Twoja Marie - Marina Kramer - ebook

Twoja Marie ebook

Marina Kramer

2,6

Opis

Marie to niezależna finansowo kobieta i wyjątkowo wytrzymała na ból masochistka bez żadnych zadatków na uległą. Od wielu lat związana jest Denisem, który darzy ją uczuciem. Marie wolałaby jednak, żeby ich relacje ograniczyły się do seksu i praktyk BDSM. 

Pewnego dnia Denis przedstawia jej swojego przyjaciela i mentora – muskularnego faceta z blizną na twarzy. Oleg, bo tak mu na imię, jest intelektualistą, znawcą kultury Wschodu, zdolnym biznesmenem i robi na Marie wielkie wrażenie. 

Wbrew ustalonym przez nią zasadom, dochodzi do sesji we troje. Oleg okazuje się prawdziwym mistrzem we władaniu batami i floggerami. Jego zachowanie wzbudza jednak u kobiety paraliżujący strach. Po tym zdarzeniu Marie unika obu panów, lecz Oleg wkrótce ją odnajduje i zabiera do siebie. Przyrzeka, że nie zrobi nic wbrew jej woli. Czy uda im się zbudować trwały związek?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,6 (24 oceny)
3
2
6
8
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gonia2222

Nie polecam

Straszna jest.Lepiej nie marnować czasu.
20
whitecoffe

Nie polecam

Gubiłam się strasznie. Nie wiadomo o kim w danym momencie mowa. Nie wiadomo ile czasu umknęło. Sytuacje opisane z grubsza - domyśl się czytelniku. jeden wielki chaos- nawet ten klimatyczny....
10
carrieweg

Z braku laku…

nudna
10
muckers
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawa ,trochę surowo napisana ,pokazuje BDSM z zupełnie innej strony , bohaterka to nieugięta osoba , która wie czego potrzebuje ,a jednocześnie jest wrażliwa i nieoczekiwanie dla samej siebie umie pokochać Żeby polubić tę książkę , trzeba rozumieć BDSM.
10

Popularność




Prze­kład: Hanna Pu­stuła

Co­py­ri­ght © Ma­rina Kra­mer, 2023

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Ma­ria No­wak

ISBN 978-91-8054-451-1

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Każdy z nas w ja­kiś spo­sób de­fi­niuje swoje we­wnętrzne „ja”. I prak­tycz­nie każdy iden­ty­fi­kuje się z któ­rąś z licz­nych grup, przez jed­nych na­zy­wa­nych „kół­kami za­in­te­re­so­wań”, przez in­nych „nie­for­mal­nymi sto­wa­rzy­sze­niami”. Lu­dzie do­łą­czają do co­splay­erów, ro­ofe­rów albo fan­domu anime (jakby w ję­zyku oj­czy­stym nie dało się stwo­rzyć od­po­wied­niej na­zwy). Jedni lu­bią pandy, inni mo­to­cy­kle. Ja lu­bię ból.

Ostat­nio wo­kół na­szej sceny na­ra­sta mnó­stwo mi­tów i ba­jek, zwy­kle nie­ma­ją­cych nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Tajne kom­naty w pa­ła­cach znu­dzo­nych mul­ti­mi­lio­ne­rów ist­nieją tylko u fan­ta­zjach pi­sa­rek. W rze­czy­wi­sto­ści świat BDSM jest bar­dzo róż­no­rodny, za­równo pod wzglę­dem sta­tusu spo­łecz­nego uczest­ni­ków, jak i ich po­dej­ścia do ży­cia. To samo do­ty­czy obie­ra­nych przez nich ról. Ja na przy­kład je­stem maso, ma­so­chistką. Za­bawne słówko, prawda? Ale dla wta­jem­ni­czo­nych to po pro­stu orien­ta­cja, coś jak płeć. Je­den jest do­mem, inny subem, je­den to­pem, inny bot­to­mem… Ja je­stem maso. Ma­so­chistką, która za­wie­rza ciało sa­dy­ście, by do­znać roz­ko­szy bólu. To moja… hm… toż­sa­mość. To nie ozna­cza, że je­stem nie­nor­malna czy coś. Je­stem zwy­kłą ko­bietą, po pro­stu mam tro­chę nie­co­dzienne upodo­ba­nia. To się za­częło na długo przed „kul­to­wymi” po­wie­ściami znu­dzo­nych go­spo­dyń do­mo­wych. Lu­dzie, dla któ­rych „te­mat” nie jest za­bawą, a ży­ciem, po­ja­wili się na długo przed długo przed an­giel­ską pań­cią i jej fan­ta­zjami. Po pro­stu nie pi­szą o so­bie po­wie­ści. Dla nich BDSM to co­dzien­ność.

Tak jak dla nas, dla mnie i mo­jego topa. By­li­śmy ra­zem przez wiele lat, usta­no­wi­li­śmy swego ro­dzaju re­kord. Ale w „te­ma­cie”, po­dob­nie jak w ży­ciu, nic nie trwa wiecz­nie. „Te­mat” to nie tylko fi­zjo­lo­gia, lecz także uczu­cia. Cza­sem na­wet w więk­szym stop­niu niż w zwy­kłych, tak zwa­nych wa­ni­lio­wych związ­kach, po­nie­waż w „te­ma­cie” wszystko jest bar­dziej ostre, szczere i bo­le­sne. Bólu nie da się unik­nąć i nie­ważne, czy to ból od flog­gera czy z po­wodu roz­sta­nia.

Kwie­cień–sier­pień 200* roku

Ni­gdy nie było nam ła­two żyć ze sobą. Pa­ra­dok­sal­nie nie po­tra­fi­li­śmy się też roz­stać, bo jesz­cze trud­niej było nam żyć osobno. Szu­kać no­wego part­nera? Nie wiem, jak Den, ale ja nie chcia­łam na­wet o tym my­śleć. Samo zna­le­zie­nie fa­ceta do seksu to nie pro­blem, ale jak za­ufać mu do tego stop­nia, by za­wie­rzyć mu sie­bie, swoje zdro­wie i ży­cie? Na to po­trzeba wielu lat, a za­chły­śnięci „te­ma­tem” neo­fici nie ro­zu­mieją pod­sta­wo­wych za­sad, na któ­rych opie­rają się ta­kie związki. To mnie znie­chę­cało i prze­ra­żało, dla­tego na pewne za­cho­wa­nia Dena pa­trzy­łam przez palce. Kiedy po raz pierw­szy ze­mdla­łam z bólu, oświad­czył z po­wagą:

– Za­jączku, mo­żesz mnie po­słać do ki­cia z trzech pa­ra­gra­fów ko­deksu kar­nego: sto szes­na­ście, sto sie­dem­na­ście i sto trzy­dzie­ści dwa, mó­wiąc pro­ściej: znę­ca­nie się i prze­moc na tle sek­su­al­nym. Łącz­nie mogą mi wrze­pić do­ży­wo­cie. Chyba tego nie chcesz, prawda?

Kiw­nę­łam głową i po­my­śla­łam w du­chu: jaki zo­rien­to­wany, na­wet ko­deks karny prze­czy­tał… Ale wszystko oka­zało się znacz­nie bar­dziej zło­żone.

Topod­po­wiada za bot­toma, to ak­sjo­mat. Bot­tomprze­nosi na niego wszyst­kie prawa do sie­bie i swo­jego ciała, dla­tego topmusi przez cały czas kon­tro­lo­wać i sie­bie, i jego. A to nie­wy­ko­nalne, kiedy bot­tomka, tak jak ja, za­cho­wuje się bez­myśl­nie. Nie uży­wam słowa „stop”, ani razu go nie wy­po­wie­dzia­łam, by prze­rwać ac­tion. Dena prze­raża to bar­dziej niż moje omdle­nia. Tylko jak mam prze­rwać coś, co spra­wia mi przy­jem­ność? Lu­bię świst bata, lu­bię tę bez­rad­ność i nie­pew­ność, które czuję, nie wi­dząc, co trzyma w ręce mój top, kiedy nie mam żad­nego wpływu na to, co się dzieje. Wszystko we mnie za­miera z nie­pew­no­ści, a każde ude­rze­nie przy­nosi sek­su­alną roz­kosz…

Fi­lo­zo­fia, na któ­rej opie­rają się ta­kie związki jak nasz, jest nie­mal gro­te­skowo pro­sta: rób wszystko zgod­nie z za­sa­dami, wtedy ni­komu nie sta­nie się krzywda – i wilk bę­dzie syty, i owca cała. Tylko że ja zbyt czę­sto nie prze­strze­gam za­sad. Zdaję so­bie z tego sprawę, prze­pra­szam i ka­jam się, ale nie po­tra­fię nic na to po­ra­dzić.

O czym to ja mó­wi­łam? Aha… Do­zna­nia… Gdy po raz pierw­szy zgo­dzi­łam się spró­bo­wać, szcze­rze mó­wiąc, ocze­ki­wa­łam cze­goś zu­peł­nie in­nego, a już na pewno nie tego, co po­czu­łam. Nie wie­dzia­łam, że coś ta­kiego jest moż­liwe… Za tam­ten mo­ment, kiedy cienki czarny bat po raz pierw­szy sma­gnął moje ciało, od­da­ła­bym wszystko na świe­cie… To był po­czą­tek mi­ło­ści.

Oczy­wi­ście moje ży­cie nie składa się wy­łącz­nie z „te­matu”. Nie mam męża i wcale go nie szu­kam, nie chcę mieć dzieci, zresztą z pew­nych po­wo­dów nie mogę ich mieć. Od kilku lat do­syć sku­tecz­nie zma­gam się z ciężką cho­robą, ale nie za­mie­rzam się nad tym roz­wo­dzić. Żyję – i chwała Bogu. Ro­dzice, któ­rzy chyba stra­cili na­dzieję, że się zmie­nię, są za­jęci da­czą i po­dró­żami. Cie­szę się, że ich na to stać, i czę­sto sama pod­su­wam im trasę ko­lej­nej wy­cieczki.

Utrzy­muję się z wy­najmu myjni, warsz­tatu sa­mo­cho­do­wego i du­żego lo­kalu han­dlo­wego. Ku­pi­łam je przez przy­pa­dek, prak­tycz­nie za bez­cen, i z cza­sem za­częły mi przy­no­sić spore zy­ski. Sta­ran­nie wy­bie­ram na­jem­ców, dzięki czemu obywa się bez kon­flik­tów. Pusz­czony w ruch me­cha­nizm działa jak szwaj­car­ski ze­ga­rek. Rzadko po­ja­wiam się w ma­łym biu­rze, więk­szość spraw za­ła­twia mój księ­gowy. Mogę żyć tak, jak chcę: po­dró­żo­wać, ku­po­wać do­bre ciu­chy i ulu­bione ko­sme­tyki, ba­wić się i „mar­no­wać ży­cie”, jak ma­wia moja mama.

Sy­tu­acja Dena przed­sta­wia się mniej ró­żowo. Jest le­ka­rzem spor­to­wym, ale stra­ciw­szy pracę w lo­kal­nym klu­bie ho­keja, za­trud­nił się w przy­chodni, gdzie od rana do nocy bada pa­cjen­tów. Spo­ra­dycz­nie do­ra­bia ma­sa­żami i dy­żu­rami na chi­rur­gii ura­zo­wej. Żyje z matką swo­jego syna, ale z ja­kie­goś po­wodu nie for­ma­li­zuje tego związku. Nie znam przy­czyny, zresztą nie­zbyt mnie ona in­te­re­suje. Za­wsze uwa­ża­łam ży­cie oso­bi­ste mo­jego topaza jego pry­watną sprawę i nie mam ochoty w nie wni­kać. Poza tym… przez te wszyst­kie lata ni­gdy na­wet przez myśl mi nie prze­szło, by przy­jąć pro­po­zy­cję za­miesz­ka­nia pod jed­nym da­chem raz po raz po­na­wianą przez Dena. Ni­gdy, przy­się­gam. Po­trze­buję prze­strzeni, lu­bię być sama ze swo­imi my­ślami, mieć ab­so­lutną swo­bodę. Den chciał mnie za wszelką cenę kon­tro­lo­wać, wku­rzało go, że nie in­te­re­so­wała mnie re­la­cja dom–subka. Nie wy­obra­żam so­bie, by poza ac­tion ktoś po­dej­mo­wał za mnie de­cy­zje, a w związku doma z subką tak wła­śnie jest: ten pierw­szy rzą­dzi ca­łym ży­ciem tej dru­giej, która nie może sa­mo­dziel­nie nic po­sta­no­wić, musi pro­sić o po­zwo­le­nie na wszystko. To zu­peł­nie nie dla mnie…

Poza tym jak by to miało wy­glą­dać? Je­śli lu­bisz cu­kierki i co­dzien­nie się nimi za­ja­dasz, prę­dzej czy póź­niej bę­dziesz mieć ich do­syć. Znie­na­wi­dzisz je. To samo do­ty­czy „te­matu”. Nie chcę znie­na­wi­dzić cze­goś, co przy­nosi mi roz­kosz.

To był fa­talny ty­dzień. Nic nie szło tak, jak po­winno. Wczo­raj wy­bra­li­śmy z De­nem do sex-shopu. Czło­wiek chciałby cza­sem wpro­wa­dzić ja­kieś uroz­ma­ice­nie, nową za­bawkę, świeże do­zna­nie.

W na­szym mie­ście sex-shop jest ta­kim zja­wi­skiem, że… eee… krótko mó­wiąc, jest zja­wi­skiem. Chyba już roz­po­znają nas tam po twa­rzach. Jed­nak dziś była nowa eks­pe­dientka, chude dziew­czę, około dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nie, z dłu­gimi czar­nymi wło­sami i grzywką na pół twa­rzy. Den ogląda wy­sta­wione w ga­blo­cie ga­dżety, ja ze znu­dzoną miną grze­bię w ko­szu z bie­li­zną – lu­bię ta­kie szmatki. Sprze­daw­czyni zerka z po­pło­chem na Dena. Mój topzdej­muje z haka flog­ge­rek – ma do nich sła­bość – ob­raca go w dło­niach, kilka razy bie­rze za­mach, od­wie­sza na miej­sce. Oczy dziew­czę­cia są wiel­kie jak spodki. Nie umyka to uwa­dze Dena, któ­remu na­tych­miast za­chciewa się żar­tów.

– Do mnie! – ry­czy. – Ale już.

Wzdry­gam się, po­rzu­cam bie­li­znę i bie­gnę do niego.

– Kładź się twa­rzą na la­dzie.

Du­sząc się z tłu­mio­nego śmie­chu, wy­peł­niam roz­kaz. Eks­pe­dientka robi się biała jak prze­ście­ra­dło.

– Pro­szę pani, czy mógł­bym wy­pró­bo­wać ga­dżet? – pyta Den dziew­czynę zgoła in­nym, kul­tu­ral­nym to­nem.

Panna wy­gląda, jakby ją ze­mdliło.

– Jak to… wy­pró­bo­wać?

– Chciał­bym spraw­dzić, jak działa. Nie będę bił z ca­łej siły, tylko ją le­ciutko wy­chłosz­czę. – Unosi pejcz, za­dziera mi płaszcz i strzela mnie w ty­łek.

Prze­cho­dzi mnie dreszcz.

– Ach… Cu­dow­nie…

Wy­mie­rza mi jesz­cze kilka ra­zów, ale nie z ca­łej siły, tylko dla żar­tów. Od­wra­cam twarz, żeby eks­pe­dientka nie zo­ba­czyła, że pra­wie pła­czę ze śmie­chu, a ta na­gle zrywa się z miej­sca i z krzy­kiem ucieka na za­ple­cze. Zsu­wam się z lady i sie­dząc w kucki, tak się zwi­jam ze śmie­chu, że Den wpada w po­płoch, chwyta mnie za rękę i cią­gnie do wyj­ścia.

Uspo­ka­jam się do­piero w sa­mo­cho­dzie. Za­pa­lam pa­pie­rosa i mó­wię ze zło­ścią:

– Po­wiedz, czy je­ste­śmy zbo­czeń­cami albo trę­do­wa­tymi? Czy lu­dzie na­prawdę są aż tak za­kom­plek­sieni, by każ­dego, kto my­śli ina­czej, uwa­żać za świra? I to jesz­cze kto? Sprze­daw­czyni w sex-sho­pie! Ow­szem, lu­bię fi­zyczny ból, i co z tego? Ja­koś ina­czej przez to wy­glą­dam czy co?

Den obej­muje mnie i przy­tula.

– Nie masz ich wszyst­kich w no­sie, naj­droż­sza? Li­czymy się tylko ty i ja… Do­brze nam ze sobą, prawda? A reszta niech się pie­przy.

Ucho­dzę za nie­stan­dar­dową maso. Ule­głość to nie moja broszka. Dena to strasz­nie wku­rza. Mam sil­niej­szy cha­rak­ter niż on i nie star­cza mu de­ter­mi­na­cji, żeby mnie zła­mać. Je­stem do­mi­nu­jącąbot­tomką – tak to się u nas na­zywa. A top, którysłu­cha po­le­ceń bot­tomki, to pewna rzad­kość w „te­ma­cie”. Mu­szę się ha­mo­wać, żeby wszyst­kiego nie po­psuć. Nie po­wi­nien do­pusz­czać, że­bym to ja kon­tro­lo­wała sy­tu­ację. Jak tylko wy­czu­wam sła­bość, wszystko się sy­pie.

Na­wet zwią­zane ręce nie spra­wiają, że prze­staję być sobą, o czym re­gu­lar­nie prze­ko­nuje się Den. Niby wszystko za­częło się do­brze i idzie jak trzeba: „Tak, pa­nie… by­łam nie­grzeczna, pa­nie… jak, pa­nie, roz­ka­żesz…”. Aż na­gle: „Ty dur­niu, na­wet pa­ska nie umiesz po­rząd­nie za­cią­gnąć?!”. Kto by coś ta­kiego wy­trzy­mał? Cza­sem jed­nak to czy­sty in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Nie­dawno ze­rwa­łam się z wę­zła i wy­wich­nę­łam so­bie ra­mię. Strasz­nie mnie iry­tuje, że mu­szę sama pil­no­wać swo­jego bez­pie­czeń­stwa, chcia­ła­bym, żeby De­nis pod­cho­dził do tego po­waż­niej, a nie na za­sa­dzie: „a tam, do­bra, ja­koś wy­trzyma”. Po­przed­nim ra­zem nie wy­trzy­mało i przez trzy ty­go­dnie cho­dzi­łam z ręką na tem­blaku. Główna za­sada „te­matu” to BPZ – bez­pie­czeń­stwo, przy­tom­ność, zgoda – a Den za czę­sto ją lek­ce­waży. I jesz­cze się ob­raża się, że mu nie ufam. Ale też nie­wiele robi, żeby to zmie­nić.

– Wczo­raj po­sta­no­wi­łem uroz­maić ro­dzinny seks…

To już prze­sada, nie zno­szę, kiedy Den skarży mi się na swoją kon­ku­binę. Nie in­te­re­suje mnie to, nie kręci ani w ża­den spo­sób nie wzru­sza.

– Na­zwała mnie zbo­czeń­cem, wy­obra­żasz so­bie?!

– A kim niby je­steś? – py­tam bez­czel­nie.

Sie­dzę z no­gami na łóżku i palę pa­pie­rosa.

– Ostroż­nie, dziew­czyno, nie za­po­mi­naj się. Pan może się roz­gnie­wać…

– O, już się boję!

– Pro­szę cię, nie wku­rzaj mnie. Po­trze­buję two­jej rady. Jesz­cze cię zdążę wy­chło­stać.

Po­twór!... Nie je­stem „Cio­cią Do­bra Rada”. Nie mam obo­wiązku wy­słu­chi­wać opo­wie­ści o jego do­mo­wych pe­ry­pe­tiach. Ale mój top już się od­pa­lił… Pró­buję się wy­łą­czyć, nucę w gło­wie pio­senkę, która przy­cze­piła się do mnie w mar­szrutce, sta­ram się nie pa­trzeć na mio­ta­ją­cego się po po­koju Dena. Jest mi ab­so­lut­nie obo­jętne, jak mu się układa z jego ko­bietą.

– Po­radź mi, co mam zro­bić. Prze­cież je­steś mą­dra. Wszystko mi się chrzani, już pra­wie boję się kłaść z nią do łóżka. Cią­gle mnie korci, żeby ją zwią­zać i wy­ba­to­żyć!

– Nie po­wstrzy­muj się. – Wzru­szam ra­mio­nami, cho­ciaż do­sko­nale wiem, jak za­re­aguje na moją od­po­wiedź.

Nie mylę się. Den pod­cho­dzi do mnie i wy­mie­rza mi siar­czy­sty po­li­czek.

– Ja cię py­tam po­waż­nie, szmato, a ty żarty so­bie stro­isz?!

– Nie waż się mnie bić, kiedy ZWY­CZAJ­NIE ze mną roz­ma­wiasz! – Pro­stuję nogę i ko­pię go w bio­dro. – Albo chcesz so­bie po­ga­dać, albo bierzmy się do ro­boty. Mój czas nie jest z gumy! Nie mam go tyle, by wy­słu­chi­wać two­ich ję­ków! Nie chce tego z tobą ro­bić, to zna­czy, że ci nie ufa!

– Co to ma do… jak może mi nie ufać, prze­cież ze mną żyje!

– I co z tego?

– Nic!

– Mam ro­zu­mieć, że ty mi ufasz?

– Ja to ja. Nie myl daru od Boga z ja­jecz­nicą.

– Dar od Boga to niby ty? – pry­cha.

– Masz ja­kieś wąt­pli­wo­ści?

– Nie mam. Dla­tego wła­śnie sie­dzisz te­raz w ta­kiej po­zie i mu­sisz trzy­mać pa­pie­rosa obu­rącz, bo masz kaj­danki na rę­kach – po­kpiwa, za­do­wo­lony z sie­bie. – Coś mi się roz­ga­da­łaś, moja droga. Wiesz, co mnie naj­bar­dziej w to­bie kręci? – Siada na łóżku i kła­dzie głowę na mo­ich ko­la­nach. – Twój nie­ustanny opór. Gdy­byś cier­piała w mil­cze­niu, nie bry­kała, dawno już bym się tobą znu­dził. Pod­nieca mnie, kiedy zmu­szasz mnie, że­bym cię ka­rał.

– I wła­śnie dla­tego tak lu­bisz prze­ła­my­wać mój opór?

– A wiesz, to prawda. Gdy­byś cho­ciaż le­żała jak kłoda, z za­mkniętą bu­zią, nie skoń­czy­łoby się na jed­nym ra­zie. Zwróć uwagę, że ro­bimy tylko to, co do­pro­wa­dza cię do szału.

Tu mnie miał. Nie­któ­rych rze­czy nie ro­bi­li­śmy, mimo że on by chciał, bo ja nie mia­łam na nie ochoty. Ale w za­sa­dzie się nie my­lił. Moja kon­struk­cja psy­chiczna nie to­le­ruje przy­musu i gwałtu. Wszystko, tylko nie to. Za to kręci mnie fi­zyczny ból, cho­ciaż i tu­taj zda­rza mi się pro­te­sto­wać i wy­ra­żać nie­za­do­wo­le­nie. Czer­pię roz­kosz z sa­mego faktu, że jest ktoś, kto po­trafi mnie prze­ko­nać, że­bym zmie­niła zda­nie.

– Chodź no tu­taj – chwyta pa­smo mo­ich wło­sów i cią­gnie, aż moja głowa znaj­duje się przy jego twa­rzy. – Po­ca­łuj mnie.

Nie lu­bię się ca­ło­wać. Ni­gdy nie lu­bi­łam, sama nie wiem dla­czego. Mam na ustach ja­skra­wo­czer­woną szminkę, która na­tych­miast roz­ma­zuje się po ca­łej twa­rzy – mo­jej i jego.

– Skąd taka gniewna mina? Zmień wy­raz twa­rzy… Na­tych­miast!

Nie udaje mi się to i nic na to nie mogę po­ra­dzić. Nie po­maga na­wet kilka siar­czy­stych po­licz­ków. Den ucieka się do swo­jego ulu­bio­nego spo­sobu. Kilka ra­zów pej­czem wy­ci­ska z mo­ich oczu skąpe sub­kowe łzy.

– Za­je­bi­ście, na­wet łzy! – Zrywa się z łóżka i staje pod ścianą. – Ka­pi­tal­nie… No da­lej, po­łóż flog­ger tak, żeby było go wi­dać… Kurwa, Ma­sza, coś ty dzi­siaj taka nie­ku­mata? Po­łóż go so­bie na ko­la­nach!

– Może mam go gdzieś so­bie wsa­dzić? – od­gry­zam się, bo na­prawdę po­rząd­nie mnie za­bo­lało.

– Nie trzeba – od­po­wiada, jak się zdaje, ze zdzi­wie­niem.

Wraca na łóżko i znów kła­dzie głowę na mo­ich ko­la­nach.

Przy­sysa mi się ustami do brzu­cha. Wzdry­gam się – je­śli się za­po­mni, zo­stawi ma­linkę, a ja tego nie lu­bię. Nie, dziś chyba wszystko w po­rządku. Od­pina łań­cu­szek przy wez­gło­wiu łóżka i przy­ciąga mnie do sie­bie.

– Kładź się.

Za­raz za­cznie co chwila szar­pać mnie za ten łań­cuch na wszyst­kie strony – po­ca­łuj go tu­taj, po­ca­łuj go tam… Tre­so­wać mnie jak psa.

– Po­wiedz… Ni­gdy nie my­śla­łaś, żeby ode mnie odejść?

– Po co?

– Nie wiem… Zna­leźć so­bie no­wego topa?

– Osza­la­łeś. Gdzie go niby znajdę? To po pierw­sze. A po dru­gie, sam po­myśl! Je­ste­śmy ra­zem tyle lat, wszystko o so­bie wiemy, ni­gdy nie prze­kra­czasz gra­nicy, wszystko od­bywa się gładko i pra­wie bez eks­ce­sów. A jak by było z no­wym? I kto znie­sie maso z ta­kimi fa­na­be­riami?

– Więc po pro­stu bo­isz się zmie­nić topa? – do­pre­cy­zo­wuje, a ja ki­wam głową. – Suka z cie­bie, Maszka. My­śla­łem, że mnie ko­chasz.

Wstaje i wy­cho­dzi z po­koju, zo­sta­wia­jąc mnie samą, w kaj­dan­kach i ob­roży na szyi. Kosz­mar… Znowu gada o mi­ło­ści… Nie ro­zu­miem, do czego mu to po­trzebne. Od ko­cha­nia ma swoją ko­bitę, mnie trzeba roz­ka­zy­wać.

– Tak... co… to… ma… być… twoją matkę!

Z każ­dym ko­lej­nym sło­wem ude­rze­nia przy­bie­rają na sile i są co­raz bar­dziej bo­le­sne, plecy płoną mi ży­wym ogniem, trzeba by to prze­rwać, za­nim po­tnie mi skórę na strzępy.

– Mów!

– Nie…

– Suka!

Den od­rzuca pejcz, ob­cho­dzi mnie do­okoła i za­gląda mi w twarz. Nie pła­czę, choć sama nie wiem dla­czego.

– Czemu mnie wku­rzasz? Co ro­bię źle? Czym so­bie za­słu­ży­łem na ta­kie tak­to­wa­nie?!

Strasz­nie mi nie­wy­god­nie w tej po­zy­cji – klę­czę z rę­kami sku­tymi na ple­cach i od­cią­gnię­tymi do tyłu dłu­gim sznu­rem, przy­wią­za­nym do haka w ścia­nie. Mam na so­bie tylko san­dałki; opie­ram się na ob­ca­sach i dźwi­gam do góry, cho­ciaż wcale nie robi mi się przez to wy­god­niej. Pa­trzę w po­ciem­niałe z gniewu oczy Dena i po­chy­lam głowę ze skru­chą. Nie mogę… no nie po­tra­fię!

Roz­pina dżinsy, na­wija na dłoń mój koń­ski ogon i przy­ciąga do sie­bie moją głowę. Jego wście­kłość jest nie­mal fi­zyczna…

– Stój spo­koj­nie, ja sam!

Do­sko­nale wie, że nie lu­bię, kiedy „on sam”.

– Po­wie­dzia­łem ci, nie ru­szaj się! O tak… wła­śnie… do­brze…

Za­lewa mnie fala zło­ści i po­czu­cia krzywdy – znowu mnie zgwał­cił, i to nie tyle fi­zycz­nie, ile mo­ral­nie, a tego nie zno­szę. Lecz Den ni­gdy nie prze­pusz­cza oka­zji, by wy­mie­rzyć klapsa mo­jej mi­ło­ści wła­snej – to go uspo­kaja, przy­wraca mu ko­ronę Wiel­kiego Doma, która spa­dła mu z głowy. Bar­dzo po­waż­nie trak­tuje cały ten blichtr. Nie je­stem dla niego ide­alna, nie pod każ­dym wzglę­dem, co do tego nie ma wąt­pli­wo­ści. Nie pa­trzeć mu w oczy, po­kor­nie spusz­czać wzrok i drżeć od każ­dego mu­śnię­cia skóry. Stale mu się sprze­ci­wiam i upie­ram przy swoim. Den ja­koś to wy­trzy­muje, ale kiedy czara go­ry­czy się prze­pełni, zda­rza mu się stra­cić pa­no­wa­nie nad sobą i srogo ze­mścić za moje za­cho­wa­nie. Naj­czę­ściej wtedy, kiedy nie je­stem w sta­nie się bro­nić. To za­wsze boli. I znów je­ste­śmy kwita.

Ni­gdy nie tę­sk­ni­łam za uroz­ma­ice­niami. W tym sen­sie, że nie czu­łam po­trzeby wpro­wa­dza­nia do na­szej re­la­cję osób trze­cich, cho­ciaż to czę­sto prak­ty­ko­wany układ – na przy­kład dwie bot­tomki i je­den top. Den za­le­d­wie raz o czymś ta­kim na­po­mknął, ale szybko tego po­ża­ło­wał. Nie urzą­dzi­łam mu sceny, nie po­wie­dzia­łam ani słowa, za­bra­łam tylko rze­czy i wy­szłam. Wy­szłam i znik­nę­łam na dwa mie­siące. Spę­dzi­łam je u mo­jej „te­ma­tycz­nej” przy­ja­ciółki Alki, która już dawno wy­je­chała na stałe z Ro­sji. Oczy­wi­ście ele­gancko za­po­mnia­łam po­in­for­mo­wać o tym Dena. Nie wiem, co bie­dak mu­siał prze­ży­wać, i wolę tego nie wie­dzieć, bo jesz­cze znów spad­nie mu z głowy ko­rona, ale kiedy wró­ci­łam, mój topnie­malże mer­dał ogo­nem z ra­do­ści. Był tak usłużny, tro­skliwy i ide­alny, że zro­zu­mia­łam, iż je­stem mu po­trzebna jak po­wie­trze. Przy­zwy­czaił się do mnie, nie­ła­two by­łoby mu zna­leźć nową maso. To wza­jemne przy­wią­za­nie prze­ra­ziło mnie, i to znacz­nie bar­dziej niż pro­po­zy­cja se­sji we troje. Nie można, nie wolno tak się przy­kle­jać, tak się od ko­goś uza­leż­niać. Wy­stra­szona, na­wet nie o sie­bie, lecz o niego, wy­pa­pla­łam coś, co długo uda­wało mi się utrzy­mać w ta­jem­nicy. Po­wie­dzia­łam mu o dia­gno­zie.

Ta wia­do­mość była dla Dena praw­dzi­wym gro­mem z ja­snego z nieba. Prze­jął się chyba jesz­cze bar­dziej niż moim znik­nię­ciem. Przez mo­ment ża­ło­wa­łam tego, co zro­bi­łam, ale szybko wy­tłu­ma­czy­łam so­bie, że to dla jego do­bra – bę­dzie mógł stop­niowo oswoić się z my­ślą, że prę­dzej czy póź­niej mnie przy nim za­brak­nie. I nic tego nie zmieni.

Ota­cza mnie ra­mio­nami, jakby jego wiel­kie na­pa­ko­wane ciało mo­gło mnie osło­nić przed nie­uchron­nym.

– Maszka… Dla­czego nic nie mó­wi­łaś?

– Co by to zmie­niło?

– Wszystko! To zmie­nia wszystko!

– Wła­śnie tego się boję! – od­po­wia­dam, pró­bu­jąc wy­swo­bo­dzić się z jego ob­jęć. – Nie chcę współ­czu­cia, ro­zu­miesz? Przede wszyst­kim nie chcę two­jego współ­czu­cia, brzy­dzę się nim! Będę żyć tak, jakby nic się nie działo, i za­cho­wy­wać tak samo jak do tej pory. Ja­sne? Je­śli nie umiesz przy­jąć mo­ich wa­run­ków, to odejdź. Ale odejdź te­raz, na­tych­miast i na za­wsze.

De­nis chwyta mnie za ra­miona i z ca­łej siły po­trząsa.

– Bę­dzie tak, jak chcesz – za­pew­nia ci­cho, pa­trząc mi w oczy. – Nie zo­sta­wię cię. Nie bę­dzie mi ła­two z tym się po­go­dzić, ale spró­buję. Dla cie­bie. Tylko już ni­czego przede mną nie ukry­waj, do­brze? Mu­szę wie­dzieć. Obie­caj mi to.

Nie mogę obie­cać, bo po­tem by­łoby mi trudno zła­mać dane słowo, a z ja­kie­goś po­wodu nie mam wąt­pli­wo­ści, że do tego doj­dzie. Ogra­ni­czam się do kiw­nię­cia głową, które od biedy można było uznać za zgodę, uwol­ni­łam się z ob­jęć De­nisa i za­pa­lam pa­pie­rosa.

– Na­wet nie za­czy­naj! – mó­wię po chwili, wi­dząc jego obu­rzone spoj­rze­nie. – Nic się nie zmie­niło. Obie­ca­łeś.

Z wes­tchnie­niem kiwa głową.

Trzeba De­ni­sowi przy­znać, że ni­gdy nie zła­mał obiet­nicy. Nic się nie zmie­niło w na­szych re­la­cjach i prak­ty­kach. Nie wiem, co czuł, kiedy chło­stał zże­rane – te­raz o tym wie­dział – nie­ule­czalną cho­robą ciało, ale dziel­nie so­bie z tym ra­dził. By­łam mu za to nie­skoń­cze­nie wdzięczna.

Prę­dzej czy póź­niej zda­rza się coś, czego nie da się prze­wi­dzieć i nie można zmie­nić. Po pro­stu się zda­rza i nic na to nie można po­ra­dzić. I tak w na­szym ży­ciu po­ja­wił się Oleg.

La­tem, w po­ło­wie desz­czo­wego sierp­nia, De­nis na­gle oznaj­mia, że chce mnie z kimś po­znać. Nie wi­dzę w tej pro­po­zy­cji ni­czego nie­zwy­kłego, więc się zga­dzam.

Spo­tka­nie od­bywa w jed­nym z noc­nych klu­bów, które od czasu do czasu or­ga­ni­zują wie­czory dla, na­zwijmy to, okre­ślo­nych grup klien­teli. Nie prze­pa­dam za ta­kimi roz­ryw­kami, uwa­żam, że miej­sce tego, co lu­dzie lu­bią ro­bić w łóżku, jest w łóżku, i nie ma co się z tym ob­no­sić ku ucie­sze ga­wie­dzi. Ale oczy­wi­ście nikt mnie nie pyta o zda­nie, zo­staje po­sta­wiona przed fak­tem – idziemy i już.

Pro­gram ar­ty­styczny mnie nie za­chwyca, co może być cie­ka­wego w pa­trze­niu, jak inne topychłosz­czą swoje bot­tomki. W ogóle nie ro­zu­miem, czemu to wszystko służy – se­mi­na­ria, warsz­taty i inne ab­surdy. Lu­dzie płacą, by ktoś ich uczył, jak „pra­wi­dłowo do­zna­wać przy­jem­no­ści”. Gdy­bym tra­fiła na taką im­prezę, pew­nie chi­cho­ta­ła­bym od po­czątku do końca, utrud­nia­jąc po­zo­sta­łym przy­swa­ja­nie cen­nej wie­dzy. Ale to oczy­wi­ście nie moja sprawa, każdy wy­dur­nia się tak, jak uważa za sto­sowne.

Oglą­da­jąc nud­nawy pro­gram na sce­nie, przy­po­mi­na­jący ra­czej te­atr niż se­sję „te­ma­tyczną”, nie za­uwa­żam, kiedy Oleg do­siada się do na­szego sto­lika. Gdy w końcu od­wra­cam się w jego stronę, prze­szywa mnie dreszcz. Na­prze­ciw mnie sie­dzi zwa­li­sty męż­czy­zna z bli­zną po le­wej stro­nie twa­rzy. Na­wet tu­taj, w ma­low­ni­czym tłu­mie do­mów, sado i to­póww skó­rach oraz bot­to­mów-maso-subów w ob­ci­słych la­tek­sach, wy­róż­nia się oso­bli­wym wy­glą­dem. Skó­rzane spodnie i buty mo­to­cy­klowe w kom­ple­cie z barw­nym bu­mer­skim T-shir­tem jesz­cze ja­koś prze­żyje, nie to jest naj­gor­sze… ma głowę ogo­loną na zero, tylko z po­zo­sta­wio­nego na czubku czaszki krążka wło­sów, śred­nicy mniej wię­cej trzech cen­ty­me­trów, spływa na plecy cie­niutki war­ko­czyk. Mu­sia­łam bez­wied­nie roz­dzia­wić usta i wy­ba­łu­szyć ze zdu­mie­nia oczy, bo za­kło­po­tany Den ko­pie mnie bo­le­śnie pod sto­łem.

– Po­znaj­cie się. Olegu, to Ma­sza – przed­sta­wia mnie dziw­nemu zja­wi­sku.

Oleg kiwa głową i tak­suje mnie spoj­rze­niem, które zdaje się prze­ni­kać ubra­nie. Zje­ży­łam się, jak­bym na­prawdę sie­działa przy sto­liku nago.

– Oleg. – Męż­czy­zna wy­ma­wia swoje imię ni­skim gar­dło­wym gło­sem i wy­ciąga do mnie dłoń, w któ­rej moja cał­kiem to­nie. – Dużo o to­bie sły­sza­łem.

Nie wiem, co od­po­wie­dzieć. Czemu na­gle za­bra­kło mi słów? Zwy­kle znaj­duję je bez pro­blemu. Zmro­ził mnie prze­raź­liwy strach, jakby to miał być ostatni wie­czór w moim ży­ciu. Chyba już wtedy za­czę­łam po­dej­rze­wać, po co De­nis nas ze sobą po­znał i co mu cho­dzi po gło­wie.

Od­mó­wiam al­ko­holu, Oleg, ku zdu­mie­niu De­nisa, też. Ob­ra­żony Den za­ma­wia so­bie wódkę i oznaj­mia, że wró­cimy tak­sówką. Od­po­wiada mi to – będę mo­gła po ci­chu za­mó­wić trans­port i wró­cić sama. Przez cały wie­czór Oleg wpa­truje się we mnie, zu­peł­nie się nie przej­mu­jąc obec­no­ścią mo­jego topa. Co ja­kiś czas od­rywa się od oma­wia­nia z De­ni­sem wy­stę­pów na sce­nie i za­daje mi py­ta­nia, na które od­po­wia­dam bez więk­szego sensu. Z tego, co sam mówi, wnio­skuje, że jest to­pem, a do tego sa­dy­stą. pierw­szej wody. Wcale mnie to nie uspo­kaja. Ostro pra­cuje pej­czem. To aku­rat nie bu­dzi we mnie lęku. W głębi du­szy od dawna ma­rzy­łam o tym, by De­nis za­koń­czył swoje eks­pe­ry­menty w dzie­dzi­nie do­mi­no­wa­nia i sku­pił się na bi­ciu. Ma do dys­po­zy­cji cały ar­se­nał róż­no­rod­nych na­rzę­dzi, mógłby się długo nie po­wta­rzać, a moja wy­trzy­ma­łość da­wała pole do po­pisu. Prak­ty­ko­wa­nie ule­gło­ści przy­cho­dzi mi z naj­wyż­szym tru­dem, jest nie­zgodne z moim cha­rak­te­rem, ale De­nis na­le­gał, więc od czasu do czasu ja­koś się zmu­szam. Jed­nak w głębi du­szy tę­sk­nię za czymś in­nym.

De­nis szybko się upija. Ma bar­dzo słabą głowę jak na le­ka­rza. Oleg ob­rzuca kry­tycz­nym spoj­rze­niem zwłoki De­nisa, który leży na stole z twa­rzą wspartą na skrzy­żo­wa­nych ra­mio­nach.

– Co ro­bimy? – pyta.

– Nie wiem, co ty bę­dziesz ro­bił, ale ja wzy­wam tak­sówkę i po­pro­szę bram­ka­rzy, żeby go za­tasz­czyli do sa­mo­chodu.

– Wi­dzę, że to stała pro­ce­dura – za­uważa z uśmiesz­kiem Oleg.

– Nie. Den rzadko pije i źle re­aguje na al­ko­hol.

Robi mi się nie­przy­jem­nie. Czuje się jak jedna z tych dziew­czyn, któ­rych topna­wala się na im­pre­zach do nie­przy­tom­no­ści, a one mu­szą po­tem od­sta­wiać go do domu do­słow­nie na wła­snych ple­cach. To bar­dzo po­ni­ża­jące.

– No to po­słu­chaj, jak zro­bimy – mówi Oleg bar­dzo po­woli, pa­trząc mi w oczy w taki spo­sób, że się cała zje­ży­łam. – Ty za­ma­wiasz tak­sówkę, ja biorę De­nisa, naj­pierw od­wo­zimy do domu cie­bie, a po­tem jego. Ja­sne?

Taki wa­riant ide­al­nie mi pa­suje. Ki­wam głową i się­gam po te­le­fon.

Kiedy pod­jeż­dża sa­mo­chód, Oleg bez naj­mniej­szego wy­siłku prze­rzuca so­bie De­nisa przez ra­mię i kie­ruje się do wyj­ścia, od­pro­wa­dzany zdu­mio­nymi spoj­rze­niami tych nie­licz­nych go­ści, któ­rzy jesz­cze są w sta­nie sku­pić na czym­kol­wiek wzrok. Ru­szam za nim.

W tak­sówce Oleg siada z tyłu ra­zem z De­ni­sem, a mi ge­stem wska­zuje miej­sce z przodu. Ci­cho po­daje kie­rowcy swój ad­res i je­dziemy.

– Zo­ba­czymy się ju­tro? – pyta mnie Oleg.

– Nie mnie o tym de­cy­do­wać.

– Daj spo­kój. Do­sko­nale wi­dzę, że nie je­steś subką i umiesz sama po­dej­mo­wać de­cy­zje.

Jego prze­ni­kli­wość mnie nie za­chwyca. Wi­docz­nie da­łam mu ja­kiś po­wód, żeby tak o mnie my­ślał, a to nie­do­brze – nie po­win­nam po­ni­żać Dena w oczach jego przy­ja­ciół ani tym bar­dziej in­nego topa.

– Po­wie­dzia­łam: nie mnie o tym de­cy­do­wać.

– Do­tarło do mnie – przy­ta­kuje kpiąco Oleg. – W ta­kim ra­zie spy­tam De­nisa, kiedy się ock­nie. Chciał­bym cię znowu zo­ba­czyć. Nie przy­je­cha­łem na długo.

– Zo­ba­czysz mnie, je­śli De­nis tak po­sta­nowi – mru­czę nie­chęt­nie, z przy­kro­ścią stwier­dza­jąc, że się za­fik­so­wa­łam na tej fra­zie. W kółko „jak De­nis po­sta­nowi, jak De­nis zde­cy­duje”.

Kiedy tak­sówka za­trzy­muje się przed moim do­mem, po­spiesz­nie się że­gnam i wy­sia­dam, jed­nak z ja­kie­goś po­wodu nie kie­ruje się pro­sto do bramy, tylko wstę­puje do pa­wi­lonu po pa­pie­rosy. Po­tem długo sie­dzię na ławce wśród krza­ków bzu, palę fajkę za fajką i od­twa­rzam w pa­mięci twarz Olega. Za­uwa­ży­łam, że ma kom­pleks na punk­cie swo­jej bli­zny, stara się zwra­cać do roz­mówcy pra­wym pro­fi­lem. Roz­ba­wiło mnie to – top z kom­plek­sami, bar­dzo za­bawne.

Do na­szego na­stęp­nego spo­tka­nia do­cho­dzi w jesz­cze mniej ro­man­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Den po­sta­na­wia za­zna­czyć, kto tu rzą­dzi, i oznaj­mia, że za kilka dni zro­bimy so­bie se­sję z dwoma to­pami. Od razu zro­zu­mia­łam, co i kogo ma na my­śli. Urzą­dzam hi­ste­rię, ja­kiej nie po­wsty­dzi­łaby się dama z wyż­szych sfer. Klnę na mo­jego topa, wy­pa­dam z jego miesz­ka­nia, ła­pię tak­sówkę i jadę gdzie oczy po­niosą. Przy­tom­nieję na ławce w parku Gor­kiego. Nie mam po­ję­cia, jak się tam zna­la­złam, po pro­stu na­gle stwier­dzam, że sie­dzę na ławce w jed­nej z nie­zli­czo­nych ale­jek i trzy­mam w ręce lody. Luka w pa­mięci po­rząd­nie mnie prze­raża, zwłasz­cza że nie lu­bię lo­dów. To ozna­cza, że stres był sil­niej­szy, niż są­dzi­łam…

Te­le­fon w kie­szeni dzwoni jak opę­tany, ale wy­łą­czy­łam dźwięk, na­wet nie zer­k­nąw­szy na wy­świe­tlacz. Nie mam ochoty roz­ma­wiać z De­nem, bo o czym ga­dać z czło­wie­kiem, który chce się tobą po­dzie­lić ze swoim kum­plem? Ow­szem, w „te­ma­cie” to czę­sta prak­tyka, ale nie ze mną te nu­mery. Niech so­bie znaj­dzie inną idiotkę, która bę­dzie spi­jać słowa z jego ust i wy­peł­niać wszyst­kie jego za­chcianki. Na mnie niech wię­cej nie li­czy.

Ukry­wam się przez trzy dni, nie od­bie­ra­jąc te­le­fo­nów i nie otwie­ra­jąc drzwi, do któ­rych cią­gle ktoś się do­bi­jał. Wiem, kto mnie szuka. Ro­dzice wy­je­chali nad Baj­kał, więc nie mam wąt­pli­wo­ści, że roz­wście­czony moim nie­po­słu­szeń­stwem Den na zmianę wy­dzwa­nia i sztur­muje drzwi. Nie mam za­miaru się pod­dać.

Trze­ciego dnia wie­czo­rem ktoś dzwoni do mnie z nie­zna­nego nu­meru. Uznaje, że to może mieć zwią­zek z pracą, i od­bie­ram.

– Ma­sza, nie roz­łą­czaj się, to ja, Oleg – roz­lega się głos w słu­chawce.

Drgam, o mało co nie upusz­cza­jąc ko­mórki do wanny, przy któ­rej sta­łam, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie po­wy­le­gi­wać się w go­rą­cej wo­dzie z pianą.

– Czego chcesz? – py­tam ze zło­ścią.

– Nie­po­ko­ili­śmy się o cie­bie. Wszystko w po­rządku?

– A co cię to ob­cho­dzi?

– Skoro py­tam, to zna­czy, że ob­cho­dzi. Mo­żemy się spo­tkać? Tylko we dwoje, bez De­nisa.

– Po co?

– Chcę ci coś wy­ja­śnić.

– Nie mu­sisz mi ni­czego wy­ja­śniać.

– My­lisz się. A więc? Po­wiedz, kiedy i gdzie.

– Je­śli przyj­dziesz z De­ni­sem, nie bę­dzie żad­nej roz­mowy – za­strze­gam, do­szedł­szy do wnio­sku, że nie zgwałci mnie prze­cież na ulicy.

– Po­wie­dzia­łem już, tylko ja i ty. Po­wiedz gdzie.

– Do­brze. Nie­da­leko mo­jego domu jest park.

Po­daje na­zwę ulicy na ty­łach dziel­ni­co­wej ko­mendy po­li­cji. Rze­czy­wi­ście znaj­duje się tam park, w któ­rym na­wet wie­czo­rem za­wsze jest pełno lu­dzi.

– Wo­bec tego je­ste­śmy umó­wieni – stwier­dza spo­koj­nie Oleg. – Będę na cie­bie cze­kał o siód­mej przy bra­mie.

Kiedy się roz­łą­cza, sia­dam na brzegu wanny i po­pa­dam w za­dumę. O czym on chce ze mną roz­ma­wiać? Co mi za­mie­rza tłu­ma­czyć? Że fajne jest spać z dwoma męż­czy­znami na­raz? Że Den bar­dzo prze­żywa moją ucieczkę? To in­te­re­suje mnie naj­mniej ze wszyst­kiego. Do­brze, pójdę i po­słu­cham. W końcu nie spra­wia wra­że­nia sza­leńca, w krzaki mnie nie za­cią­gnie – za sta­rzy je­ste­śmy na ta­kie rze­czy.

Zgod­nie z obiet­nicą Oleg czeka na mnie przy wej­ściu na skwer. Oka­zuje się, że w nor­mal­nym ży­ciu ubiera się do­kład­nie tak samo jak na wie­czór w klu­bie. Za­bawne.

Nie pada, a na­wet jest do­syć sło­necz­nie, więc w parku roi się od lu­dzi z wóz­kami, ro­we­rami, de­sko­rol­kami i wszel­kimi moż­li­wymi sprzę­tami re­kre­acyj­nymi. Działa ka­wia­renka, w któ­rej nie sprze­dają nic moc­niej­szego od piwa. Oleg wita mnie ski­nie­niem głowy.

– Przejdźmy się – pro­po­nuje. – Po­szu­kajmy wol­nej ławki.

– Mała szansa, że­by­śmy zna­leźli.

– Nie szko­dzi, naj­wy­żej po pro­stu po­spa­ce­ru­jemy.

Przez chwilę idziemy w mil­cze­niu, ob­rzu­cani zdzi­wio­nymi spoj­rze­niami in­nych ama­to­rów wie­czoru na świe­żym po­wie­trzu.

– Lu­dzie za­wsze dziw­nie pa­trzą na mo­to­cy­kli­stę bez mo­to­cy­kla – za­uważa Oleg, któ­rego naj­wy­raź­niej to de­ner­wo­wało.

Do­my­ślam się, że w ka­sku na gło­wie czułby się bez­piecz­niej.

– Je­steś mo­to­cy­kli­stą?

– Tak, można tak po­wie­dzieć. Nie fa­na­tycz­nym, po pro­stu lu­bię wy­sko­czyć gdzieś z chło­pa­kami. Ale to nie o mnie mie­li­śmy roz­ma­wiać.

– Dla­czego? Chęt­nie po­roz­ma­wiam o to­bie – wy­rywa mi się mimo woli.

Oleg ze zdzi­wie­niem unosi prawą brew.

– Tak? Schle­biasz mi. Może póź­niej. Naj­pierw po­ga­damy o tym, co wy­krę­ci­łaś De­nowi.

– Może ra­czej o tym, co Den wy­krę­cił mnie?

– Za­wrzyjmy umowę: ja mó­wię, ty słu­chasz, a py­ta­nia bę­dziesz za­da­wała po­tem, je­śli uznam, że są ko­nieczne – rzuca ostro, mocno ści­ska­jąc moje ra­mię po­wy­żej łok­cia.

Nie wie­dzieć czemu, na­gle tracę ochotę na kłót­nie i prze­ko­ma­rzanki.

– Do­brze.

– O, taka od­po­wiedź mi się po­doba. Bądźmy szcze­rzy, Ma­rio. Wiem, że nie lu­bisz, kiedy obcy na­zy­wają cię Ma­szą. Do­póki je­stem dla cie­bie obcy, bę­dziesz Ma­rią, a póź­niej zo­ba­czymy.

Wy­ra­że­nie „do­póki je­stem dla cie­bie obcy” nie robi na mnie do­brego wra­że­nia – wy­gląda na to, że po­waż­nie pla­nuje się do mnie „zbli­żyć”. Wi­dzia­łam jego ręce i bary i nie ma wąt­pli­wo­ści, że mimo moje fe­no­me­nal­nej wy­trzy­ma­ło­ści na ból nie chcę mieć z nim do czy­nie­nia. Nie ma mowy, ko­niec te­matu.

– Więc tak – cią­gnie Oleg, ukrad­kiem zer­ka­jąc na moją twarz – ka­za­łem ci przy­je­chać, żeby po­roz­ma­wiać z tobą o tym, o czym nie po­tra­fił po­roz­ma­wiać z tobą De­nis. Do­sko­nale ro­zu­miem, jak się po­czu­łaś, kiedy zło­żył ci swoją pro­po­zy­cję. Wierz mi, nie mia­łem za­miaru cię wy­stra­szyć. Chcę ci tylko po­ka­zać, jak da­leko mo­żesz się po­su­nąć, bo zdaje się, że nie zda­jesz so­bie z tego sprawy, cho­ciaż we­wnętrz­nie je­steś już na to go­towa. Do­strze­głem to w to­bie od razu, już wtedy, w klu­bie.

Spusz­czam oczy i przy­gry­zam dolną wargę. Ma ra­cję… i to jesz­cze jak. Wy­czu­wam w nim to, czego tak bar­dzo bra­kuje mi u De­nisa – wła­dzę. Ni­czego jesz­cze nie po­wie­dział ani nie zro­bił, a już wiem, że bę­dzie tak, jak ze­chce. Pod­po­rząd­ko­wuję mu się bez wa­ha­nia, bo wiem, że przy nim nic złego mnie nie spo­tka. Ufam mu, cho­ciaż jesz­cze nie do końca ro­zu­miem, jak to się dzieje.

– Dla­czego mil­czysz? Nie zga­dzasz się?

– Z czym?

– Nie uda­waj głu­piej, Ma­rio, to do cie­bie nie pa­suje. Je­steś mą­drą ko­bietą i do­sko­nale ro­zu­miesz, że mam ra­cję. Chcesz po­znać wię­cej, niż może ci dać De­nis. Mogę ci w tym po­móc. Je­śli masz wąt­pli­wo­ści mo­ralne, po­zwól, że cię uspo­koję: nie do­tknę cię ni­czym prócz ak­ce­so­riów. Nie in­te­re­su­jesz mnie w sen­sie sek­su­al­nym.

Po­liczki płoną mi ży­wym ogniem, je­stem na­wet lekko ob­ra­żona. Jak to? Ale od­po­wiada mi taki układ.

– Więc je­steś umó­wieni?

– Na co?

– Nie słu­cha­łaś, co do cie­bie mó­wię? Za­py­ta­łem, czy zga­dzasz się na moją pro­po­zy­cję. Żad­nego seksu, czy­ste ac­tion? Nie mu­sisz się ni­czego bać, De­nis też przy tym bę­dzie.

– Do czego ci to po­trzebne?

– Je­stem sa­dy­stą, dzie­cinko – od­po­wiada z peł­nym spo­ko­jem. – Je­stem cie­kaw, co z cie­bie za zwie­rzątko, że De­nis tak cią­gle się za­chwyca.

– Lu­bisz pre­pa­ro­wać zwie­rzątka?

– Utrzy­my­wa­łem się z tego za młodu. – Nie roz­wija te­matu, a ja nie do­py­tuję. – Więc jak? Do­ga­da­li­śmy się? Bę­dziesz mo­gła w każ­dej chwili po­wie­dzieć „stop”, prze­cież wiesz.

– Pro­blem w tym, że ni­gdy go nie uży­wam.

– Zga­dzam się, że to pro­blem. Ale uwierz, przy mnie to się zmieni.

Coś w jego to­nie nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści, że mówi prawdę i że jesz­cze nie raz wy­po­wiem to nie­szczę­sne słowo bez­pie­czeń­stwa… Ale cie­ka­wość, pra­gnie­nie no­wych do­znań i chęć utar­cia nosa za­do­wo­lo­nemu z sie­bie mo­to­cy­kli­ście biorą górę nad roz­sąd­kiem.

– Tak, zga­dzam się – mó­wię zde­cy­do­wa­nym to­nem. – Tylko pa­mię­taj, że coś mi obie­ca­łeś.

– Za­wsze do­trzy­muję słowa. Naj­waż­niej­sze, że­byś ty też nie za­wio­dła – po­kpiwa. – Spo­tkamy się ju­tro o ósmej. Ro­zu­miem, że nie mu­sisz wra­cać do domu na ko­la­cję?

– Nie.

– Cu­dow­nie. Chodź, od­pro­wa­dzę cię.

Na­stęp­nego dnia wstaje z łóżka z ta­kim uczu­ciem, jak­bym się uro­dziła jesz­cze raz. Den chciał spraw­dzić, jak to jest? Świet­nie, bę­dzie miał oka­zję się prze­ko­nać. Tylko żeby się po­tem nie skar­żył. Swoją de­cy­zją zwal­nia mnie z ewen­tu­al­nych wy­rzu­tów su­mie­nia. Do­znam roz­ko­szy bez jego udziału, cho­ciaż na jego oczach. Tym go­rzej dla niego. Uważa się za mi­strza i rze­czy­wi­ście dużo umie, ale prze­cież może się zna­leźć się lep­szy od niego, a mnie coś mó­wiło, że to wła­śnie ten mo­ment. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że Oleg jest lep­szy w „te­ma­cie”, ma wię­cej pew­no­ści sie­bie. Den po­peł­nił błąd. Wcze­śniej nie mia­łam po­rów­na­nia, a te­raz sam daje mi atut do ręki. No cóż, trudno go za to wi­nić.

Ni­gdy do­tąd nie szy­ko­wa­łam się na spo­tka­nie z De­ni­sem z taką ma­niacką sta­ran­no­ścią, uważ­nie ope­ru­jąc pę­dzel­kiem do ma­ki­jażu, żeby w trak­cie ac­tion nie roz­ma­zała się żadna kre­ska. Ow­szem, nie pła­czę – ni­gdy nie pła­czę, po­tra­fię wci­snąć łzy bólu do środka, ale nie wia­domo, jak bę­dzie dzi­siaj, dla­tego mu­szę się na­prawdę po­sta­rać, żeby po­tem nie wy­glą­dać jak dziwka z roz­ma­za­nym ma­ki­ja­żem. Sama nie wiem, dla­czego aż tak mi za­le­żało, żeby zro­bić wra­że­nie na Olegu…

De­nis przy­jeż­dża po mnie sam. Czeka w sa­mo­cho­dzie, z po­sępną miną gry­ząc kostkę palca wska­zu­ją­cego. Le­dwo wsia­dam, wy­mie­rzył mi siar­czy­sty po­li­czek.

– To za to, że znik­nę­łaś. – Po­pra­wia z dru­giej strony. – A te­raz za to, że nie za­py­ta­łaś mnie o zda­nie w spra­wie Olega.

Przy­ci­skam dło­nie do pło­ną­cej twa­rzy.

– Kom­plet­nie ci od­biło? Prze­cież to był twój po­mysł! Sam sie­bie bij po twa­rzy.

– Co on ci po­wie­dział? – sy­czy Den, chwy­ta­jąc mnie za nad­garstki. – Co ci ta­kiego po­wie­dział, że się zgo­dzi­łaś?

– To, co to­bie nie przy­szło do głowy. Topjest to­pemnie dla­tego, że tak so­bie wy­my­ślił, a dla­tego, że bie­rze na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za wszystko, rów­nież za in­for­ma­cje! Gdy­byś ra­czył mi wszystko wy­tłu­ma­czyć, od razu by­łoby ina­czej. Ale nie, roz­ma­wia­nie ze mną jest po­ni­żej two­jej god­no­ści! Szkoda ci czasu na ga­da­nie! I masz gdzieś moje emo­cje i uczu­cia.

– Nie wrzeszcz! – Po­trząsa mną z ca­łej siły, żeby mnie uspo­koić. – Na co komu to całe ga­da­nie?

– To po co za­czy­na­łeś? Sam chcia­łeś wie­dzieć, co mi po­wie­dział Oleg. Wy­obraź so­bie, że Oleg ze mną roz­ma­wiał. Cza­isz? Nie je­stem dla niego tylko ka­wał­kiem mięsa, tuszką do ry­pa­nia.

– Aha! My­ślisz, że do­strzegł w to­bie czło­wieka i jesz­cze part­nerkę in­te­lek­tu­alną – wy­sila się na sar­kazm Den. – Nie bądź na­iwna. Dzieli ko­biety na śmieci i mięso, z tymi pierw­szymi się nie za­daje, a dru­gie rżnie i chłosz­cze. Oleg ni­czego nie robi ani nie mówi bez kon­kret­nego celu. Nie mam po­ję­cia, co tym ra­zem wy­kom­bi­no­wał.

– Nie sądź wszyst­kich swoją miarą. Nie każdy cią­gle coś kom­bi­nuje, na­wet je­śli to prze­kra­cza twoją wy­obraź­nię.

– Och, do­syć już tego pa­pla­nia. Je­dziemy.

Od­py­cha mnie od sie­bie i włą­cza sil­nik.

Po tej wy­mia­nie zdań robi mi się nie­przy­jem­nie. Na­prawdę nie uważa mnie za równą so­bie, i to nie tylko w „te­ma­cie”, ale też w ży­ciu. On, który z tru­dem skoń­czył me­dy­cynę i do dziś pi­sał z błę­dami, uważa mnie za gor­szą od sie­bie... Nie wiem, czy się śmiać, czy pła­kać.

Pierw­sze, co rzuca mi się w oczy, kiedy wcho­dzimy do miesz­ka­nia, to strój Olega, jesz­cze dzi­wacz­niej­szy niż zwy­kle. Nie wiem, ja­kim cu­dem po­wstrzy­ma­łam się od śmie­chu. Scena jak z trze­cio­rzęd­nego por­nosa – skó­rzane szorty, rę­ka­wiczki i ma­ska, spod któ­rej zu­peł­nie nie wi­dać twa­rzy. Dła­wię we­so­łość w za­rodku, żeby nie na­ra­zić swo­jego ży­cia na zu­peł­nie re­alne za­gro­że­nie – kto wie, jak za­re­ago­wałby Oleg.

– Śmie­szy cię to? – pyta ze sto­ic­kim spo­ko­jem. – Pro­szę bar­dzo, mo­żesz się po­śmiać.

– Nie…– od­po­wia­dam nie­pew­nie. – Nie, żeby…

– Tak wła­śnie my­śla­łem. Sia­daj, mu­simy ob­ga­dać parę rze­czy. – Zaj­muje miej­sce na ka­na­pie i kle­pie ręką sie­dze­nie, za­pra­sza­jąc mnie, że­bym usia­dła obok.

Pa­trzę py­ta­jąco na De­nisa, który te­atral­nie prze­wraca oczami.

– Tak, tak, nie zwra­caj­cie na mnie uwagi. Kim ja tu je­stem? Go­spo­da­rzem? Wiel­kie mi halo.

– Prze­stań – upo­mina go Oleg i choć nie wi­dzę pod ma­ską jego twa­rzy, wy­czu­wam, że się skrzy­wił. – Nie mam przed tobą żad­nych ta­jem­nic. Chcę jej przed­sta­wić pod­sta­wowe za­sady, żeby po­tem nie było nie­spo­dzia­nek. Nie cier­pię prze­ry­wać przez ja­kieś omdle­nia czy inne pier­doły. Je­śli po­czu­jesz, że już nie mo­żesz, mó­wisz „czer­wony” i ro­bimy prze­rwę. Mam na­dzieję, że to dla cie­bie ja­sne?

Bez prze­ko­na­nia ki­wam głową. Ni­gdy, ani razu przez cały czas, od­kąd ra­zem z De­nem za­czę­li­śmy się zaj­mo­wać „te­ma­tem”, nie wy­po­wie­dzia­łam słowa „stop”. Za­zwy­czaj po­no­siły mnie emo­cje: ile zdo­łam wy­trzy­mać, jak da­leko się po­su­nąć, czy uda mi się prze­trzy­mać De­nisa? Za­wsze mi się uda­wało, cho­ciaż cza­sem mdla­łam z bólu. Ale coś czuję, że dziś może być ina­czej…

– Idziemy da­lej. Masz ja­kieś pre­fe­ren­cje co do ga­dże­tów?

Wzru­szam ra­mio­nami. Nie mam żad­nych pre­fe­ren­cji, pa­suje mi do­wolne na­rzę­dzie chło­sty, od packi po ciężki pejcz z dzie­wię­cioma rze­mie­niami. À pro­pos ga­dże­tów. Wiele osób żywi błędne prze­ko­na­nie, że w sex-sho­pach sprze­dają praw­dziwe na­rzę­dzia pracy. Nic po­dob­nego. To, co mają tam w ga­blo­tach, na­daje się dla wa­ni­lio­wych pa­nie­nek, któ­rym za­chciało się „ostrego seksu”. Wszyst­kie te ob­szyte fu­ter­kiem kaj­da­neczki i bi­czyki z ró­żo­wym pusz­kiem to nie na­rzę­dzia, a ak­ce­so­ria wa­len­tyn­kowe. Praw­dziwy topza­ma­wia flog­gery i baty u naj­lep­szych mi­strzów, któ­rych jest do­słow­nie garstka. Wszyst­kie bi­cze, pej­cze, knuty albo packi są wy­ko­ny­wane na wy­miar, kosz­tują ma­ją­tek i nie­źle ważą. I oczy­wi­ście dają zu­peł­nie inne re­zul­taty niż pod­róbki z sex-sho­pów. Cho­ciaż do­bry topz od­po­wied­nim do­świad­cze­niem po­trafi „ro­bić rze­czy” na­wet zwy­kłym pa­skiem do spodni.

Jak już mó­wi­łam, nie mam pre­fe­ren­cji co do ga­dże­tów. Oleg wstaje z ka­napy i przy­nosi nie­dużą sta­ro­świecką torbę po­dróżną z czar­nej skóry. Otwiera ją i ge­stem przy­wo­łuje mnie do sie­bie. Cha­rak­te­ry­styczne rę­ko­je­ści, które do­strze­gam w cze­lu­ściach sa­kwo­jaża, do­wo­dzą po­nad wszelką wąt­pli­wość, że Oleg nie ża­ło­wał pie­nię­dzy na sprzęt. Wszystko po­cho­dzi z mi­strzow­skiej pra­cowni jed­nego z naj­bar­dziej zna­nych w kraju wy­twórcy na­rzę­dzi do ba­to­że­nia.

– Wy­bie­raj – pro­po­nuje Oleg.

Po­krę­ci­łam głową.

– Ufam ci.

– I to mi się po­doba. Do­brze, póź­niej wy­biorę. Do­kończmy roz­mowę.

Kiedy wra­camy na ka­napę, za­uwa­żam, że De­nis, który ob­ser­wuje nas ze swo­jego fo­tela w ką­cie po­koju, do­słow­nie dusi się ze śmie­chu. To mnie po­rząd­nie ze­zło­ściło – co jest śmiesz­nego w tym, że czło­wiek chce po­stą­pić pra­wi­dłowo, by nie za­szko­dzić so­bie i mnie? Żeby se­sjaprzy­nio­sła tylko przy­jem­ność, a nie pro­blemy?

Oczy­wi­ście De­ni­sowi ni­gdy nie przy­szło do głowy py­tać mnie o pre­fe­ren­cje, bo i po co? On jest to­pem i on de­cy­duje. Tak, ak­cep­to­wa­łam wszystko, co ro­bił, ale co by mu szko­dziło za­py­tać?

– Ostrze­gam cię – mówi tym­cza­sem Oleg – je­śli po­czu­jesz, że już nie mo­żesz i nie dasz mi znaku, uka­rzę cię. Zro­bię coś, czego nie cier­pisz. Ale naj­pierw po­zwolę ci wy­brać ro­dzaj kary.

Znowu wzru­szam ra­mio­nami. Za­sady „te­matu”, które wy­pra­co­wa­li­śmy wspól­nie z De­ni­sem, obej­mo­wały tylko jedno tabu: po­zo­sta­wia­nie śla­dów na skó­rze. Nie mia­łam z czego wy­bie­rać.

– Ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie oto co zro­bimy. Je­śli nie dasz mi znaku, że od­pa­dasz, sam cię wy­łą­czę cio­sem w szcze­gól­nie bo­le­sne miej­sce. Nie spodoba ci się to, więc ra­dzę ci, nie kuś mnie do złego.

Cóż, my­ślę so­bie, dam radę wy­trzy­mać taką karę, tym bar­dziej że nie za­mie­rzam od­pa­dać. Mu­szę się z nim zmie­rzyć i wy­grać, bo z De­ni­sem za­wsze wy­gry­wa­łam. Oleg nie bę­dzie wy­jąt­kiem, za nic w świe­cie nie dam mu po­czu­cia wyż­szo­ści nade mną.

Oma­wiamy jesz­cze kilka dro­bia­zgów i w końcu Oleg kle­pie się dłońmi po udach.

– To już chyba wszystko – mówi. – Prze­bie­rasz się?

Ki­wam głową.

– Mam swoje pre­fe­ren­cje. Poń­czo­chy ka­ba­retki, rę­ka­wiczki i szorty, je­śli oczy­wi­ście masz. My­ślę, że ro­zu­miesz, w ja­kim celu.

Ro­zu­miem. Chce do­trzy­mać obiet­nicy, że nie doj­dzie do seksu, i woli nie oglą­dać mnie zu­peł­nie go­łej. No cóż… sza­cun.

Wy­cho­dzę do ma­łego po­koju, gdzie stoi szafa z mo­imi stro­jami, wy­bie­ram czarne la­tek­sowe szorty, czer­wone rę­ka­wiczki i czarne poń­czo­chy oraz parę czer­wo­nych strip­ti­zer­skich san­dał­ków. Prze­bie­ram się i wra­cam do sa­lonu. Na­wia­sem mó­wiąc, nor­malne maso nie wkła­dają na se­sjęwy­so­kich ob­ca­sów, tym bar­dziej strip­ti­zer­skich, w któ­rych ła­two skrę­cić albo zła­mać nogę, ale gdzie nor­malne, a gdzie ja? De­ni­sowi też się po­do­bał taki ze­staw.

Oleg tak­suje mnie wzro­kiem, a po­tem pod­cho­dzi i kła­dzie dło­nie na mo­ich pier­siach. Jego skó­rzane rę­ka­wiczki są nie­przy­jem­nie chłodne i szorst­kie. Za­drża­łam.

– Nie po­doba ci się? – pyta Oleg, nie za­bie­ra­jąc rąk i uważ­nie wpa­tru­jąc się w moją twarz.

– Nie wiem.

– No do­bra. Den, mo­cu­jemy.

Na­gle ob­la­tuje mnie taki strach, jakby mi po­wie­dziano, że za pięć mi­nut umrę. Uspo­ka­ja­jące za­pew­nie­nia Olega prze­stają dzia­łać, je­stem kom­plet­nie prze­ra­żona. Co ja naj­lep­szego ro­bię? Prze­cież nie mam po­ję­cia, nie je­stem w sta­nie prze­wi­dzieć, jak on się za­chowa. Po co się na to zgo­dzi­łam, idiotka?

De­nis pod­cho­dzi do mnie z nie­przy­jem­nym uśmie­chem, ła­pie mnie za ręce, wy­gina je do tyłu i spina kaj­dan­kami. Na se­kundę, na mgnie­nie oka przy­ci­ska mnie do sie­bie i czuję, jak pod białą ko­szulą z za­ka­sa­nymi do łokci rę­ka­wami tłu­cze się jego serce.

I w tym mo­men­cie dzwoni zo­sta­wiona przez Olega na stole ko­mórka. Bie­rze ją do ręki i zerka na wy­świe­tlacz.

– Po­trze­buję pół go­dziny, ważny te­le­fon – oznaj­mia.

Wy­cho­dzi z po­koju, sły­szę, jak za­myka za sobą drzwi sy­pialni. Zo­sta­jemy z De­ni­sem sami. Na­gle za­czy­nam się trząść.

– Bo­isz się, jak­byś miała stra­cić dzie­wic­two – chi­cho­cze De­nis.

– Od­czep się!

– Nie py­skuj, bo cię uka­rzę…

Mam na końcu ję­zyka słowa: „Ukarz mnie, ukarz mnie, jak chcesz, tylko nie do­pusz­czaj do mnie tego mu­tanta, bo wiem, że nie dam rady”, ale po­wstrzy­muję się, bo zdaję so­bie sprawę, że już za późno. Den nie ma zwy­czaju ustę­po­wać. Zresztą sama obie­ca­łam…

– Roz­luź­nij się tro­chę, pa­trzeć na cie­bie nie można.

Nie mogę się roz­luź­nić, je­stem zbyt spięta. Den ca­łuje mnie w po­li­czek, po­tem w usta i pro­po­nuje, że­by­śmy wy­ko­rzy­stali wolną chwilę na seks. Szcze­rze mó­wiąc, ja­koś nie mam na­stroju… Czy to coś po­może? Kręcę głową. At­mos­fera w po­koju jest tak go­rąca i gę­sta, że nie­mal fi­zycz­nie wy­czuwa się strach, do­pra­wiony ero­tycz­nym na­pię­ciem. Boję się tak, że drży mi broda. Pew­nie by­łoby mi ła­twej, gdyby nie ten nie­spo­dzie­wany te­le­fon – za­czę­łoby się i ja­koś po­szło. A te­raz… Cze­ka­nie na kaźń jest strasz­niej­sze od sa­mej kaźni. Pró­buję się ja­koś wy­krę­cić.

– De­nis… prze­cież wiesz, że chcę być tylko z tobą. Wiesz, że ni­kogo in­nego nie po­trze­buję, bo mam cie­bie. Po­wiedz, co mam zro­bić, żeby cię za­do­wo­lić. Ni­czego wię­cej nie pra­gnę…

– Nie wy­si­laj się – od­po­wiada spo­koj­nie i do­bit­nie. – Nie uda ci się mnie za­ga­dać. Nie ma co te­raz kom­bi­no­wać, za da­leko już to za­szło. Czego ty się bo­isz? Prze­cież nie zo­sta­wię cię z nim sa­mej, będę obok. Nie bę­dziesz chciała, to seksu nie bę­dzie.

Boże, jak mu wy­tłu­ma­czyć, że po pierw­sze, Oleg sam po­wie­dział, że nie bę­dzie, a po dru­gie, że to nie seks mnie prze­raża? Je­stem maso, ale nie do ta­kiego stop­nia! Prze­raża mnie wi­zja „te­ma­tycz­nej” se­sji z nie­zna­jo­mym męż­czy­zną o ewi­dent­nych skłon­no­ściach sa­dy­stycz­nych – bo wi­dać go­łym okiem, że jest sa­dy­stą. Prze­cież opo­wia­dał o pre­pa­ro­wa­niu zwie­rzą­tek… Tylko to mnie prze­raża… I obec­ność Dena ni­czego nie zmieni.

– Po­wiedz mi, po co to ro­bisz.

– Dla cie­bie. Po to, że­byś zro­zu­miała, że nie można mieć przez cały czas wszyst­kiego pod kon­trolą. Ci­śniesz mnie, a po­winno być na od­wrót. Na­ru­szasz wszyst­kie za­sady, ja­kie tylko się da.

– Już nie będę…

– Bę­dziesz, Ma­sza, bę­dziesz – stwier­dza, nie­mal piesz­czo­tli­wie po­kle­pu­jąc mnie po gło­wie. – Bę­dziesz, po pro­stu masz taki cha­rak­ter.

Kiedy Oleg wresz­cie wraca, je­stem pół­przy­tomna ze stra­chu.

– Mu­sia­łem ode­brać, dzwo­nił mój chiń­ski part­ner, kon­trakt wisi na wło­sku, nie mo­głem tego odło­żyć – uspra­wie­dli­wia się, za­glą­da­jąc mi głę­boko w oczy. – Co, im du­żej cze­kasz, tym bar­dziej się bo­isz? – pyta.

Ki­wam głową, czu­jąc, że jego spoj­rze­nie przy­pra­wia mnie o gę­sią skórkę.

– Prze­pnij jej ręce do przodu, za­fik­su­jemy do góry – po­leca De­ni­sowi.

De­nis bez słowa prze­kłada kaj­danki do przodu, mo­cuje je do prze­ło­żo­nej przez blo­czek w su­fi­cie linki i pod­ciąga tak, że le­d­wie się­gam san­dał­kami pod­łogi.

– Za­pa­mię­taj do­brze, niech ci nie przyj­dzie do głowy nie od­po­wia­dać na py­ta­nia. Spró­bu­jemy… – Przy­ciąga mnie za ta­lię do sie­bie i ści­ska pal­cami mój su­tek. – Jaki ko­lor?

– Zie­lony – od­po­wia­dam obo­jęt­nie, bo to na­prawdę nie boli.

– A te­raz? – Za­ci­ska palce moc­niej, po­ja­wia się krew. Boli. Ale nie śmier­tel­nie.

– Zie­lony.

Za­biera rękę.

– Nie czer­wony?

– Nie. Zie­lony.

– Zo­sta­łaś uprze­dzona. Jak coś, uka­rzę. Den, uczest­ni­czysz czy tylko się przy­glą­dasz?

Na Dena już przy­kro pa­trzeć, ale zgrywa twar­dziela.

– Uczest­ni­czę.

Ej, chwi­leczkę, nie tak się uma­wia­li­śmy! Nim zdążę miauk­nąć, Oleg tro­chę lu­zuje linkę, że­bym mo­gła sta­nąć na ob­ca­sach, do­kład­nie ogląda kaj­danki, które na­wet przez rę­ka­wiczki wrzy­nają mi się w skórę. Ką­tem oka wi­dzę Dena, który po­trząsa flog­ger­kiem i pa­trzy na Olega.

– Kto za­czyna? Ja czy ty? – pyta.

– Obo­jętne. – Oleg się uśmie­cha. – Mo­żesz ty, tylko nie od razu z ca­łej siły…

Li­czę w gło­wie ude­rze­nia – mam taki idio­tyczny na­wyk, to ja­kiś kosz­mar… pięć… sie­dem… dzie­więć… dzie­sięć… ko­niec…

– Ko­lor? – war­czy mi do ucha Oleg.

Pod­no­szę głowę.

– Zie­lony…

– Je­dziemy da­lej.

Pięć… sześć… boli… sie­dem… Boże, boli… dzie­sięć… ko­niec…

– Ko­lor? Jaki ko­lor?!

– Zie… zie­lony.

Ob­rzuca mnie zdzi­wio­nym spoj­rze­niem, oczy w otwo­rach ma­ski błysz­czą.

– Den, kne­bel. Bę­dziesz po­ka­zy­wała na pal­cach. Raz, dwa, trzy. Zro­zu­mia­łaś?

Den ma lo­do­wate ręce. Mu­ska pal­cami mój po­li­czek, szuka łez. Jesz­cze nie pła­czę…

– Nie do­ty­kaj jej, za­łóż kne­bel i się od­suń! – wrzesz­czy Oleg.

Ko­niec, nie będę mo­gła krzy­czeć, a po­ję­ki­wa­niem się brzy­dzę… Za­czy­nają znowu… Pięć… sie­dem… z pra­wej, gdzie pra­cuje Oleg, boli bar­dziej… dzie­sięć… Trzy palce – zie­lony… Nie gap się tak na mnie, trzy, trzy!!!

– Moc­niej? Je­śli się zga­dzasz, kiw­nij głową.

Ki­wam. Ob­cho­dzi mnie, po­ka­zuje mi ha­rap – niech to dia­bli, będę miała ślady… Prze­no­szę wzrok na jego szorty, tak, jest już go­towy… Mimo to…

– Od­po­czę­łaś? Je­dziemy da­lej.

Nie po dzie­sięć ude­rzeń, tylko po sześć, po pro­stu wię­cej nikt nie wy­trzyma… tracę ra­chubę… ci­sza – to zna­czy, że już ko­niec… Trzy palce.

Znowu… Mam mroczki przed oczami, wszystko mi się mie­sza w gło­wie, zęby wbi­jają się w kne­bel tak, że czuję jego smak. Trzy palce… Oleg wsuwa mi dłoń mię­dzy uda, gdzie jest śli­sko i go­rąco. Chyba jest za­do­wo­lony…

– Da­lej?

Czuję, że je­śli naj­pierw pra­co­wał „z nad­garstka”, a po­tem „z łok­cia”, to te­raz już „z ra­mie­nia”, bo bar­dzo boli… Za­raz umrę… Z tej strony, gdzie stoi Den, boli mniej, ale z pra­wej… Jak ich po­pro­sić, żeby za­mie­nili się miej­scami? Na­gle tracę przy­tom­ność, ni­czego nie czuję. Nie wiem, jak długo to trwa, otwie­ram oczy – kne­bla nie ma, leżę na brzu­chu na pod­ło­dze, obok mnie wa­lają się ha­rap i pu­sta bu­telka po wo­dzie mi­ne­ral­nej. Ręce mam wolne… Do­ty­kam głowy – mo­kra, jak­bym wy­szła spod prysz­nica. Z wy­sił­kiem prze­krę­cam się na bok. Oleg sie­dzi w fo­telu i pa­trzy na mnie z uwagą. Den stoi przy oknie i pali pa­pie­rosa. Sły­szy, że się po­ru­szam, i od­wraca się w moją stronę.

– Od­biło ci? – pyta.

– Ci­cho, za­cze­kaj – po­wstrzy­muje go Oleg. – Ja pro­wa­dzę. Dla­czego nie za­sy­gna­li­zo­wa­łaś, że się źle czu­jesz?

Nie czu­łam się źle, tylko na­gle mnie wcięło. Mil­czę.

– Sły­szysz mnie?

Ki­wam głową.

– Dla­czego oka­za­łaś nie­po­słu­szeń­stwo? Mu­szę cię za to uka­rać. Wstań i po­dejdź.

Nie­stety nie mogę wstać.

– To pod­peł­znij…

Pod­peł­zam i wspie­ram się czo­łem o jego ko­lana. Chwyta mnie za włosy i pod­nosi moją głowę.