Tygrys na huśtawce - Michał Gorczyca - ebook

Tygrys na huśtawce ebook

Michał Gorczyca

0,0

Opis

Podobno władza to najlepszy afrodyzjak. Ale i sława nie ustępuje jej pod tym względem, toteż 57-letniemu Adamowi Zeleniowi - autorowi ośmiu powieści, trzech sztuk teatralnych, trzech zbiorów opowiadań i tomu esejów - być wiernym mężem i statecznym ojcem dwojga(?) dorosłych dzieci jakoś nie bardzo się udaje (choć, powiedzmy sobie szczerze, jego starania w tym kierunku nigdy nie były zbyt usilne). A dojrzały wiek bynajmniej nie stępił zębów tygrysa, bestia wciąż ma ochotę na świeże mięsko...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 802

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Michał Gorczyca
Tygrys na huśtawce
© Copyright by Michał Gorczyca 2007Projekt okładki: Grzegorz HartfielFotografia na 4. stronie okładki: Dariusz Myszkowski
ISBN 978-83-7564-071-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Krysi – z podziękowaniem za cierpliwość

Opisane w książce postacie i ich perypetie nie mająodpowiedników w rzeczywistości

Autor

Prolog

„Banalny obraz: zima, pada śnieg. Drobne płatki wirują finezyjnie, wznosząc się lub skręcając na boki, tańczą w rytm niesłyszalnej muzyki wiatru, aby w końcu spocząć na parapecie lub na ziemi, błyskawicznie okrywając wstydliwą, brudną nagość terenu wokół domu. I wcale nie wyglądają tak malowniczo, jak pod mikroskopem czy lupą – ot, strzępki białego puchu, drobiny wody… I pomyśleć, że bywają natchnieniem dla poetów, przedmiotem refleksji całych rzesz marzycieli…

A czy ktoś kiedy próbował policzyć płatki śniegu? Pewnie jest ich więcej niż gwiazd we wszechświecie!… Przecież te drobiny są jak atomy w porównaniu z gorejącymi kulami ognia! Miriady płatków czy gwiazd – czyż to nie wszystko jedno? To raczej rzeczy niepoliczalne…

Ale po co mi ta trywialna refleksja o zimie? Otóż sądzę, że dusza ludzka podobna jest do płatków śniegu: ciągle wiruje, szukając swojego miejsca, by w końcu opaść w błoto – błoto ludzkich uczuć, postępków, pragnień, zwątpień. Myślę, że…”

Adam Janusz Zeleń, urodzony 29 sierpnia 1948 r. w Sowinie koło Zawodzia, syn Mariana Antoniego i Anny z domu Zawada. Pisarz, autor jak na razie ośmiu powieści, trzech sztuk teatralnych, trzech zbiorów opowiadań i tomu esejów. Wieloletni pracownik i redaktor miesięcznika Tworzywo. Żonaty od przeszło trzydziestu lat z Adrianną Snobrydzką, córką aparatczyka i działacza partyjnego z okresu PRL. Mają dwójkę dzieci. Tyle krótkiego biogramu. Reszta to samo życie.

Późną nocą 12 grudnia 2005 roku z okna swego gabinetu gapił się na ośnieżoną ulicę. W świetle latarń ulicznych i neonów śnieg skrzył się tęczowymi rozbłyskami, prezentując urodę i brzydotę zimy w mieście.

Tuż pod jego oknami był skwer zieleni, głównie trawy i krzewów oraz dwa młode świerki. Teraz drzewa, pokryte śniegiem, wyglądały jak bajeczne chochoły w pochodzie. To była ta uroda.

Dalej zaczynała się ulica; tam śnieg zmieniał się szybko w brudną breję pod kołami samochodów. To była owa brzydota zimy.

Obraz ten nasuwał mu pewne analogie z własnym życiem. Ta refleksja na temat płatków śniegu to był przywołany z pamięci fragment ostatniej książki…

Patrząc na ten śnieg, jeszcze raz przetrawiał wydarzenia ostatniego roku, a nawet sięgał w przeszłość, do której jeszcze do niedawna wolał nie wracać nawet w snach. A mimo to ona go dogoniła. Jego życie przez ten rok zatoczyło niemalże mistyczny krąg, a on tu snuje jakieś banalne refleksje o płatkach śniegu i duszy ludzkiej! Mimo to zabrzmiało mu to jak memento. Przyznał przed sobą, że jego dotychczasowe życie można było określić tym akapitem: było jak spadanie płatków śniegu w błoto. Uświadomiwszy sobie trywialność tej myśli, sięgnął do szuflady biurka – szukał papierosów, ale nie było ich tam. Za to jego ręka natknęła się na pistolet. Leżał tam sobie beztrosko od jakiegoś czasu. Ostatnio o nim zapomniał. W zamyśleniu pogładził chłodną oksydowaną lufę. To była nietypowa broń: ozdobna, nieseryjna robota; rękojeść była wyłożona perłową macicą z wyrytym monogramem. Pistolet prawie w całości mieścił mu się w dłoni. Obecnie w żadnym sklepie czegoś takiego nie można kupić. Nawet u kolekcjonera.

Broń uświadomiła mu jego zupełnie nową sytuację życiową. Całe lata, praktycznie od stanu wojennego, przeleżała w skrytce za regałem. Aż do 2005 roku. Całkiem niedawno z wahaniem sięgnął po nią. Teraz, w kolejną rocznicę historycznego, nadal wzbudzającego kontrowersje wydarzenia, dotyka jej chłodnego, metalicznego korpusu z nabożnym pietyzmem. Uświadamia sobie nagle, że oto zaczyna się nowy rozdział w jego życiu – rozdział pt. „Nadchodzi starość”. Wobec takiego obrotu rzeczy pisarz czuje się bezradny, może snuć jedynie refleksje. Ta broń mogła odmienić jego życie. Wróć: raczej je zakończyć! Na szczęście, stało się inaczej… To nie pistolet jednak był przyczyną zmian w jego życiu – to raczej on sam, Adam Janusz Zeleń, je sprowokował. Broń zaś okazała się raczej spowiednikiem niż wykonawcą „kary” za jego mniej czy bardziej wyimaginowane grzechy!…

Nieprzypadkowo określam je jako wyimaginowane: to pisarz broni resztek swojej godności; uważa, i ma takie prawo, że postępował jak miliony innych ludzi na świecie, tyle że – tak myśli – został ukarany cokolwiek za surowo, w końcu to „tylko” życie. Niedawno, jakieś pół roku temu, jego życie i twórczość stanęły pod znakiem kryzysu; ugięły się pod ciosem i zachwiały. „Czasem łatwiej jest uporządkować życie niż napisać dobrą powieść”, myślał, choć wiedział, że ani jedno, ani drugie nie mają w sobie znamion łatwości. Na przykład jego nowa, a właściwie stara powieść – poprzednią wersję książki wydawnictwo odrzuciło – w zamierzeniu miała być bestsellerem na rynku. Potrzebne mu to było jak powietrze do oddychania. A tu pierwszy raz w jego trzydziestoletniej, dosyć błyskotliwej karierze, odrzucono mu książkę. Niesłychane! Miał więc prawo czuć się trochę podle.

„Nasze wydawnictwo nie jest zainteresowane – powiedziała mu redaktor „Jakaśtam”, nowa siła fachowa w odnowionym Wydawnictwie Bestseller – wkładaniem kija w mrowisko, ten szum mógłby tylko zaszkodzić naszej dotychczasowej renomie”.

Na takie kuriozalne uzasadnienie pisarz osłupiał. Chciało mu się śladem starożytnych Rzymian zawołać: „O tempora, o mores!”, ale tylko westchnął sobie. Sam przecież wiele lat pracował na tę zaszczytną renomę Bestselleru. „Cóż robić: signum temporis”. Znów ta łacina, ale jak zawsze, jest dobra na wszystko…

Zerwanie umowy nie wchodziło w grę, sytuacja była więc patowa. Nawet proces odpadał, bo w poprzedniej umowie sprzed wielu miesięcy Wydawnictwo zastrzegło sobie możliwość [sic!] zmiany decyzji „w przypadku zaistnienia merytorycznych wątpliwości!” I on to podpisał, bo uznał to za formalność, miał przecież kumpla dyrektora. I śpieszno mu było do zaliczki. W dodatku był na bańce. Umowę przygotował ktoś świeżo zatrudniony, nieznający jeszcze dobrze stosunków towarzyskich. Jaromira Rybki, jego prawnika, wtedy nie było – pojechał na dłuższą wycieczkę na Ukrainę, a jego dobry znajomek, dyrektor Dąbrowa leżał chory w szpitalu, miał wrzody na dwunastnicy. Musiał poczekać na Jaromira. Z pomocą długoletniego i nieocenionego przyjaciela, który zresztą zrugał go za nieostrożność i brak cierpliwości, wynegocjował przedłużenie umowy. Jako ustępstwo ze strony pisarza, były znaczne zmiany w strukturze książki, co oznaczało napisanie jej praktycznie od nowa. Próby, aby ocalić z tego, co już napisał, jak najwięcej, spełzły na niczym. Nawet Rybka się poddał.

Zeleń wziął się jednak na sposób, chciał bowiem znaczną część książki uratować przed wyrzuceniem do kosza, zaszedł więc temat „od tyłu”. Uważał, że to metoda tyleż sprytna, co skuteczna. To się nazywa przebiegłość! Musiał złagodzić opinie i usunąć niewygodne akapity czy sformułowania. Jeszcze nie wiedział, czym je zastąpi ani jak wybrnie z tej matni literackiej, ale starał być jak zawsze dobrej myśli. Liczył, że czas będzie działał, jak zwykle, na jego korzyść. W wyniku renegocjacji uzyskał przecież sporo czasu. W praktyce było to tylko odwleczenie nieuchronności. Ale teraz miał wiele do przemyślenia. Gorzkie to były myśli.

Musiał coś zrobić ze swoim życiem. Poprzedni rok przyniósł mu parę spektakularnych sukcesów, ale ocenionych dwuznacznie nie tylko przez krytykę. Zaś ten mijający, choć podobny do poprzedniego, oprócz kontrowersyjnego sukcesu (wreszcie zrealizowano film według jego książki), przyniósł mu też mnóstwo rozterek i poważnych kłopotów. Teraz doszedł jednak do wniosku, że „bilans wyszedł mu na zero”, jak w tej piosence satyrycznej. Wobec czego, aby nie zamęczyć się ciągłym biciem w piersi (zawsze lepiej bić się w cudze) i uratować, co było jeszcze do uratowania, zmieniał styl życia.

„Starość puka do moich drzwi”, myślał melancholijnie, choć fizycznie był w niezłej jeszcze formie, jak na skończone latem pięćdziesiąt siedem lat. Bawił się też w analityka sumienia: badał swoją przeszłość pod kątem winy i kary.

Przypomnijmy: jego życie w ciągu roku zatoczyło dziwny, prawie mistyczny krąg i… wróciło do punktu wyjścia?! Nie, to nie tak, wszak nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki!… Miał prawo myśleć, że to przeszłość wróciła jak bumerang, żeby upomnieć się o swoje; wystawiła mu przy tym rachunek za wszystkie lekkomyślnie zaciągnięte długi moralne. Bijąc się więc w piersi (niezbyt mocno) szukał tej odrobiny usprawiedliwienia dla siebie: przecież on chciał jak najlepiej. Jednakże w życiu nie udaje się ominąć wszystkich raf – czasami trzeba pójść na kompromis z samym sobą. Bliźni wcale nie są lepsi, też chcą ugrać przy każdej okazji coś dla siebie. W ten sposób każde nasze działanie zderza się z dążeniami innych ludzi. Ludzkie działania i intencje sprzeczne są często ze sobą. Nawet ludzie wierzący nierzadko modlą się z intencją zaszkodzenia bliźniemu. Gdyby te wszystkie prośby, wyrażone w ich modlitwach spełniały się, przywoływałyby gradobicie na polu sąsiada, ulewny deszcz za miedzą czy pożar domu od pioruna u śmiertelnego wroga. Rola Stwórcy musiałaby ograniczyć się do szybkiego spełniania życzeń ludzkich. Pewnie też w krótkim czasie doszłoby do nowego potopu. Tylko skąd tu wziąć nowego Noego?!

Jako agnostyk zresztą, nie mogąc się naprzykrzać Bogu swoimi modlitwami, mógł jedynie zgrzytać zębami. Bo też miał powody do zgrzytania; niektórzy krytycy już od dawna bezczelnie przebąkiwali, że Zeleń skończył się jako pisarz, zaś niejaki Paweł Angielczyk twierdził nawet, że jego twórczość to efemeryda i w zasadzie ten pisarz, niegdyś laureat wielu nagród państwowych, jest autorem tylko jednej „niezłej” [sic!] powieści – debiutanckiej Matki głupców, a wszystko, co po niej napisał to jest „chłam i makulatura!”. W ogóle, zdaniem Angielczyka, następne książki Zelenia w niczym nie przypominały tej pierwszej. No, może Wiklina, ale ta też jest nierówna stylistycznie… Ponadto krytyk przebąkiwał, rzecz jasna po cichu, że ta pierwsza książka wygląda, jakby była napisana przez kogoś innego.

Za takie gadanie Zeleń mógłby zabić. Jednakże krytyk nigdy nie odważył się powiedzieć tego wprost ani napisać, za to z gawędziarską swadą mówił tak w kawiarniach, zazwyczaj na rauszu, do grona kumpli, o czym tzw. życzliwi donieśli pisarzowi. Głośno ten świntuch, jak go określał Zeleń, nie miał odwagi formułować swoich świńskich sugestii.

Zresztą, Paweł Angielczyk od lat czemuś go nie lubił. Prawdziwe powody ukrywał mrok przeszłości; część z nich Adam poznał niedawno i wiele mu to wyjaśniło, chociaż nie wszystko. Pisarz sam przed sobą nie przyznałby się do wielu spraw z młodości… Jak to było naprawdę? „Co tam: prawda, nieprawda – bzdura!” Jego pierwsza książka była jak pierwsza miłość – piękna i hołubiona przez lata cudza kobieta – a jednocześnie bolesna jak zdrada najlepszego przyjaciela. Ale sama myśl o niej była jak zadra w miazdze opuszka: nie do usunięcia, chyba że z paznokciem. Adam Janusz i tak wszelkie prawdy (i kłamstwa) ukrywał starannie w najgłębszych zakamarkach duszy, do których nawet szatan zagląda z bojaźnią. Nigdy jednak nie pozwolił sobie zwątpić we własne siły twórcze, w swój wkład w Matkę… Ile się przy niej napracował, tylko on wie najlepiej. Swoją pracę nad pierwszą książką porównywał chętnie do trudu włożonego w wychowanie adoptowanego dziecka. To była naprawdę ciężka i mozolna praca!… „A gdy ono wyrosło na piękne, zdolne i podziwiane, jakiś gnój krytyczny ośmiela się wątpić w jego ojcostwo! Jakże to tak: dlaczego to dziecko nie może być moje?”, pytał, nieco pompatycznie, sam siebie… „No, jasne: sukces zawsze ma wielu ojców, tylko klęska jest sierotą!”, pocieszał się gorzko znaną sentencją.

Teraz był jednak zdesperowany, bo nowy plan Papierowej pasji sypał mu się co i rusz, za to mnożyły koncepcje. Powieść miała być w zamierzeniu trochę frywolną historią dziennikarza rozmijającego się z realiami epoki i przeżywającego liczne stresy na zakrętach najnowszych dziejów, oczywiście w czasie dostępnym doświadczeniom pisarza. I do tego pastiszem na czwartą władzę. Ale, szczerze mówiąc, miał bardzo mgliste pojęcie o tym, jak wybrnąć i wywiązać się z umowy z honorem. Do wersji poprzedniej, pisanej, co prawda, też dosyć topornie, zdążył już się przywiązać. Wtedy też, jak dziś, liczył na ten szczególny dla każdego chyba twórcy moment olśnienia, kiedy wszystko staje się jasne – jasne i proste – pisze się samo. Na razie rzucił wydawcy na pożarcie coś w rodzaju konspektu, ale z zastrzeżeniem, że wiele wątków może ulec zmianie w trakcie pisania. „Jak to dobrze – myślał – że mam tak długi termin: do końca czerwca 2006 roku”. Ale gdyby nie mecenas Jaromir Rybka, nie miałby i tego.

Prawnik był stałym elementem tego pejzażu, w jakim żył i działał Adam J. Zeleń. Chluba stołecznej palestry, doradca prawny, podpora i przyjaciel rodziny Snobrydzkich, teściów pisarza, a potem także i jego, był nieoceniony. W każdym razie Adam dopiero niedawno zaczął go naprawdę doceniać. A miał powody, aby być mu wdzięczny. To dzięki niemu ten światek toczył się jak dotąd po myśli Zelenia i nie zawalił mu się całkiem na głowę, choć słychać było trzeszczenie. Czuł, że dobra passa mija, a sytuacja się zmienia na jego niekorzyść. I jeszcze do tego sprawy osobiste. Te jednak były efektem jego długoletniej działalności na – mówiąc górnolotnie – „niwie stosunków międzyludzkich”. Głównie zaś damsko-męskich.

Obecna sytuacja na rynku wydawniczym była trudna, zwłaszcza dla debiutantów; jednak liczące się nazwiska, takie jak jego, były nadal w cenie. Ryzyko było stosunkowo niewielkie, bo książka sprzedawała się na sam sygnał: „Nowa powieść Zelenia”. No, nie przesadzając.

Pisarz, choć w przeszłości był jednym z pieszczochów władzy komunistycznej, zdołał w porę wykonać woltę, stając się pod koniec lat osiemdziesiątych zwolennikiem Solidarności, kiedy było już wiadomo, że reżim się poddaje. Nie przesadzał, co prawda, z tą gloryfikacją nowej siły przewodniej narodu, ale starannie zacierał ślady swej niegdysiejszej proreżimowej gorliwości. Na razie, choć ostatnio nieco chybotliwie, jego „łódź popularności” utrzymywała się jeszcze na fali… Problem w tym, jak długo? Ostatnia książka Zelenia – Bohaterowie odchodzą w milczeniu, była bardziej udana niż poprzednia – Róże dla Elżbiety – takie sobie czytadło dla pensjonarek. Jednak nie tak przebojowa, jak Matka głupców czy następne, choć pisarz traktował je podobnie, jak kochająca matka wszystkie swoje dzieci, także te mniej zdolne czy ułomne! Książka jednak przyniosła mu uznanie kilku krytyków, choć sprzedawała się średnio. Inaczej niż kiedyś, w latach osiemdziesiątych, kiedy książki, choć wydawane siermiężnie, znikały jak świeże bułeczki. Ale to były inne czasy, niewątpliwie tłuste dla Zelenia. Pisarz lubił podkreślać w towarzystwie wydawców i krytyków, że obecna sytuacja na rynku wydawniczym nie jest ciekawa; oni zaś zgodnie przytakiwali. Twierdzili też zgodnie, że książki są obecnie za drogie. I ten VAT: wielu z nich spędzał sen z powiek. Ale to nie krytycy czy wydawcy ostatecznie przesądzali o tym, czy książka sprzedawała się jak świeże bułeczki, decydował jak nigdy przedtem, porządny marketing oraz – znajdujący się na końcu tego łańcucha – czytelnicy.

Podczas promocji Bohaterów… , prawie w całości finansowanej przez wydawcę i autora (część kosztów pokrył zaprzyjaźniony z wydawcą biznesmen), odbyła się pamiętna biesiada. Mówiono później o niej w tzw. kręgach długo i wielu odbiła się ona czkawką, bynajmniej nie literacką.

Zaczęło się w salonie Wydawnictwa Bestseller, ale zakończyło już całkiem prywatnie, w ekskluzywnej restauracji, co znacząco odbiło się na kieszeni Zelenia, bo przecież, chociaż niespecjalnie przepadał za fundowaniem, musiał jednak obłaskawić przy okazji paru chwiejnych emocjonalnie krytyków, a ci to – zdaniem pisarza – prawdziwe pijawki! Ale czego się nie robi dla reklamy i… krytyków! Nawet Angielczyk, którego ktoś z wydawnictwa, nie znając realiów, nieopatrznie zaprosił, tęgo sobie popił i sypał gęsto złośliwymi żartami w formie napuszonych komplementów pod adresem Zelenia. Dopiero kilka celnych ripost ze strony Adama, rzuconych nieoczekiwanie dla niego samego, trafiło w czuły punkt krytyka i rozjuszyło go mocno. Zupełnie jak na polowaniu: draśnięty dzik broczy posoką i atakuje ze zdwojoną siłą myśliwego. Wtedy krytyk nagle zarzucił mu, że jest pijusem i babiarzem, czego ślady widać w jego ostatniej książce, bo bredzi po pijanemu, pisząc, że kobiecość jest cechą przede wszystkim duchową, reszta jest efektem zmian hormonalnych. Otóż Zeleń, ustami swojego bohatera, podkreślał rolę kobiecości jako pierwiastka mistycznego, twierdząc, że płeć ma niebagatelne znaczenie kulturowe; innymi słowy, kobieta jak muzyka, łagodzi obyczaje. Odniósł się też elegancko do znanego powiedzenia: „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”. Za te pochwały kobiecości dostał brawa od feministek. A tu taki nieelegancki, po prostu chamski zarzut! Pisarz, mimo mocnych nerwów, tym razem się zdenerwował:

– Mój panie – wycedził przez zęby – zna pan to: „Kiedy kobieta jest najbardziej kobietą?…”. Odpowiedź pewnie też: „Kiedy ma w sobie coś męskiego!…”

Wśród zebranych rozległ się chichot, zaś Angielczyk skrzywił się, wyraźnie zdegustowany.

– Pozwolę sobie strawestować to – ciągnął ze spokojem Zeleń. – Powiem tak: mężczyzna jest najbardziej męski wtedy, kiedy kobiety mówią o nim drań i łajdak, a faceci, że babiarz. Pana to nie dotyczy, przecież o panu tak nie mówią – zwłaszcza kobiety!… Zdrowie drani! – Zakończył i wypił jednym haustem swój kieliszek.

Obecni na przyjęciu nie potrafili zapanować nad śmiechem.

Wściekły i upokorzony Angielczyk wyszedł z biesiady nieomalże trzaskając drzwiami. Wszyscy – nie wyłączając krytyka – wiedzieli, że była to niezbyt subtelna aluzja do krążącej w środowisku plotki o seksualnych kłopotach krytyka, mającego jakoby problemy z potencją.

Jednakże zasadnicze starcie nastąpiło miesiąc po owym pamiętnym wieczorze. W kawiarni ZLP grono bywalców czytało najnowszy artykuł krytyczny Angielczyka, zamieszczony w tygodniku Pejzażeliterackie, porykując radośnie przy niektórych co celniejszych (czytaj: złośliwych) sformułowaniach. Krytyk jak zwykle uczepił się Zelenia, by na kanwie jego ostatniej książki wyżyć się przy okazji nad całą jego twórczością… Sam siedział skromnie obok, niby to zajęty rozmową z pewną leciwą przedstawicielką płci pięknej w literaturze polskiej, zwaną niekiedy „drugą Marią Dąbrowską” ze względu na jej dzienniki zamieszczane od paru lat na łamach Pejzaży… Kobieta znana była z tego, że z nikim nie zadzierała wprost i nawet obrażona udawała głuchą… Zawsze też życzliwie uśmiechała się do każdego rozmówcy, wszystko jedno, co mówił, bo swoje zdanie i tak wygłosiła.

Jeden z tych bywalców, czytający na głos esej Pawła Angielczyka, młody, ale „dobrze zapowiadający się” twórca, w pewnym momencie zarechotał: ze śmiechu nie mógł czytać. Koledzy naciskali: „No, czytaj, czytaj!…” Mieli jeden egzemplarz czasopisma, świeżo przyniesiony przez krytyka, który chciał się pewnie przed nimi pochwalić, użyczył im więc „na chwilę”. Numer pachniał jeszcze farbą drukarską. Młody twórca czytał, krztusząc się od śmiechu:

„Wszystkie książki Zelenia wydano ponoć w nakładzie około dziesięciu milionów egzemplarzy. To niebagatelny dorobek. Można by ułożyć z nich niezłą piramidę. Wprawdzie nie byłby to Mount Everest ani nawet Mont Blanc albo Rysy, ale pewnie tylko jakaś »babia góra«! U podstawy byłaby Matka głupców, [… ] a na samym szczycie stałby oczywiście Autor. Całość ważyłaby tak circa about, przyjmując wagę jednej książki średnio 35 dag, 3 500 000 kg, plus oczywiście Autor. Niezła góra makulatury. Gdyby zawieźć to do punktu skupu surowców wtórnych i sprzedać tylko po 20 groszy za kilogram (nie wiem, jaka jest aktualna cena makulatury), cały ten dorobek, przepraszam: zarobek, wyniósłby ponad 700 000 tys. złotych, mniej więcej tyle, ile kosztuje kilka dobrych samochodów z bajerami. Można by też za to kupić sporą górę metalu do produkcji statuetek, na przykład Nike. Zapełniłyby one zapewne po brzegi wnętrze sporej willi, na przykład takiej, jak ta przy Klonowej”…

Było to typowe, choć wyrwane z kontekstu, złośliwe bajdurzenie. W tym momencie nadszedł Zeleń, który chwilę wcześniej rozmawiał z wiceprezesem w sprawie wniosku o wzmiankowaną nagrodę. Byłoby to chyba drugie podejście; Adam łudził się, że może tym razem coś z tego wyjdzie. Usłyszawszy trzy ostatnie zdania, wściekł się: „Co za brednie, ten człowiek jest chyba chory z nienawiści i zwyczajnie zazdrości mi popularności”. Nie wytrzymał:

– Młody człowieku – rzekł do czytającego – ma pan fantastyczne poczucie humoru, pogratulować! Mam nadzieję, że doczekam chwili, gdy wyda pan parę książek, a ten tu – wskazał głową na krytyka – pan Angielczyk wyleje wiadro pomyj na pańską głowę, bo nie spodoba się mu, że jest pan od niego młodszy, przystojniejszy albo ma pan większe powodzenie u płci pięknej, niekoniecznie przeciwnej!… – zakpił, bo słyszał, że młody człowiek gustuje również w panach. – A ty, Pawle, powinieneś chyba zasięgnąć porady dobrego psychiatry! Jednego mogę ci polecić: doktora Tuszczyńskiego, bo widzę, że dziecinniejesz!… – (Tuszczyński to ceniony pediatra i psycholog dziecięcy). – … Bo ty jesteś chory – chory z nienawiści i powinieneś się leczyć! – wypalił.

Towarzystwo zamurowało. Młodzik z rzadką miną odłożył gazetę, spojrzał na kolegów i po prostu wyszedł, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem. Za to krytyk podniósł się lekko czerwony na twarzy; uszy mu też płonęły po takim dictum. Jego leciwa towarzyszka zagadkowo się uśmiechała, tym razem patrząc na Adama; w jej oczach można było wyczytać aplauz dla Zelenia. Zresztą, któż to wie, co ona tak naprawdę sobie myślała…

Angielczyk też nie wytrzymał, nie chciał pozostać mu dłużny:

– Człowieku, a za co ty chcesz dostać tę nagrodę?! Za ten styl powtórzeniowy, za pseudointelektualne mruganie do czytelnika między wierszami, za wszystkie te sprośności i bicie piany pseudofilozoficznej, za te swoje pseudoliterackie bzdury?… – krzyczał rozindyczony na całą kawiarnię. Wykrzykiwał w tym duchu jeszcze z dziesięć minut, jakby chciał wykrzyczeć całą swoją nienawiść, ale Zeleń tylko wzruszył ramionami i popatrzywszy nań z pogardą, wyszedł z lokalu. W głowie kołatała mu starorzymska maksyma: „Si vis pacem – para bellum!”.

Ta wojna z krytykiem nieoczekiwanie przybrała inne wymiary. W mijającym roku krytyk podjął ostrą ofensywę, ściągając przy tym osobliwe posiłki. Okazało się, że Adam niechcący poruszył gniazdo os, jak kiedyś w dzieciństwie. Tylko nie wiadomo, co było gorsze: tamte osy czy Angielczyk and company.

Tamto lato w Sowinie, sprzed blisko pięćdziesięciu lat, utrwaliło się w jego dziecięcej jeszcze pamięci dzięki tej przygodzie:

Lipiec – pełnia upalnego lata: dziewięcioletniemu Adamowi i jego młodszemu bratu, Maćkowi, po kąpieli na gliniankach zachciało się gruszek. Wcześniej wypatrzyli, że dorodna, dzika grusza, rosnąca nad wyrobiskiem obrodziła latoś w ulęgałki. Owoce były spore jak na dziczkę i nęciły wzrok swym złocistym i dojrzałym kolorem. Aż ślinka im pociekła; poczuli głód, wszak woda wyciąga, jak mówiono na wsi. Tylko jak dostać się do wiszących wysoko ulęgałek? Na ziemi jak na razie leżało ich niewiele. Wejść na strome, wysokie drzewo nijak się nie dawało: było bez sęków i wyślizgane u dołu, pozbawione części kory, chyba ogryzionej przez zające zimą. Ale od czego pomyślunek? Nad brzegiem stawów rosła gęsto wiklina, wyszukali w niej odpowiednio długi, dwumetrowy pręt, rozwidlony na końcu jak proca. Posłużył im do strącania owoców z co niższych partii gałęzi. Szło im nieco opornie – to strącanie – ale udało im się strącić kilkadziesiąt lekko cierpkich, jeszcze nie do końca ulężonych owoców. Ale im ciągle było mało. Taka gratka nie zdarza się co dzień, myśleli, a jak chłopaki ze wsi zobaczą, to nie będzie tu czego szukać, więc ze zdwojoną energią zaczęli poszturchiwać gałęzie, podskakując przy tym i głośno się wzajemnie inspirując: „Tu, tu, krzyczał Maciek, zobacz, jakie gęste i dojrzałe!”.

Adam, choć trochę wyższy, też miał problemy z dosięgnięciem wyższych partii gałęzi. Byli wszak jeszcze dziećmi i do obecnego – dorosłego wzrostu sporo im brakowało, nawet dwumetrowy wiklinowy kij niewiele im pomógł. Skakali więc i hałasowali. Nie zauważyli w zapale, że pomiędzy konarami starej gruszy uwiły sobie gniazdo osy. Owady, zaniepokojone hałasami, obudzone przez intruzów, z gniewnym szumem zaczęły opuszczać gniazdo: zaatakowały ich bezpardonowo. Pierwsze, ostrzegawcze bzyknięcia tych owadów nie dotarły do nich od razu, wzięli je za uporczywe muchy. Oganiali się więc od nich, dalej strącając owoce. Ale zaciekłość i determinacja os była znaczna. Kiedy po paru użądleniach zapiekło ich solidnie, jak ogień, dotarło do nich: to osy! Z przerażeniem w oczach popatrzyli na siebie: wiedzieli już, czym to pachnie! Dziadek i rodzice też ich wielokrotnie ostrzegali: nie drażnić pszczół ani os. Gorsze, znacznie bardziej niebezpieczne są, co prawda, szerszenie, ale tych na wsi, w ich w okolicy przynajmniej, raczej nie spotykano zbyt często.

Pierwszy ocknął się starszy Zeleń:

– Maciek – zawołał – skaczemy do wody!

W tym miejscu było akurat strome zbocze glinianki, która po niedawnych opadach i silnej burzy wypełniona była prawie po brzegi wodą. Tu się ostatnio kąpali. Jak stali, tak zanurkowali w wodę. Byle jak najdalej od feralnej gruszy i rozjuszonych os. Obaj całkiem nieźle pływali, a strach dodał im, jak to się mówi skrzydeł – w tym przypadku raczej płetw. Albo wioseł. Wyjrzeli dopiero przy drugim brzegu, z gęstwy trzcinowych zarośli, dla zaczerpnięcia oddechu. Rozejrzeli się: taniec rozszalałych owadów trwał, ich złociste ciała błyskały w słońcu jak iskierki tryskające z paleniska. Bracia siedzieli w wodzie jak trusie, wychylając głowy od czasu do czasu dla zaczerpnięcia powietrza. Tkwili tam z godzinę, nim uznali, że mogą wyjść z ukrycia, bo owadów już nie ma; wróciły do gniazda, by kontynuować swą przedpołudniową drzemkę.

Chłopcy wracali do domu z obolałymi minami, ciągle jeszcze czuli efekt użądlenia wściekłych owadów; masowali poczerwieniałe, boleśnie pokłute i piekące mimo łagodzącego działania wody miejsca na całym ciele. Byli w kusych koszulinach, krótkich spodenkach i na bosaka. Nie zdążyli nawet dobrze wyschnąć, co ich matka zauważyła od razu. Ale i tak bura, jaką otrzymali od niej za spóźnienie się na obiad, była niczym wobec przeżytego strachu przed osami.

Wtedy wziął ich w obronę niekwestionowany autorytet rodzinny, dziadek Jakub. Przyznali się, skruszeni, że to osy wpędziły ich do wody, pokazując na dowód zaczerwienione tu i ówdzie obrzęki na ciele. A do gruszek i tak się w końcu dobrali, bo dziadek z ojcem, pożyczywszy od znajomego pszczelarza ze wsi strój ochronny, usunęli gniazdo os. Podobno wywieźli je w papierowej torbie gdzieś daleko w las. Dziadek tłumaczył im, że osy to też stworzenia Boże, lubią przy tym słodkie owoce, to i uwiły sobie gniazdo na gruszy, niejako w spiżarni.

„Wygląda na to, pomyślał z humorem, że Angielczykowie, też jak osy, uwili sobie gniazdo w pobliżu Adama, bo lubią słodycze. Tylko czy ja na pewno jestem taki słodki?”, żartował w duchu pisarz.

Tak myślał jeszcze do niedawna. Nie przyszło mu do głowy, że to właśnie on przed laty zajął ich „gniazdo” i dobrał się do należnych rodzinie Pawła „słodkości”. Zrozumiał to dopiero całkiem niedawno, gdy ktoś otworzył mu oczy. A ta ich wojna… cóż, po trosze toczyła się nieco z rozpędu. Jak Grecy i Trojańczycy zapomnieli, że walka toczyła się o piękną Helenę, tak obaj – Zeleń i chyba Angielczyk – prawie zapomnieli, o co toczy się ich prywatna wojna. Adam myślał, że o sławę i pieniądze, a jego adwersarz pewnie walczył o „mityczny” honor rodziny Angielczyków. Ten ostatni powód pisarza obchodził mniej niż padający za oknem śnieg. Jednak lekceważyć go nie mógł, zważywszy na posiłki: brata i niejaką „Myszę”, znaną mu z zamierzchłych czasów. Dowiedział się o nich całkiem niedawno, wczesną wiosną mijającego roku. Zaniepokoiło go to, ale swoim zwyczajem postanowił przeczekać. I dobrze, bo wszystko znowu (po paru wściekłych atakach) przycichło.

Tylko te natrętne osy wspomnień!… Gdybyż było można uchronić się przed nimi jakim skokiem do wody! Albo jeszcze lepiej: kaskiem izolującym mózg od ich natręctwa – ileż by za to dał!…

Podszedł do regału, gdzie na czołowym miejscu stały jego książki. Pierwsza: Matka Głupców. Zachmurzył się, ale zaraz rozpogodził: „Przecież solidnie nad nią popracowałem”. I druga – Wiklina– ta była jego pieszczochem. Pisarz spędził nad nią nie tylko mnóstwo czasu: wiele bezsennych nocy i zarwanych weekendów, dni i godzin kradzionych własnej rodzinie. Fakt, że wykorzystał nieco cudzy pomysł i notatki, ale liczył się jego wkład twórczy. Książka była tylko w zarysie zainspirowana przez… No, co tu kombinować: on też przegadał na jej temat parę nocy, jeszcze w czasach studenckich. Dyskusja, ucierana jak mak w makutrze, dała potem efekty, ale ten makowiec przyprawiał już sam. Pozostałe… cóż, były, jakie były, dosyć skutecznie ugruntowały jego pisarską pozycję, choć różnie były oceniane. Przyniosły mu jednak sławę, nagrody i zadowolenie.

Poczuł suchość w gardle, jak po kacu, chociaż ostatnio pił mało, prawie wcale, a wczoraj wieczorem zupełnie symbolicznie. Poczłapał do kuchni i zamknął za sobą drzwi. Wyjął z lodówki zimną colę i nie bacząc na ewentualne kłopoty z gardłem, wypił parę solidnych łyków. Odetchnął z ulgą. Zobaczył na stole paczkę papierosów. Mimo mocnego postanowienia, by się ograniczać, zapalił chciwie zaciągając się dymem. Ale zaraz się rozkaszlał. Odczekał chwilę. Chłód od okna uświadomił mu, że chyba lufcik jest uchylony. Usłyszał jakieś hałasy. Podszedł do okna: faktycznie, lufcik był otwarty, zapomniał go wieczorem zamknąć. Teraz słyszał wyraźnie odgłosy tłuczonego szkła, czyjeś głośne śmiechy i brzydkie komentarze. „Oho, pewnie chuliganeria popiła na prywatce i nie mając dość, urządziła sobie zabawę”. Zaciekawiony, wyjrzał nie bacząc na ziąb ciągnący od okna.

Na dworze śnieg już przestał padać. Na niewielkim placyku po drugiej stronie ulicy trzech młodych ludzi w kolorowych kurtkach z kapturami zabawiało się rzucaniem butelkami po piwie w ślepą ścianę przeciwległego budynku, na której narysowali sprayem symboliczną sylwetkę człowieka. To do niej mierzyli. Szkło rozpryskiwało się na białej ścianie i zaciągało na niej rozmazane plamy po piwie, i rysowało tynk. Pisarz pamiętał dobrze, jak latem pracowicie odnawiano tę ścianę budynku po namalowanym obscenicznym graffiti. Zastanawiał się, czy ktoś to widzi teraz. „Gdzie jest dozorca? A może zadzwonić do straży lub na policję?” Ten dylemat ktoś mu jednak zdjął z głowy; cicho, bez sygnału i „koguta”, podjechał samochód policyjny. Wysiadło zeń dwóch policjantów i energicznym krokiem podeszło do młodzików. I wtedy się zaczęło: młodzieńcy jak na komendę zaczęli rzucać butelkami w ich stronę. Jednak rzucali, na szczęście, niecelnie; butelki rozbijały się na zamarzniętej ziemi, ale jedna z nich trafiła w maskę policyjnego wozu. Tego już policjantom było za wiele: wyjęli pałki i nie bacząc na szkło, wymierzali im celne ciosy. Ci zaś, zasłaniając się rękami, wrzeszczeli jak opętani: „Precz z policją! Gestapo!”. – Padały też inne, niecenzuralne wyrazy. Oczywiście, zamiast butelek, których im zabrakło. Rozpierało ich chamstwo i pewność siebie oraz młodość, która jest bezkrytyczna wobec własnych poczynań.

Policjanci, widać nauczeni radzić sobie w takich okolicznościach, szybko opanowali sytuację. Siły okazały się nierówne – na niekorzyść chuliganów. Jeden z młodzieńców, widząc, że dwaj koledzy „legli na glebę” i właśnie sprawnie zakładano im kajdanki na wykręcone do tyłu ręce, krzyknął głośno, aż Adam usłyszał to z okna:

– Ch… w dupę policji! – I jak zając uciekł do pobliskiej bramy. Tam mógł się ukryć w rozlicznych zakamarkach na tyłach bloku lub uciec dalej, na ulicę Puławską.

Policjanci nie przejęli się uciekinierem, tylko sprawnie zapakowali obydwu chuliganów do samochodu i odjechali. Chwilę później pojawił się dozorca czy administrator sprofanowanego budynku i kręcąc głową, oglądał pobojowisko.

Pisarz często bywał świadkiem takich dewastacji. Zdarzało się, że dyskretnie interweniował. Nie chciał, aby zdemolowali mu samochód albo wybili szyby w domu. Ten incydent przypomniał mu jednak pewną historię z końcówki jego studiów. Ach, te wspomnienia! Zeleń zgasił papierosa. Coś niezbyt mu smakował tej nocy.

Jedno jest w tym jednak zadziwiające: historia się zmienia, ustroje też, a młodzież nadal nie lubi policji i zachowuje się, jakby to ci ludzie winni byli ich frustracji. Wtedy można było dorobić całą „ideologię” do takiego zachowania: w ich oczach byli przedstawicielami niesłusznej, przyniesionej na obcych bagnetach władzy… Ale teraz?!

Zostawmy to pytanie. Pisarz już myślami znalazł się w tamtym „niesłusznym” okresie swojego życia.

 I

Staszek Igorczuk vel Igor Stanis: szczupły, piegowaty, rudowłosy, utalentowany. I bardzo nieśmiały, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Za to świetnie grał na gitarze, pisał wiersze i komponował do nich muzykę.

Adam poznał go pod koniec drugiego roku studiów, na tzw. porządkówce ze „Studencika”. I bardziej może Staszek przykleił się do niego niż on do Staszka. Po prostu ich krótkotrwała przyjaźń scementowana była na bazie pewnych wspólnych zainteresowań: obaj lubili poezję. Zgadali się w tej materii szybko. Poza tym Igor był pod urokiem zdobywczego i przystojnego Zelenia, za którym dziewczyny szalały, a on przebierał w nich jak w ulęgałkach.

Igorczuk studiował etnografię i głośno marzył o wyjeździe gdzieś na antypody, na przykład do Papuasów na Nowej Gwinei, jak sławny Bronisław Malinowski.

Świadkiem ich rozmowy w stołówce był niejaki Zenek Gargulski, kolega z roku i „współspacz” (tak wtedy określano współlokatorów pokoju w akademiku) Zelenia. Jak zwykle, złośliwie zareagował:

– A co – chce ci się tłuc gdzieś na Trobriandy?! Przecież życie seksualne dzikusów możesz obserwować także i tutaj, w akademiku. – Powiedział to śmiertelnie poważnym tonem. Na zdziwione spojrzenie Staszka dodał z błyskiem w oku: – A, choćby pod siedemnastką: Marek i Gracek, bracia Dzikusowie, nauczą cię niejednego, ha, ha, ha! – ryczał na całą stołówkę.

Adam też parsknął śmiechem, ale zaraz spoważniał: – Daj spokój – rzucił pojednawczo do Zenka, widząc, że Staszek poczerwieniał jak wiśnia w słońcu i nie wiedział, gdzie oczy podziać.

O tych bliźniakach krążyły legendy, częściowo uzasadnione. Na co dzień byli spokojnymi studentami anglistyki; lew seksu wstępował w nich dopiero po zaliczonej sesji lub pierwszym trudniejszym egzaminie. Wtedy obaj szli na łowy po okolicznych dyskotekach. I nieważne było, co złowili, byle to była zdobycz płci żeńskiej. Niekoniecznie urodziwa, wedle standardów Adama czy Zenka Gargulskiego. W czasie posuchy wystarczała im nawet jedna „nędzna” zdobycz. Podobno, jak twierdzili niektórzy podglądacze, zajmowali się dziewuchą podówczas obaj, na zmianę, udając, że jest tylko jeden, co podnosiło ich (jego?) sławę mołojecką w żeńskich akademikach, zwanych też niekiedy kpiąco „klasztorami”. Jeden z nich wychodził gdzieś do kolegów na pogawędkę i gdy brat miał dość, przychodził po drugiego i zmieniali się rolami. Ile było w tym prawdy, a ile zmyślenia, Adam do dziś nie jest pewien. Wszakże bliźniacy byli ulubionym obiektem żartów nie tylko Zenka.

Mniejsza o braci bliźniaków… Najbardziej było prawdopodobne, zdaniem Zelenia, że Staszek prędzej zostanie bardem – kimś takim jak Jacek Kaczmarski, niż badaczem kultur Nowej Gwinei. Choć i tego nie wykluczał, bo Igorczuk był studentem dobrym i miał wszelkie szanse, aby zostać asystentem na wydziale… Los zdecydował jednak inaczej.

Jak powiedziałem, dziewczyny lgnęły do Adama niczym muchy do miodu. Nieśmiały Staszek lubił więc przebywać w jego towarzystwie i wielkimi, bladymi oczami chłonąć biuściaste Mariolki i seksowne Maryle… Czasami podczas takich towarzyskich spotkań czy imienin dawał się namówić i brał gitarę. Wszyscy siadali wokół i w milczeniu słuchali jego ballad albo świetnie interpretowanych piosenek modnego Okudżawy. Mimo to – choć ośmielony brawami dziewczyn – rzadko której proponował spotkanie poza akademikiem, na przykład wypad do kina na Konfrontacje. I nie pomagały towarzyskie intrygi Adama czy Zenka, którzy chcieli, jak to się mówi, chłopaka obstrachać, gdyż wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był jeszcze prawiczkiem.

Nie bez znaczenia dla sprawy było i to, że zdominowany został przez pewną starszą od niego o parę lat dziewczynę, Elizkę – studentkę germanistyki, która mu zwyczajnie matkowała. Była wysoka, prawie jak Zeleń, ale o gabarytach „szafy trzydrzwiowej”, jak mawiał złośliwie o niej Gargulski.

– Dziewczyna jak kolubryna! – rżał radośnie, prawdopodobnie pod wpływem świeżo obejrzanego Potopu w kinie lub telewizji. – Ona chyba czeka na swojego Kmicica, ha, ha!

Chwilami Adam posądzał go o jakieś kompleksy albo zboczenie…

Ale co tam Zenek!… Wszyscy początkowo myśleli, że Elizka, jak mówił o niej Igor, po prostu upodobała sobie nieśmiałego chłopaka dla zaspokojenia nie tyle instynktów seksualnych, co opiekuńczych. Bo jak na parę, między nimi był zbyt duży kontrast. Okazało się, że prawda jest bardziej trywialna: byli kuzynami. Elizka była jego ciotką – cioteczną siostrą jego matki. Rodzice Staszka już nie żyli, podobno zginęli w katastrofie kolejowej, a jego samego wychowywał dziadek, wdowiec od wielu lat. Zrozumiałe zatem, że dziewczyna opiekowała się nieśmiałym Staszkiem vel Igorem; nawet gdy skończyła studia, często przyjeżdżała spod Radomia z wałówkami i czystą bielizną. Ot, taką miała naturę. W zasadzie za jedyną jej wadę Adam uznawał jej gabaryty, bo buźkę miała sympatyczną. Dla innych miała zbyt nikły biust i za grube nogi, co ją w oczach wielu wybrednych menów dyskwalifikowało. Niektórzy nawet złośliwie straszyli nią młodsze roczniki kolegów, robiąc z dziewczyny istną wiedźmę, choć ona serce miała jak anioł i nikomu (z wyjątkiem Zenka) pomocy nie odmówiła… Bywało, że brała do prania ciuchy niektórych chłopaków, którzy umieli się wokół niej grzecznie zakręcić. Prasowała im spodnie od garnituru i nawet koszule albo wymieniała suwaki w dżinsach. Mimo to miała nieprzejednanych wrogów. Jednym z nich był Gargulski, który lubił pokpiwać sobie z niej, zwłaszcza przy Staszku, robiąc różne seksualne aluzje, czasami niesmaczne. W ogóle Zenek był trochę zarozumiałym pyskaczem, a poza tym wyznawał zasadę, która była trawestacją słynnej sentencji starożytnych Rzymian – „Homo homini lupus”. W obiegowej przeróbce brzmiało to: „Człowiek człowiekowi szwagrem!”.

Znana wszystkim nieśmiałość Igora sprowokowała go kiedyś do niewybrednego, chamskiego żartu, tak à propos seksualnych problemów chłopaka. Nie wiedząc, że w kąciku za szafą siedzi Elizka i ceruje skarpetki Staszka, walnął z grubej rury: – Daj go Elizie, to ci wyliże! – I zarechotał, zadowolony z siebie.

Dziewczyna wykazała się ikrą i w rewanżu wyhaftowała mu na plecach ulubionej koszuli napis: „JESTEM DURNIEM”. Nie zauważył go i paradował w niej przez godzinę w klubie studenckim, wzbudzając powszechną wesołość i salwy śmiechu. Potem ktoś mu uświadomił, co się dzieje, a inny życzliwy podpowiedział, kto mu zrobił ten kawał. Wściekły, poleciał do niej z pretensjami, ale ona znowu wykazała się refleksem i zakpiła z niego ponownie:

– Przyjdź do mnie z ch… , to ci wypruję!

Zenka zamurowało; od tej pory unikał dowcipów na temat Staszka i Elizy. Po tym incydencie zresztą dobrowolnie przeniósł się do innego pokoju, w którym zwolniło się akurat miejsce.

To właśnie o niej opowiadano, że bracia Dzikusowie, z tzw. braku laku, zasadzili się kiedyś na nią. Ale podobno przy pierwszej próbie dobierania się do niej, Eliza spuściła im takie manto, że na dłuższy czas odechciało im się amorów. Czy to prawdziwa historia? – Adam tego też nie wiedział. Aż tak dalece nie interesował się życiem seksualnym Dzikusów vel dzikich, ani tym bardziej Elizki – miał swoje problemy.

Staszek przepadał za towarzystwem Zelenia. Ich nieraz całonocne rozmowy dotyczyły głównie poezji, ale nie tylko… Jeśli, rzecz jasna, Adam akurat nie był zajęty nocnymi igraszkami ze świeżo poderwanym „towarkiem”, jak to wtedy mówiono. Podobnie jak wielu jego kolegów-studentów, wyznawał zasadę, wedle której „tygrys lubi świeże mięso”.

Ponieważ Zeleniowi udało się zadebiutować kilkoma wierszykami w jakimś studenckim almanachu, co przysporzyło mu środowiskowej sławy, a sam autor chodził w glorii, Igorczuk pochwalił mu się swoimi wierszami. Adam namawiał go, aby wysłał je do Tworzywa albo do Poezji. Namowy trwały kilka dni, w końcu przekonał go. Chłopak zawiózł teksty do redakcji Tworzywa pod jego presją i konwojem, ale podpisał je pseudonimem: właśnie przeróbką Staszka Igorczuka na Igora Stanisa. Tak mu lepiej ponoć brzmiało. Ponieważ wiersze były świetne – chłopak naprawdę miał talent – ukazały się w Tworzywie z pochlebną recenzją znanego krytyka i poety, Ernesta Krakowiaka. Staszek vel Igor promieniał. Podobno wydał całe stypendium na zakup w okolicznych kioskach egzemplarzy tego numeru pisma. Od razu urósł w oczach kolegów i wielu dziewcząt w akademiku. Niektóre ze skóry wychodziły, aby się tylko z nim umówić, ale podobno bały się Elizki. Ona zaś chodziła z egzemplarzem czasopisma pod pachą i przy lada okazji czytała wiersze swego kuzyna i podopiecznego, zalewając się łzami ze szczęścia. Niemniej dosyć skutecznie odstraszała Staszkowi dziewczyny. Ten jednak wielkodusznie nie żywił do niej o to urazy.

Tkwili w tej osobliwej symbiozie do końca jej studiów. Po obronie dziewczyna wyjechała i od września podjęła pracę jako nauczycielka języka niemieckiego w szkole średniej, gdzieś pod Radomiem. Mimo to odwiedzała Staszka niezmiennie raz w miesiącu przy niedzieli.

Igor dopiero po jej wyjeździe zaczął spotykać się z dziewczynami, ale ze zmiennym szczęściem. I zaczął znikać – na całe dnie. Poznał wtedy na dyskotece jakąś Alę z miasta – taką „szarą mysz”, jeśli chodzi o urodę, ale błyskotliwą intelektualnie, co Adam natychmiast zauważył. Ale cholewek do niej nie smalił – po prostu dziewczyna nie była w jego typie. Zeleń urodę cenił sobie u kobiety bardziej niż intelekt czy inne zalety. Tak naprawdę, po prostu oboje nie przypadli sobie do gustu już w pierwszym dniu wizyty tej dziewczyny w ich pokoju. Dość, że byli ze sobą na dystans, co go wcale nie zmartwiło, choć w znacznym stopniu przyczyniło się do rozluźnienia kontaktów ze Staszkiem vel Igorem. Adam po prostu podpadł „Myszy”, czyli Ali, niegrzecznym wobec niej zachowaniem. Dziewczyna była wtedy znana w środowisku studenckim pod niegramatyczną ksywką „Mysza”. Ala była niskiego wzrostu i jak ta mysz „szara”.

Przyszły pisarz nie bardzo się tym przejął; akurat miał przeboje ze swoją sympatią, Teresą i wspomnianą już Danką Justecką, nie w głowie mu więc były sympatie kolegów. Tajemnicze wycieczki Staszka jednak zauważył; jego znikanie i powroty po kilku dniach nie mogły pozostać niezauważone: na trzecim roku studiów mieszkali razem.

Ale to przez przypadek odkrył, że jego „współspacz” wdał się w tajemnicze, polityczne komeraże: znalazł kilka ulotek antyreżimowych. Szukał czegoś na regale i niechcący strącił kolorowy gliniany wazonik na kwiaty, własność Igora, który tenże pieczołowicie zawsze czyścił i trzymał w nim papierowe niezapominajki. Wazonik się potłukł, lecz wyleciały zeń nie tylko kwiatki, ale i zwitki tak zwanej bibuły. Adam zaczął je przeglądać i nagle upuścił jak gorącą cegłę… Gdy się spotkali, powiedział mu o tym i poradził, aby takie rzeczy jednak lepiej schował. Wazonik mu odkupił, ale ulotki zniknęły z pokoju. I dobrze, bo Adam, choć nie był tchórzliwy, z zasady nie lubił się mieszać do polityki. Chciał bez problemów skończyć studia i znaleźć dobrą posadę; za nic nie chciał wracać na wieś, w rodzinne strony, bo i co by tam robił? Tam już gospodarzył jego młodszy brat.

Tymczasem pisanie pracy szło mu niemrawo, zamówił więc sobie pomocnika, dzięki czemu miał czyste sumienie i więcej czasu na zarabianie w „Studenciku” całkiem zresztą niemałych, jak na owe czasy pieniędzy. Te później bardzo mu się przydały, już w poakademickim życiu.

To było na początku maja 1974 roku. Pisarz, choć z trudem, ale przypomniał sobie okoliczności swego powrotu z chrzcin u brata na wsi. Był jeszcze mocno skacowany; wystąpił na nich jako ojciec chrzestny maleńkiej Dorotki. Brat i żyjąca jeszcze wtedy matka prosili go o to. Wrócił do akademika z wałówką, którą potem wykańczał pospołu z kolegami przez tydzień.

Już na portierni siwa pani Wanda, uśmiechając się życzliwie do niego (starsze panie go raczej lubiły) powiedziała:

– Ma pan gościa, czeka na pana w świetlicy już co najmniej od godziny. To ta kuzynka pana Staszka Igorczuka – powiedziała – taka duża dziewczyna.

„O, Elizka! Ciekawe, co ona tu robi, czyżby Staszka nie było?”

I rzeczywiście, to była ona. Dziewczyna miała zaczerwienione od płaczu oczy i była cała roztrzęsiona, co było nienaturalne, jak na twardą zwykle dziewczynę, co nie bała się samego diabła. „Oho, coś się stało! Czyżby ze Staszkiem?” – snuł domysły Zeleń. Nie pytał jej jednak o to w świetlicy, kręcili się tu studenci, nie chciał być mimowolnym statystą w ewentualnym melodramacie czy monodramie w wykonaniu zapłakanej kobiety. Zaprosił ją do pokoju.

Kiedy otworzył drzwi, zdębiał: pokój wyglądał jak pobojowisko. Wszędzie leżały porozrzucane rzeczy, jakby ktoś czegoś szukał w popłochu i pośpiechu. A na jedynym stoliku stały szklanki – dziesięć szklanek z ciemnozielonego szkła – jego szklanek, dostał je od Zenka na imieniny, tuż przed wyjazdem na święta. To był cenny prezent, jak na owe czasy. Wszystkie były wypełnione fusami; niektóre już zaczęły porastać pleśnią.

Zeleń miał prawo być zaskoczony: nie było go w akademiku od paru dni, a poza tym nie lubił zostawiać po sobie bałaganu. Wyglądało to jak krajobraz po jakiejś imprezie imieninowej. Tylko czyjej? Do imienin Stanisława brakowało jeszcze kilku dni. Westchnął, wzruszył ramionami, zrzucił z krzeseł jakieś ciuchy na łóżko, odsunął szklanki na drugi brzeg stołu, i wskazał dziewczynie krzesło, prosząc, żeby usiadła. Elizka, ciągle pochlipując, usiadła, aż krzesło jęknęło.

Adam nie miał siły po podróży ani też ochoty, aby tak z marszu zająć się sprzątaniem.

– No, mówże, dobra kobieto, co się stało – rzucił żartobliwie, dla rozładowania napiętej atmosfery. I dodał tonem usprawiedliwienia: – Zrobiłbym ci herbaty, ale sama widzisz, nie ma w czym. Trzeba je umyć – wskazał na szklanki. – Ale to nie ja nabałaganiłem, słowo honoru. – Bił się w piersi. Czuł, że sprawa jest dość poważna. Zapłakanej Elizki to jeszcze chyba nikt nie widział, przynajmniej w tym pokoju.

Na te słowa „dziewczyna jak kolubryna” poruszyła się na krześle, które zaprotestowało głośnym skrzypnięciem, i chlipiąc przetarła oczy mokrą batystową chusteczką – mokrą i brudną od szminki i tuszu do rzęs. Zlitował się więc nad nią i podał jej czystą chusteczkę ze swojego zapasu. Kiedy się już doprowadziła jako tako do porządku i uspokoiła, powiedziała, jąkając się z przejęcia:

– Staś… Staś… jest w szpitalu – ciężko pobity!

– Jak to: pobity?! Kto go pobił? – Zeleń wytrzeszczył na nią oczy z zaskoczenia.

– Mi… milicja w… Ra… Radomiu.

Zdrętwiał: „O, cholera! Ale co on robił w Radomiu?! No, tak, głupie pytanie – pewnie jechał do Pionek. Prawdopodobnie wdepnął w jakieś gówno polityczne i zwinęli go na komendę”. Przez chwilę maglował pytaniami Elizkę, w końcu wydusił z niej, że zatrzymała go milicja, kiedy szedł z kolegą ulicą, za zbyt hałaśliwe śpiewy z gitarą. W dodatku podczas rewizji, ale to już później, znaleźli w jego plecaku plik ulotek jeszcze pachnących farbą drukarską. Nie mógł nawet powiedzieć, że je znalazł na ulicy.

„Wiedziałem, jęknął w duchu, że to się źle skończy, ostrzegałem go”. Ale głośno tego nie powiedział, tylko pocieszał zapłakaną kobietę. Nie szło mu to zbyt dobrze, nie miał w tym wprawy i brakowało mu słów. Podświadomie też czuł respekt dla „Kolubryny”.

Nagle uspokoiła się, wytarła hałaśliwie nos i poderwała się.

– To ja może posprzątam – zaofiarowała się, swoim zwyczajem. Pewnie wróciły jej razem z chwilową ulgą i pocieszeniem wspomnienia, jak to sprzątała w pokoju Staszka, a potem także u Adama, kiedy Igor przeniósł się do niego.

Zeleń nie miał nic przeciwko jej sprzątaniu – jeszcze nie ochłonął po kacu i nowych wrażeniach. Ta jej pomoc przydała mu się. Cały czas główkował, co tu się działo i przyszło mu do głowy, że być może była tu jakaś rewizja. Jeśli tak, to nie koniec kłopotów – wrócą tu jeszcze, będą maglować i jego… Na swoje szczęście, miał czyste sumienie, w politykę się nie wdawał, ale to go wcale nie uspokoiło. Do dziś nie ma pojęcia, kto tak wtedy nabałaganił.

„Muszę zapytać kogoś, co tu się działo, może panią Wandę?” Ta go lubiła i na pewno w wielkiej dyskrecji i zaufaniu powie mu, że było tu dwóch takich „smutnych panów w tyrolskich kapeluszach z piórkiem”, jak to sobie wyobrażano podówczas tajniaków z bezpieki. Czuł jednak, że wyobraźnia go trochę ponosi, lecz kto wie?…

– Wiesz co – powiedział – chciałem cię poczęstować herbatą, ale się skończyła – tu potrząsnął metalową puszką. – Skoczę do sklepu, a ty się pobaw. – I wyszedł.

Pani Wanda siedziała na portierni i czytała gazetę. Podszedł do niej i zapytał konspiracyjnym szeptem, rozglądając się wokół:

– Pani Wando kochana, nie wie pani, czy ktoś z administracji nie wchodził przypadkiem do naszego pokoju? Może była jaka rewizja albo awaria?…

– Rewizja? – Kobiecie oczy zaokrągliły się ze zdziwienia. – Nic mi nie wiadomo. Awarii też żadnej nie było. A co się stało?

– A, bo bałagan w pokoju zastałem, a był porządek przed wyjazdem. Myślałem więc…

– Nic mi o tym nie wiadomo – powtórzyła. – Prawdę mówiąc, nie było mnie kilka dni, chorowałam, ale może będzie co wiedzieć pani Zosia albo pan Waldek, co mnie zastępowali. Mogę zapytać.

– Ach, nie – zbagatelizował sprawę. – To nic poważnego, pewnie była jakaś impreza, może przyśpieszone imieniny Staszka, bo trochę nabałaganione i nieposprzątane.

Przestraszył się plotek. Ta pani Zofia gotowa zrobić z igły widły, to znana plotkara i ciekawska baba.

– Może lepiej nie pytać – roześmiał się trochę sztucznie. – Jak wróci Staszek, to go zagonię do sprzątania. Pewnie jeszcze na zajęciach.

– A, wie pan, panie Adasiu, że ja go dziś jeszcze nie widziałam – stwierdziła pani Wanda – a siedzę tu już od rana. Ale może faktycznie wyszedł gdzieś bardzo wcześnie…

– W porządku, pani Wando, już ja go dopadnę! Będzie sprzątał aż miło! – żartował. – A o tym bałaganie to proszę nic nie mówić nikomu. – Puścił oko do portierki. Ona odmrugnęła mu tylko, bo ktoś przyszedł po klucz.

Gdy wrócił z herbatą, zdumiał się: zastał porządek, jakiego tu już dawno nie było. Ciuchy były pozbierane, podłoga zamieciona, a szklanki lśniły czystością. Niestety, tylko dziewięć: jedna została zbita, co zaraz mu uświadomiła dziewczyna, pokazując w koszu szkło.

Elizka stanęła na wysokości zadania. Gdyby nie była taka duża, to byłaby z niej niezła żona, przemknęło mu przez głowę. Oczywiście, dla tego, kto ożeniłby się z nią. Zeleń o żeniaczce jeszcze nie myślał, a tym bardziej z Elizką, która raczej nie była w jego typie.

Kiedy usiedli przy zaparzonej świeżo herbacie i cieście z wiśniami, osobiście upieczonym przez nią (pyszne – jego smak pamięta do dziś), zapytał ją, co jeszcze wie na temat tego smutnego wydarzenia.

Wtedy Elizka wybuchła jak petarda:

– To przez tę małą zdzirę!

– Chwileczkę, o kim ty mówisz? – zdziwił się.

– Jak to, nie wiesz? To przez tę „Mopsicę” Alę! – „Mopsica” to było jej ulubione przezwisko w odniesieniu do nielubianych dziewcząt. Adam wreszcie załapał: to „Mysza”. Skąd ona o niej wiedziała? Pewnie od Staszka.

– A co ona takiego zrobiła? – spytał zaciekawiony.

– Jak to co? Wciągnęła go do tej zasranej polityki! – warknęła ze złością dziewczyna. – Już ja ją dopadnę! Wszystkie kłaki powyrywam jej z tego przemądrzałego łba! – odgrażała się między jednym a drugim chlipnięciem. – Zniszczyła biedakowi życie!… I co teraz? Nie wiadomo, czy przeżyje – ma stłuczoną wątrobę, pękniętą śledzionę i odbite nerki. Tyle wiem od lekarza, który jest znajomym mojej mamy, pielęgniarki w tym szpitalu.

Zeleń był wstrząśnięty, ale niewiele już dowiedział się od niej o tym godnym pożałowania incydencie. Elizka na przemian płakała albo odgrażała się „Myszy”, że ją zabije. Chyba mogłaby to zrobić. Ona jest bardzo silna – podobno sprawiła łomot bliźniakom spod siedemnastki! Bał się jej nawet Zenek, chłop silny i żylasty.

Spytał, co może zrobić dla Staszka, w którym szpitalu i na jakim oddziale leży, bo może odwiedziłby go, jeśli to będzie możliwe, ale nie wcześniej niż w najbliższą niedzielę, bo ma kupę roboty, pisze pracę etc. Takie tam wykręty. Prawdę mówiąc, bał się o swoją skórę. Igorczuk przecież z nim mieszkał, przyjaźnili się, bezpieka może więc przyjrzeć się i jemu.

To nic, że ostatnio niewiele ich łączyło, głównie z powodu tej Ali, która odgrodziła ich od siebie tamą swej niechęci. „Oni”, czyli bezpieka, lubią przecież wszystko o wszystkich wiedzieć. Na szczęście, na niego nie mają żadnego haka. Ale jak się mieszka z kimś trefnym („że też, dureń jeden, musiał nosić ze sobą te ulotki!”), zawsze jest ryzyko, że jego działalność rzuci cień na współspaczy. Ale trudno, stało się!… Cała nadzieja, że może nic tu nie znaleźli?… A poza tym on ma alibi: był na chrzcinach, nic nie wie o konszachtach współmieszkańca z polityką. Miał już przygotowane zawczasu „alibi”: studiuje, pisze pracę, zarabia na życie, bo nie jest z bogatej rodziny. Mogliby mu, co prawda, wyciągnąć dziadkowe kułactwo, ale to było bardzo dawno, i chyba już nie ma znaczenia.

Zdeklarował się jednak, aby nie wyjść w oczach Elizki na tchórza i cykora. Ona zaś, spojrzawszy na zegarek, stwierdziła nagle, że musi wracać, bo za godzinę ma pociąg z Centralnego do Radomia. Jakby się spóźniła, musiałaby aż trzy godziny czekać na przesiadkę. Powiedziała mu tylko, że wizyty są we wtorki, czwartki i niedziele, a Staś leży na OIOM-ie.

– Na razie – tu znowu „Kolubryna” rozchlipała się – nie wiadomo, czy do niego wpuszczają. Ale dowiem się u mamy, która tam pracuje, tyle że na położniczym, a Staś jest na chirurgii… Zadzwonię do ciebie, jak tylko czegoś się dowiem.

Wzięła torebkę i sięgnęła po resztę bagażu, wraz ze spakowanymi brudnymi (niewiele ich było) rzeczami Staszka, które wzięła do prania. Nagle jęknęła, klepiąc się z rozmachem w czoło, aż plasnęło:

– Boże, ależ ja jestem głupia! – zawołała. – Przecież ja mam coś dla ciebie od Staszka, mama mi to dała dziś rano. Kiedy miałam jechać do Warszawy, spotkałyśmy się na dworcu – powiedziała, sięgając do przepastnej płóciennej torby podróżnej. Wyciągnęła z niej tekturową teczkę, wypchaną i pękającą w szwach. – Zostawił to kiedyś u nas, z prośbą, aby dać to tobie, gdyby… gdyby coś mu się przytrafiło. – Tu Elizka znowu się rozbeczała, ale na krótko, siąknęła nosem i przestała. – Aha, jest jeszcze liścik do ciebie, napisany lewą ręką, bo prawą ma w gipsie. A, prawda – roześmiała się nieco histerycznie – przecież on jest leworęczny! Boże, co to będzie!… Weź, proszę – mówiła chaotycznie dziewczyna. – On… on tylko ciebie tu lubił naprawdę. Prosił, żebyś, jak będziesz mógł, zaniósł do redakcji Tworzywa parę jego najnowszych wierszy, wiesz, dla tego Krakowiaka. I zaopiekuj się jego papierami, jak wydobrzeje, to skontaktuje się z tobą. Zrobisz to, Adamie? – spojrzała na niego prawie błagalnie. Zeleń skinął głową:

– Jasne, nie ma sprawy. Tylko daj znać, co z nim i czy można go odwiedzać.

„Jasna cholera – pomyślał – teraz każdy, kto się z nim skontaktuje, będzie pod obstrzałem bezpieki! Może Elizki jeszcze nie namierzyli, łudził się, ale co ja mogę zrobić?! Zobaczę, co to jest, w razie czego zniszczę – spalę albo wyrzucę do Wisły”. Sądził, że to ulotki. Był wtedy autentycznie przestraszony. Bo jeżeli to było przeszukanie, a nie jakaś balanga (Igor coś wspominał, że wybiera się do Pionek), to „oni” mogą tu jeszcze wrócić. „Chyba że dał komuś klucze – komuś, kto chciał sobie „poużywać”, a u siebie nie mógł…” W akademiku takie sytuacje nie były rzadkością – to było możliwe. Ta ewentualność trochę go uspokoiła. „Ale już ja się dowiem, co to za świnia nabałaganiła i nie posprzątała tego chlewu!”

Pożegnał się z dziewczyną, umawiając się z nią wtedy – pro forma – na telefon, że niby co ze Staszkiem, i odprowadził ją na dół, tłumacząc się gęsto (i głupio), że nie może iść dalej, bo musi trochę się pouczyć do jutrzejszego kolokwium. Żadnych kolokwiów już nie miał, została mu tylko obrona pracy w czerwcu. Odetchnął, gdy dziewczyna zniknęła mu z oczu. W pokoju najpierw rzucił się na list Staszka. Ale nic w nim specjalnego nie było, tylko prośba, by zaopiekować się jego notatkami. Do powrotu ze szpitala. Biedak wierzył, że wróci jeszcze na studia. Adam nie miał złudzeń: nawet jak wydobrzeje, to go relegują z uczelni za działalność antypaństwową. Przejrzał teczkę z notatkami: żadnych ulotek nie znalazł, były tam tylko wiersze i solidny plik luźnych kartek, zapisanych ręcznie – gęstym, drobnym maczkiem. Wyglądało to jak konspekt – powieści albo pracy dyplomowej – nie zagłębiał się w to wówczas. Bojąc się kolejnej [?] rewizji, postanowił te papiery schować gdzieś dobrze. Zawiózł je do ciotki Eugenii. Powiedział jej, że to jego praca dyplomowa i poprosił, aby przechowała ją przez jakiś czas, „bo u nas w akademiku robią dezynsekcję i jeszcze mi pracę uszkodzą. Odbiorę przed obroną, tak w połowie czerwca”. Ciotka nie miała pojęcia o procedurach, ale o nic nie pytała. Zgodziła się przechować paczuszkę z tekstami Igora.

A „Kolubryna” zadzwoniła dopiero w piątek wieczorem:

– Staszek nie żyje!… – usłyszał w słuchawce. I szloch dziewczyny.

– Co ty mówisz, Elizka?! Jak to?! – Ta hiobowa wieść zatkała go: był zszokowany. Tak nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki? W szpitalu, pod dobrą opieką?… Dopiero gdy nieco ochłonął i dowiedział się więcej, uznał, że Staszek „miał prawo” umrzeć: wystąpiły jakieś komplikacje z powodu niewydolności wątroby i nerek jednocześnie.

Na pytanie o pogrzeb usłyszał przeplataną szlochem odpowiedź:

– Nie wiem… Jeszcze jego dziadkowi nie wydali ciała, ale chyba po niedzieli… W Pionkach… Zadzwonię do ciebie… – usłyszał jeszcze stuk odłożonej słuchawki. I tyle.

Niestety, choć pogrzeb odbył się za tydzień, Zeleń nie pojechał: miał inny, bliższy pogrzeb – matki. Jego „staruszka” (miała zaledwie pięćdziesiąt sześć lat!) spadła ze strychu. Szczebel w drabinie złamał się, gdy schodziła z jajkami w zapasce. To był fatalny upadek – złamała podstawę czaszki. Zmarła w szpitalu tego samego dnia. Pogotowie ponoć przyjechało za późno. W zaistniałej sytuacji wysłał na ręce dziadka Staszka telegram kondolencyjny, rad, że nie musi tam jechać. Po pierwsze: ciągle wierzył, że bezpieka będzie obserwować każdego, kto skontaktuje się z rodziną nieboszczyka. Po drugie: bał się spotkania z kuzynką Staszka i jej pytań, co zrobił dla niego. Te jego wiersze… Prawdę powiedziawszy, zaniedbał tę sprawę. Miał teraz prawdziwy kociokwik: niespodziewany pogrzeb i wstrząs, jaki przeżył z powodu śmierci matki, przygotowania do obrony pracy… I harówka w „Studenciku”. Zenek nie odpuścił ani jednego dnia. Poza tym spotykał się z kimś – na tyle intensywnie, aby mieć potem dość.

Elizka i tak zadzwoniła do niego w sprawie tych wierszy Igora. Powiedział, że właśnie je zaniósł do redakcji i nie ma pojęcia, co dalej: czy wydrukują co i kiedy. Po obronie dowie się… Kiedy obrona? Około 20 czerwca, ale on jeszcze dokładnie nie wie.

21 czerwca dostał telegram gratulacyjny od „Kolubryny”. Potem wyjechał na wieś, a później na Węgry… Tak na dobrą sprawę, dopiero w październiku zapoznał się z zawartością teczki Igora. Wcześniej, chyba w połowie czerwca, odwiedziła go „Mysza”!… W popłochu wyciągnął ją pod byle pretekstem z akademika i poszli do pobliskiej małej kafejki. Klientela tu była nieduża, można było porozmawiać. Bez świadków. Ta prosto z mostu zapytała go o… papiery Igora! Udał, że o niczym nie wie, że ma tylko jakieś wiersze, które zamierza na dniach podrzucić do Tworzywa, dla Krakowiaka. I bardzo ostro dał jej do zrozumienia, by dała sobie spokój, on żadnych ulotek u siebie nie trzyma, nie będzie ryzykował pracy. Bo właśnie załatwiał sobie tę robotę na Węgrzech.

„Mysza” poironizowała sobie, robiąc zawoalowane aluzje do jego odwagi i męskości, na co Adam odparł uszczypliwie, że „jego męskość to jego sprawa i nikt mu w portki zaglądać nie będzie…”. Dziewczyna wzruszyła ramionami, że niby jak sobie chcesz, i dodała, że ona i tak dotrze do tych papierów.

– Pojadę do jego rodziny, to się wszystkiego dowiem. – Mówiąc to, popatrzyła nań przenikliwie, jakby w oczach miała rentgena.

Uśmiechnął się, bo uświadomił sobie właśnie, że ma potężnego sprzymierzeńca: Elizkę.

– Proszę bardzo, nie mogę ci tego zabronić – rzekł, wzruszając ramionami. A w duchu dodał: „A jedź sobie, jedź! Już ona ci wszystkie kłaki wyrwie z tej przemądrzałej głowy!” I głośno:

– Jeżeli interesują cię jego wiersze, to proszę bardzo, odbiorę je, choćby jutro, z redakcji i ci oddam. Ale wiedz, że zobowiązałem się wobec rodziny Staszka, że zajmę się nimi. Możesz zapytać Elizkę – dorzucił chytrze.

Na to ona, słysząc o kuzynce Igora, spuściła głowę i nagle zaczęła się śpieszyć. Dobra nasza! Pewnie była na pogrzebie i Elizka jej co nieco wygarnęła. Na odchodne zbeształ ją jeszcze za wciąganie Staszka „w te sprawy”, czyli konspirację.

– W jakie sprawy? – zdziwiła się „Mysza”, podnosząc swe szare oczy. „Wszystko miała szare – przypomniał sobie Adam – jak to mysz”. – O czym ty mówisz? – spytała.

– Nie wiesz, czy udajesz? Ta cała wasza zasrana konspiracja! Zgubiłaś chłopaka. On… on… – Chciał powiedzieć: „On się w tobie kochał i zrobiłby dla ciebie wszystko, a ty – takie żeńskie »nic« – zrobiłaś mu wodę z mózgu, wykorzystałaś go!”… Ale się wstrzymał, obrzucił ją tylko zimnym, w jego mniemaniu, spojrzeniem.

– No dokończ, co on?

– On nie żyje przez ciebie – warknął. – Zabiłaś go.

– Ja? Co ty bredzisz? Czy ja mu kazałam wtedy pić z tym… idiotą i nosić ze sobą bibułę w plecaku? Tak myślisz? Ja go do tego nie popchnęłam, nie kazałam mu wtedy uciekać przed milicją. Poślizgnął się na schodach i spadł, to się i potłukł. Pewnie, że mi go szkoda, to był porządny chłopak, jak mało który. – Tu spojrzała wymownie na Adama, ale on udawał, że nie zauważył drwiny. – Jak upadł, to mu parę razy przyłożyli pałką. Niepotrzebnie ich rozdrażnił, wyzywając od gestapo. Mówiłam mu tysiąc razy, aby podczas akcji… – tu nagle zmieszała się i rozejrzała dookoła – … nie pił alkoholu. Miał za słabą głowę.

Zeleń uśmiechnął się zgryźliwie, znowu udając, że nie dosłyszał o tej „akcji”:

– A nie mówiłaś mu na tym „szkoleniu” – to słowo zaakcentował mocniej – że te sprawy są dla zdrowia i życia niebezpieczne? I skąd ty to wszystko wiesz? Byłaś przy tym?

„Mysza” lekko zmieszała się:

– Czy to ważne? Wiem z wiarygodnego źródła.

Ale zaraz odzyskała rezon, spojrzała na niego zimno i szyderczo:

– A co ty wiesz o „tych sprawach”?! Ty – cykor, maminsynek i ugodowiec – warczała.

Tego już Adamowi było za wiele:

– A jednak przyznałaś się, że to ty go w to wciągnęłaś! Te akcje – dodał ściszonym szeptem – to przecież nie jego pomysł, on chciał się tobie przypodobać, chciał za wszelką cenę uchodzić w twoich oczach za mena, który się niczego nie boi. No i teraz naprawdę się nie boi – umarli niczego się nie boją – ironizował, czując, że jest górą. – Jeżeli byłaś na pogrzebie, to może Elizka ci to i owo wyjaśniła, co? Ja nie byłem, bo akurat umarła mi mama – uprzedził ewentualne zarzuty „Myszy”.

Ona jednak była w defensywie, bo mina jej zrzedła. Najwyraźniej coś było na rzeczy, jakaś draka na pogrzebie za sprawą Elizki. Brawo, „Kolubryna”! Ale na temat pogrzebu nie zdołał z niej wycisnąć ani słowa. Spojrzała na niego złym okiem i rzuciwszy pogardliwym gestem dziesięć złotych za swoją kawę, sarknęła:

– Reszty nie trzeba. – I bez pożegnania wyszła.

W każdym razie miał ją z głowy, przez ponad trzydzieści lat.

Wywnioskował wtedy, że nie chodziło jej o osobiste teksty Igora, tylko o inne – polityczne sprawy: jakieś ulotki, wydruki, może odezwy.

Elizki już nigdy nie spotkał. A co się tyczy notatek Staszka – cóż, nie owijając w bawełnę – wykorzystał je, ale nieco później. Zorientował się, że powstały one już po ich całonocnych dyskusjach o poezji i nie tylko. Były tam wyraźne ślady jego pomysłów. To nic, że czarną robotę w większości odwalił Staszek Igorczuk – on także wniósł niebagatelny wkład twórczy, usprawiedliwiał się teraz pisarz. „To dzięki mnie przecież Igor Stanis zadebiutował w Tworzywie! A co – może nie?…”