więc nie wyrzuca jej od razu, tylko się jej przygląda, chociaż z dystansu. Ona śmieje się i stawia na ladzie słoik z oliwkami, za który już zapłaciła.

– Żeby nie sądził pan, że go ukradłam.

Tak jakby starała się zyskać na czasie, jakby nie chciała wracać na bulwar. Ale jeśli coś tam na zewnątrz napawa ją lękiem, to dlaczego szuka schronienia właśnie tutaj? – zastanawia się Mancebo. W pobliżu są bary i restauracje, a nawet McDonald wciąż jeszcze otwarty. Jego sklep jest natomiast zamknięty, a ona nie mogła być przecież pewna, że Mancebo usłyszy pukanie i zejdzie na dół otworzyć. Kobieta przesuwa długimi bladymi palcami po puszkach z konserwami, jakby sprawdzała, czy są zakurzone.

– Madame, czym mogę teraz pani służyć?

Wygląda na nieco zawiedzioną, jakby pytanie padło zbyt wcześnie.

– Proszę mówić mi Cat – szepcze i podaje mu rękę.

Mancebo ściska odruchowo jej dłoń i zastanawia się, co przed chwilą powiedziała.

– Madame Cat?

– Wystarczy po prostu Cat.

– Jak kot?

Przytakuje. Mancebo również odpowiada jej kiwnięciem i ogarnia go uczucie, że ta historia robi się coraz lepsza. Całkowicie już zapomniał o ciastkach i herbacie na górze.

– W czym mogę pomóc... madame... Cat?

Kobietę nagle ogarnia niepewność.

– A więc w czym mogę pomóc? – ponagla Mancebo.

– Jest pan jedyną osobą, która może mi pomóc, monsieur...

– Mancebo.

– Czy możemy tutaj spokojnie porozmawiać?

Mancebo kiwa głową i prostuje plecy. Lubi czuć się ważny. Nigdy wcześniej nie był tym jedynym, który mógł w czymś pomóc. Mogło się kiedyś zdarzyć, że uratował jakąś imprezę, gdy wszystkie inne sklepy spożywcze były już zamknięte, albo przyszedł z pomocą, gdy w trakcie pieczenia ciasta zabrakło jakiegoś składnika albo gdy ktoś zapragnął zrobić spontaniczny piknik. Ale nikt wcześniej mu jeszcze nie powiedział, że jest jedyną osobą, która może pomóc. Madame Cat posyła szybkie spojrzenie na chodnik.

– Chciałabym prosić pana o przysługę. Albo mówiąc ściślej, chciałabym zaoferować panu pracę.

– Ja już mam pracę.

– Tak, i właśnie dlatego, że ma pan już pracę, chcę zaproponować panu inną.

Mancebo patrzy na nią sceptycznie.

– Nikt nie będzie w stanie wykonać tej pracy lepiej od pana, monsieur Mancebo.

Deszcz znowu się wzmaga, a kilkoro radosnych nastolatków przebiega bulwarem, trzymając się za ręce. Ich śmiech sprawia, że madame Cat się wzdryga.

– Chciałabym, żeby śledził pan mojego męża.

Mancebo po raz pierwszy w czasie tej rozmowy zaczyna się zastanawiać, czy to żart. Ale kiedy patrzy w oczy madame Cat, dociera do niego, że nie żartuje. Że jest tak poważna, jak tylko poważna może być kobieta.

– Mam śledzić pani męża? Niby czemu? I dlaczego, na Boga, mam to być właśnie ja? Nie mam czasu, żeby biegać całymi dniami za jakimś nieznanym mi mężczyzną. Czy nie widzi pani, ile mam już na głowie? Wstaję o piątej rano, żeby pojechać i kupić towar, a lampa pali się tu aż do północy.

– Właśnie dlatego – mówi kobieta. – Sam pan sobie odpowiedział. Czy widzi pan tamten dom?

Wskazuje długim, wciąż jeszcze mokrym palcem drugą stronę bulwaru. Mancebo spogląda na budynek, na którego parterze Tarik ma warsztat szewski. Jest identyczny jak ten, w którym właśnie się znajdują. To znaczy, na dole jest sklep, a nad nim dwa piętra z jednym mieszkaniem na każdym piętrze. Jedyna różnica polega na tym, że dom naprzeciwko jest wolnostojący i ma z boku schody przeciwpożarowe.

– Mieszkam tam z mężem na ostatnim piętrze. Mieszkanie pod nami stoi puste. I od pewnego już czasu podejrzewam, że mąż mnie zdradza. Często nie ma mnie w Paryżu, podróżuję, jestem stewardesą, a ponieważ on jest pisarzem, pracuje w domu. Albo kiedyś pracował, bo teraz nagle zmienił przyzwyczajenia. Nie pisze już tak dużo... a moja przyjaciółka widziała go kilka razy na mieście w ciągu dnia.

– Ale na jakiej podstawie sądzi pani, że panią zdradza?

– Kobieta czuje coś takiego.

Manceba ze zmęczenia zaczynają boleć plecy, nie mówiąc już o sercu, które nie jest przyzwyczajone do takiego napięcia, ale z głową wszystko jest w porządku. Podnosi rękę i daje znak kobiecie, żeby nigdzie nie odchodziła, sam zaś znika i wraca po chwili z dwoma taboretami. Madame Cat siada i rozpina płaszcz. Mancebo odczytuje to jako zapewnienie, że ona mu ufa, i czuje się zaszczycony. Prawda jest taka, że kiedy zajmuje swoje miejsce, rozpiera go duma.

Jej włosy zaczynają schnąć i Mancebo zgaduje, że suche mają kolor czekoladowobrązowy. Mimo zachęcającego gestu nie ma zamiaru przyjmować tego zlecenia, z chęcią pozna jednak szczegóły tej emocjonującej historii. Każdego dnia wysłuchuje plotek o mieszkańcach okolicy, ale nigdy jeszcze nie słyszał nic podobnego.

– Ale potrzebuje pani przecież więcej dowodów na zdradę niż samo to, że czasem wychodzi w ciągu dnia na miasto.

– I mam je. Wydaje się zestresowany.

Madame Cat milknie, jakby próbowała wpaść na coś jeszcze, co zmieniło się w ostatnim czasie.

– I do tego wraca do domu z książkami.

– I? Wydaje mi się, że powiedziała pani, że jest pisarzem, w takim razie nie ma w tym chyba nic dziwnego?

– No tak... ale on pisze kryminały i przyjemność sprawia mu wyłącznie czytanie takich książek, a przynosi do domu najróżniejsze. Pewnego dnia znalazłam książkę o przycinaniu drzewek owocowych.

– No i?

Madame Cat patrzy na Manceba.

– Mieszkamy w kamienicy.

Mancebo się peszy. Nie czuje się najprzebieglejszym z detektywów, chociaż samo to, że mężczyzna przestał pisać, nie musi chyba oznaczać, że jest niewierny. Istnieje w końcu coś takiego jak brak natchnienia – myśli. A żeby oskarżyć go o zbrodnię przeciwko instytucji małżeństwa, potrzeba mocniejszych dowodów niż to, że ktoś go widział w ciągu dnia poza domem.

– A jak miałbym rozpoznać pani męża? – pyta Mancebo głównie po to, żeby pokazać, że potrafi trzeźwo myśleć, chociaż właśnie się zbłaźnił.

Madame Cat patrzy na niego pytająco.

– No przecież tylko my dwoje mieszkamy w budynku naprzeciwko, a on zazwyczaj nosi brązową czapkę z daszkiem. Zamierzałam wynająć profesjonalnego prywatnego detektywa i nawet do kilku dzwoniłam. Wie pan, że w Paryżu mamy dwa tysiące trzydziestu siedmiu prywatnych detektywów?

Mancebo kręci głową i chłonie informacje. Lubi krótkie albo niezwykłe wiadomości, dzięki którym może później brylować w Le Soleil.

– A w zeszłą sobotę, w czasie lunchu, gdy poszedł kupić papierosy, skorzystałam z okazji i przejrzałam jego komputer. I właśnie wtedy zobaczyłam pana siedzącego na taborecie przed sklepem. Właściwie musiałam tak pana widzieć już tysiące razy, ale dopiero wówczas wpadłam na ten pomysł. Dotarło do mnie, że nikt nie wypełni tego zadania lepiej od pana! Nikt nic nie będzie podejrzewał, siedzi pan tam przecież cały czas, od rana do późnego wieczoru. A dla pana nic się znacząco nie zmieni.

Madame Cat obniża głos i przysuwa się do Manceba.

– Jedyne, czego oczekuję, to żeby składał mi pan pisemne raporty o tym, co dzieje się w ciągu dnia i wieczorami. Kiedy mój mąż wychodzi, kiedy wraca, kto wchodzi do mieszkania i wszystko inne, co według pana może być interesujące. Dostanie pan za to godziwe wynagrodzenie, taką samą stawkę jak profesjonalni detektywi. Pieniądze będę panu zostawiać rano w każdy wtorek w czymś takim.

Podnosi słoik z oliwkami. Mancebo drapie się po głowie i już ma ściągnąć czapkę, ale się powstrzymuje.

– Pieniądze będą w słoiku po oliwkach?

Madame Cat przytakuje.

– Mieszkam tutaj już na tyle długo, że wiem, że w każdą niedzielę wieczorem wystawia pan szkło do wyrzucenia, prawda? Wtedy włoży pan tygodniowy raport do pustego słoika po oliwkach, a ja z kolei odbiorę go następnego ranka przed siódmą. Tygodniowa dostawa konserw przyjeżdża wcześnie rano we wtorki, często zanim jeszcze zdąży pan otworzyć sklep. Od tej pory wśród puszek będzie się znajdowało także pańskie wynagrodzenie.

Mancebo znowu drapie się po głowie.

– Proszę mi wybaczyć, monsieur Mancebo, ale pańską odpowiedź muszę poznać od razu. Czekałam już wystarczająco długo.

O dziwo, nie poczułam niczego specjalnego, gdy znowu znalazłam się w tej kawiarni. Ostatnio, kiedy tu byłam, przeprowadzano ze mną wywiad w związku z moim odkryciem, że bank HSBC pomaga klientom lokować majątek w Szwajcarii i w ten sposób unikać płacenia setek milionów dolarów podatku w ich ojczyznach.

Nie ja jedna zajmowałam się sprawą HSBC. Było nas około stu czterdziestu dziennikarzy z czterdziestu pięciu krajów, ale pracowaliśmy indywidualnie. Pod koniec siedziałam nad tym dniami i nocami, bo „Le Monde” z dużym wyprzedzeniem wyznaczył datę publikacji. W trakcie pracy odkryliśmy, że bank robił także interesy z handlarzami bronią, którzy zaopatrywali w nią kilkuletnich żołnierzy w Afryce. Afera się rozrastała, a wraz z nią rosły stres i presja wywierana na nas, dziennikarzy.

Znowu znalazłam się w punkcie wyjścia, w tej kawiarni, szukając nowych zleceń. Proszki leżały w torebce. Tak na wypadek gdyby... Właściwie brałam je wystarczająco długo, żeby zdążyły mi już przynieść obiecywaną ulgę. Rozpracowując miesiącami HSBC, liczyłam, że wynik i to, co ewentualnie wyjdzie na jaw, nie przejdzie bez echa. Kiedy w końcu tak się stało, wszystko nagle wydało mi się pozbawione sensu. A wraz z tym poczuciem nadeszło załamanie.

Oczywiście dostawałam sygnały ostrzegawcze, takie jak problemy ze snem czy dziwne dolegliwości fizyczne. Diagnoza brzmiała: syndrom wypalenia, ale ja nie czułam się wcale wypalona, najzwyczajniej było mi tylko wszystko jedno. Lekarstwa przepisano mi zaś na stany lękowe. I to właśnie z powodu tej zagmatwanej logiki ociągałam się z ich przyjmowaniem. Wtedy z samego tylko czekania pojawił się lęk, co ułatwiło mi podjęcie decyzji o przejściu na farmaceutyki.

Wszedł jakiś mężczyzna, nic szczególnego, ale stanął pośrodku kawiarni jak wybraniec. Wędrował wzrokiem od jednej osoby do drugiej. Popatrzyłam na niego. W jego oczach kryło się coś niezwykłego, bardzo pociągająca mieszanka niepewności, nadziei i zdecydowania. Kiedy oderwał już wzrok od grupy gości przy kasie, przeszedł do tych stojących najbliżej niego. Potem popatrzył na mnie, a ja nie odwróciłam wzroku, choć w żaden sposób nie zareagowałam bezpośrednio na jego spojrzenie. Później dalej intensywnie się rozglądał i miałam wrażenie, że szuka jakiejś kobiety. Wróciłam do komputera i ponownie zabrałam się do pracy.

– Czy czeka pani na monsieur Belliviera, madame?

Pytanie zostało zadane pro forma, tak jakby odpowiedź nie była już potrzebna. Stanowiło raczej rodzaj przywitania, wiadomość, szyfr. Nie zawierało się w nim żadne oczekiwanie, nic osobistego, w ogóle nie wyrażało żadnych uczuć. Pokręciłam szybko głową, niemalże odruchowo. Mężczyzna popatrzył na mnie tak, jakby chciał mi dać czas na zastanowienie. Cofnął się o kilka kroków i wrócił na miejsce na środku kawiarni, skąd znowu zaczął przyglądać się gościom.

Obserwowałam go i byłam coraz bardziej przekonana, że jakaś kobieta miała czekać na monsieur Belliviera. Sprawiał bowiem wrażenie, jakby mężczyzn omijał wzrokiem.

Zwrócił się do innej kobiety i chociaż nie byłam w stanie dosłyszeć jego słów, nie miałam wątpliwości, że zadał jej to samo pytanie. Też pokręciła głową. Postawiłam kropkę na końcu zdania i przyjrzałam się tamtej kobiecie. Tak jak ja miała brązowe włosy ostrzyżone na pazia. Mężczyzna ponownie zajął miejsce pośrodku kawiarni, jakby na podłodze zaznaczono punkt startowy. Jego spojrzenie zrobiło się nieco zdesperowane. Czy to on był monsieur Bellivierem? Czy tylko go zastępował?

Stał dalej, jakby postanowił, że dowie się, kto czeka na monsieur Belliviera. Wtem przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Był w gruncie rzeczy banalny, ale przerażał mnie i pociągał jednocześnie. Mężczyzna jeszcze raz przebiegł wzrokiem po gościach kawiarni. Kobieta, której szukał, miała się teraz tutaj znajdować. Pomachałam do niego. Pierwszy krok. Jeszcze jedno skinięcie. Nie wyglądał na zdziwionego, bardziej na strapionego, że nie przywołałam go wcześniej. Wyszeptałam:

– Tak, czekam na monsieur Belliviera.

Podał mi rękę, ale nie przedstawiliśmy się sobie. Przebiegło mi przez myśl, że to dziwne, że nie podał nazwiska, ale pomyślałam, że rzeczywiście był monsieur Bellivierem. A przedstawienie się przeze mnie musiało być zbyteczne, bo zapewne wiedział, kto na niego czeka. Dlatego w tej sytuacji uścisk dłoni w ciszy pasował najlepiej. Zdradzał nawet, że nie mieliśmy kontaktów prywatnych. Inaczej pocałowałby mnie w policzek. To spotkanie wiązało się więc z pracą.

Teraz chyba załatwione? Obróciłam w czyn ten nagły kaprys. Ale myśl, żeby jeszcze trochę pograć, wydawała się kusząca. Mogłam przecież zrobić kilka kolejnych małych kroczków. Bądź co bądź, powinien się domyślić, że nie jestem właściwą osobą, gdy tylko zaczniemy rozmawiać.

Zamknęłam komputer. Mógłby zdradzić, kim jestem. Jeśli weźmie mi tę grę za złe, gdy już zrozumie, że nie jestem właściwą kobietą, lepiej, żeby nie znał mojej prawdziwej tożsamości. Mężczyzna się rozejrzał, jakby sprawdzał, czy nikt nas nie obserwuje. Usiadł w fotelu naprzeciw mnie, lekko podciągnął nogawki, a ja skorzystałam z okazji i schowałam telefon komórkowy do torebki. Jeszcze jeden środek ostrożności, żeby nie odkrył, kim jestem.

Nagle podniósł się i zapytał, czy coś mi zamówić. Pokręciłam głową, bo bałam się odezwać. Może rozmawialiśmy wcześniej przez telefon? Ruszył w stronę kasy. Kiedy mnie zostawił, zielony fotel, w którym siedziałam, urósł. Nagle wydał się dla mnie zdecydowanie za duży, choć zazwyczaj czułam się w nim pewnie i komfortowo.

Mężczyzna posłodził kawę i zamieszał ją drewnianym patyczkiem. Nadal milczałam. Próbowałam wymyślić, jak to wszystko odkręcić. Ale moje fantazje o tym, kim jest ten mężczyzna i kto miał czekać na monsieur Belliviera, przeważyły. Może sądził, że jestem panią do towarzystwa? Czy nie tak się to odbywało? Umawiano się na spotkanie w miejscu publicznym, a potem udawano się do eleganckiego hotelu?

– Długo pani czekała?

Kolejna formuła tego samego gatunku. Mogła być zarówno grzecznościowym frazesem, jak i podchwytliwym pytaniem. Mógł zjawić się tu spóźniony o godzinę albo przyjść o godzinę za wcześnie.

– Starałam się być na czas – powiedziałam i zauważyłam, że wrócił mi głos.

Zdawało się, że mężczyzna zaraz się uśmiechnie, ale pohamował się i zachował neutralny wyraz twarzy.

– A więc przysłał mnie monsieur Bellivier. Niestety nie mógł zjawić się osobiście, ale na pewno będzie jeszcze okazja, żeby go pani poznała.

Nie był więc monsieur Bellivierem. Ta informacja na niewiele mi się jednak zdała. Nadal mógł być kimkolwiek, a to z kolei znaczyło, że wciąż błądziłam po omacku.

– Cieszę się, że zgodziła się pani przyjąć tę propozycję, i mam nadzieję, że będzie się pani podobało.

„Zgodziła się pani przyjąć tę propozycję”. Chodziło więc o wykonanie jakiejś usługi. Znowu przyszła mi do głowy pani do towarzystwa.

– Zmęczona?

Pokręciłam głową i się uśmiechnęłam.

– No tak, ale nie ma sensu, żebyśmy teraz tutaj siedzieli i żebym mówił coś więcej, chyba najlepiej będzie, jeśli sama pani zobaczy to miejsce, tam wszystko wyjaśnię, a pani będzie mogła się urządzić.

Uprzejmie przytrzymał mi drzwi i wyszliśmy z kawiarni na upał. Zderzyliśmy się ze ścianą gorąca. Wybrałam do pracy właśnie tę kawiarnię w paryskim centrum handlowym z powodu sprawnie działającej klimatyzacji. Siedząc tutaj, miałam dodatkowo kontakt z rzeczywistością i dzięki temu czułam się normalnie.

Zerkałam ukradkiem na mężczyznę, z którym wyszłam, gdy zjeżdżaliśmy ruchomymi schodami na dół, i zastanawiałam się, jak mam się z tego w jakiś naturalny sposób wykręcić. Mogłabym udać, że dostałam esemesa od kogoś, na kogo naprawdę czekałam, i go przeprosić – to wszystko jest nieporozumieniem. Mogłabym udać, że kiepsko się poczułam...

– To niedaleko – powiedział mężczyzna i się uśmiechnął.

Nagle stanęliśmy przed Arevą, która mieści się w najwyższym wieżowcu w centrum handlowym. Mogłam sobie darować myśl o prostytucji. Areva to jedna z czołowych firm energetycznych we Francji, a jej główna siedziba znajduje się właśnie tutaj. Przez ostatnie tygodnie przedsiębiorstwo było na tapecie w związku ze swoimi wątpliwymi światowymi interesami. Często natykałam się na nie podczas pracy nad aferą HSBC w Afryce.

Czy tam pracował monsieur Bellivier? Czy uzyskam dostęp do tajnych dokumentów? Czy czekały na mnie pierwsze strony gazet? Zaczęło mnie szczerze interesować, co to może być za zlecenie, dzięki czemu strach trochę uleciał. Chciałam wiedzieć więcej. Mężczyzna przeszedł przez automatycznie otwierane drzwi, wstąpił do ogromnej recepcji i zamienił kilka słów z recepcjonistką. Trochę szybciej, niż się spodziewałam, wrócił i wręczył mi kartę dostępu.

– Proszę jej nie zgubić.

Powoli odwróciłam kartę, żeby zobaczyć, kim jestem. Bałam się, że zobaczę swoje prawdziwe nazwisko. Ale nie znalazłam na niej nic poza nazwą stanowiska; na niebieskiej karcie napisano „sales manager”. Mężczyzna obserwował moją twarz, a później powiedział coś, co jak do tej pory najtrudniej było mi zrozumieć:

– Ma poczucie humoru.

Domyśliłam się, że mówi o monsieur Bellivierze. Co znaczyło, że nie byłam wcale sales managerem. Moja nadzieja na zapoznanie się z dokumentami jeszcze się wzmogła.

Mężczyzna również miał kartę dostępu i próbowałam podejrzeć, co było na niej napisane, ale mi się nie udało. Przyłożył ją do bramki, piknęło i znalazł się po drugiej stronie. Oczekiwał, że zrobię to samo. Straciłam ostatnią szansę, żeby wyplątać się z tego w jakiś naturalny sposób – na tyle naturalny, na ile było to w tej sytuacji możliwe.

Znaleźliśmy się przed windą. Stało tam w kolejce już kilka osób, co znaczyło, że nie będę musiała jechać nią sama z tym mężczyzną. Właśnie tu i teraz powróciła mi ochota do pracy. Dawno już nie czułam czegoś podobnego.

Wsiedliśmy do kabiny z kilkoma mężczyznami w garniturach i kobietą w czerwonej garsonce. Jej piękne nogi w zestawieniu z tą krwistą czerwienią sprawiały surrealistyczne wrażenie. Ku mojemu przerażeniu mój towarzysz nacisnął przycisk oznaczający najwyższe piętro. Ale w gruncie rzeczy potwierdzało to tylko teorię o tajnych dokumentach. Coś takiego prawdopodobnie przechowuje się w ustronnym miejscu. Dwóch mężczyzn życzyło nam miłego popołudnia i wysiadło z windy. Kilka pięter wyżej perfekcyjne nogi także nas opuściły. Mocno ściskałam kartę dostępu.

Po raz pierwszy znaleźliśmy się w zamkniętej przestrzeni, tylko my dwoje, i nagle odniosłam wrażenie, że mężczyzna się denerwuje. Może także on musiał udawać kogoś, kim wcale nie był. Może mieliśmy odegrać tutaj coś wspólnie. Jazda w górę się dłużyła. Ale wszystkie windy kiedyś w końcu się zatrzymują, nawet ta. Drzwi się otworzyły. Mężczyzna teatralnym gestem dał mi znak, żebym poszła przodem. Cisza. Nie było tu żywego ducha.

Na jednych drzwiach napisano: „Wyjście ewakuacyjne”. Znajdowały się nieopodal windy. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobię, jeśli okażą się zamknięte. Ogarnęła mnie panika i podbiegłam do nich, nacisnęłam klamkę i się otworzyły, a z dołu dobiegł gwar ludzkich rozmów. Odwróciłam się. Mężczyzna nie zrobił absolutnie nic, żeby mi przeszkodzić. Stał dalej przy windzie i wydawał się przestraszony. Odetchnęłam głęboko i spojrzałam w dół, zrobiłam kilka kroków po schodach, w przelocie dostrzegłam człowieka w garniturze, który przemknął obok z kawą.

Wróciłam na górę. Pode mną znajdowało się kilkaset osób. Przez te drzwi wychodziło się prosto do nich. Schodów używali pewnie zestresowani pracownicy, którzy nie wyrabiali, czekając na windę. Z łatwością mogłam się do nich dostać, oni mogli z łatwością dostać się do mnie. Na górze znowu zwróciłam się do mężczyzny:

– Proszę mi wybaczyć. Tak mi się czasem zdarza. Mam klaustrofobię. Podróż windą była dla mnie istnym wyzwaniem. Przepraszam.

– Nic się nie stało. Trzeba było wcześniej powiedzieć. Jak sama pani widzi, są tutaj też schody.

Poszłam za nim. Na korytarzu było wiele par drzwi z okienkami, a przez żaluzje widziałam duże sale konferencyjne.

– To tutaj – wyjaśnił i wskazał ręką jakiś pokój.

Zatrzymałam się. Mężczyzna wyjął dwa identyczne klucze i otworzył drzwi jednym z nich. Tym razem nie dał mi znaku ręką, żebym weszła pierwsza, lecz sam wkroczył energicznie do pomieszczenia. Zostałam w progu. Była to duża sala konferencyjna z klasycznym okrągłym stołem pośrodku. Na wprost okna niskie biurko, a na nim komputer. W rogu stał stary wysiedziany fotel obrotowy. Te kilka mebli wyglądało tak, jakby było porzucone, jakby wzgardzono nimi, kiedy kupiono nowocześniejsze modele. Nawet komputer wyglądał na używany.

Mężczyzna wyjrzał przez okno.

– Warunki są spartańskie, ale jest tu czysto. Codziennie przychodzi sprzątaczka. Nawet jeśli w tym pokoju będzie tylko pani, trzeba codziennie opróżniać kosz na śmieci i od czasu do czasu zamieść podłogę – wyjaśnił.

Czy powinnam teraz podziękować? Nic nie powiedziałam. Zdjął z kółka jeden klucz i podszedł do mnie, żeby mi go przekazać. Wzięłam klucz, a mężczyzna wyglądał, jakby nagle mu ulżyło. Jakbym zdjęła mu z barków część brzemienia.

– Więc chyba pora, żeby wszystko wyjaśnić. – Rozłożył ręce. – No, przynajmniej na widok nie może pani narzekać.

Nawet ze swojego miejsca przy drzwiach widziałam panoramę całego Paryża.

– Można stąd zobaczyć podnóże Montmartre. Widzi pani bazylikę Sacré-Cœur tam w oddali? Jest piękna.

Jasne było, że gadka o bazylice to sposób na zwabienie mnie do środka. I przystałam na to zaproszenie. Rozpostarł się przede mną widok zapierający dech w piersiach. Oboje podziwialiśmy Paryż i nasze spojrzenia spotkały się na kilka sekund w szybie. Mężczyzna się odwrócił, a ja nadal przyglądałam się obcej kobiecie w odbiciu.

– Tak. Od czego by zacząć...

Postawił brązową aktówkę na stole, otworzył ją i wyjął jakiś dokument.

– Właściwie może niech sama pani przeczyta, lepiej, żeby później to pani zadawała pytania. Pójdę po kawę. Tak w ogóle ekspres jest piętro niżej. Może go pani używać, jeśli pani zechce.

Nie tak dawno siedziałam w kawiarni i niepokoiłam się, żeby nie zdradzić się jakimś szczegółem, który mógłby mnie zdemaskować albo wyjawić moją tożsamość. Teraz miałam się zabrać do czytania czegoś, co wyglądało jak umowa o pracę, a w tym czasie mój nieznajomy pracodawca poszedł po kawę. Zostawił otwarte drzwi, za co byłam mu wdzięczna. Wzięłam komórkę. Nie stanowiła już żadnego zagrożenia, a wręcz dawała mi poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli nie wiedziałabym, do kogo zadzwonić w razie potrzeby. Sprawdziłam jednak, czy mam zasięg, a potem zaczęłam czytać dwie zszyte ze sobą kartki.

Mimo że ta tak zwana umowa o pracę została dobrze sformułowana i wyczerpująca, nie miałam poczucia, że znalazłam odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Wymiar godzin był skromny, może także towarzyszył mu pewien zamysł. Dzięki temu będę tu przychodzić później niż większość pracowników i zbierać się, zanim dobiegnie końca normalny dzień pracy.

Umowa była na trzy tygodnie. Z przyczyn oczywistych nie wspomniano nic o okresie wypowiedzenia, opisano w niej za to obowiązki służbowe. Honorarium miało zostać wypłacone ostatniego dnia. Wynagrodzenie zapisano pogrubionymi cyframi. Duża suma. Nie mogło więc chodzić o zwyczajną dziennikarską robotę.

Równie dobrze mogłam wykonywać swoją pracę tutaj, jak i w kawiarni rzut kamieniem stąd. A może zyskam dostęp do interesujących materiałów. Chociaż powątpiewałam, czy kiedykolwiek zobaczę obiecane pieniądze, zdecydowałam, że jeśli je dostanę, pojadę z synem na wakacje. W przeciwnym razie będzie musiał spędzić całe lato w mieście.

Zapatrzyłam się na bazylikę Sacré-Cœur. Nagle ktoś zastukał w otwarte drzwi. Aż się wzdrygnęłam.

– Przepraszam, że panią wystraszyłem, ale musi się pani przyzwyczaić, że to teraz jest pani biuro i odtąd wszyscy, którzy będą chcieli tutaj wejść, będą pukać.

Mężczyzna stał z dwoma plastikowymi kubeczkami kawy w rękach. Na swój sposób ucieszyłam się, kiedy znowu go zobaczyłam, bądź co bądź był realny. Nie był tylko jakimś nazwiskiem, podpisem czy człowiekiem cieniem. Nie był kimś, o kim się mówiło, lecz kimś, z kim dało się porozmawiać. Zdawał mi się nawet bardziej realny niż ja sama. Nie miałam pojęcia, kim jestem, zwłaszcza po przeczytaniu umowy. Postawił oba kubki na stole i wyjął długopis.

– A więc, jak sama pani doskonale rozumie, porządnie się pani tutaj wynudzi. Niestety w tej pracy nie za wiele się dzieje. Nie jest to może wyzwanie intelektualne, ale przynajmniej nie naraża pani na stres. Będzie pani miała dużo czasu na inne rzeczy.

Wskazał na brązowy karton pod stołem. Nie zauważyłam go wcześniej. Zaczęłam nawet powątpiewać, czy pudło rzeczywiście stało w tym pokoju, kiedy przyszliśmy.

– Monsieur Bellivier powiedział, że uwielbia pani czytać, i dlatego zostawił pani pudło z książkami. Może być?

Nieczytelnie podpisałam kontrakt. Nie pomyślałam wcześniej, że podpis zazwyczaj musi być czytelny. Mężczyzna wziął umowę, a ja jeszcze raz zachwyciłam się panoramą, żeby przypadkiem nie zaczął się zastanawiać nad moją parafką. Tak chciałam, aby ta przygoda trwała dalej.

– A więc tak. Jeśli mielibyśmy się już więcej nie spotkać, życzę pani powodzenia. Z pewnością wszystko pójdzie dobrze.

Przytaknęłam.

– Proszę zrobić sobie wolne popołudnie, zacznie pani jutro rano.

– Jeśli będę miała jakieś pytania, to znaczy jeśli coś się stanie, komputer się popsuje albo coś, to czy jest ktoś, do kogo mogę się zwrócić, ktoś, z kim mogę się skontaktować?

Po raz pierwszy mężczyzna musiał wyjść z roli. Przedstawienie się zmieniło.

– Nic takiego się nie stanie, wszystko będzie działać. A jeśli nawet doszłoby do czegoś podobnego, ważne, żeby nie rozmawiała pani z nikim... niewtajemniczonym. Jeśli coś nie będzie działać, jestem pewien, że monsieur Bellivier szybko to odkryje i osobiście się z panią skontaktuje.

Ruszyliśmy razem na korytarz. Co mam powiedzieć, jeśli któryś z pracowników Arevy wejdzie na górę i zapyta, co tam robię? Nie zadałam tego pytania na głos, bo wiedziałam, co odpowie mój towarzysz. „Nikt nie wejdzie na górę”. I może była to prawda. Winda przyjechała i wsiedliśmy.

– Czy wie pani, kto mieszkał kiedyś na samej górze? Całe piętro służyło mu za jeden ogromny apartament.

Pokręciłam głową, nie ważyłam się zgadywać, że był to monsieur Bellivier we własnej osobie.

– Przed Arevą budynek należał do Framatome, a jeszcze wcześniej do Fiata, giganta samochodowego; mieściła się tutaj jego główna siedziba. A to piętro służyło szefowi koncernu Fiata, Giovanniemu Agnellemu, za prywatne lokum.

Ta anegdota nadawała się idealnie do windy, zarówno jeśli chodzi o jej długość, jak i formę, a może nawet była przeznaczona właśnie na taką okazję.

– Najlepiej, żeby nie nawiązywała pani kontaktów z nikim, kto tutaj pracuje. Jak by to powiedzieć... żeby była pani tak dyskretna, jak to tylko możliwe. Ale zapewne sama pani to rozumie.

Rozumiałam.

Mancebo budzi się, dopiero kiedy Fatima nim potrząśnie. Zaledwie dwa razy w ciągu dwudziestu ośmiu lat zdarzyło mu się zaspać. Ten raz jest trzeci. Patrzy na budzik – szósta pięćdziesiąt dziewięć – i przeklina raz, a potem jeszcze raz.

Fatima wstaje, zakłada kapcie i człapiąc, szuka spodni męża.

– Stary, gdzieś ty się, na miłość boską, rozbierał?

W końcu Mancebo znajduje spodnie na sofie, wywraca je do góry nogami w poszukiwaniu kluczyków do samochodu. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby zginęły, ale z drugiej strony po raz pierwszy bawi się w prywatnego detektywa.

– Weź się uspokój, stary. Nie prowadzisz przecież restauracji z sushi.

Kilka dni wcześniej Mancebo wyjaśnił żonie, że właściciele restauracji z sushi muszą zjawić się na miejscu, w Rungis, jako pierwsi. Dobre ryby szybko się rozchodzą. Szczególnie tłuste tuńczyki.

Mancebo posyła kilka szybkich spojrzeń w stronę mieszkania naprzeciwko, ale we wszystkich oknach nadal jest ciemno. Amir przechodzi koło sypialni i zmęczonym wzrokiem patrzy na ojca, który kręci się po pokoju.

Na dole Mancebo wkłada kluczyk do stacyjki białej furgonetki, ale nagle zastyga. Jeśli pojedzie do Rungis, nie uda mu się otworzyć sklepu przed dziesiątą, a może nawet dużo później, wszystko zależy od ruchu. Nie powinien zaczynać nowej pracy od spóźnienia. Przegląda się w lusterku, jakby chciał przypomnieć sobie, jak wygląda, i przeciąga dłonią po brodzie. Szybko rozważył w głowie za i przeciw. Ma dwie możliwości. Może pojechać do Rungis i przywieźć świeże produkty, ale wtedy otworzy co najmniej godzinę później niż zwykle. Tylko jak to będzie wyglądało, jeśli madame Cat odkryje, że robi sobie wolne już pierwszego dnia? Wie przecież, kiedy zazwyczaj otwiera. Jeśli daruje sobie podróż do Rungis, będzie to pierwszy raz, gdy w środku tygodnia klienci nie dostaną świeżych warzyw i owoców, ale wtedy stawi się w nowej pracy punktualnie. Ostatecznie o tym, że w końcu wysiada z samochodu, przesądza wspomnienie zielonych oczu madame Cat i to, że będzie mógł opowiedzieć o zleceniu swojej rodzinie, gdy wypełni je do końca.

Jak zwykle otwiera drzwi. Jak zwykle podciąga w sklepie kratę. Jak zwykle wystawia warzywa i owoce i jak zwykle wita się z madame Brunette, która przechodzi z białym, źle przystrzyżonym pudlem. Ale w gruncie rzeczy Mancebo nie robi nic tak jak zwykle. Niczego z tego, co robi, nie wykonuje z tą samą energią, intensywnością, pasją czy zamiarem co zwykle. Bo nic nie jest takie jak zwykle. Cały jego świat obraca się wokół budynku naprzeciwko.

Miasto wciąż jeszcze drzemie. Zapach deszczu sprawia, że Mancebo cofa się do poprzedniej nocy i uśmiecha do siebie. Wszystko, co się wydarzy, już się właściwie stało. Spotkał kobietę, która przedstawiła się jako madame Cat i poprosiła, żeby został jej prywatnym detektywem, śledził jej męża. Nikt nie może mu tego odebrać. Nawet jeśli zostanie zwolniony z tej nowej pracy już pierwszego dnia albo jeśli pisarz w czapce z daszkiem się nie pojawi, to Mancebo ma o czym opowiedzieć. Tego, co się stało poprzedniej nocy, nie da się już cofnąć. To sprawa najważniejsza.

No to zaczynamy – myśli Mancebo i wyjeżdża z lekko podeschniętymi jabłkami; zrasza je wodą, żeby odzyskały świeżość. Paryż zaczyna się budzić w sposób, w jaki budzą się tylko wielkie miasta. Powoli, jakby przygotowywał się na przyjęcie milionów ludzi. Słońce świeci pięknie nad dachami budynków i po ostatnim deszczu zapowiada się ładny dzień.

Spora część marchewek trafia prosto do worka ze śmieciami, pomidory też nie wyglądają najlepiej. Kiedy Mancebo zaczyna sortować paprykę, coś nagle przykuwa jego uwagę. Tak wcześnie rano jest jeszcze w stanie mieć wszystko pod kontrolą, nawet liść, który wirując, opada na ziemię. Im później, tym będzie to trudniejsze. Jest tego świadom.

Jakaś ubrana na czarno ociężała kobieta przechodzi przez ulicę, powłócząc nogami. Ta ciemna postać odrywa jego wzrok od kolorowych warzyw. Dopiero po kilku sekundach dociera do niego, że to Fatima. Nie wiedział, że wychodzi przed lunchem. Właściwie nie ma pojęcia, czemu przyjmował za pewnik, że spędza poranki w domu. Może dlatego że nigdy nie mówiła mu, że miała jakąś sprawę do załatwienia na mieście o takiej porze. Może dlatego że, jak sądził, opowiada mu o wszystkim, co robiła w ciągu dnia. Mancebo wychodzi na chodnik i odprowadza wzrokiem żonę idącą bulwarem. Ale wtedy dzieje się coś dziwnego. Fatima odwraca się na pięcie, jakby miała oczy z tyłu głowy, i patrzy na męża, który stoi z papryką w rękach.

– Co ty tu robisz o tej porze? – krzyczy Fatima i kieruje się w stronę sklepu.

Na kilka sekund Mancebo zapomina, że w żadnym wypadku nie powinno go teraz być w sklepie. Zbliża się dopiero ósma. Nie zdążyłby nawet na kawę do Le Soleil. Powinien wracać autostradą z Rungis w samochodzie pełnym owoców i warzyw. Ale Mancebo szybko odzyskuje zimną krew, jak dobry prywatny detektyw.

– Ta piekielna kupa złomu nie chciała odpalić. Rzęziła i rzęziła, a potem całkiem wyzionęła ducha. Z tego tutaj nic nie będzie. Co powiedzą klienci? Chodź tu i spójrz na te warzywa!

Na wszelki wypadek udaje, że ociera łzę z policzka. Fatima sprawdza warzywa i gorączkowo wyrzuca kilka marchewek.

– Mówiłam przecież, że to tylko kwestia czasu, kiedy ten grat wreszcie nawali. Co masz zamiar zrobić jutro? – mamrocze.

– Jutro?

– Tak, jak pojedziesz jutro do Rungis?

– Tak, no, nie... mam cały dzień, żeby rozwiązać ten problem.

Mancebo jest do tego stopnia pochłonięty wychodzeniem z tarapatów, że zapomina zapytać, dlaczego Fatima tak wcześnie wyszła.

– Jabłka też są brzydkie, nie możesz przecież sprzedawać czegoś takiego. – Fatima pokazuje ręką i sięga po spryskiwacz z wodą.

Nagle Mancebo wpada w złość. Gdyby samochód rzeczywiście się popsuł, a on nie mógł pojechać do Rungis, jej reakcja nie byłaby sprawiedliwa. Dlaczego zawsze się na niego złości? Powinna chyba mu współczuć.

– A tak w ogóle, co robisz tak wcześnie poza domem? – pyta.

Fatima podnosi wzrok i od niechcenia kręci głową.

– Wcześnie? Słyszałam, że samochód nie chce zapalić, to rzężenie brzmiało dość poważnie, sam przecież mówiłeś. Trzepałam dywany na balkonie i pomyślałam, że do ciebie zejdę, bo pewnie będziesz potrzebował pomocy przy przebieraniu warzyw. To aż takie dziwne?

Mancebo zwraca uwagę, że Fatima trzyma w ręce portmonetkę. I zastanawia się, dlaczego w takim razie prawie przeszła na drugą stronę bulwaru, bo przecież prawie to zrobiła.

Milczy jednak, nie tylko ze strachu przed Fatimą, lecz także dlatego, że od tej pory musi być ostrożny, opisując swoje spostrzeżenia.

Coraz więcej ludzi wylewa się na chodnik, przez co Mancebowi jest teraz trudniej mieć na oku wszystkich, którzy tędy przechodzą. Nie dostrzega jednak nigdzie brązowej czapki. Zegar wskazuje dopiero dziesiątą, ale jemu już zaczyna burczeć w brzuchu. Sądzi, że to dlatego, że nie wypił porannej kawy. Ciepły napój ma zdolność uciszania żołądka. Znowu patrzy na tamten budynek, ale w środku jest całkiem ciemno. Słyszy jakiś dźwięk z klatki schodowej, a chwilę później wpada do środka Tarik.

– Słyszałem o samochodzie. No, do diabła. Chcesz, żebym zagadał z Raphaëlem? Może by wpadł i popatrzył na tego grata?

Raphaël to najlepszy przyjaciel Tarika. Pracuje jako elektryk, ale jest istnym czarodziejem, jeśli chodzi o reperowanie wszystkiego, co tylko się popsuje. Ostatnio dzięki swoim czarom sprawił, że urządzenie do masażu stóp Fatimy zaczęło działać. Stało i się kurzyło, i pewnie miało nadzieję, że już nigdy nie będzie musiało pracować. Ale Raphaëlowi udało się je jakoś uruchomić.

– Dzięki, ale też mogę do niego zadzwonić. Najpierw sam spróbuję to naprawić. Dzisiaj będzie chyba spokojny dzień, bo to tutaj wygląda jak sterta kompostu.

– No, do diabła.

– No.

Tarik zapala papierosa, z całą pewnością nie pierwszego tego dnia, i przechodzi przez bulwar. Mancebo zaczyna się zastanawiać, czy Tarik zna tego pisarza, który mieszka nad jego warsztatem. Może jest dobrym klientem. Ale Mancebo nie może sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek słyszał o jakimś kliencie mieszkającym nad warsztatem albo o jakimś pisarzu, który zagląda tam od czasu do czasu. Trochę to dziwne, bo każdy czasem musi zmienić fleki w butach albo dorobić klucze, a wtedy idzie do najbliższego szewca, w przypadku tego pisarza z całą pewnością byłby to Tarik.