Tygrys i Róża - Małgorzata Musierowicz - ebook + audiobook + książka

Tygrys i Róża ebook i audiobook

Musierowicz Małgorzata

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jak wiadomo, wiek nastoletni nie łagodzi obyczajów… Córka Gabrysi, Laura, (zwana też Tygrysem) od najwcześniejszego dzieciństwa nienależąca do osób najłatwiejszych w obejściu, w swoim czternastoletnim wydaniu daje popalić członkom rodziny Borejków jak nigdy dotąd. Zmagająca się z udręką dorastania dziewczyna oddala się od matki, ale przede wszystkim poszukuje odpowiedzi na wiele ważnych pytań. W obliczu braku współpracy najbliższych w tym zakresie, wyrusza do Torunia, by znaleźć je samodzielnie.  

 

Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (435 ocen)
330
69
32
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dojcia

Nie oderwiesz się od lektury

Młodsza córka Gabrysi Laura szuka informacji o swoim ojcu.
10
Bas_Kep9

Nie oderwiesz się od lektury

Koniecznie trzeba przeżyć przygodę z Tygryskiem.
00
Ann30wp

Nie oderwiesz się od lektury

wesoła o buncie
00
Adriana1982

Nie oderwiesz się od lektury

Serdecznie polecam każdemu w każdym wieku!
00
smowball75

Nie oderwiesz się od lektury

cudna to jest książka
00

Popularność




MAŁGORZATA MUSIEROWICZ

tygrysi róża

Caluteńki Poznań zasypany został śniegiem, a wciąż jeszcze wichura dostarczała świeżych zapasów bieli. Ulice były wyludnione – komu by się chciało przedzierać przez te zaspy? Ten, kto właśnie dotarł szczęśliwie do domu po pracy lub po szkole, siedział sobie teraz w miłym cieple i reanimował się gorącą zupą. Laura też by tak chciała, lecz, niestety, nie miała nic do gadania: mama wydelegowała ją do pomocy Grzegorzowi. Perfer et obdura!1 Teraz, czując się jak uciśniony Kopciuszek lub inna piękna baśniowa sierota, młodsza Pyziakówna brnęła za swym ojczymem, taszcząc połowę zakupów, podczas gdy front atmosferyczny znad Skandynawii przemieszczał się gwałtownie ulicą Dąbrowskiego. Wiedzie ona prosto jak strzelił ze wschodu na zachód lub vice versa2 i już od ponad wieku w sposób symboliczny wystawiona jest na powiewy znad Azji lub, wręcz przeciwnie, Europy.

1Znoś i panuj nad sobą (łac.).

2Na odwrót (łac.).

Laura sugerowała Grzesiowi, żeby wziąć samochód i pod jego osłoną udać się na sprawunki. Lecz pomysł ten nie spotkał się z życzliwym przyjęciem. Świeżo kupiony w systemie ratalnym ford traktowany był przez właściciela jak żywa istota, i to w dodatku cechująca się wrażliwym zdrowiem oraz czułym usposobieniem. Tak delikatnego tworu nie wyprowadza się na dwór w niepogodę. Można to natomiast zrobić pasierbicy. Cóż z tego, że boli ją gardło, cóż z tego, że strzyka jej w uchu? Pasierbicy nikt o zdanie nie pyta. Pasierbicy nie ceni się nad miarę. Rzuca się ją na pastwę zamieci i każe dźwigać zapasy soku „DrWitt” w ciężkich butlach, cały kontenerek proszku do prania oraz dwa kilogramy jabłek.

Tak użalając się nad sobą (zawsze jej to dobrze robiło), Laura nie miała pojęcia, że może być jeszcze gorzej, że mianowicie jej ojczym może spotkać na swej drodze dawnego kolegę ze studiów, czyli Jerzego Hajduka, dyrektora liceum imienia Żeromskiego. Zderzywszy się na chodniku przed Teatrem Nowym, obaj brodaci panowie wydali radosne okrzyki zdumienia i oznajmili sobie nawzajem, że dawno się nie widzieli. Laura nie dostrzegała w tym fakcie niczego zdumiewającego. Grzegorz Stryba z zasady nie chadzał na wywiadówki swych dwu przybranych córek, toteż nie miał sposobności ujrzeć kolegi Hajduka w roli wychowawcy starszej z nich, Róży. Jerzy Hajduk natomiast, jako szef wielkiej placówki oświatowej o sporej renomie oraz chlubnej tradycji, po prostu, ex definitione3, nie mógł mieć czasu na spotkania towarzyskie. Nawiasem mówiąc, Laura nie zamierzała w roku przyszłym iść szlakiem rodzinnej tradycji i zdawać do liceum Żeromskiego. Po pierwsze, dyrektor jej się nie podobał. Po drugie, pociągający Wiktor Lelujka uczył się w „Marynce”, czyli w liceum św. Marii Magdaleny; nadto, nauczyciele z „Marynki” nie pozostawali w długoletnich związkach przyjaźni z domem Borejków, co nareszcie dać mogło przynajmniej jednej jego mieszkance upragnioną anonimowość i odrobinę choćby wolności.

3Co wynika z definicji (łac.).

– Co porabiasz, stary łobuzie? – wypytywali się wzajemnie panowie, gdy tymczasem śnieg nieodgadnionym sposobem dostał się Laurze pod czapkę i w głąb dekoltu. Postawiła zakupy obok nogi ojczyma i bez słowa schroniła się pod daszkiem, osłaniającym wejście do teatru, zaś dwaj kumple z UAM stali, stali i stali, i nie mogli się rozstać, wymieniając informacje o swych sukcesach naukowych, rodzinnych i zawodowych. Grzegorz opowiedział nawet o czekającym go wyjeździe do Kanady oraz o swej nowej książce, zaś Jerzy Hajduk podzielił się z kolegą wiadomościami o swym udziale w reformie oświaty. Potem jęli wspominać poszczególnych kolegów i koleżanki z wydziałów matematycznego i fizycznego UAM, dzieląc się wiadomościami – często wstrząsającymi – o ich obecnych losach. O ile Laura dobrze zrozumiała poprzez świst wichury, jeden z ówczesnych prymusów został kimś ważnym w rządzie Buzka, zaś koleżanka matematyczka trafiła do ścisłego grona doradców ministra edukacji. Tą prostą drogą dwaj starzy kumple znaleźli się we wzburzonym nurcie tematycznym, złożonym z narzekań i konstruktywnej krytyki; omówili więc pokrótce wszystkie cztery wielkie reformy społeczne, zwekslowali w sposób naturalny na strajki anestezjologów, a zakończyli opiniami na temat rolniczych blokad na drogach (byli im zasadniczo przeciwni).

Laura stała, marzła i klęła w duchu. Już dawno byłaby się odezwała i w sposób stanowczy położyła kres przydługiej pogawędce, gdyby dyrektor Hajduk nie był zarazem wychowawcą Pyzy. Mimo wszystko – tego się siostrze nie robi!

– Wpadnij kiedyś, Jurku – zapraszał Grzegorz, a dyrektor, odgarniając obiema garściami śnieg z oczu i brody, obiecywał, że wpadnie na pewno, bo już się stęsknił za Gabrysią.

– Tyle w niej ciepła, tyle ciepła – powtarzał, dygocząc od nowego uderzenia wiatru, a Laura zastanowiła się, dlaczego każdy, kto mówi o jej matce, używa zawsze tylko określeń pozytywnych lub wręcz superlatywów. Nikt jakoś nie wspomina o jej potwornym despotyzmie, nikt nie widzi, że mama bywa męcząco bezkompromisowa i beznadziejnie nudna w swej uczciwości i prostolinijności. Nie mówiąc już o tym, że biedaczka czepia się małostkowo takich głupstw, jak czyjś odważny makijaż czy zbyt długie, jej zdaniem, zażywanie kąpieli. Nikt też nie zauważa, że jest mama przesadnie zakochana w swym beniaminku, Ignacym Grzegorzu, i że nazbyt często oddaje mu cały swój czas i uwagę, nie zważając na potrzeby obu córek. – Gabrysia jest zawsze taka spokojna, taka promienna – unosił się rozczulony dyrektor Hajduk, a Laura uśmiechnęła się krzywo pod zaśnieżonym nosem, przypominając sobie dzisiejszą scenę poranną, kiedy to mama z okrzykiem „cholera jasna!” walnęła pięścią w drzwi łazienki. No, dobrze, przypuśćmy, że spieszyła się do pracy, ale ona, Laura, też się spieszyła, do szkoły, a wiadomo, że nie mogła wyjść z nieumalowanymi rzęsami. Są chwile, kiedy mama niczego nie rozumie.

– No to cześć! – Panowie zdecydowali się wreszcie pożegnać, a dyrektor Hajduk zauważył nagle milczącą kupkę śniegu, usypaną przed wejściem do teatru, i zapytał kto to.

– To? – powtórzył z zaskoczeniem Grzegorz, który chyba dopiero teraz przypomniał sobie, że nie jest sam. – To Tygrysek, nasza średnia pociecha – rzekł, a Laura pomyślała, że zabrzmiało to jakoś dwuznacznie. Lecz dyrektor nie słyszał, bo już myślał o czym innym. Przetarłszy zaśnieżoną tarczę zegarka, wydał lekki okrzyk i stwierdził, że musi lecieć. Wbrew własnym słowom jednakże nie poleciał, tylko dorzucił zbędne wyjaśnienie:

– Zaraz jadę do Środy, mam tam matkę.

– Ty masz matkę? – zdziwił się Grzegorz.

– Ja? – zdziwił się z kolei Jerzy Hajduk. – Nie, ja nie mam matki.

– No, właśnie – rzekł Grzegorz, uspokojony. – Przecież zawsze byłeś sierotą.

– Nie, nie zawsze. Tylko od pewnego czasu.

– Ale w Środzie masz matkę? – drążył Grzegorz dość, w gruncie rzeczy, nietaktownie i Laura zastanowiła się, co jeszcze dzisiaj będzie musiała znieść. Ze wszystkich absurdalnych zajęć, jakie mogła sobie imaginować, stanie w cienkich rajstopkach na zimnie, pośród zamieci, i wysłuchiwanie sporu dwóch brodatych facetów na temat posiadania matki przez jednego z nich, było chyba najbardziej idiotyczne. Laura zasadniczo aprobowała rodzaj męski, tak fascynująco odmienny i tak bardzo pociągający, lecz bynajmniej nie gustowała w każdym jego okazie. Dyrektor Hajduk, na przykład, wydał się jej nudziarzem, zwłaszcza że obecnie przystąpił do pedantycznych wyjaśnień:

– Belferski skrót myślowy. W Środzie mam matkę ucznia. Zdolny chłopak, olimpijczyk. Wyrwał się z domu, bo matka tęgo pije, i zamieszkał tu. Ona nie daje synowi ani grosza, ojciec nie żyje. Gdybym od czasu do czasu nie pojechał tam z mediacją…

– Rozumiem – zrozumiał wreszcie Grześ, którego twarz w całości pokrywał już śnieg, zaś szkła okularów zalepione były białymi stożkami puchu.

Wiatr uderzył nagle tak potężnym zrywem, że obu panów przeniosło pod wejście do teatru.

Już-już widać było koniec miłej pogawędki, gdy wśród wycia wichury dał się słyszeć świergot telefonu komórkowego i obaj panowie, jak na komendę, sięgnęli do kieszeni. Po krótkiej szamotaninie każdy z nich wydobył zgrabny aparacik i usiłował, w tych trudnych warunkach atmosferycznych, ustalić, do kogo to dzwoni i które. Dzwoniło do Jerzego Hajduka.

– Tak jest, panie ministrze – powiedział, ustawiając się bokiem pod wiatr, by lepiej słyszeć. – Tak, jutro, wiem oczywiście. My oczywiście przyślemy jak najspieszniej. Tak jest, dziękuję bardzo. Miłego wdrażania. Tak jest, dziękuję. Do usłyszenia. – Wyłączył telefon, schował go i wyjaśnił Grzegorzowi: – Minister.

Grzegorz z szacunkiem pokiwał białą głową i wyciągnął białą dłoń ku swemu rozmówcy, gdy w tej samej chwili rozległ się ponownie sygnał i cała pantomima rozegrała się na nowo. Tym razem dość szybko wyszło na jaw, że dzwoni telefon Grzegorza.

– Tak, Gabrysiu! – krzyknął do słuchawki, ustawiając ją antenką pod wiatr. – Już kupiliśmy! Za długo? A bo spotkałem Jurka Hajduka. Gadamy sobie. Tygrysek? Tygrysek nie gada. Co robi? No, jak to co robi. Stoi sobie. Wiatr? Wiatr wieje. Mocno. Wracać natychmiast – no, dobrze, już wracamy. Tak. Pozdrowię na pewno. Pa. – Spojrzał na Hajduka i wyjawił: – Gabrysia. Przesyła ci uściski.

Żałosne – myślała Laura, podczas gdy dwaj mężczyźni przystąpili do kolejnej fazy pożegnania, poklepując wzajemnie swe zaśnieżone łopatki i znów wymieniając zaproszenia oraz uściski zgrabiałych dłoni. I to ma być elita intelektualna tego miasta! Na Jowisza, jak to jeszcze długo potrwa? Żegnają się, jakby na wieczność, a przecież Jerzy Hajduk mieszka przy Słowackiego, tuż za rogiem!

No, nareszcie. Koniec. Rozstanie. Dyrektor uśmiechnął się i w tejże chwili po prostu znikł, jak wessany przez trąbę powietrzną, zaś Grzegorz podskoczył dwa razy w miejscu, zatarł ręce i zarządził:

– Chodź, Tygrysku! – na co Laura odparła:

– Doprawdy, Grzesiu, nie mogę. Przymarzłam do podłoża.

– To nie włożyłaś botków, jak ci kazałem? – rzucił zdziwiony ojczym, a ona zastanowiła się, czy aby na pewno lubi go tak, jak się jej czasem zdawało. Ktoś do tego stopnia pozbawiony wrażliwości i wyczucia, by sądzić, że czternastoletnia dziewczyna może wyjść z domu w rozdeptanych buciorach godnych pracownicy chlewni, nie był ideałem opiekuna i wychowawcy. Choć trzeba przyznać, że miewał też i wzloty w tej roli i że gdyby nie jego pośrednictwo, stosunki Laury z mamą układałyby się już całkiem marnie.

2

Ledwie wiatr wrzucił ich do obszernej bramy kamienicy numer pięć przy Roosevelta, wpadł na nich odziany militarnie młody człowiek wysokiego wzrostu. Był to, rzecz jasna, Fryderyk Schoppe, ukochany Róży, który zbiegał ze schodków parteru. Jak co dzień, odprowadził właśnie Pyzę po szkole. Fryderyk był mózgowcem o roztargnionym spojrzeniu i sposobie bycia pełnym niewymuszonej wyższości intelektualnej. Jak dotąd nie dostrzegł w Laurze istoty przeciwnej płci. Nie było nawet zupełnie jasne, czy dostrzegł w niej choćby istotę ludzką. Spoglądał na nią zawsze raczej jak na mało interesujący okaz fauny albo, w najlepszym razie, jak na kogoś, kto jeszcze długo będzie nosił pampersy.

Fryderyk był smukłym blondynem o jasnych oczach ukrytych za szkłami okularów i właściwie cały wyglądał tak, jakby był za czymś ukryty. Pyzę wielbił bezkrytycznie, nazywał ją – nawet przy rodzinie – swoją Różyczką i – jeśli wierzyć zakulisowym pogłoskom – zaręczył się już z nią potajemnie, tak by na pewno jej nie utracić na rzecz któregoś z braci Lelujków. Laura była zdania, że Pyza, zgodnie ze swą uległą naturą, pozwoliła mu się zbytnio zdominować. Kobieta nigdy nie powinna spowijać mężczyzny jak bluszcz, choć z całą pewnością powinna stwarzać takie wrażenie; taka była opinia Laury – na razie czysto teoretyczna. Po odbyciu przed dwoma laty pierwszej randki z niejakim Patrykiem, Laura zdecydowała, że trzeba sobie na razie dać spokój, gdyż uczniowie szkoły podstawowej nie są jeszcze przyzwoitym materiałem do studiów w tej dziedzinie. Patryk zaprosił ją do McDonald’sa na frytki i lody z polewą truskawkową, po czym odprowadził ją do domu, ględząc przez całą drogę o jakichś idiotycznych zespołach, ich liderach, singlach oraz koncertach. Laura wolała jazz nowoorleański, a już najbardziej lubiła operę, toteż nudziła się z Patrykiem jak mops. Pod samą bramą biedny chłopiec zrobił się czerwony i zapytał, czy może ją pocałować, na co Laura odparła, że nie, i tak się skończyła cała ta niesmaczna przygoda. Trudno się dziwić, że panowie w jej wieku przestali ją interesować raz na zawsze. Obecnie Laura podkochiwała się w Wiktorze, a on był człowiekiem poważnym, starszym od niej o całe pięć lat.

– Fryderyk! – zakrzyknął radośnie Grzegorz i nabrał tchu w płuca, a Laura jęknęła w duchu, przewidując kolejny postój w zimnej bramie. Na szczęście młodzieniec od razu krzyknął, że przeprasza, ale jest już spóźniony (zawsze był, ten pracuś), i łupiąc martensami, pobiegł dalej, dzięki czemu nic już nie mogło przeszkodzić ojczymowi i pasierbicy w dotarciu do domu.

Grzegorz wygrzebał z kieszeni kurtki zamarznięte klucze i otworzył drzwi mieszkania, po czym wtaszczyli tam swoje zakupy i nareszcie owionęło ich lube ciepło, pachnące kawą, kwiatami i smażoną cebulą oraz jeszcze czymś specjalnym, miłym i trudnym do określenia, co składało się na atmosferę domu rodzinnego. Laura zastanawiała się często, czy nie jest to przypadkiem zapach wieloletnich pokładów kurzu, pokrywającego regały z tysiącami książek, zgromadzonych przez wszystkich członków familii.

Zrzuciła mokre pantofelki. Palce stóp miała jak z lodu, a całym jej ciałem wstrząsały serie dreszczy. Postanowiła zrobić sobie herbaty lipowej. Zdecydowanie nie zamierzała zapaść na tę tragiczną grypę, która powaliła obecnie babcię oraz ciotkę Natalię.

Wyszła z kuchni, popijając parujący napar z błękitnego kubka, i przez ciemny przedpokój skierowała się do telefonu, stojącego pod lustrem. Zadzwoni sobie teraz do Lelujków – Wiktor, co prawda, nigdy nie chce z nią dłużej porozmawiać i jeśli zdarzy się, że to on właśnie podniesie słuchawkę, mówi jakieś – Yyyy… i szybko woła najmłodszego, Lucka, zupełnie jakby to Lucek się Laurze podobał i jakby to do niego właśnie dzwoniła. Owszem, z wesołym i nieskomplikowanym Luckiem gawędzi się całkiem miło, lecz prawdziwy czar koncentruje się jednak w osobie Wiktora. Ten człowiek jest po prostu naładowany seksapilem. Postanowiła tym razem jakoś go zagadnąć i przez chwilę stała w mroku korytarza, obmyślając fascynujące tematy do konwersacji.

Jakoś nic jej nie przychodziło do głowy.

Stojąc w mroku, gryzła paznokieć kciuka. Po lewej, w ścianie naprzeciwko kuchni, jaśniał prostokąt uchylonych drzwi pokoju dziadków. Widać było ścianę książek i bujnie rosnący filodendron oraz fragment łóżka, w którym leżała Babi (wszyscy już teraz za Ignacym Grzegorzem nazywali tak babcię Borejko). Nagle w pole widzenia weszła jasnowłosa postać w dżinsach – wysoka i zamaszysta. Mama. Szybkim, charakterystycznym dla siebie ruchem, wyjęła z szafy komplet bielizny pościelowej i zbliżyła się z nim do łóżka. Pochyliła się z uśmiechem, po czym nagle wyciągnęła rękę i pogłaskała Babi po twarzy. Na widok tej czułości sercem Laury szarpnęła bolesna zazdrość. Dlaczego mama jej tak nigdy nie pogłaszcze? Dlaczego dla wszystkich ma uśmiech i miłość, a dla niej – tylko upomnienia i dobre rady?

– No, wstawaj, wstawaj – powiedziała mama, lecz Babi oświadczyła, że nie warto się trudzić z tą pościelą. Chorowała w tym jeden tydzień, to może pochorować i drugi, a nawet trzeci. Wygłosiwszy tę ponurą opinię, babcia opadła bez sił na poduszki. Mocno schudła w tej chorobie i źle wyglądała. Nawet nos jej się zaostrzył, a na policzkach miała czerwone wypieki.

Mama jej zupełnie nie słuchała: zebrała rozrzucone na kołdrze książki i odłożyła je porządnie na nocny stolik, po czym pomogła babci wstać i ubrać się w szlafrok.

– Dobra nasza – powiedziała wesoło. – To teraz sobie siadaj w fotelu, a ja tu raz-dwa…

– Kręci mi się w głowie – powiedziała Babi słabo i nagle się rozpłakała.

Mama uchwyciła ją pod łokcie, posadziła w fotelu stojącym obok łóżka i przykucnęła.

– Co się dzieje? – spytała, zaglądając babci w oczy.

– Za dużo masz pracy – powiedziała Babi, pociągając nosem.

– To nie jest powód do wylewania łez, zwłaszcza twoich – stwierdziła mama krytycznie.

– Za dużo masz pracy ze mną… – uściśliła babcia.

– No, jak to w chorobie. Sama wiesz o tym najlepiej – odparła mama tym swoim dziarskim, optymistycznym tonem, który Laurze okrutnie obrzydł, jako przejaw sztuczności.

– Będzie gorzej. – Babi otarła oczy.

Laura uznała, że takie rozklejanie się z powodu byle grypki jest jednak znaczną przesadą. Poza tym dziwnie i niemiło czuła się, obserwując Babi w tym stanie; zwykle babcia była skłonna do drwin i sarkazmów, i to było jakoś normalne oraz – o dziwo! – krzepiące.

Naturalnie mama, jako wieczna samarytanka zawodowa, już siedziała obok, ściskając dłonie babci.

– Będzie gorzej? Niekoniecznie – powiedziała po chwili. – A jeśli nawet… kiedyś… to pamiętaj, że ja po prostu lubię być z tobą. Wciąż mi tego za mało. No, jazda, koniec płaczu. Zaraz się położysz w świeżutkiej pościeli i ujrzysz wszystko w innym świetle. Nie roń łez. To nie w twoim stylu.

– To fakt – przyznała Babi i energicznie wytarła nos. Wyprostowała się. – Ja tylko nienawidzę być chora.

– Kto lubi – mruknęła mama, zdejmując poszewkę z poduszki.

– Są tacy, którzy lubią.

– A my nie. No, jazda, uszy do góry. Za parę dni będziesz zdrowa. – Mama wstała i z rozmachem uniosła z łóżka kołdrę, po czym zaczęła rozpinać guziki powłoczki.

– Zawołaj dziewczynki, pomogą ci – zaproponowała Babi, wyraźnie zakłopotana swoją bezradnością.

– Ech, nie warto – lekko odpowiedziała mama.

– Za mało od nich wymagasz. Zamęczysz się.

– Nie przesadzaj. Wszyscy mi pomagają, a Pyza najwięcej.

– Za to Tygrys wcale. Niedobre dziecko.

– Dobre, dobre, tylko rogate – łagodząco powiedziała mama, a Laurze krew uderzyła do głowy ni to z oburzenia, ni to z żalu. Najbardziej dotknęły ją słowa mamy, nie babci. Ta wspaniałomyślność! Ta pobłażliwość w głosie! O, to nie do zniesienia. Człowiek miałby od razu ochotę zrobić coś niegodziwego, i to tak, żeby mamę prawdziwie zabolało. Spiskują sobie! Namawiają się na nią! Ciekawe, co tu jeszcze zostanie powiedziane. Postanowiła stać nadal w ciemnościach i słuchać – lecz nagle prąd powietrza owionął jej kark i policzek: tuż obok, nie widząc jej wcale, przeszła Pyza i swobodnie wkroczyła w oświetloną strefę, wołając:

– Zostaw, mamo, ja to zrobię! – Pozytywna bohaterka, jak zwykle, pupilka mamy, babci, dziadka, Grzegorza, ciotek, wujów i pociotków, pogodna i zadowolona z siebie w stu procentach, ta zaręczona szczęściara, która zawsze wiedziała, jak postąpić, co powiedzieć i czym się komu przypodobać.

– No, jak tam Fryderyk? Pił herbatkę? – dopytywała babcia już rozpogodzona, jakby ujrzała jakiś cholerny promyczek, a Pyza ze śmiechem odpowiedziała, że nie, nie pił, bo bardzo się dziś spieszył. Dziadek go tylko zagadnął, więc Fryderyk polecił Ignasiowi, by pokazał mu, jak się wchodzi do internetu. Dziadzio już-już się chciał obrażać, lecz Fryderyk mu wyjaśnił, że dzieci najszybciej się oswajają z komputerami; sam nauczył Ignasia tydzień temu i mały wszystko w lot chwycił, więc teraz bez problemu przybliży dziadkowi całe zagadnienie. Opowiadając, Pyza sprawnie zdejmowała z kołdry powłoczkę i zakładała nową.

Odtrącona, pominięta, zapomniana, Laura stała, cierpiąc męki zazdrości. Pojęła, że dłużej nie może śledzić tej idylli, a ponieważ mama, zebrawszy zużytą pościel, ruszyła z nią właśnie do drzwi – Laura bez namysłu wślizgnęła się do sąsiedniego, zielonego pokoju, gdzie rezydowała ciotka Natalia.

3

Od czasu, gdy w roku 1977 Borejkowie z czterema córkami zamieszkali na parterze starej kamienicy przy Roosevelta 5, największy pokój, nazwany zielonym od koloru pierwszych tapet, raz tylko przemalowano na żółto. To Grzegorz odważył się stwierdzić, że słoneczny odcień dobrze zrobi temu kwadratowemu salonowi o wysokim suficie i wielkim, potrójnym oknie balkonowym, wyglądającym na wschód. Ledwie jednak zszedł z drabiny i ocenił swe dzieło – już mieszał w kuble barwnik potrzebny dla nadania ścianom ich poprzedniego, butelkowego koloru. Pokój powrócił więc do swego zwykłego wyglądu i stary zegar z wiśniowego drewna we właściwy sobie dyskretny sposób wtopił się w tło, zaś podniszczone meble poczuły się znów swojsko i nie musiały się wstydzić swojego ubóstwa. Dzięki temu, że przeciwna strona ulicy Roosevelta była niezabudowana, okna ukazywały rozległą panoramę z mostem Teatralnym i dalekimi wieżami kościoła Dominikanów, zielonego Pegaza na szczycie Opery, wyższe budynki śródmieścia i wreszcie – ogromne, zmienne niebo; a wszystko to razem jaśniało w ciemnawym zwykle pokoju jak świetlisty obraz akwarelowy, co chwilę inny.

Teraz za oknami było już granatowo, tylko światła latarń rysowały na śniegu ciepłożółte kręgi. Wściekle wiało i sypało – przez nieszczelne, stare okna wciskała się, wyjąc, wichura. W normalnych warunkach pogodowych dobiegał tu intensywny hałas uliczny, zgrzyt tramwajów i rozmowy przechodniów, okrzyki, śmiechy i przekleństwa, a także tupot różnorodnych obcasów i obcasików. Co jakiś czas dawał się słyszeć miarowy stukot pociągu, jadącego równolegle do Roosevelta, torami po mostem Teatralnym. Tęskne sygnały lokomotyw i elektrowozów, podobne do okrzyków żurawich, brzmiały smutno i przynaglająco. Laura lubiła patrzeć na pociągi z wyżyn mostu. Wracając ze szkoły, przystawała, opierała się o żeliwną, szeroką balustradę i rzucała gałązki lub drobne monety na uciekające dachy wagonów, jakby wyprawiała w świat pilne przesyłki – a potem długo patrzyła za odjeżdżającym pociągiem, zastanawiając się, kto je odnajdzie i dokąd one dotrą.

Teraz głos pociągu dobiegł z oddali, jakby zgłuszony ścianą waty. Jakaś pojedyncza lokomotywa przedzierała się dzielnie przez burzę śniegową. Laura zatęskniła gwałtownie za podróżą – w nieznane, w dal, w tajemnicę. Gdyby miała skrzydła, odleciałaby natychmiast i bez zastanowienia, a także – bez żalu. Gdyby miała choć samochód – już by jej tu nie było. Gnałaby przez zadymkę, płatki wirowałyby w snopach światła, lasy przepływałyby po obu bokach szosy… Niestety, niestety – jest się w domowej niewoli! Laura padła buntowniczo na fotel, założony książkami i gazetami. Łups! – z oparcia spadł gruby tom Leśmiana – Klechdysezamowe. Zlękła się hałasu, lecz ciotka spała dalej, tylko lekko zadrgały jej cienkie palce o błyszczących paznokciach.

W pokoju pachniało kwiatami. Laura rozejrzała się – niskie boczne światło lampki pozostawiało w mroku sufit i górne partie ścian, lecz błyszczało za to w wielkim lustrze, w kiwającym się cicho krążku wahadła i w szklanym wazonie z hiacyntami. To one tak pachniały. U, śliczny zapach. Cudowny. Nad kwiatami, zawieszone w oknie, drżały papierowe figurki origami, które masowo produkowała ta najdziwaczniejsza z czterech sióstr Borejko.

Ciekawe, od kogo te hiacynty.

Do kroćset! – pomyślała nagle Laura, która ostatnio przeczytała Trzechmuszkieterów Dumasa, utożsamiając się oczywiście z postacią lodowatej piękności, Milady, lub, na zmianę, z osobą przebiegłego i tajemniczego Aramisa. – Do kroćset! – jak mawiał ten poczciwiec d’Artagnan – nie ma tu żadnych fotografii! Nie ma ani jednego portretu, nawet tego odwiecznego, na którym ulubiony poeta ciotki, Rainer Maria Rilke, stoi z miną inspektora służb kolejowych. Dawno już znikła kolorowa fotografia Filipa Bratka i nie została zastąpiona przez żadną inną. Ciotka jest sama. Odkąd zerwała z Filipkiem (ach, jaka szkoda!), zajęła się tylko pracą i czytaniem w kółko tych samych książek z baśniami. Poszła uczyć polskiego w liceum społecznym i wygląda na zupełnie zadowoloną z tego stanu rzeczy. Kwiaty są na pewno od uczniów. Bo od kogóż by, przecież nie od Filipa, który wyjechał już we wrześniu na stypendium do Bostonu. Oj, ciotko, ciotko – nie żal ci?

– Słucham? – odezwała się nagle Natalia, wystawiając rudą głowę spod kołdry i mrugając lśniącymi oczami. – Tygrys? – zdziwiła się na widok siostrzenicy. – Co tu robisz? Mówiłaś coś?

Nie, jako żywo, nic nie mówiła. O, rany. Tajemnicze zdolności ciotki nieraz już Laurę zastanawiały. Nutria chyba naprawdę – jak twierdziła Pyza – umie czytać w myślach!

– Zrobić ci, ciociu, herbaty lipowej? – zapytała uprzejmie, żeby ukryć zmieszanie.

Natalia spojrzała na nią ze zdumieniem.

– A wiesz… że chętnie bym się napiła – odparła i rozkaszlała się głośno. Jej szczupła, piegowata twarzyczka była rozgorączkowana, a od kaszlu przybrała barwę buraka. – Taka dziś jesteś troskliwa… – wysapała wreszcie. – Co się stało?

– A co się miało stać, do kroćset?! – oburzyła się Laura.

– No, bo…

– Co: no bo?! – rozsierdziła się Laura. – Co: no bo?!

– No, bo… – zdeprymowało ciotkę – wiesz… ty nigdy nikomu nie proponujesz…

– Czego?

– No… przysługi, czy bo ja wiem… No, po prostu nie masz tego zwyczaju… – tłumaczyła się ciotka, mrugając z zakłopotaniem.

Laura zawsze wiedziała, że ta delikatna osoba po prostu się jej boi. Podsłuchała zresztą kiedyś takie wyznanie Natalii – ale przecież i całe jej zachowanie na to wskazywało. Teraz też umknęła wzrokiem, odkaszlnęła i szybko zmieniła temat:

– Co robi twoja mama?

– Oczywiście pociesza babcię – drwiąco odrzekła Laura, nie spuszczając z ciotki nieruchomego, świdrującego spojrzenia.

Natalia zerknęła na nią, po czym znów szybko odwróciła wzrok.

Zapadła grobowa cisza.

– Wiesz, Tygrysku – przemówiła wreszcie Natalia, jakby zbierając się na odwagę. – Zawsze się zastanawiałam, skąd w tobie tyle hardości.

– Hardości?

– To chyba jest właściwe słowo – bąknęła Natalia, znów spłoszona.

– Hm. No, nie wiem… – wycedziła Laura. – Może ja to mam po ojcu? – wysunęła niewinne przypuszczenie i z satysfakcją obserwowała, jak ciotka robi wielkie oczy. Zabawne. Zabawne. Odkąd przed rokiem Laura po raz pierwszy poruszyła na serio sprawę Janusza Pyziaka – jaki był, dlaczego odszedł i jak to możliwe, żeby nie chciał nawet zobaczyć córki, urodzonej po jego wyjeździe na emigrację – cała rodzina zaczęła się zachowywać podejrzanie. Mama, przyciśnięta do muru, najpierw się popłakała, a potem przyznała, że Laura jest podobna do swego ojca, a nawet ma jego oczy. Rozwiała w ten sposób poważne wątpliwości córki. Laura zastanawiała się bowiem, czy jest aby na pewno – jak się twierdzi w rodzinie – dzieckiem tego samego człowieka, który powołał do życia kogoś takiego, jak Pyza. Z wielu względów wydawało się to zupełnym niepodobieństwem.

Rozmowa z dziadkiem nie wniosła wielu nowych danych; udzielił on wnuczce nader ogólnikowych informacji na temat młodego Janusza Pyziaka, po czym zwinnie przeskoczył na tematy ogólne, a zakończył, rzecz jasna, cytatem łacińskim. Babcia z kolei, indagowana w tej samej sprawie, zaczęła kluczyć, tłumacząc, że oto Laura wchodzi w burzliwy okres przemian wieku dojrzewania; dopiero gdy się ją ofuknęło, objaśniła odejście Pyziaka faktem trwania w Polsce stanu wojennego (cała ona!). Na zakończenie tamtej rozmowy babcia niechcący puściła farbę: zdradziła mianowicie, że Janusz Pyziak bynajmniej nie umarł, jak Laura podejrzewała. Żyje. I nawet pisuje – do swej siostry w Toruniu. Siostra, jak wynikło z dalszego śledztwa, miała na imię Alma, była naukowcem i nie utrzymywała kontaktów z rodziną Borejków.

Naturalnie pierwszą czynnością Laury było przejrzenie na poczcie książki telefonicznej Torunia. Znajdował się w tym spisie Pyzik Stanisław i Pyzio Jerzy oraz Maria, lecz nie było nikogo – nikogo! – o nazwisku Pyziak. Pewnie siostra ojca nie miała telefonu. Albo miała, lecz zastrzeżony. Albo wyszła za mąż i zmieniła nazwisko. Albo miała po prostu telefon komórkowy, jak wszyscy teraz. Laura porzuciła ten trop. Zażądała natomiast, żeby Babi pokazała jej utajnione dotąd zdjęcie ślubne rodziców oraz wszelkie możliwe pamiątki po ojcu. Żadnych pamiątek – rzecz ciekawa – nie przechowywano. Dano jej jednak sposobność obejrzenia czarno-białej fotografii amatorskiej o formacie pocztówkowym. Na pierwszym jej planie widniało smętne i nieco nieostre oblicze babci, obok której tkwiła jakaś gruba okularnica w towarzystwie odzianego w solenny garnitur młodzika – Roberta Rojka. W tle można było zauważyć tabliczkę Urzędu Stanu Cywilnego. Tuż pod nią stała młoda para. Tu już ostrość była doskonała, widać było każdy włos na nieporządnie uczesanej głowie mamy. Ubrana jakoś dziwnie ubogo i nietwarzowo, stała jak żołnierz na warcie, patrząc prosto w obiektyw ciemnymi, poważnymi oczami. Obok niej był – zwrócony nieco bokiem, jakby dystansując się od całej imprezy – wysoki, szczupły i ciemnowłosy młody człowiek, na widok którego Laurze drgnęło serce. Miał on jej własne skośne oczy w ciemnej oprawie, miał jej kształt twarzy i jej, nieco krzywy, uśmieszek! Mina jego wskazywała, że wszystko to śmieszy go trochę, a trochę irytuje, i że czuje się tu dość obco. Laura świetnie rozumiała taki stan ducha – sama go często doświadczała w tej rodzinie.

Nie dała poznać po sobie wzruszenia, mruknęła coś niegrzecznego. Tak jak się spodziewała, zmyliło to czujność babci. Fotografia została schowana na swoje miejsce (biurko dziadziusia), a Laura już wkrótce znalazła sposobność, by przejrzeć uważnie i w samotności szufladę, której nawet nie zamykano na klucz. Ale zawartość ją rozczarowała – były tam tylko banalne zdjęcia rodzinne, jakieś stare bilety do teatru i do Filharmonii, wysuszone gałązki wrzosu oraz bibułkowa serwetka z wyblakłym nadrukiem „Astoria”, na której charakterystycznym wąskim i spiczastym pismem dziadka nakreślono: Amor vincit omnia4, Milu!”. Była też paczka jego listów, przewiązanych wstążeczką, ale w sumie nic ciekawego. Szarą kopertę, zawierającą dotąd zdjęcie ślubne jej rodziców, Laura zostawiła na miejscu. Samo zdjęcie natomiast zabrała, nikogo nie pytając. Ukryła je w swoim biureczku, pomiędzy zeszytami i książkami szkolnymi. Odtąd często oglądała tę fotografię i tym sposobem weszło jej w zwyczaj rozmawianie z tatą – młodym człowiekiem o szczupłej, inteligentnej twarzy i interesującym, trochę cynicznym uśmieszku. Opowiadała mu o tej ohydnej szkole i o tym, że nie ma właściwie żadnej przyjaciółki, i o tym, że Wiktor nie zwraca na nią uwagi, i o tym, że nikt, prócz dziadziusia, jej nie kocha. Nic popadała przy tym w żaden słodki lament, skądże znowu! – to nie było w jej stylu. Rozmawiała sobie z tatą tak, jak – była tego pewna – oboje lubili: kpiąco, lekko i niezobowiązująco.

4Miłość wszystko zwycięża (łac.).