Tylko matka - Roy Jacobsen - ebook + książka

Tylko matka ebook

Jacobsen Roy

4,4

Opis

Kameralna i nastrojowa opowieść o życiu w powojennej Norwegii

 

Po długiej podróży przez Norwegię Ingrid w końcu wróciła do Barrøy. Życie się ustabilizowało, ale wojna nadal rzuca długie cienie na cały kraj.

Wkrótce na maleńką wyspę przypływa pięcioletni Mathias. Jego ojciec znika w tajemniczych okolicznościach, a Ingrid decyduje się przygarnąć dziecko. Życie zaczyna się teraz toczyć wokół nowego mieszkańca.

Tymczasem odcięta od świata Ingrid z listów od przyjaciół dowiaduje się, jak dramatyczne zmiany zachodzą właśnie w powojennej Norwegii. Co powinna zachować dla siebie, a o czym odważy się powiedzieć bliskim?

Czwarty tom doskonale przyjętej przez czytelników sagi Barrøy opowiada o wyzwaniach macierzyństwa, ciężkiej, samotnej pracy i życiu w cieniu bolesnych wspomnień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (27 ocen)
16
6
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MroDor

Nie oderwiesz się od lektury

Cudownie oszczędna, ale trafiająca w samo sedno tetralogia Jacobsena to moje wielkie odkrycie. Czytając marzyłam o życiu życiem bohaterów, które choć tak trudne i żmudne, jest najprawdziwszym z prawdziwych. Zostaną we mnie te książki na długo, a za Ingrid będę tęsknić z pewnością.
20
Iwo-hut

Całkiem niezła

To czwarta część opowieści z Baroy jest niestety nudna. Bardzo lubię 3 poprzednie, ta rozczarowuje.
10
marzenaewa

Nie oderwiesz się od lektury

saga rodziny z wyspy, ciezkie zycie do przetrwania, jednak i tak wracali na wyspe.Szkoda, ze tak potoczylo sie z meskim rodem.Bardzo ciekawie opisywana przyroda i morze.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i kojąca tak jak poprzednie tomy.
00

Popularność




 

 

 

W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICH

UKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:

 

Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak

Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak

Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka

Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska

Auður AvaÓLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek

Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka

Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka

Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel

Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska

HelgaFLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska

Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka

 

 

 

Tytuł oryginału: Bare en mor

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Iwona Zimnicka, 2021

Copyright © Cappelen Damm AS, Oslo, 2020

Published by the Agreement with Cappelen Damm Agency, Norway

and Book/lab Literary Agency, Poland

 

This translation has been published with the financial support of NORLA

 

 

Redaktorka inicjująca• Paulina Surniak

Redaktorzy prowadzący• Adriana Biernacka, Adrian Tomczyk

Marketing i promocja• Katarzyna Kończal

Redakcja• Iwona Gawryś

Korekta• Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

Łamanie • MELES-DESIGN

Projekt graficzny layoutu seriii okładki• Ula Pągowska

Grafika na okładce• © maritime_m / Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej• Dariusz Nowack

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66839-97-7

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

I

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

 

Na wyspie, na której nie mieszka prawie nikt, przybicie każdej łodzi, nawet nędznego kutra z mleczarni, coś wszczyna. Dzisiaj szyper wychylił się przez reling starego kutra i podał Ingrid gazetę, niemal jak pokwitowanie za bańki z mlekiem, które zaraz zaczął wciągać na pokład, powoli i starannie. Właśnie ze względu na te ruchy szyper Johannes Hartvigsen zostanie zapamiętany, z powodu tej powolności i staranności.

Ale tego dnia z gazety wypadł list – z Trondheim, ze znaczkami, jakich Ingrid dotąd nie widziała, z nazwiskiem nadawcy i adresem na odwrocie. Ingrid zarumieniła się, rzuciła gazetę na keję i ruszyła przez wyspę na południe.

Minęła Szopę Szwedów i hak wbity w skałę od strony Szkierów Maskonurów; rozpalona szła boso po otoczakach i nagrzanych gładkich skałach, przez wyschnięte krzewinki i żółknącą trawę, z listem, który należało przeczytać w odosobnieniu, co do tego nie było żadnych wątp­liwości; z listem od nieobliczalnej Mariann Vollheim, od której Ingrid nie miała wieści od lat i o której starała się z całych sił zapomnieć, ale bez powodzenia, co poczuła teraz ze wstrząsającą wyrazistością.

Minęła Lasek Miłości i przeszła przez skałki w stronę Ogrodu Piersiowego, z jakiegoś powodu wciąż mając przed oczami postać szypra z kutra mleczarni, opaloną na brąz, pokrytą odciskami dłoń Johannesa podającą jej gazetę – dzisiaj z listem, co samo w sobie stanowiło zagadkę, ponieważ na Barrøy nigdy nie przychodziły listy w innych porach roku aniżeli sezon lofocki, a i wówczas były nieliczne i cienkie, listy od mężczyzn z wyspy zapewniających, że żyją.

Za plecami szypra widziała naolejowany pokład, lśniący w blasku słońca, bakburtę z uchwytami na noże, osełki i zwoje lin, a jeszcze dalej płaskie morze, szkiery i małe wysepki z zawieszonymi nad nimi mewami, wydającymi z siebie coraz mniej dźwięków z każdym kolejnym dniem, z którym ląd coraz mocniej wkraczał w jesień.

Ale przede wszystkim widziała synka szypra, cztero-, może pięcioletniego Mattisa, który również dzisiaj siedział na pokrywie luku, zaślinionego nieszczęśnika w obdartym, przyciasnym ubraniu ze śladami wymiocin na piersi i trzema palcami w ustach, niezdarnego bosego chłopczyka; zazwyczaj rzucała mu kilka życzliwych słów: „Jak się miewasz, Mattis? Dopadła cię choroba morska?”, w nadziei przydania odrobiny życia temu apatycznemu ciałku, które stało się jakby przybitym gwoździami elementem wyposażenia tego kutra od czasu, gdy pewnego wiosennego dnia matka chłopca zniknęła z powodów, w które nikt nie wierzył. Od wojny minęło zbyt mało czasu, aby to zniknięcie nie miało z nią żadnego związku. W każdym razie nikt nie traktował poważnie narzekań tej kobiety na biedę i nudę w domu Johannesa Hartvigsena, bo bieda nigdy nie była mniejsza, nuda zaś to jedynie nowoczesne określenie lenistwa. A już na pewno nie jest ona wiarygodnym powodem odwrócenia się plecami do męża i dziecka i rzucenia w ludzkie morze wielkiego miasta, bo innego rozwiązania nie widziała, a potem nieprzysłania bodaj znaku życia, więc oczywiś­cie musiało to mieć jakiś związek z wojną.

 

Matka Mattisa nazywała się Olavia Hartvigsen, z domu Storm, i pochodziła z bardzo „dobrej” rodziny, z kupiec­kiego dworu położonego na północy Hovedøya, głównej wyspy; śliczna dziewczyna z wielką gracją i pewnością siebie przewędrowała przez dzieciństwo i wczesną młodość, po czym w końcowej fazie wojny nagle zerwała ze wszystkimi przywilejami zagwarantowanymi przez opatrzność i oddała się dwa razy od niej starszemu Johannesowi Hartvigsenowi, któremu do tej pory żadna kobieta nie poświęciła nawet jednego spojrzenia. Nasuwało się pytanie: czy zrobiła to dobrowolnie? Raczej nie. Z miłości? Nigdy w życiu. Z wątpliwą moralnie premedytacją? Bardzo prawdopodobne.

Wobec tego może przynajmniej jej ucieczka była dobrowolna?

Ale w następstwie tego czynu filar życia archipelagu był obsługiwany nie tylko przez porzuconego męża, lecz także przez jego jeszcze bardziej porzuconego syna, który całe dnie spędzał na trzęsącym się pokładzie kutra, z trzema palcami w ustach, w oczekiwaniu, aż przybiją gdzieś do jakiejś przystani, na przykład na Barrøy, aby jego wnętrzności mogły się chociaż na moment uspokoić, a ktoś z mieszkańców wysp zlituje się nad nim i obdarzy go życzliwym słowem. Mały wprawdzie nigdy nie odpowiadał, lecz mimo wszystko je chłonął, takie przynajmniej wrażenie miała Ingrid, bo towarzyszyło temu lekkie drgnięcie ciała chłopca; stanęło jej ono przed oczami, kiedy ciężkim krokiem wędrowała na południe wyspy, trzymając w ręku niepokojący list, który nie miał nic wspólnego z tym biednym malcem.

Niekiedy dwie rzeczy dzieją się równocześnie, stając się jedną i tą samą raną w pamięci, tyle że człowiek tego nie rozumie, dopóki nie jest za późno. Dlaczego więc Ingrid nie poszła po rozum do głowy, nie rozerwała koperty i nie przeczytała, co leżało Mariann na sercu, żeby mogła już mieć to za sobą?

Nie była jeszcze na to gotowa. Szła dalej, kierując się ku wysuniętemu najbardziej na południe punktowi Barrøy, ku Ławce, jak nazywali ogromny rosyjski modrzew, wyrzucony niegdyś na brzeg przez sztorm w czasach jej dzieciństwa; tam zwykle rozprawiała się ze swoimi najbardziej osobistymi przemyśleniami, tam szła, gdy wyspa groziła, że stanie się za mała, gdy życie groziło, że się zatnie, no a dzisiaj z listem od Mariann Vollheim. Ingrid śmiertelnie się bała.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

 

Mattis był z pozoru zwykłym chłopcem, bawił się na brzegu i w niewielkim gospodarstwie ojca, na łąkach, w lesie i w śnieżnych zaspach, biegał, śmiał się i płakał jak inne dzieci, nie różniąc się od nich, tak że w zasadzie jedynie rodzice byli w stanie rozpoznać go z daleka. Aż nagle zmienił się pod koniec maja, z dnia na dzień, z taką szybkością, z jaką potrafi się zmienić jedynie dziecko.

Dzień ten zaczął się tak, że kiedy chłopiec otworzył oczy, Johannes Hartvigsen siedział na brzegu łóżka, mały ujrzał więc pobrużdżoną, brodatą twarz ojca, ponurość mężczyzny, który nie zdaje sobie sprawy ze swojego wyglądu i w ogóle się nad nim nie zastanawia, a towarzyszyło temu bębnienie deszczu o zardzewiały blaszany dach. Mattis zwykle nazywał je grzmotem i tak też powiedział teraz.

A ojciec znów go poprawił, powtórzył, że chłopiec nigdy dotąd nie słyszał grzmotu, bo w tych rejonach kraju rzadko grzmi.

– To deszcz słyszysz, ulewę.

A teraz Mattis musi wstać, ubrać się i iść z ojcem na łódź, nie będzie żadnej zabawy z Olem i Ostatkiem, bo mama wyjechała.

– Mama?

– Tak, mama.

– No a gdzie ona jest? Gdzie jest mama?

Johannes nie miał żadnej wiedzy, aby odpowiedzieć na to pytanie, nie znalazł też w sobie sił na zbyt wnik­liwe spekulacje i zgłębianie przyczyn, dla których jego żona Olavia ich opuściła. Skarżyła się wprawdzie, że Johannes to człowiek z „ciężką głową” pełną „ciężkich myśli”, którymi zaraża otoczenie, czyli ją, nieświadomą, jak twierdziła, tej cechy przed ślubem. Twierdziła także, iż można było odnieść wrażenie, że Johannes źle się czuje we własnym domu i wolałby być wolnym ptakiem na morzu.

Sam Johannes uważał to za stek bzdur. Pływanie kutrem z mleczarni, które przejął po ojcu, stanowiło jedynie źródło dochodu, wywołujące otępienie. Prawdę mówiąc, kiedy się kręcił po tej swojej idiotycznej sterówce, myślał wyłącznie o Olavii i chłopcu, i o tym, jak dobrze będzie pod koniec jeszcze jednego beznadziejnego dnia przycumować, przejść tych sto trzydzieści metrów do domu, zdjąć z siebie buty z cholewami i robocze ubranie, wyszorować pobrudzone smarem palce i usiąść przy nakrytym stole razem z Olavią i Mattisem, z najdroższymi, Johannes nigdy nie miał nic równie cennego.

Takie słowa były co prawda dla niego zbyt wielkie; Johannes napawał się w prywatnym milczeniu swoją żoną, mydlanymi zapachami zamożności i nieosiągalnego wielkopaństwa, jej gestami, strojami, włosami i dłońmi, zwłaszcza dłońmi, wydelikaconymi, wąskimi, białymi, nawet po latach pracy w gospodarstwie, o której całkiem nie miała pojęcia, lecz mimo wszystko wykonywała ją mniej więcej z taką samą powściągliwością i powątpiewaniem jak jej poprzednicy, rodzice Johannesa.

Ale nie urodziło się więcej dzieci. Johannesa z czasem zaczęło to dziwić, bo bliskość między nimi była taka, jak powinna być między kobietą a mężczyzną, przynajmniej na tyle, na ile potrafił to ocenić. Na dodatek w ciągu tych lat po wiosce zaczęły krążyć plotki na temat dysproporcji w jego domu, plotki, które z czasem dotarły również do Johannesa, przypuszczalnie jako ostatniego. Przede wszystkim nasuwało się złowróżbne pytanie o to, w jaki sposób ktoś taki jak on zdołał złowić nieosiągalną Olavię Storm, jedną z niewielu kobiet na Hovedøya, które naprawdę mogły wybierać i przebierać – tymczasem ona podobno jeszcze wyszła za niego wbrew woli rodziców, ale czy Johannes naprawdę był jej ukochanym, wybrankiem? Kto może, niech wierzy.

 

Mattis miał miedzianobrązowe włosy, zielone oczy i ładne, niemal dziewczęce rysy. Wcześnie zaczął wyraźnie wypowiadać słowa, był gibki, silny i nigdy nie chorował. Zęby wyrżnęły mu się w czas, szybko przestał korzystać z pieluch i odkąd nauczył się mówić, lubił wszystko tłumaczyć i uzasadniać. Od małego trudno go było karcić, nie wykazywał przy tym irytującego uporu, po prostu elegancko obchodził wszelkie pouczenia i zakazy, jak gdyby w ogóle nie istniały. Był samodzielnym i niezależnym chłopcem.

Już w wieku trzech lat nabrał zwyczaju relacjonowania Olavii ze szczegółami swoich przeżyć w ciągu dnia, potrafił opowiadać o tym, czym zajmują się sąsiedzi, a także o ruchu na drogach i w porcie. Olavia nazywała go gadułą, a u Johannesa niezwykłe obserwacje chłopca i jego umiejętność dostrzegania dziwnych szczegółów nie raz, nie dwa wywoływały uśmiech, czuł wtedy prawdziwą dumę.

Ale kiedy Mattis skończył cztery lata i jego fantazja jeszcze bardziej wybujała, ojciec, przebywając z synem, zaczął odczuwać coś nieprzyjemnego; w niektórych momentach uczucie to było tak konkretne, że zastanawiał się, czy w domu nie pojawiło się przypadkiem jakieś ciało obce, a nie wierna kopia jego samego.

Istnieje co prawda wiele różnych wyjaśnień na to, dlaczego jabłko pada daleko od jabłoni, a niektóre mogą nawet uspokoić: między innymi fakt, że rodzina Olavii przez pokolenia miała i czas, i pieniądze, aby się uszlachetnić i wznieść wysoko, wysoko ponad innych mieszkańców tych okolic.

Ale istnieją także mniej uspokajające wyjaśnienia, na przykład takie, że niemieccy okupanci założyli swoją bazę właśnie we dworze Stormów, że zarówno Olavia, jak i jej siostry posługiwały w kasynie oficerskim, a oprócz tego całe dnie spędzały w swoich wytapetowanych panieńskich pokojach w oczekiwaniu, aż zostaną zauważone, tak jak młode damy ich stanu przesiadywały przez stulecia, kiedy nie było wojny.

No ale teraz wojna była. A potem się skończyła i ludzie zaczęli gadać, że może Mattis wcale nie jest rodzonym synem Johannesa. Że Johannes to tylko zabezpieczenie dalekowzrocznej kobiety, która – podobnie jak wiele innych, także obdarzonych silniejszym charakterem niż Olavia – w czasie pokoju miała czego żałować, miała coś do wyprostowania albo do ukrycia.

Plotki nie osłabły przez fakt, że dwie inne kobiety, które służyły w niemieckiej bazie wojskowej, wróciły do pracy w składzie rybackim i podjęły swoją wcześniejszą babską działalność w najmniej przychylnym znaczeniu tego słowa: dwie przekwitłe stare panny przesiadywały na rampie na mleko przed sklepem Markusa, chętne do pogawędki z każdym, kto przechodził, przyprawiały każde zdanie imponującymi przekleństwami, wysyłały żebrzące listy do kasy ubogich i fałszywie śpiewały w kościelnym chórze, a w oczekiwaniu na pojawienie się śledzia i ponowne otwarcie fabryki konserw nie miały nic lepszego do roboty niż przesiadywanie na tej rampie i sugerowanie, że prawda nie jest akurat tym, co się rzuca w oczy, gdy spoczną na córce kupca Storma, która popełniła taki mezalians, i na jej synu Mattisie.

Johannes zauważył, że całe to gadanie daje pożywkę wmawianej mu melancholii, a zaczęło to przypominać stan, który przeżywał przez pierwsze lata po śmierci matki, gdy jako dwunastolatek musiał wypływać z ojcem na morze, początkowo na połów otwartym færingiem, a później kutrem z mleczarni – taki sam los miał przypaść w udziale jego synowi, z tą jednakże dramatyczną różnicą, że Mattis miał zaledwie pięć lat.

Dziwne było to, że Johannes w tamten pierwszy poranek w roli porzuconego małżonka, idąc na przystań z synem u boku, aby również tego dnia wywiązać się ze swoich obowiązków, uświadomił sobie, że właściwie wszystko poszło tak, jak należało się spodziewać. Olavia była dla niego zbyt dobra, aby mogła być prawdziwa – była snem, który teraz się skończył.

Johannes czuł, że nie jest to wcale prosta myśl na początek dnia, ale przynajmniej dało się ją wytrzymać, tak jak można się ucieszyć ostatecznym rozsądnym zdiagnozowaniem czegoś tajemniczego, z czym człowiek męczy się od dłuższego czasu, nawet jeśli to rak. I może właśnie ta paradoksalna świadomość spowodowała, że Johannes nie poruszył natychmiast nieba i ziemi, aby odszukać czy wyśledzić Olavię, nie próbował się też dowiadywać, czy zostawiła jakiś pisemny ślad. Rozjaśniło mu się w głowie już w ciągu pierwszych minut w kuchni – gdy stwierdził, że w nieodwołalny sposób zniknęły jej ubrania i walizka, a drzwi wejściowe pozostawiono uchylone, wiedział, że niczego tu nie znajdzie.

To, że Olavia nie zostawiła żadnego listu, oczywiście mówiło coś o niej, a to, że Johannes nie zaczął natychmiast takiego listu szukać, przypuszczalnie mówiło coś o nim. Zaskakująco jasne natomiast było dla niego to, że jedno i drugie łącznie mówiło zapewne to, co należało powiedzieć o małżonkach Hartvigsen.

 

Dopiero cztery dni później Johannes zabrał się do przeszukiwania skrytek w domu, głównie po to, by mieć jakieś zajęcie w bezczynną niedzielę, a także by zastanowić się, kim właściwie była Olavia – przedmioty, które ze sobą zabrała, mogły być może powiedzieć mu coś, czego jeszcze o niej nie wiedział, naprowadzić na jakieś wyjaśnienie.

Przede wszystkim brakowało jej odświętnych trzewików, pary butów z czarnej lakierowanej skóry, których nie włożyła nawet do ślubu, ze srebrnymi klamerkami przy kostkach; Johannes parokrotnie zastał Olavię czyszczącą z poważną miną te klamerki razem z odrobiną sreber, które przyniosła tu z dworu Stormów. Johannes nie miał sreber. A srebra Olavii, podobnie jak te buty, nie były nigdy używane.

Teraz uświadomił sobie, jak niewiele właściwie zabrała ze sobą z rodzinnego domu ta trzecia pod względem wieku córka, za to najbardziej kochana ze wszystkich czterech i pierwsza, która wyszła za mąż. Oprócz trzewików i sreber zniknęły jedynie dwie sukienki, zostały natomiast jej wymyślne zabawki: żółty drewniany konik, pomalowana na czerwono łódka, liczydła, którymi Olavia z takiego czy innego powodu nie pozwalała się bawić Mattisowi, bo był na to za mały, jak twierdziła z tą samą poważną miną, z którą czyściła buty i srebra.

Zniknęła też wspomniana walizka, leżąca wcześniej obok pudełka z jej butami na najwyższej półce w schowku w sypialni; Johannes dopiero teraz uświadomił sobie, że nigdy nie widział, by Olavia ją otwierała. Sam czasami ją przesuwał, kiedy chciał wyjąć swoje kwity z mleczarni, które przechowywał w drewnianej skrzyneczce na tej samej półce, i myślał wówczas, że walizka jest dziwnie ciężka, ale nigdy bliżej nie sprawdził jej zawartości.

Czy było więcej takich rzeczy, których bliżej nie sprawdził lub które go nie zdziwiły, chociaż powinny?

Zanotował sobie w pamięci, że zostało wszystko, co Olavia nabyła w trakcie ich wspólnego życia. Większość ubrań wisiała albo leżała na swoich miejscach, były zegar ścienny i waga szalkowa, którą wyprosiła na ostatnią Gwiazdkę, oprawiona w ramkę fotografia małego, kilka kraciastych fartuchów, zdaniem Johannesa zbyt drogich, więc Olavia zapłaciła za nie z własnej kieszeni – z kieszeni, nad którą Johannes nie miał kontroli, lecz wcale mu to nie przeszkadzało. Zapewne jednak z tych właśnie środków sfinansowała także podróż, prawda? W każdym razie niczego nie brakowało w puszce po ciastkach, którą traktowali jako wspólną domową kasę, wciąż leżały w niej te same trzydzieści trzy korony, które Johannes przeliczał w ubiegłą niedzielę.

Został również sposób, w jaki Olavia składała ręczniki i pościel, jej porządek w sztućcach i talerzach, w ubraniach chłopca, jej porządek w spiżarni i w pokoju, jej czystość. Olavia była pedantyczna, drobiazgowa i skłonna do irytacji, a Johannesowi się to podobało. Wiadra na wodę stały w tym samym miejscu, w którym stanęły, gdy tylko weszła do tego domu i oświadczyła, że nie będą stać tam, gdzie stały wcześniej. Tak samo było z wiadrami do sprzątania, ze szczotkami i ścierkami wiszącymi na rozmaitych sznurkach w sieni, na jej sznurkach, w jej porządku.

Johannes wrócił na dół do paradnej izby i zobaczył, że Olavia zostawiła także dwa przywiezione ze Storm chodniki, tworzące na podłodze kształt krzyża. Johannes już wcześniej się zastanawiał: czy to nie dziwne, dwa chodniki ułożone na krzyż?

Olavia, sprowadziwszy się tu, popatrzyła na niego z krzywą miną, odsunęła na bok stół i krzesła, a potem ułożyła chodniki jeden obok drugiego, tak aby małżonkowie wspólnie mogli stwierdzić, iż są za długie do tego pomieszczenia, że dom Johannesa Hartvigsena nie jest dostatecznie duży na to, aby dwa chodniki należące do dynastii Stormów pozwoliły się rozwinąć na całą swoją długość.

Teraz starał się nie robić sobie złudzeń tym, że te dwa chodniki ciągle tu leżą, no bo kto ucieka z domu, w którym są dwa chodniki?

Przez te lata, kiedy Johannes mieszkał sam, podtrzymywał zwyczaj matki – każdej wiosny napełniał ziemią podłużną drewnianą skrzynię i sadził w niej polne kwiaty, aby ożywiały balustradę ganku. Skrzynkę tę Olavia natychmiast opróżniła i schowała do szopy, w której Johannes przechowywał narzędzia, koks i stary sprzęt rybacki należący do ojca. Teraz poszedł do szopy, odszukał skrzynkę i postawił ją z powrotem na balustradzie ganku z zamiarem ponownego napełnienia jej ziemią i posadzenia kwiatów. Chociaż krótki rzut oka w pustkę powiedział mu, że raczej skończy się na zamiarze.

 

Mniej więcej w połowie tej niedzieli spytał Mattisa, siedzącego po turecku na chodnikach w izbie, czy nie chciałby iść się pobawić z Ostatkiem i Olem, nie widział przecież kolegów od blisko tygodnia, odkąd został marynarzem.

Chłopiec nie chciał.

Johannes nie wymyślił nic rozsądnego, co by pozwalało kontynuować tę rozmowę, na przykład:

Dlaczego nie?

Poza tym była chyba najwyższa pora na powiadomienie rodziny Stormów. Gudrun z sąsiedniej zagrody zdążyła zajrzeć do niego już dwa razy i spytać o Olavię ze swoją zwykłą podejrzliwością w zmrużonych, wiecznie pochmurnych oczach, chociaż nie przyjaźniła się z żadnym z nich. Gudrun była raczej jedną z bab na rampie na mleko, dostrzegających możliwości, jakie niosą i wojna, i pokój.

Johannes zastanawiał się, czy nie powinien napisać listu i wysłać go na północ jutrzejszym autobusem, ale doszedł do wniosku, że lepiej wybrać się osobiście, to przecież tylko trochę ponad dziesięć kilometrów, mógł­by chyba pożyczyć konia ze składu, jedno z pociągowych zwierząt, które tego dnia nie miało nic do roboty.

Odłożył jednak wyjazd jeszcze na pewien czas, zrobił parę kolejnych rundek po domu i po podwórzu, omiatając wzrokiem gospodarstwo, którym powinien zajmować się troskliwiej, co przychodziło mu do głowy za każdym razem, gdy mu się przyglądał, ale nie było na to czasu; rozważał przy tym, czy powinien zabrać ze sobą małego, aż w końcu wniosek nasunął się sam: nie miał żadnego wyboru.

Ojciec z synem zaszli do składu, gdzie pożyczyli najstarszego konia i wóz, i wyruszyli na północ; Johannes głuchy na przeciągające się milczenie chłopca, pogrążony w myślach o tym, jak przebiegnie ponowne spotkanie z rodziną żony, niewidzianą od kilku lat z wyjątkiem szwagierek, które z rzadka zaglądały do Olavii w Hartvika, na ogół jednak znikały, gdy tylko Johannes wracał z morza, w zasadzie więc ich nie znał.

Zanim dotarli do dworu, zrozumiał, że musi wyprzedzić własną opieszałość, oświadczył więc wprost Elisabeth, która im otworzyła, najmłodszej córce w tej rodzinie, że przyjechał zabrać Olavię do domu.

Elisabeth niczego nie rozumiała. Zaprowadziła jednak gości do salonu, w którym zmieściłyby się chodniki o dowolnej długości; teściowie Johannesa, oboje w jego wieku, co również warto zauważyć, siedzieli tam wpatrzeni w siebie ponad filiżankami z kawą, stojącymi na ogromnym wypolerowanym do połysku stole, przypuszczalnie po smacznym posiłku. Ledwie odwrócili głowy i rzucili jedynie ukradkowe spojrzenia na Mattisa, który stał bosy obok ojca i wodził wzrokiem po ścianach w górę i w dół, aż w końcu zatrzymał go na zwisającym z sufitu żyrandolu.

Elisabeth uklękła, prawie nie poznając chłopca, powiedziała jednak, że zrobił się jeszcze bardziej podobny do matki, niż zapamiętała to z zimy, dodała też mnóstwo innych słów, które nie dotarły do Johannesa, zajętego obserwowaniem reakcji teścia na to, co mu przed chwilą powiedział – mianowicie że Olavia, córka Alfreda Storma, zniknęła, Johannes zaś sądził, że jest tutaj, może dlatego, że nudziła się w Hartvika, a może chciała zobaczyć się z rodziną?

Teść odsunął spekulacje na bok. Wstał i spytał, kiedy dokładnie Olavia wyjechała.

Johannes zauważył, że stary nie użył tego samego określenia co on, nie powiedział, że zniknęła.

– Nie ma jej tutaj? – powtórzył.

– Oczywiście, że nie.

Johannes podał dokładną datę zniknięcia.

– We wtorek, aha – mruknął Alfred Storm i odliczając dni wstecz, poszedł po almanach, po czym stojąc przy stole jak nauczyciel, stwierdził, że było tak, jak przypuszczał, owszem, we wtorek o świcie statek z suszoną rybą wypłynął ze składu do Bergen. Połowa ładunku, prawdę mówiąc, należała do niego, Storm znał nawet brakarza, niejakiego Jakobsena z Tromsø, jakby to miało związek ze sprawą, a może Johannes wie, czy Olavia miała jakiś kontakt z załogą albo znała rozkład rejsów?

– Skąd miałbym wiedzieć – odparł Johannes, świadom czającego się uczucia, że zniknięcie Olavii również na ten dom nie spadło jak bomba, lecz zostało przyjęte raczej z wyczekiwaną rezygnacją, przemieszaną z pełną wstydu ulgą, a także z mglistym gadaniem, które przypuszczalnie miało utrzymać porzuconego małżonka w niepewności.

Spytał, czy któraś z pozostałych osób przy stole znała plany ucieczki. Teściowa, Amalie, długimi i w uszach Johannesa pokrętnymi zdaniami zapewniła, że nikt o tym nie wiedział; dalej siedziała przy stole i lekko drżącą dłonią zasłaniała usta. Amalie pochodziła z Ålesund i wzbudzała w Johannesie niepokój zarówno swoim dialektem, jak i tą drżącą dłonią, ponowił więc pytanie, tym razem kierując je do najmłodszej siostry Olavii: czy może Elisabeth o czymś wie?

– Nie.

Ona jednak wyglądała przynajmniej na zmartwioną, szczerze wzburzoną, o ile Johannes potrafił to ocenić, chociaż spojrzenie, które kierowała ku rodzicom, wydawało się bardziej błagalne niż oskarżycielskie, jakby rozumiała, że coś ukrywają, co być może zechcą jej zdradzić, byle tylko ten szwagier się stąd wyniósł. Ale zaraz się pozbierała i znów położyła rękę na głowie Mattisa, wypełniając swój uśmiech taką ilością delikatnego współczucia, że chłopczyk zdołał odpowiedzieć jej uśmiechem.

Johannes poczuł, że zrobił swoje, tu przynajmniej nikt nie obwiniał go o zniknięcie córki, ale towarzyszył temu wstyd, kiedy odkrył, że jednym z motywów jego wizyty tutaj była chęć poproszenia tej rodziny o wybaczenie, które, jak teraz uznał, uzyskał chyba samym swoim przybyciem. Johannes nie znał się na ludziach, pozostało mu jedynie pożegnać się i odejść.

Elisabeth odprowadziła ich do bramy, potem stanęła za białym płotem z desek i powiedziała:

– Przyjdźcie znów niedługo.

Ostatni raz zmierzwiła Mattisowi włosy i pomachała im na pożegnanie, jak gdyby byli tu mile widziani.

 

Ojciec i syn wracali do domu w równie napiętym milczeniu jak to, z którym przyjechali; Johannes miał w głowie tyle zagadek, iż nawet nie rozzłościł się, że nie zaproponowano mu choćby filiżanki kawy.

Oddali konia i wóz, ruszyli do siebie w jasny letni wieczór, a potem stanęli przed swoim niewielkim domem, jakby po to, żeby mu się przyjrzeć, żeby wchłonąć w siebie znaczenie tego domu, to nasz dom.

Johannes Hartvigsen poświęcił całą niedzielę na rozpoznanie zmian zaszłych w tym domu, tak drobnych, że dla każdego innego spojrzenia niż jego własne byłyby prawdopodobnie niewidoczne. Tylko on widział, że to już nie jest jego dom i nigdy więcej nim nie będzie. Albo że to właśnie jego dom, ale tylko jego, i taki już pozostanie.

– Jutro poniedziałek – powiedział do Mattisa, który od zniknięcia matki nie wydał z siebie żadnego dźwięku. – Wypłyniemy na morze.

 

 

 

 

 

 

3

 

 

 

 

 

Ingrid siedziała na Ławce z listem od Mariann Vollheim w rękach. Był tylko jeden powód, dla którego jeszcze nie podarła tego listu lub nie wrzuciła nieprzeczytanego do pieca, a mianowicie dręcząca nadzieja, iż może on zawierać jakieś wieści o mężczyźnie, którego zarówno ona, Ingrid, jak i Mariann pokochały w ostatnim roku wojny, o młodym rosyjskim jeńcu Aleksandrze Niżnikowie, który przeżył katastrofę Rigela, ale musiał je obie opuś­cić, aby ratować życie, i przypuszczalnie zdołał dotrzeć do siebie, do Związku Radzieckiego.

Czyżby Mariann udało się go wytropić?

Mariann, dziedziczka dużego gospodarstwa, miała pieniądze, wykształcenie i pracowała jako nauczycielka w Szkole Katedralnej w Trondheim. Była pewną siebie osobą, którą stać na wiele, pozostawało więc do zrobienia tylko jedno: otworzyć list i przeczytać.

Ingrid otworzyła go zatem i przeczytała: „Kochana Ingrid!”, jakby były przyjaciółkami. „Mam nadzieję, że nie oburzy Cię ten osobisty ton, do nikogo bowiem nie zbliżyłam się bardziej niż do Ciebie w tamte dziwne letnie dni cztery lata temu w Vollheim, a także u Ciebie na Barrøy jesienią. Nie potrafię o Tobie zapomnieć, chociaż nie wiem, dlaczego tak jest”.

Niezły początek, pomyślała zakłopotana.

Mariann tłumaczyła tę bliskość tym, że Ingrid pomogła jej przeżyć stratę dwojga dzieci, które zginęły pod lodem na jeziorze Tunnsjøen. Ingrid pamiętała ich imiona, których Mariann nie była w stanie nawet wymówić, kiedy spotkały się pierwszy raz. Teraz zaś w liście padały z niepokojącą lekkością, jakby strata dziecka była czymś, z czym można się uporać, pomyślała Ingrid, która nie chciała przyjąć, że czas leczy rany, że może być tak okrutny, chociaż Mariann najwyraźniej właśnie tego doświadczyła.

Dalej następowało być może coś na kształt wyjaśnienia: Mariann miała nie tylko „interesujące stanowisko w Szkole Katedralnej”, ale poznała również nowego mężczyznę, inżyniera o imieniu Olav.

Został on dokładnie opisany jako wysoki i szczupły, z niebieskimi oczami i ciemnoblond włosami. Był uważny i mądry, podczas wojny walczył jako żołnierz po właściwej stronie, równolatek Mariann, no i całkiem niedawno odziedziczył okazały dom na jednym z otaczających Trondheim wzgórz, gdzie zamieszkali w dobrych warunkach, Mariann dosłownie tak napisała.

Opisywała też swoją drogę do pracy, którą pokonywała pieszo, przez most na rzece Nidelven, i drzewa wokół słynnej katedry, którą Ingrid, będąc w tym mieście, przeoczyła. Było też coś o odżywianiu się, o ogrodzie z drzewami i krzewami owocowymi, o przyrządzaniu soków i konfitur, co w mieście uważano za hobby. Z listu wyraźnie wynikało, że całość miała wywoływać wrażenie spokoju i dobrobytu oraz jak najmocniej kontrastować ze wszystkim, co miało związek z wojną.

Ingrid opuściła ramiona, zaraz jednak znów się spięła, gdy przeczytała, że Mariann często odwiedza ojca w rodzinnym gospodarstwie nad Tunnsjøen, lecz nie po to, by nurzać się w żałobie i poczuciu winy, tylko aby znów zobaczyć pola, łąki i jezioro, nad którym się wychowała, swoje własne dzieciństwo, a nie dzieciństwo jej dzieci.

Wreszcie pojawiła się też konkretna sprawa: Mariann generalnie (Ingrid zastanawiała się, co „generalnie” może oznaczać) pisała po to, by poinformować (poinformować?), iż w wieku trzydziestu dziewięciu lat urodziła zdrową córkę i chciałaby zaprosić Ingrid na chrzest, który odbędzie się właśnie w owej słynnej katedrze w trzecią niedzielę września.

Mariann chciała zapłacić za podróż Ingrid tam i z powrotem, sprawdziła już, ile to kosztuje, i nalegała (?) na przyjazd z całego serca (mój ty świecie!), ponieważ zdecydowali się ochrzcić malutką Ingrid, nadać jej imię po Ingrid Marie Barrøy (skąd ona może znać moje drugie imię?).

Krótko podsumowując: ani słowa o mężczyźnie, który swego czasu doprowadził do ich poznania się, Rosjanin Aleksander nie istniał, odszedł w zapomnienie, tak jak dzieci Mariann.

Ingrid musiała dość długo siedzieć i rozglądać się dookoła. Przeczytała list jeszcze raz i stwierdziła, że sama myśl o Aleksandrze wciąż potrafi wytrącić ją z równowagi, ba, kompletnie rozbić.

Wstała i ruszyła z powrotem na północ wyspy, ale czuła, że idzie zbyt nerwowo, więc się pohamowała, uważnie odmierzała kroki i dotarła do Nowej Przystani z decyzją, której nie zdołała podjąć rano, a która teraz podjęła się sama.

Johannes z Larsem, kuzynem Ingrid, siedzieli na przystani i rozmawiali. Lars podniósł wzrok i krótko skinął jej głową, a potem znów odwrócił się do Johannesa, który westchnął i powiedział, że no, trzeba płynąć dalej, bo inaczej mleko skwaśnieje.

– Gdzie chłopczyk? – spytała Ingrid.

– Z dzieciakami – odparł Lars, nie odwracając się. – Ojciec pogonił go na brzeg.

Johannes wymamrotał to samo, podniósł się i rozejrzał.

– Niech tu zostanie – oświadczyła Ingrid, odwróciła się i poszła w stronę zabudowań, szukając wzrokiem dzieci. Cała ósemka była na brzegu przy szopie na łodzie, dochodziły stamtąd śmiechy i nieartykułowane pokrzykiwania Oskara. Prawie pięcioletnia już Kaja tłumaczyła coś Mattisowi, który przynajmniej kiwał głową. Bliźniaczki ochlapywały się wodą. Hans i Fredrik zajmowali się czymś poważnym w dole wykopanym w piasku, natomiast Martin jak zwykle biegał między pozostałymi dziećmi, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Boże, pomyślała Ingrid, co we mnie wstąpiło?

– O czym ty mówisz? – dobiegł ją zza pleców głos szypra z mleczarni.

Odkrzyknęła, że może zabrać chłopca w drodze powrotnej, a ona idzie teraz przygotować jedzenie.

Johannes odmruknął coś, czego nie usłyszała. Kiedy będąc już przy domu, odwróciła się, zobaczyła, że szyper wchodzi na kuter i odbija. Lars stał na kei i podawał mu cumę – jedną, wystarczającą do przycumowania przy dobrej pogodzie. Widzieli wtedy Johannesa Hartvigsena ostatni raz.

 

 

 

 

 

 

4

 

 

 

 

 

Ingrid weszła do domu i poprosiła, żeby Barbro nastawiła wodę, dużo wody. Potem wróciła na brzeg i zabrała stamtąd Kaję i Mattisa. Ostrożnie zdjęła z nowego przybysza cuchnące szmaty i zobaczyła wychudzone, kościs­te ciałko. Kobiety wykąpały chłopca w balii ustawionej w kuchni starego domu – przypominało to chrzest – zajęła się tym przede wszystkim zręczna Barbro, myjką i mydłem, pięćdziesięciosześcioletnia ciotka Ingrid, a zarazem najbardziej niewzruszona istota Barrøy, jedyna mieszkanka wyspy, która nigdy nie zastanawiała się, czy istnieje jakaś inna wyspa, jakiś inny świat.

Dalej sama Ingrid, ze zmartwienia ujmująca się pod boki. I jeszcze Kaja z zazdrością w oczach, bo uwielbiała się kąpać. No i Suzanne, również córka Ingrid, czy raczej przybrana córka, w zależności od tego, jak się chce sortować ludzi, kiedy los już zrobił swoje. Teraz Suzanne, patrząc na Mattisa, powiedziała:

– Boże, co za szkielet. – Po czym chwyciła go za ramiona, pytając, czy ona też tak wyglądała, kiedy przybyła na wyspę.

– Byłaś tłusta jak prosię – odparła Ingrid.

Suzanne uśmiechnęła się krzywo i spytała, co teraz będzie, czy Ingrid zamierza odesłać chłopca, oddać go temu dziwnemu ojcu?

– Zobaczymy – odpowiedziała Ingrid. – On nie jest nasz.

Suzanne gwałtownie spoważniała i oświadczyła, że Ingrid nie może tego zrobić.

– Czego? – spytała Ingrid, a Suzanne spojrzała na Barbro, która stanęła na środku kuchni z rękami założonymi na piersi, jakby demonstrując, że się z nią zgadza. – Zobaczymy – powtórzyła i poleciła Suzanne iść do Karvika po jakieś nienoszone już ubrania.

Mattis się nie odzywał, ale rozumiał, co się do niego mówi, kiedy Ingrid kazała mu wstać i się pochylić, a potem usiąść i pluskać dłońmi. Obejrzała jego ręce, głowę, plecy, nogi i stopy, ale nie znalazła żadnych ran ani siniaków, a za każdym razem, gdy pytała, czy coś go boli, chłopiec kręcił głową, potrząsając mokrymi, świeżo umytymi włosami.

Po kąpieli, przebrany w czyste ubranie, pozwolił sobą rządzić według widzimisię Kai, a gdy na stole stanął obiad, zjadł więcej niż inni i nie zwymiotował, jego wzrok zaś cały czas krążył między Kają a Larsem, który chętniej jadał tu, gdzie się wychował, niż w tym nowym domu, wybudowanym przez niego i Felixa w Karvika, aż w końcu Lars zadał milczącemu przybyszowi pytanie:

– Ile masz lat?

– Pięć – odpowiedział Mattis.

To pierwsze słowo Mattisa na Barrøy miało zostać zapamiętane na długo.

Chłopczyk jadł powoli, klopsiki w brązowym sosie z ziemniakami. Kaja oznajmiła, że ma już prawie pięć lat. Lars przeniósł oczy z chłopca na Ingrid, między jednym a drugim kęsem rzucił, że dostała dzisiaj list, od kogo?

Ingrid odparła, że od Mariann Vollheim. Lars zamyś­lił się i spytał, czy to od tej pani, która była tu kilka lat temu.

Pokiwała głową.

Dalej jedli.

Lars zagadnął, czego ta pani chce.

Ingrid wyjaśniła, że zaprasza ją na chrzciny w Trond­heim.

Lars głośno się roześmiał.

Otworzyły się drzwi i weszła Selma, jego żona, z pytaniem, czy nie smakuje mu to, co ona gotuje, to przecież nie pierwszy raz.

Lars zachichotał i odparł, że w starym domu jest dzisiaj dzień mięsny, a on ma już dosyć ryb.

– Sam powiedziałeś, że ma być ryba – stwierdziła Selma ze złością i ciężko usiadła na skrzyni z drewnem, zasłaniając twarz rękami, a potem rozsuwając je jak dwa wachlarze na znak końca małżeńskiej kłótni, a przynajmniej jej odroczenia, gdy nagle dostrzegła Mattisa i spytała, czy ten niemiecki bękart będzie teraz tutaj.

Ingrid, marszcząc brwi, upewniła się, czy dzieci nic nie słyszały. Lars jadł dalej w wymownym milczeniu, a Suzanne powoli odłożyła sztućce i przygryzła dolną wargę, zastanawiając się nad powiedzeniem czegoś, co należało uprzednio przemyśleć tak starannie, że raczej nie mogło kiedykolwiek wydostać się z jej ust.

Selma nie powtórzyła pytania, ale podniosła się i stanęła, wyraźnie szukając wymówki, która pozwoli jej wyjść, w końcu położyła rękę na mosiężnym drążku przy piecu, potem spojrzała na swoje palce i wyszła, mówiąc, że bliźniaczki zostały wysłane do obory, a chłopcy do Ogrodu Piersiowego, żeby przepędzić cielęta.

Suzanne ciągle siedziała z niezrealizowanymi planami jakiegoś komentarza, kiedy Lars wstał i wbrew swojemu zwyczajowi podziękował za jedzenie. Ingrid poprosiła Kaję, żeby pokazała Mattisowi swoje zabawki, a sama wyszła za Larsem z domu i powędrowała za nim dalej w dół pagórka, wołając do jego szerokich pleców, że ma zamknąć Selmie gębę, bo to określenie ma się tu więcej nie powtórzyć.

Lars odwrócił się i spytał:

– Jakie określenie? Niemiecki bękart?

Ingrid jemu też kazała zamknąć gębę.

Lars spokojnie szedł dalej, kilka razy mocno szarpnął głową, co miało zapewne oznaczać, że owszem, Ing­rid to prawowita właścicielka wyspy, niestety, ale bez niego i Felixa nikt by tu nie przeżył, a Ingrid jest królową tylko na papierze.

Zebrała się w sobie i spytała, czy również Fredrika, syna Suzanne, Lars nazywa niemieckim bękartem.

Wyhamował gwałtownie, zawrócił i popatrzył jej pros­to w twarz, ale z nielekkim sercem, Ingrid to wiedziała, był od niej o pół głowy niższy.

– Możesz to powtórzyć?

Oświadczyła zimno, że właśnie tych słów nie będzie się tu powtarzać.

– O co ci chodzi?

Miała nadzieję, że da Larsowi do myślenia, ponieważ przyjął Fredrika pod swoje skrzydła w dniu, w którym chłopiec przybył na wyspę, i zmienił go w takiego samego Barrøyczyka jak wszyscy inni. Fredrik wypływał teraz na połów śledzi, łowił też siecią między sezonami razem z synami Larsa Hansem i Martinem. Lars miał nie dwóch synów, lecz trzech.

– A co z Kają? – spytał.

– A co z Kają? – powtórzyła.

Wymamrotał z wymuszoną obojętnością, że wkrótce Kaja będzie tutaj chyba jedynym dzieckiem bez ojca.

Ingrid uśmiechnęła się cierpko i stwierdziła, że przecież już wcześniej opowiadała mu o ojcu Kai, rosyjskim jeńcu wojennym, czyżby o tym zapomniał?

– Nie.

– Aha.

– O co ci chodzi?

Ingrid poprosiła, żeby usiedli.

– Tutaj?

– Tak, tu, na ziemi.

Usiedli więc, a ona wyjaśniła, że sama miała wątp­liwości co do pochodzenia dziecka aż do momentu przyjścia Kai na świat – wówczas rozpoznała u małej oczy jej ojca.