Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niewyjaśnione sprawy drugiej wojny światowej: niemiecka bomba nuklearna, tajemnicze urządzenie nazywane ryba-miecz, za pomocą którego niemiecki wywiad odczytywał radzieckie szyfrogramy, dramatyczny wyścig wywiadów radzieckiego i amerykańskiego po największe wynalazki hitlerowskich Niemiec posłużyły Autorowi jako materiał do skonstruowania niezwykłej opowieści o losach ludzi biorących udział w tajemniczej i wciąż nie do końca ujawnionej akcji. W Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, w dolnośląskich zamkach Czocha i Książ (które wówczas nosiły nazwę Tzschocha i Fürstenstein), i miasteczkach tego regionu toczy się dramatyczna walka o tajemnice, które wpłynęły na bieg światowej polityki po wojnie.
A może ta książka jest nie tylko powieścią?
Może Bogusław Wołoszański, korzystając ze swej wiedzy, której źródeł wyjawić nie może, odkrywa przed nami prawdę, starannie maskowaną i skrywaną przez dziesięciolecia?
Pierwsza powieść Bogusława Wołoszańskiego nie odbiega daleko od literatury faktu, w której ten Autor jest mistrzem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 429
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie można poznać istoty najważniejszych wydarzeń, sięgając tylko do faktów opisanych i sprawdzonych. Jest ich zbyt mało, aby na ich podstawie zrozumieć niezwykle skomplikowaną historię drugiej połowy dwudziestego wieku. Co gorsza, w tej historii fakty bardzo często przeplatają się z kłamstwami, tworzonymi przez służby specjalne po to, aby ukryć prawdziwy charakter wydarzeń, lub powstającymi mimowolnie, na skutek ułomności ludzkiej pamięci.
Przez wiele lat szukałem prawdy o dramatycznych wydarzeniach, które rozegrały się w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy Federalne Biuro Śledcze nagle, z niezwykłą energią i przebiegłością, zaczęło chwytać jednego po drugim radzieckich szpiegów, którzy tuzinami przeniknęli do najtajniejszych amerykańskich programów zbrojeniowych, w tym do programu nuklearnego. Dość powszechne było mniemanie, że to Meredith Gardner, genialny amerykański kryptolog, po latach pracy złamał szyfr, jakim utajniano depesze wysyłane z ambasady radzieckiej w Waszyngtonie do Moskwy. Do tego czasu, przechwytywane przez nasłuch radiowy, leżały w archiwum amerykańskich tajnych służb, aż pojawiła się możliwość do ich poznania. Jak z rogu obfitości zaczęły się sypać dane, na których podstawie od tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku FBI mogła aresztować i stawiać przed sądem małżeństwo Rosenbergów, Klausa Fuchsa, Harry’ego Golda i dziesiątki innych, którzy zdradzili ojczyznę. Wszystko wydaje się proste i logiczne, jednakże nie mogłem znaleźć odpowiedzi na pytanie, jak Gardnerowi udało się złamać szyfr, który był i jest nie do złamania! Rosjanie używali tak zwanego szyfru jednorazowego, który nie daje kryptologowi żadnej możliwości rozpracowania go. Zawodzą wszelkie znane metody i techniki kryptoanalizy. Szyfrów tych nie stosowano powszechnie tylko dlatego, że system dostarczania niezbędnych dokumentów był zbyt skomplikowany i czasochłonny, aby mogły wykorzystywać je oddziały wojska rozrzucone na wielkim obszarze. Te problemy nie występowały w przypadku przedstawicielstw dyplomatycznych i tam najczęściej używano prostego, lecz genialnego szyfru jednorazowego.
Skąd więc amerykański kontrwywiad dowiedział się o radzieckich szpiegach i wyłapał ich tak sprawnie i szybko, poczynając od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego?
Początkiem odpowiedzi na to pytanie stała się informacja, jaką znalazłem we wspomnieniach komandora Howarda Compaigne’a, szefa jednej z grup amerykańskiego wywiadu (Target Intelligence Committee), poszukującej w Niemczech w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku najważniejszych ekspertów i najcenniejszych dokumentów. Wspomniał on, że w kwietniu tego roku w Rosenheim znaleźli maszynę nazwaną ryba-miecz, za pomocą której można było odczytywać radzieckie szyfry jednorazowe. Urządzenie to, w istocie komputer, zostało skonstruowane prawdopodobnie w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku, dzięki temu, że niemiecki nasłuch radiowy przechwycił około trzydziestu tysięcy radzieckich szyfrogramów, w których wielokrotnie stosowano ten sam szyfr jednorazowy. W ogromnym chaosie pierwszych miesięcy agresji niemieckiej na Związek Radziecki szyfranci z Armii Czerwonej nie przestrzegali zasad oszyfrowania, łamali podstawowe reguły, nie zważając, że tym samym zostaje zagrożone bezpieczeństwo łączności. W efekcie niemieccy kryptolodzy, otrzymując ze stacji nasłuchowych tysiące szyfrogramów, uzyskali szansę, której nie miał Gardner, i szansę tę wykorzystali, konstruując „rybę-miecz”.
To są fakty, a moja opowieść o fascynującej grze wywiadów i kontrwywiadów, szaleńczym wyścigu specjalnych grup radzieckiego NKWD, polskiego II Oddziału i amerykańskiego OSS na nich została oparta.
Niektóre nazwiska w powieści zostały wymyślone i ich podobieństwo do nazwisk żyjących ludzi jest całkowicie przypadkowe.
Lodowaty wiatr wciskał się przez szpary w plandece volkswagena, osadzając smużki szronu, który nie topniał w zimnej kabinie. Hugo Jörg po raz kolejny poprawił poły płaszcza, otulając się ciasno i podniósł kołnierz. Jechali już trzy godziny z Hirschbergu[1] i choć myśleli, że trasę czterdziestu kilometrów pokonają szybko, cel wciąż wydawał się odległy. Samochód wiele razy grzązł w zaspach na szosie, w miejscach gdzie biegła wśród pól i drzewa nie osłaniały jej od podmuchów wiatru niosącego sypki śnieg. Wiele czasu spędzili, stojąc w kolumnie wojskowych ciężarówek, których koła ślizgały się, nie mogąc wyciągnąć pojazdów wypełnionych żołnierzami lub skrzyniami z zaopatrzeniem. Ostatni odcinek podróży dawał się najbardziej we znaki, gdyż z nadejściem nocy temperatura gwałtownie spadała, co dotkliwie odczuli, zwłaszcza że strumień ciepła, płynący z silnika był nikły.
– Przynajmniej nie musimy się bać rosyjskich samolotów – powiedział kierowca, jakby odgadując myśli Jörga. Kilkakrotnie widzieli przelatujące nisko nad drzewami samoloty, a raz musieli porzucić samochód i uciekać do rowu, gdyż pilot myśliwskiego jaka dostrzegł ich i, krążąc nisko nad koronami drzew, otworzył ogień. Na szczęście niecelny i krótki, gdyż kończyło mu się paliwo lub amunicja.
– Zatrzymamy się na chwilę, muszę dolać benzyny. A pan kapitan to pewnie na bok w lasek, tylko nie na długo, bo w takim mrozie odpadnie.
Zaśmiał się, zadowolony ze swojego dowcipu, ale widząc, że nie rozbawił pasażera, wysiadł szybko i zaczął odpinać kanister przywiązany skórzanymi paskami do burty samochodu. Jörg też wysiadł i odszedł parę kroków od samochodu, aby zapalić papierosa.
Styczniowa noc tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku była mroźna, o niezwykłym uroku zimowej pory, gdy na rozgwieżdżonym niebie jasno świecił księżyc; to ułatwiało im odnajdywanie drogi. Było cicho, tylko z daleka dobiegał warkot kolumny ciężarówek, którą udało im się wyprzedzić, zanim samochody utknęły przed stromym podjazdem.
Pokrywka kanistra odskoczyła z sykiem i kierowca przechylił lejek, kierując strumień benzyny do baku samochodu. Jörg dopiero teraz zobaczył, że u lewej dłoni brakuje mu dwóch palców.
– Skąd ta... pamiątka? – wskazał na okaleczoną dłoń.
– Wschód, odmrożenie – mruknął kierowca. – Niby mogłem odejść z wojska, ale nie wypadało. Tam, na wschodzie, zostawiłem najlepszych chłopaków z mojej kamienicy. W siedmiu poszliśmy do wojska, ale tylko ja przeżyłem. No, nie w całości...
Podniósł kanister, opróżniając go z resztek paliwa. Jörg wcisnął niedopałek w śnieg i z niechęcią wrócił do ciasnej kabiny, pocieszając się myślą, że do celu pozostało już tylko kilka kilometrów.
Nie miał pojęcia, dlaczego nagle został odesłany do zamku Tzschocha[2], o którym do tego czasu nic nie słyszał.
Gdy dwunastego stycznia tego roku znad Wisły ruszyła rosyjska ofensywa, w ośrodku kryptologicznym w Hirschbergu zapanował niepokój. Kilkudziesięciu pracowników tajnej organizacji „Pers Z” wyczuwało, że lada dzień przyjdzie im spakować rzeczy i wyruszyć w podróż, tym razem na zachód. Pierwszy raz wyprowadzono ich z wygodnej kwatery w centrum Berlina w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku, gdy naloty alianckich samolotów nasiliły się tak bardzo, że dalsza praca nad szyframi stała się niepodobieństwem. Zainstalowali się w podmiejskiej dzielnicy Dahlem, która przez kilka miesięcy wydawała się zaciszna i bezpieczna, ale zagrożenie dotarło i tam. Każdej nocy, gdy wyły syreny zapowiadające nalot, musieli pakować tajne dokumenty do kufrów i znosić je do piwnic zamienionych na schrony, aby rano wynosić ciężkie skrzynie i rozkładać ich zawartość na biurkach, a potem długo porządkować dokumenty, zazwyczaj składane w pośpiechu. Dlatego latem tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku cały zespół wywieziono do Hirschbergu, dwieście kilometrów na południowy wschód od Berlina, gdzie było cicho i spokojnie. Kryptologom nie groziły angielskie i amerykańskie samoloty, mówiło się, że gdzieś w mieście powstają nowe kwatery, dające schronienie przed nalotami, ale niebezpieczeństwo nadeszło z innej strony. Ze wschodu.
Któregoś styczniowego południa Jörga wezwał Rudolf Schauffler, szef zespołu.
– Wyjedzie pan dzisiaj do zamku Tzschocha. Zostaje pan tam oddelegowany bezterminowo. To tajny ośrodek Abwehry, to znaczy... byłej Abwehry – poprawił się, przypominając sobie, że kilka miesięcy wcześniej wywiad wojskowy został wchłonięty przez SS, a szef, admirał Wilhelm Canaris – aresztowany.
– Czy mogę zapytać o cel mojego wyjazdu? – Jörg był wyraźnie zaskoczony nagłą zmianą.
Schauffler pokręcił głową.
– Tam też działa „Pers Z”, a być może domyśla się pan, że ta organizacja ma jądro tak tajne, iż nawet ja wszystkiego nie wiem. Cel oddelegowania pozna pan na miejscu. Zapewne nie od razu.
– Będą mnie sprawdzać? – Jörg wydawał się zaskoczony.
– Tak sądzę... – Wyciągnął rękę, i dodał: – Mam nadzieję, że spotkamy się za kilka tygodni. Część naszego zespołu zostanie wkrótce ewakuowana do zamku Zschepplin, w pobliżu Eilenburga. Pozostali pojadą do zamku Naumburg pod Weimarem. Nie sądzę, żeby w zamku Tzschocha zespół pozostał długo, skoro Rosjanie są tuż tuż.
Jörg lubił Schaufflera. Drobny, trochę nerwowy sprawiał wrażenie przepracowanego nauczyciela, którym w istocie był. Jako absolwent uniwersytetów w Tybindze i Monachium zaczął karierę od nauczania matematyki. Powołany do wojska w tysiąc dziewięćset szesnastym roku został skierowany do zespołu kryptologów. Po wojnie podjął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie spotkał kapitana Kurta Selchowa organizującego placówkę szyfrów i namówiony przez niego do współpracy, na stałe związał się z kryptologią. W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku, w wyniku reorganizacji Ministerstwa, oddział zajmujący się łamaniem szyfrów i ochroną tajemnic państwowych nazwano „Pers Z”, jako że organizacyjnie podporządkowany był Wydziałowi Kadr i Administracji; pierwsza część nazwy była skrótem od Personal, litera „Z” nic nie znaczyła, a dodano ją tylko dlatego, że z nią nazwa wyglądała intrygująco, jak przystało na nazwę instytucji kryptologicznej.
Schauffler podszedł bliżej, jakby obawiając się, że ktoś może usłyszeć to, co zamierzał powiedzieć:
– Nie sądzę, aby pańskie zajęcie w zamku Tzschocha miało jakiekolwiek znaczenie dla Niemiec w tej wojnie – mówiąc patrzył prosto w oczy Jörgowi. – Powiem więcej: zobaczy pan tam wielką zmarnowaną szansę, której nie wykorzystaliśmy, gdyż nie pasowała do idei szaleńca, wierzącego tylko we własne zwidy. Ale po wojnie... Wartość tego odkrycia jest niewiarygodnie wielka! Niewiarygodnie! Niech pan o tym pamięta, Jörg! Może stanie się pan strażnikiem tego...
Nie dokończył zdania. Pośpiesznie podał Jörgowi rękę i odszedł szybko.
Minęli łagodny zakręt i zza drzew wyłoniły się ciemne zabudowania zamku. Tworzyły ponury obraz średniowiecznej twierdzy ze spadzistymi dachami, nad którymi górowała okrągła wieża, doskonale widoczna na tle rozgwieżdżonego nieba. Przez całą jej wysokość zwieszała się hitlerowska flaga, zapewne w lepszych czasach dobrze oświetlona, lecz na początku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku wygaszono lampy, ze względu na absolutny nakaz zaciemnienia.
Oślepiło ich jaskrawe światło reflektora i kierowca musiał zahamować gwałtownie przed żołnierzem w kożuchu, który wyłonił się z ciemności. Ten podszedł do ich samochodu i zastukał w szybę.
– Dokumenty!
Jörg wyjął książeczkę oficerską i rozkaz przyjazdu do zamku. Podał wartownikowi, który przyświecając sobie latarką zawieszoną na piersiach, szybko przejrzał dokumenty.
– Moment – rzucił i skierował się do drzwi wartowni, najwidoczniej, aby zadzwonić do przełożonego.
– Czego oni tak pilnują w tym zamku? – kierowca przyglądał się masywnemu szlabanowi, zasiekom na poboczach i obłożonym workami z piaskiem stanowiskom karabinów maszynowych, po obydwu stronach kamiennego łuku bramy. Jörg wzruszył ramionami.
– Oby tylko nie trzymali nas za długo na mrozie...
Na schodkach wartowni pojawił się inny żołnierz.
– Podjedźcie pod główne wejście. W zamku zameldujcie się u SS-Obersturmbannführera Hansa Globckego. Zawiadomiłem go, czeka na pana.
Podał Jörgowi dokumenty i skinął, zezwalając na wjazd.
Za garażami tworzącymi ciemną ścianę po lewej stronie brukowanej uliczki ledwo oświetlonej latarniami, których klosze były zasłonięte kawałkami desek, droga rozwidlała się. Lewa odnoga prowadziła na kamienny most, kończący się masywnymi wrotami, przed którymi Jörg dostrzegł kolejne stanowisko karabinu maszynowego ustawionego na trójnogu wysoko nad workami z piaskiem. Żołnierz, który wychylił się spoza wrót, latarką wskazał im prawą odnogę drogi, gdzie brukowana uliczka rozszerzała się, tworząc niewielki placyk. Tam ponownie podszedł do nich wartownik, który sprawdził dokumenty.
– Odstawię samochód do garażu, panie kapitanie – kierowca otworzył tylne drzwi, aby Jörg mógł zabrać swój bagaż. – Ode mnie nic nie będą chcieli. Rano wracam do Hirschbergu.
Jörg sięgnął po walizeczkę z rzeczami osobistymi i teczkę.
– Możesz wyświadczyć mi przysługę?
– Tak jest, panie kapitanie.
– To prywatna sprawa. Zostawiłem w Hirschbergu dziewczynę. Nawet nie zdążyłem się z nią pożegnać. Przekaż jej list. Parę słów na do widzenia...
– Tak jest.
Jörg wydobył z kieszeni płaszcza notatnik i oparł go na kolanie. Szybko napisał parę słów pożegnania, które można by uznać za elegancki gest oficera kończącego wojenny romans. Jedynie ostatnie zdanie pozwalało domyślać się, że dwoje ludzi łączyło coś więcej.
„Tak znowu się chce odwrócić, choć na chwilę, zły cza...”.
Ostatnie słowo urywało się, jakby niedokończone przez roztargnienie piszącego.
Jörg odwrócił kartkę i zapisał adres.
– Idź tam rano, ona będzie w pracy, więc nie będzie zadawać niepotrzebnych pytań. Wsuń kartkę pod drzwi.
– Tak jest, panie kapitanie! Zaniosę. – Kierowca schował list do kieszeni na rękawie płaszcza.
Jörg skinął głową i ruszył za wartownikiem długim kamiennym pomostem prowadzącym do zamku. Widok tej ponurej twierdzy zaczynał go coraz bardziej fascynować. Odczuwał nawet pewne podniecenie na myśl, że za kilka dni pozna tajemnicę, tak bardzo strzeżoną.
Oficer dyżurny, któremu zameldował się tuż po wejściu do holu poinstruował go, że ma iść za nim, i skierował się w stronę schodów. Na pierwszym piętrze przeszli galeryjką wzdłuż Sali Rycerskiej, oświetlonej jedynie ogniem płonącym w wielkim kominku. Gdzieś z boku, zza drzwi, dobiegała muzyka. Ktoś z lekkością i wdziękiem grał Schuberta. Jörg rozpoznał sonatę B-dur.
– Koncert w zamku? – zwrócił się do prowadzącego go oficera.
– To prywatne apartamenty – burknął tamten, dając wyraźnie odczuć, że nie ma ochoty udzielać wyjaśnień.
Skręcili do korytarza, w połowie długości którego były masywne ciemnobrązowe drzwi. Oficer zastukał i słysząc „wejść”, nacisnął klamkę z kutego żelaza.
W pokoju o ścianach wyłożonych ciemną boazerią aż do sufitu, panował półmrok. Jörg sądził początkowo, że idą do biura, toteż był zaskoczony, widząc, że znalazł się w prywatnym apartamencie.
SS-Obersturmbannführer Globcke podniósł się zza stołu, przy którym jadł kolację, szybko przetarł usta serwetką, zapiął guzik pod szyją i podszedł do Jörga z przyjaźnie wyciągniętą ręką. Okrągła twarz, krótko przycięte siwiejące włosy, oczy z mimicznymi zmarszczkami świadczącymi o skłonności do śmiechu – wszystko to sprawiało, że można było poczuć sympatię do tego mężczyzny, który wyglądał bardziej na komendanta straży pożarnej niż na dowódcę załogi SS w najbardziej strzeżonym zamku Trzeciej Rzeszy. Wziął dokumenty, które podał mu oficer, i ruchem głowy nakazał mu wyjść z pokoju.
– Czekałem, aby pana powitać. Jestem Obersturmbannführer Hans Jacob Globcke. Odpowiadam za bezpieczeństwo zamku.
Wskazał na krzesło z wysokim oparciem ze skóry, zapraszając Jörga, aby usiadł, a sam podszedł do okna i złożył ręce na piersiach.
– Będziemy razem pracować. W pewnym sensie oczywiście, gdyż zakres naszych obowiązków różni się, panie kapitanie... – zawiesił głos i podszedł do szafy w rogu pokoju. – Napije się pan?
Jörg skinął głową.
– Chętnie. Nie zdążyłem odtajać po podróży z Hirschbergu.
– Chciałbym dowiedzieć się o panu czegoś więcej, niż wyczytałem w dalekopisie. Podobno pochodzi pan z Litwy... – Globcke podał mu szklankę z wódką. – Prosit!
– Z Łotwy – poprawił go Jörg. – Moja rodzina miała tam majątek, pod Lipawą, skąd w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku uciekliśmy przed bolszewikami. Potem upaństwowiono nasze włości, więc nie było do czego wracać. Osiedliśmy w Danzig...
– Dlaczego akurat tam? – Globcke podniósł głowę z wyraźnym zainteresowaniem.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Nigdy nie pytałem ojca, dlaczego postanowili wybrać to miasto. Może dostał tam dobrą pracę, a może dlatego, że było blisko naszej rodzinnej Lipawy...
Wszystko w tym życiorysie było prawdą i niemieckie służby wielokrotnie sprawdzały losy rodziny Jörgów.
– Proszę mówić dalej.
– Skończyłem fizykę na politechnice w Gdańsku. Potem przez trzy lata studiowałem matematykę w Cambridge w Anglii. Na początku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku wróciłem do Niemiec i zostałem powołany do wojska, do Abwehry. Służyłem w placówce na wschodzie Polski. Badaliśmy dokumenty polskiego wywiadu zdobyte we wrześniu w zbombardowanym pociągu, jak pamiętam, w Brodach. W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, prawdopodobnie ze względu na płynną znajomość francuskiego, angielskiego, polskiego i rosyjskiego oraz matematyczne wykształcenie oddelegowano mnie ... – zawahał się – do innej służby.
– „Pers Z” – uzupełnił Globcke. – Przede mną nie musi pan tego ukrywać. Powinien pan wiedzieć, że będę znał każdy pana krok! Nie dlatego, że panu nie wierzę, po prostu moim obowiązkiem jest zapewnienie bezpieczeństwa tej placówce.
– Będę czuł się bezpieczny – Jörg odstawił szklankę i podniósł się z krzesła.
– Proszę zgłosić się do kancelarii. Wyznaczyłem panu kwaterę, mam nadzieję, że będzie w niej panu wygodnie.
Globcke uprzejmie odprowadził go do drzwi i przez chwilę patrzył, jak odchodzi. Najwyraźniej czekał, aż kapitan oddali się, aby nie zauważył, dokąd on pójdzie. Gdy ucichły kroki, zamknął za sobą drzwi i skierował się w drugą stronę długiego korytarza. Minął wartownika, który zasalutował i nacisnął przycisk dzwonka umieszczony na ścianie, jakby informując kogoś, że nadchodzi gość. Kilka metrów dalej Globcke zatrzymał się przed drzwiami, na których napis na białej tablicy kategorycznie zakazywał wstępu osobom nieupoważnionym. Rozległ się szczęk zasuwy i drzwi otworzyły się. Globcke zmrużył oczy, wchodząc do dużego pokoju jasno oświetlonego lampami, wiszącymi nisko nad dwoma długimi stołami, na których stało kilkanaście magnetofonów „Telefunken”. Przy każdym siedział żołnierz ze słuchawkami na uszach, choć nie wszystkie magnetofony pracowały, o czym świadczyły nieruchome szpule.
Globcke lubił tam przebywać, gdyż pokój w podziemiach dawał mu poczucie władzy nad mieszkańcami zamku.
Magnetofony rejestrowały dźwięki z kilkunastu pomieszczeń. Nawet w kasynie oficerskim pod stołami przyśrubowano mikrofony, aby Globcke mógł się dowiedzieć, o czym rozmawiają ludzie przychodzący tam na posiłki. To pozwalało mu orientować się w morale kadry. Co prawda nie zdarzyło się, aby wykrył w ten sposób jakichś podejrzanych, lecz mimo to rozważał możliwości rozbudowy sieci podsłuchu. Nie udało się to, gdyż w centrali Gestapo w Berlinie najwyraźniej lekceważono podania o przysłanie większej ilości taśmy magnetofonowej, magnetofonów, kabli i mikrofonów. Niezrażony, zaczął domagać się przydzielenia kamer telewizyjnych „Tonne A”, które po raz pierwszy zobaczył w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku na poligonie pod Berlinem, gdzie demonstrowano użycie pocisku rakietowego Hs 293D, wystrzeliwanego z samolotu. W głowicy, za szybą ogrzewaną elektrycznie, zamontowano kamerę, z której obraz przesyłany był drogą radiową do monitora w kabinie pilota. Jej czułość nie była duża i choć wystarczała do przekazania obrazu okrętu na morzu, to jej przydatność do podglądania ludzi w słabo oświetlonym pokoju była żadna. Globcke, podekscytowany nowymi możliwościami podglądania, nie zwracał również uwagi na to, że kamera z nadajnikiem radiowym ważyła prawie sto trzydzieści kilogramów. Jego zamówienie zostało odrzucone, gdyż absolutne pierwszeństwo przyznano potrzebom frontu.
– Jeszcze nie wszedł do pokoju – Untersturmführer Matheas Beer stanął na baczność. Był to chłopak z Westfalii, który przez wiele lat służby w Hitlerjugend marzył o założeniu czarnego munduru, jakby odrzucając świadomość, że daleko mu do ideału esesmana. Był średniego wzrostu, o krępej sylwetce, co nie dyskwalifikowało go tak bardzo, jak rysy twarzy. Okrągła, o dość płaskim nosie, miała azjatycki wygląd, który uwydatniały fałdki skóry w kącikach oczu, charakterystyczne dla ludzi Dalekiego Wschodu. Nie widział w tym nic szczególnego, jako że jego przodkowie pochodzili ze wschodniej Polski i zapewne przed wiekami do ich krwi dostała się jakaś azjatycka domieszka. Był nazistą do szpiku kości, i to było dla niego najważniejsze. Chciał służyć narodowemu socjalizmowi całym sercem, a gorliwość ta została nagrodzona w końcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, gdy ze względu na ogrom strat na froncie wschodnim SS godziło się na formowanie legionów z innych narodowości, a z otwartymi ramionami przyjmowało rodzimych ochotników, nie bacząc już, że nie są to wysocy blondyni o twardych rysach i niebieskich oczach. Matheas Beer, dążąc do doskonałości, której poskąpiła mu natura, zgłosił się do służby w oddziałach SS-Totenkopfverbände, pełniących służbę w obozach koncentracyjnych. Najpierw został oddelegowany do Gross-Rosen, a stamtąd trafił do podobozu w Fürstenstein[3], gdzie więźniowie budowali podziemne tunele i należało szczególnie baczyć, aby żadnemu nie udało się uciec lub przeżyć więcej niż trzy miesiące. Ta służba była wyrazem szczególnego zaufania, jakie zdobył u zwierzchników, gdyż kierowano tam dobranych oficerów. Mówiło się co prawda, że przyczyny awansu były inne, a mianowicie, że przełożeni Matheasa mieli powyżej uszu jego codziennych raportów z propozycjami reorganizacji służby i donosów na kolegów, którzy, jego zdaniem, tracili ducha walki i wiarę w zwycięstwo. Prawda jednak była inna, a znał ją tylko Globcke.
– Kiedy przyślą akta z Hirschbergu? – Globcke podszedł do stołu i otworzył zeszyt z raportami podsłuchu. Zaczął przeglądać kartki, ale nie znalazł czerwonych krzyżyków, które stawiał szef zmiany, zaznaczając ważne głosy zarejestrowane na taśmach.
– Zażądałem, żeby wysłano jak najszybciej. Powinny więc być tu jutro – Beer wciąż wierzył w siłę sprawczą swoich poleceń. – A dokumenty z Berlina dotrą za kilka dni.
Globcke odwrócił się i podszedł do drzwi. Nie nacisnął jednak klamki, lecz odczekał, aż zrobi to podwładny.
Pokój na drugim piętrze, który wskazano Jörgowi jako kwaterę w zamku, nie wyglądał na przytulny. Było to duże pomieszczenie ze ścianami wyłożonymi ciemnobrązową boazerią, z dwoma oknami, jasno oświetlone wielkim żyrandolem nad okrągłym stołem, zbyt dużym, jak na potrzeby samotnego oficera. Pod ścianą naprzeciw okien stało łóżko, obok szafka nocna z niewielką lampą ze szklanym kloszem z zielonego szkła. Trzecią ścianę zajmowała wielka szafa z rzeźbionymi drzwiami i narożnikami, wbudowana we wnękę, być może przed wiekami specjalnie przygotowaną w tym celu.
Rzucił walizeczkę na łóżko i wszedł do łazienki, niewielkiej, ale schludnej, wyłożonej białymi kaflami z niebieskim szlaczkiem. Z zadowoleniem dostrzegł kran do ciepłej wody. Postanowił wziąć prysznic i rano zastanowić się, czy uda mu się wyprowadzić z tej kwatery, którą przygotował dla niego Globcke. Był pewien, że w wielu miejscach pokoju i łazienki są wbudowane mikrofony, a nie mógł wykluczyć, że w boazerii były szczeliny, przez które mógł być podpatrywany. Czuł się jednak zbyt zmęczony wielogodzinną podróżą, aby przeszukiwać pokój, postanowił więc odłożyć to zadanie na następny dzień.
Pociąg metra zatrzymał się na stacji przy Pięćdziesiątej Drugiej ulicy w Nowym Jorku. Dziewiętnastolatek Theodore Alvin Hall siedzący w końcu wagonu nie ruszył się z miejsca, choć na tej stacji zamierzał wysiąść. Odczekał, aż drzwi otworzyły się z sykiem parowych siłowników, policzył do pięciu i wtedy poderwał się z drewnianego fotela. Zdołał zerknąć na bok, aby sprawdzić, czy w opustoszałym wagonie ktoś, równie niespodziewanie jak on, zdecydował się wysiąść, i wyskoczył na peron. Nie dostrzegł żadnego ruchu, co dawało mu pewność, że nikt nie podążał za nim. Jednakże natychmiast opadły go wątpliwości. A jeżeli agenci FBI jechali w drugim wagonie i stamtąd obserwowali go przez okno w drzwiach łączących wagony? Mogli przecież wyjść na peron kilkadziesiąt metrów dalej, a on, pochłonięty obserwacją najbliższego otoczenia, nie zauważył tego! Przestraszony nagłą myślą rozejrzał się lękliwie po peronie, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby powiększyć niepokój. Kilku podróżnych zmierzało w stronę ruchomych schodów, gdy paru innych, nie wyglądających na agentów kontrwywiadu, spokojnie oczekiwało przyjazdu pociągu. Postanowił jednak upewnić się i ruszył energicznie do ruchomych schodów. Gdy był w połowie wysokości niespodziewanie odwrócił się i zaczął zbiegać, pokonując po trzy stopnie. W ten sposób szybko znalazł się na dole, ponownie konstatując, że nikt go nie śledzi, jedynie kobieta z dzieckiem przyglądała mu się, zainteresowana jego dziwnym zachowaniem. Poczuł się trochę nieswojo, więc uchylił kapelusza i spokojnie skierował się do schodów. Nikt nie poinstruował go, jak sprawdzać, czy nie śledzą go ludzie z kontrwywiadu, a ta umiejętność była mu bardzo potrzebna w nowym zajęciu, jakiego podjął się przed kilkoma miesiącami. Był tak przejęty, że obejrzał wszystkie szpiegowskie filmy w okolicznych kinach, przeczytał kilkanaście powieści o szpiegach, a nawet kupił podręcznik dla prywatnych detektywów i starannie przestudiował rozdział wyjaśniający technikę inwigilacji. Wierzył, że wszystko to pomoże mu poznać metody wykrywania agentów kontrwywiadu. Oczywiście po przeczytaniu spalił wszystkie książki w piecu centralnego ogrzewania i dokładnie wymieszał popiół.
Wychodząc ze stacji, kupił w kiosku „Wall Street Journal”, zatrzymał się przy słupie ogłoszeniowym i bacznie rozejrzał się dookoła. Miał tu spotkać się z mężczyzną, którego nie znał, ale wiedział, że będzie on ubrany w szarą jesionkę i ciemnozielony kapelusz borsalino, zaś znakiem wyróżniającym miały być reniferowe rękawiczki trzymane w lewej dłoni.
Wielokrotnie nachodziły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, decydując się na współpracę z radzieckim wywiadem. Miał przed sobą wspaniałą karierę. Studiował fizykę na Uniwersytecie Harvarda, jednej z najstarszych uczelni amerykańskich o szczególnym prestiżu, i uważany był za genialnego studenta. Jego referaty zainteresowały samego Roberta Oppenheimera, który włączył go do zespołu zaangażowanego w rozwiązywanie najtrudniejszych problemów, nad jakimi pracowali uczeni w Los Alamos. Hall był tak bardzo wstrząśnięty możliwością stworzenia bomby o niezwykłej mocy niszczącej, że zwierzył się ze swoich rozterek Savillovi Savoyowi Saxowi, starszemu o rok przyjacielowi, z którym spotkał się na listopadowych Thanksgiving Day, gdy przyjechał do Cambridge. Miał tam parę spraw do załatwienia na uczelni i dlatego w Los Alamos dali mu krótki urlop.
– Wierzę, że zbudujemy bombę uranową o niezwykłej sile – mówił. – A wiesz, co to oznacza? Stany Zjednoczone zdominują świat! Podporządkują sobie każde państwo, a nasz system nie jest dobry dla ludzi.
Następnego dnia, gdy znów przedstawiał swoje zaniepokojenie losami świata, Sax, jakby znudzony, powiedział nagle:
– Ted, przestań biadolić i zrób coś, żeby tak się nie stało!
– A co ja mogę zrobić?! Jeśli nawet zrezygnuję z pracy w Los Alamos, to czy w ten sposób przeszkodzę w skonstruowaniu bomby atomowej?
– Przekaż Rosjanom swoją wiedzę, a wtedy oni też zbudują bombę i równowaga zostanie zachowana. Są tak wyniszczeni wojną, że bez takiej pomocy w ogóle nie skonstruują broni atomowej.
– Dobry pomysł – mruknął Hall, nie wiedząc, czy ma brać poważnie tę radę, czy też przyjaciel naigrawa się z niego. Jednakże Sax powrócił do tematu po kilku dniach, gdy byli już w Los Alamos.
– Wiesz, jaki mam pseudonim? – zapytał niespodziewanie, gdy siedzieli w barze, pustym o tej porze dnia. Ted spojrzał na niego zaskoczony.
– „Old” – powiedział Sax tak spokojnie, jakby wymieniał nazwę piwa, które pił.
– Czy ty...
– Ja nie gadam, ja robię to, co porządny człowiek powinien zrobić: staram się nie dopuścić do amerykańskiej dominacji w powojennym świecie.
Tego dnia nie rozmawiali już na ten temat, ale Ted czuł, że znalazł właściwą drogę. Z zachowania Saxa, mówiącego półgłosem, obserwującego otoczenie mógł wywnioskować, że to nie był żart.
– Możesz mnie... zaprotegować? – zapytał, gdy ponownie spotkali się w tym samym barze.
– Już to zrobiłem. W odpowiednim czasie powiem ci, kiedy powinieneś pojechać do Nowego Jorku. Chcą cię poznać. Przekażesz materiały. Teraz spokojnie zbieraj informacje. Najbardziej interesuje ich implozyjny zapalnik.
Hall zdawał sobie sprawę, że jest to szczególnie ważny element bomby plutonowej, potrzebującej znacznie mniej materiału rozszczepialnego niż bomba uranowa, co było szczególnie ważne dla Związku Radzieckiego. Jej konstrukcja była jednak o wiele bardziej skomplikowana, gdyż wywołanie reakcji łańcuchowej wymagało odpalenia trzydziestu dwóch zapalników z dokładnością do tysięcznych części sekundy. Było to wyzwanie, które wymagało od zespołu Oppenheimera wyjątkowo intensywnej pracy.
– Pozdrowienia z Harvardu – mężczyzna, który nagle wyłonił się zza słupa, uchylił ciemnozielone borsalino.
Hall zerknął na jego lewą rękę i dostrzegł jasne reniferowe rękawiczki.
– To wielka uczelnia – wydusił z siebie odzew na hasło.
– Jestem Michael Green – powiedział mężczyzna. – To oczywiście pseudonim, ale nie powinien pan znać mojego prawdziwego nazwiska.
Uśmiechnął się. Był szczupły, średniego wzrostu, o szerokiej twarzy i pełnych ustach skorych do śmiechu. Mówił płynnie po angielsku, z ledwo dostrzegalnym obcym akcentem.
– Nie stójmy tu – wziął Halla pod rękę, jak starego przyjaciela. – Na rogu jest niewielki bar. Tam możemy spokojnie porozmawiać. Często tam bywam – dodał.
Prawdziwe nazwisko Greena brzmiało Izaak Achmerow. Był on jednym z najbardziej doświadczonych i skutecznych agentów NKWD. Od tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego roku kierował w Stanach Zjednoczonych siatką wywiadowczą.
– Jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał Achmerow, wskazując stolik przy oknie.
Hall zastanawiał się przez moment, dlaczego Rosjanin wybrał właśnie to miejsce, trochę go to dziwiło. Pomyślał jednak, że gęsta firanka, zasłaniająca do połowy okno, dobrze maskowała ich przed spojrzeniami z zewnątrz, a jednocześnie pozwalała na śledzenie tego, co działo się na ulicy. W ten sposób Rosjanin mógł zorientować się, czy nikt się nimi zbytnio nie interesuje, a w przypadku zagrożenia szybko opuścić lokal tylnymi drzwiami.
– Może „Young” – Hall przypomniał sobie, jak Sax przyznał się, że jego pseudonim brzmi „Old”.
– Dobrze – uśmiechnął się Achmerow, który zapewne zorientował się, dlaczego nowy agent wybrał taki pseudonim. – Po naszemu może być „Mlad”. Masz coś dla mnie?
– Tak – Hall rozejrzał się niespokojnie. – To znaczy zostawiłem w skrytce na dworcu, na Grand Central. Bałem się, że mnie śledzą. No wiesz, jestem nowy..., a nie chciałbym w wieku dziewiętnastu lat wylądować w więzieniu federalnym. Tu jest...
Położył na stoliku kluczyk, który przykrył otwartą dłonią.
– Skrytka numer osiemnaście...
Achmerow znowu się uśmiechnął.
– Sprytne.
– Proszę cię o szczerość – Hall przysunął się bliżej. – Czułbym się o wiele lepiej, gdybym miał pewność, że moje informacje i materiały przekazywane są w bezpieczny sposób. Wiem, na co się zdecydowałem, ale nie jestem samobójcą.
– Nie obawiaj się – Achmerow wyjął paczkę playersów, częstując Halla. Ten potrząsnął głową.
– Najważniejsze materiały pojadą do Moskwy w teczce dyplomatycznego kuriera. Jest po prostu niemożliwe, aby amerykańskie władze zechciały go rewidować – Achmerow mówił to z pewnością i spokojem, co zrobiło na Hallu dobre wrażenie. – Nie za Roosevelta. To doprowadziłoby do skandalu i pogorszenia stosunków, na których prezydentowi tak bardzo zależy. Jednakże w wojennych czasach podróż kuriera trwa długo. Rozumiesz, z Waszyngtonu do Moskwy przez Teheran. Pozostałe informacje od ciebie będą wysyłane drogą radiową, oczywiście zaszyfrowane.
– A FBI nie może odczytać szyfrów?
Achmerow pochylił się nad stolikiem.
– Jeżeli cokolwiek na tym świecie może być pewne, to nasze szyfry – przerwał i roześmiał się z dowcipu, ale zaraz dodał poważnie: – To czysta prawda, zaufaj mi „Mlad”.
Spojrzał na zegarek, dając znać, że ich spotkanie nie powinno trwać zbyt długo.
– Wszystkie informacje przekazuj przez „Starego”. Jeżeli nie będziesz mógł skorzystać z jego pośrednictwa, pojedziesz do Santa Fe. Tam skrzynka kontaktowa jest u aptekarza. To jest jego adres... – wyjął z kieszeni pióro i zapisał na serwetce. Odczekał chwilę, aż Hall przeczyta nazwę i numer ulicy i podpalił serwetkę w popielniczce. – Zostawisz u niego przesyłkę i powiesz, że odbierze ją „Maks”. My będziemy się spotykać tylko w szczególnych wypadkach. Potrzebujesz pieniędzy?
– Nie, nie – Hall zaprzeczył gwałtownie, nie chcąc być podejrzewany, że zdradza ojczyznę dla pieniędzy.
– Może być tak, że będziesz potrzebował. „Stary” ma fundusze. Wystarczy, że mu powiesz. No... – odsunął krzesło i założył kapelusz. – Posiedź tu jeszcze z dziesięć minut, żeby nas razem nie widzieli. – Pochylił się nad stolikiem. – Bywaj, „Mlad”.
– Jeszcze jedno... – Hall zatrzymał go gestem. – Jak mam się zachowywać w drodze na spotkanie z tobą lub kimś od ciebie? Mogą mnie śledzić.
Achmerow usiadł ponownie.
– Jeśli cię namierzą, to sam sobie z tym nie poradzisz, bo to są fachowcy, którzy łapali lepszych od ciebie, przeszkolonych i doświadczonych. FBI ma nieograniczone fundusze i technikę. Zachowuj się normalnie – mówił, obserwując, jakie wrażenie na Hallu robią jego słowa. – Nie próbuj sprawdzać, czy ktoś cię śledzi, czy założyli ci podsłuch w pokoju, czy podstawili ci dziewczynę, abyś w łóżku jej wszystko wygadał. Pamiętaj, że oni są lepsi i dlatego zachowuj się normalnie. I ufaj mnie, a wszystko będzie dobrze, bo widzisz my, ja i moi koledzy, jesteśmy lepsi od FBI! Wierz mi...
Wstał. Podszedł do baru, zapłacił za kawę i skierował się do wyjścia. Hall patrzył na niego przez gęstą firankę, jak zatrzymuje taksówkę, która po chwili wtopiła się w nowojorski ruch.
Pewność, z jaką Achmerow mówił o bezpieczeństwie szpiegowskich przesyłek, przywróciła mu spokój. Trochę był zły na siebie za głupie zachowanie w metrze, ale pomyślał, że zwróciła na niego uwagę tylko kobieta z dzieckiem.
Dopił kawę i podniósł się z miejsca. Spojrzał w stronę baru, ale barman był tak zainteresowany myciem szklanek, że zdawał się nie dostrzegać, że ktokolwiek jest w lokalu.
„Są lepsi od FBI, mają swoich wszędzie” – pomyślał z satysfakcją Hall.
Wyszedł z baru i stanął niezdecydowany na ulicy. Nie znał Nowego Jorku i odczuwał podświadomy lęk przed wielkim miastem. Postanowił, że nie będzie próbował się dowiadywać od przechodniów, jakim autobusem dojechać do dworca, i podniósł rękę na widok nadjeżdżającej taksówki. Nie mógł zauważyć innej taksówki, stojącej przy krawężniku po drugiej strony ulicy, z której obserwował go Achmerow.
Dewizą Achmerowa były słowa jego „profesorów” ze szkoły wywiadu pod Moskwą: „Nawet, jeżeli masz pełne zaufanie, to zawsze starannie sprawdzaj tego, do którego masz pełne zaufanie”. To byli dobrzy fachowcy, z których większość już nie żyła, rozstrzelana lub uwięziona na rozkaz Stalina tuż przed wybuchem wojny. Achmerow po wyjściu z baru nie wsiadł do przypadkowej taksówki, lecz do samochodu prowadzonego przez jego agenta, który czekał w umówionym miejscu, a widząc szefa natychmiast ruszył, aby zatrzymać się na jego znak, co wyglądało bardzo naturalnie. Skręcili w Trzecią Aleję, potem w Pięćdziesiątą Pierwszą ulicę, aż wrócili na skrzyżowanie, przy którym był bar, i zatrzymali się przy krawężniku, czekając na Halla, który posłusznie odliczał dziesięć minut, jakie miały oddzielać od siebie czas ich wyjścia z lokalu. Achmerow chciał mu się przyjrzeć. Instynkt podpowiadał mu, że „Mlad” przyda się w szpiegowskiej robocie. Nie dostrzegł nic podejrzanego ani nikogo, kto by śledził Halla, więc klepnął kierowcę w ramię.
– Sergo, zadzwoń do Leny. Jak najszybciej ma być obok skrytek w przechowalni bagażu na Grand Central Terminal. Z dzieckiem. Jak najszybciej! – powiedział, zapalając papierosa.
Kierowca wysiadł i podbiegł do budki telefonicznej. Wrócił po chwili.
– Będzie za czterdzieści minut. Z dzieckiem – poinformował.
– Dobrze, poczekamy tu trochę i jedziemy – Achmerow wyrzucił niedopałek przez okno i szybko podniósł szybę.
Jazda z Pięćdziesiątej Pierwszej ulicy do Grand Central Terminal nie trwała długo. Zatrzymali się na podjeździe dworca i Achmerow zerknął na zegarek.
– Osiem minut – powiedział ni to do siebie, ni do kierowcy. – Lena powinna być za osiem minut...
– Już jest – Sergo wskazał na kobietę z wózkiem, wchodzącą do głównej hali dworca.
– Idę odebrać przesyłkę z osiemnastej skrytki. Pilnuj mnie. – Achmerow wysiadł z taksówki. Rozejrzał się szybko, jak człowiek, który ma przebiec przez ulicę, ale odczuwa lęk przed przejeżdżającymi samochodami. Niewinny z pozoru gest pozwalał sprawdzić, czy w pobliżu jest ktoś, kto mógłby wyglądać jak agent FBI. Przez jedenaście lat w Stanach nauczył się rozpoznawać tych ludzi, jak pies wyczuwający zająca. Nic jednak nie wzbudziło jego niepokoju.
W wielkiej hali dworca jak zwykle kłębił się tłum ludzi spieszących na perony i wychodzących stamtąd; cywile mieszali się tu z żołnierzami, których obecność przypominała, że jest to czas wojny.
Achmerow szybko odnalazł ścianę podzieloną na równe prostokąty podręcznej przechowalni bagażu. Nie podszedł jednak bezpośrednio do drzwiczek z numerem osiemnastym, lecz zatoczył obszerny krąg. Sprawdził szybkim spojrzeniem, gdzie jest Sergo – stał oparty o kolumnę i przeglądał gazetę. Ich oczy spotkały się na moment, a nieznaczne skinienie głowy kierowcy upewniło go, że nie jest śledzony. Mimo to zwlekał z otwarciem skrytki. Poszedł do kiosku z kwiatami i kupił bukiet goździków. Zachowywał się jak mąż, który za chwilę miał powitać żonę wracającą z długiej podróży. Potem wyszedł na środek głównej hali dworca, aby porównać wskazania swojego zegarka i dworcowego zegara nad punktem informacyjnym. Znowu rozejrzał się, szukając Serga. Ten przeszedł już na drugą stronę, z której miał lepszy widok na ścianę ze skrytkami i wciąż bacznie obserwował otoczenie Achmerowa. Ponownie lekkim skinieniem głowy potwierdził, że nie dostrzega agentów FBI.
Achmerow ruszył w stronę skrytek, starając się wyliczyć kroki. Około dziesięciu metrów w lewo był okrągły kiosk z gazetami.
Wsunął kluczyk do zamka w drzwiczkach skrytki i otworzył je szybko. Włożył tam bukiet kwiatów, maskując w ten sposób wyjmowanie koperty. Zatrzasnął drzwiczki i poszedł szybko w stronę kiosku. Te parę kroków, które musiał przemierzyć, aby znaleźć się za budką z gazetami, wydawało mu się najdłuższą w życiu drogą. Szedł energicznie, starając się dostrzec każdy gwałtowny ruch w pobliżu, który mógł być sygnałem zagrożenia. Z szarej masy nierozpoznawalnych ludzi wyłoniła się kobieta, pchająca wózek z dzieckiem. Minął ją szybkim krokiem i wiedząc, że kiosk zasłania go przed obserwacją kogokolwiek stojącego dalej, upuścił kopertę na nóżki dziecka. Dostrzegł, jak kobieta przykryła kopertę kocykiem w niebieską kratę. Kilka kroków dalej nad wózkiem pochyliła się babcia, aby radośnie przywitać się z wnukiem. Wystarczyły sekundy, aby brązowa koperta znalazła się w jej torbie, luźno zwisającej z ramienia. Prawdopodobieństwo, że ktoś obserwujący tych ludzi mógł dostrzec, w jaki sposób koperta ze skrytki trafiła do torby kobiety, było żadne.
Achmerow zatrzymał się już spokojnie i sięgnął po papierosy.
„Za dużo palę – pomyślał. – Ale mam nerwową pracę”. Rozejrzał się dookoła. Wciąż nie dostrzegał niczego niepokojącego, choć i tak nic już nie można byłoby mu udowodnić. Był czysty.
Wcisnął papierosa w popielniczkę wypełnioną piaskiem i ruszył do budki telefonicznej. Odsunął szklane drzwi, wrzucił monetę i wykręcił numer.
– Konsulat Związku Radzieckiego – usłyszał.
– Dzień dobry – powiedział po rosyjsku. – Nazywam się Wowa Barnikow. Wowa Barnikow – powtórzył, gdyż była to pierwsza część hasła identyfikująca go, a ponadto znak dla telefonistki, że następne informacje ma przekazać konsulowi Wasilijowi Zarubinowi, znanemu Achmerowowi pod pseudonimem „Maksym”. – Ukradli mi paszport i pobili – te słowa oznaczały, że ma pilną przesyłkę. – Powiedzcie, proszę, co mam robić.
– Gdzie to się stało?
– Na rogu Trzydziestej Czwartej ulicy i Park Avenue – to była kolejna informacja wskazująca, że przesyłka będzie oczekiwać w punkcie kontaktowym nazywanym „Park”, choć z parkiem nic wspólnego nie miał.
– Proszę zaczekać i nie odkładać słuchawki.
Achmerow zdawał sobie sprawę, że telefonistka za pomocą wewnętrznego, zabezpieczonego przed podsłuchem telefonu, połączyła się z Zarubinem, aby powtórzyć mu słowa, których znaczenia nie znała. Nie mogło to trwać zbyt długo, gdyż należało zakładać, że FBI, podsłuchując rozmowy z konsulatem, rozpoczęło ustalanie, skąd dzwoni człowiek, skarżący się, że ukradziono mu paszport.
– Musicie zgłosić się do konsulatu – usłyszał po chwili. Jeżeli przyjedziecie w ciągu godziny, to może załatwicie sprawę jeszcze dzisiaj.
– Niestety, nie zdążę. Mogę być za dwie – Achmerow wskazywał czas, w którym powinno dojść do spotkania z Zarubinem lub wysłanym przez niego człowiekiem.
– W takim razie przyjdźcie jutro.
– Bardzo dziękuję. Do widzenia.
Odwiesił słuchawkę.
Sergo był już w samochodzie. Na widok wsiadającego Achmerowa przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Lena oddała kopertę – ruchem głowy wskazał na gazetę przykrywającą kopertę na siedzeniu obok niego.
– Podwieź mnie do „Parku”.
Rzadko korzystał z tego sposobu przekazywania materiałów szpiegowskich. Zwykle zostawiał je w którejś z wcześniej umówionych skrytek i przekazywał do konsulatu sygnał, gdzie należy odebrać przesyłkę. Bez wątpienia był to najbezpieczniejszy sposób, ale te materiały uważał za szczególnie ważne, wolał oddać je osobiście.
Kryptonim „Park” oznaczał mieszkanie na drugim piętrze domu z czerwonej cegły w spokojnej nowojorskiej dzielnicy Queens.
Jörga obudziło zimno. Leżał przez chwilę, jakby w nieokreślonej przestrzeni usiłował odgadnąć kierunki. Wąskie pasmo światła ze szpary pod drzwiami pozwoliło mu odtworzyć rozkład pokoju. Podniósł się i w ciemności, potykając się o krzesło zbyt odsunięte od stołu, podążył w stronę okien zasłoniętych grubymi roletami. Po omacku odnalazł sznurek i odsunął zasłonę, wpuszczając do pokoju światło księżyca. Dopiero wtedy rozpoznał zarysy sprzętów.
Kaloryfer już nie grzał, zapewne oszczędzano zapas węgla, i w pokoju zrobiło się nieprzyjemnie zimno. W tym chłodzie grube mury, niedostatecznie ogrzane w czasie ostatniej zimy, wydzielały przykrą woń stęchlizny.
Podniósł zegarek tak, aby tarcza znalazła się w świetle księżyca. Dochodziła czwarta. Nie miał zamiaru wracać do łóżka, więc przysunął twarz do szyby, usiłując wypatrzyć krajobraz za oknem. Na dole, wśród skał, ledwo przysłonięta gałęziami drzew, lśniła srebrna tafla zamarzniętego jeziora. Poczuł niepokój, gdyż nie zdawał sobie sprawy, że mieszka tak wysoko. Nie miał wątpliwości, że Globcke wybrał ten pokój umyślnie, bo jedyne wyjście prowadziło przez drzwi i zamkowe korytarze, pełne wartowników. Tak przynajmniej sądził, podziwiając piękny zimowy widok jeziora. Zaciągnął starannie zasłony i zapalił światło. Chłód stawał się coraz bardziej dokuczliwy, więc narzucił płaszcz na piżamę i zaczął przeglądać szafki w poszukiwaniu kawy lub herbaty. Dostrzegł metalowe zielone pudełko; potrząsnął nim i stwierdził z satysfakcją, że jest pełne. Nie miał wątpliwości, że to erzac, ale i tak cieszył się, że napije się czegoś gorącego. Tuż obok stało drugie pudełko, w którym znalazł pastylki sacharyny. Nastawił wodę w elektrycznym czajniku i przygotował kubek.
Już w nieco lepszym nastroju zgasił światło i ponownie podciągnął roletę. Nie chciał, aby ktoś dostrzegł światło w jego pokoju.
Usiadł przy stole i przesunął dłonią pod blatem. Nie wyczuł żadnej nierówności, która wskazywałaby, że umieszczono tam mikrofon. To zresztą było mało prawdopodobne, gdyż kabel biegnący od podłogi przez wydrążenie w nodze stołu byłby łatwy do wykrycia. Mogli zamontować podsłuch w żyrandolu, nisko zwieszającym się nad stołem – postanowił sprawdzić to w ciągu dnia, wypatrując kabli niepodłączonych do żarówek. Spojrzał na nocną szafkę przy łóżku. Ciężka, z rzeźbionym wieńcem blatu była przyśrubowana do boazerii; nie mógłby jej podnieść, aby sprawdzić, czy z jej wnętrza wyprowadzone są kable.
Wysunął szufladkę i włożył dłoń pod blat. Szybko wyczuł zarys otworu wyciętego od spodu i zimną powierzchnię bakelitu. Umieszczony tam mikrofon skierowany był do góry i wychwytywał dźwięki przez cienki fornir. Usunięcie go wzbudziłoby podejrzenia Globckego. Wsunął szufladkę, lecz na szafce położył plik książek, które wyjął z biblioteczki w rogu pokoju; wystarczająco tłumiły dźwięki.
Czajnik zaczął syczeć, więc wrócił do stołu i nalał wrzątku do kubka z kawą. Już pierwszy łyk rozgrzał go; wydawało mu się, że cały ten nieprzytulny pokój wypełniło ciepło.
Ciągle nie rozumiał, po co oddelegowano go do zamku, w którym z pewnością ulokowano jakiś szczególnie tajny zespół. Takich grup kryptologicznych pracujących dla niemieckich władz państwowych, partyjnych i wojskowych było wiele. Właściwie każdy z najważniejszych urzędników tego państwa organizował własną służbę wywiadowczą i kryptologiczną, utajniającą jego korespondencję, a dającą mu wgląd do działalności partyjnych rywali i zagranicznych wrogów.
Urząd Badawczy – Forschungsamt – zorganizowany w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku na polecenie Hermanna Göringa, zatrudniający ponad sześć tysięcy pracowników, podsłuchiwał telefony dyplomatów, przechwytywał komunikację radiową i odczytywał szyfrogramy. „Pers Z” zajmował się łamaniem kodów i szyfrów dyplomatycznych i wojskowych. Badał je również oddział szyfrów Oberkommando der Wehrmacht, zaś dowództwa wojsk lądowych, powietrznych i marynarki wojennej miały własne oddziały wywiadowcze i kryptologiczne. Swoją agencję, liczącą czterdziestu siedmiu kryptologów, utworzył również Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy.
Do której z tych instytucji należał zespół działający w zamku Tzschocha? Z tego, co mówił Schauffler, był częścią zespołu „Pers Z”, ale czy tak było naprawdę? W jakim celu z tajnej organizacji wydzielano by jeszcze bardziej tajną? Jeżeli, z nieznanych dla Jörga powodów, tak się stało, to dlaczego w końcu wojny oddelegowano go do tej organizacji? Czy miało to związek z jego znajomością języka rosyjskiego, czy też z dotychczasową pracą nad szyframi radzieckimi? Dlaczego nikt nie chciał mu powiedzieć, co będzie robić w tym ponurym zamku?
Mnożył pytania, nie potrafiąc znaleźć żadnej odpowiedzi, a nawet przypuszczenia, które przybliżyłoby go do rozwiązania zagadki. Wiedział, że któregoś dnia i tak pozna choćby część prawdy, ale wolał być dobrze do tej chwili przygotowany.
Z rozmyślania wytrąciły go odgłosy kroków dobiegające z korytarza i szmer rozmów. Zrozumiał, że w zamku zaczynała się praca. Pokój powoli wypełniał się ciepłem, a więc włączono już ogrzewanie. Postanowił wrócić do łóżka i wykorzystać jeszcze kilkadziesiąt minut snu. Był pewien, że nie zostanie wezwany skoro świt, gdyż kryptolodzy sami organizowali sobie dzień pracy, tak jak tego wymagał szczególny rodzaj ich zajęć. Pomysłu nie wolno było skoszarować.
Globcke wszedł do swojego biura na pierwszym piętrze kilka minut po ósmej, ciekawy, czy dokumenty, które tak go interesowały, już dostarczono. Tuż po nim do gabinetu wkroczył Beer, trzymając pod pachą cienką teczkę w tekturowych okładkach, na których widniał czarny napis „Geheim”.
– Dokumenty Jörga z Hirschbergu – powiedział krótko, kładąc na biurku teczkę.
Globcke złamał pieczęć i rozwiązał tasiemki.
– Hugo Jörg, urodzony w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku w majątku Hasbald pod Lipawą na Łotwie – zaczął czytać. – Rodzice Kurt Oliver i Margareta, Niemcy krwi aryjskiej. W tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, uciekając przed bolszewikami, opuścili Łotwę, gdzie ich posiadłości następnie upaństwowiono. Od tego czasu zamieszkiwali w Danzig.
Przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu, które uważał za nieistotne. Wreszcie znalazł akapit „Wykształcenie”.
– Wydział Mauk Ogólnych, ukończony z wyróżnieniem w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku. Od tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego do tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku studiował matematykę w Cambridge w Anglii. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku powołany do służby wojskowej, zgodnie ze specjalnością oddelegowany do Abwehry. – Globcke podniósł głowę: – Chciałbym wiedzieć, czy znał Canarisa albo tego drugiego zdrajcę, Ostera.
Globcke mówił o szefie Abwehry admirale Wilhelmie Canarisie i generale Hansie Osterze, szefie sztabu Canarisa. Obydwaj zostali uwięzieni po zamachu na Hitlera, a ich związki ze spiskowcami były oczywiste.
– Jeśli nawet ich znał, to jeszcze nic nie znaczy – powiedział Beer, jakby starając się uchronić Jörga. Obawiał się, że podejrzliwość Globckego, która nasilała się wraz z pogarszaniem się sytuacji na froncie, może stać się zbyt uciążliwa dla ludzi pracujących w zamku. Domyślał się również, że Jörg został tutaj ściągnięty nie bez powodu, a Globcke starał się nie dopuścić go do pracy, w każdym razie opóźniał jej rozpoczęcie.
– W tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku przeszedł do „Pers Z” – Globcke czytał dalej, nie zwracając uwagi na podwładnego – gdzie zyskał najwyższą ocenę za wyniki pracy nad szyframi rosyjskimi.
Przejrzał jeszcze kilka kartek.
– Dowiedzieliśmy się niewiele nowego – rzucił teczkę na biurko. – Muszę dostać jego akta z RSHA.
– Obawiam się, że może to być trudne. O ile wiem, zostały ewakuowane ze stolicy.
– Chcę wiedzieć o nim i jego rodzinie wszystko! Z czego się utrzymują, jakie mają zapatrywania polityczne, czy nie skumali się z Żydami albo komunistami. Niech odnajdą ludzi, którzy znają Jörga z czasów służby w Abwehrze. Może zachowały się raporty SD i policji z czasów jego studiów. Muszę też wiedzieć, czy nie był podejrzany o nielegalną działalność polityczną, a także czy miał związki ze zdrajcami, którzy jesienią stanęli przed sądem, oskarżeni o próbę zabicia Führera. Rozumiesz: Beck, Trescow, Goerdeler, Popitz i cała ta hołota.
Podszedł do Beera, zapisującego polecenia w notesiku, który wyjął z kieszeni munduru.
– Wiem, że w obecnej sytuacji potrwa to dwa lub trzy tygodnie i nie będę mógł tak długo trzymać Jörga z dala od „Aparatu”. Nie szkodzi. Pewnego dnia uzyskam jednak pewność, że jest to dobry Niemiec albo dostanę dowody zdrady i zastrzelę go.
– Tak jest – Beer zasalutował i odwrócił się.
Dawno już nie widział swojego szefa w takim nastroju. Wyglądał jak pies, który zwęszył trop i rzucił się w pogoń, aby rozszarpać umykające zwierzę.
Globcke ukończył prawo na Uniwersytecie Monachijskim i w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku rozpoczął pracę w tamtejszej policji. Rok później naziści z Hitlerem na czele próbowali przechwycić władzę w Monachium i to właśnie młody inspektor Globcke poszukiwał Hitlera, ukrywającego się po ucieczce z miasta. Miał szczęście, że go nie znalazł i że jego wysiłki nie zostały odnotowane w aktach, gdyż naziści po przejęciu władzy krwawo mścili się na tych, którzy w minionych latach występowali przeciwko nim. A Globcke był wrogiem nazistów, gdyż naruszali porządek, grozili ustalonemu nurtowi spraw państwowych, który on, jako legalista, uważał za świętość. Na szczęście dla jego późniejszej kariery zajmował się sprawami kryminalnymi i odnosił tak duże sukcesy w zwalczaniu pospolitych przestępców, że nazywano go monachijskim Sherlockiem Holmesem. Polityka nie interesowała go w ogóle. Dla niego nie było ważne, jaka partia jest u władzy, jaki ustrój panuje, lecz jedynie czy ład społeczny nie został naruszony. Na początku lat trzydziestych zmienił swoje zapatrywania, gdyż uznał, że największym zagrożeniem dla społeczeństwa nie są naziści, lecz komuniści. Widział Niemcy jako arenę zmagań tych dwóch sił, z których nie akceptował żadnej, ale musiał wybrać tę, którą uważał za mniejsze zło. A tym, w jego ocenie, byli naziści, gdyż komunistów traktował jako forpocztę bolszewików, którzy podpalą Niemcy, gdy wielka Armia Czerwona ruszy na Zachód. Dlatego w szczytowym okresie walki wyborczej, w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku, zdecydował się wstąpić do NSDAP, co znacząco wpłynęło na jego dalszą karierę. Reinhard Heydrich, organizując tajną policję, szybko zwrócił uwagę na trzydziestoparoletniego komisarza, mającego świetną opinię u przełożonych i wspaniałe wyniki w pracy kryminalnej. W tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku Globcke został przeniesiony do Berlina, gdzie rozpoczął pracę w centrali Gestapo na Prinz Albrecht Strasse. Był dziwnym gestapowcem, różniącym się od brutalnych i okrutnych kolegów, pewnych swojej nieograniczonej władzy nad nieszczęśnikami, którzy znaleźli się w kręgu ich zainteresowania. Zwalczając wrogów nazistowskiego państwa, starał się wykorzystywać policyjne metody śledcze, w których nie było miejsca na tortury. Uznawał bowiem, że jest to mało skuteczny środek, choć akceptował go, gdy nie dostrzegał innej metody szybkiego wydobycia informacji. Na początku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przyjechał do Tzschochy jako szef ochrony zamku. Wydawało się, że było to załamanie w jego karierze i nikt nie wiedział, dlaczego Globcke został nagle odesłany z Berlina do zamku na kresach Niemiec. On sam nigdy na ten temat nie mówił.
Zebrał z biurka akta i podszedł do sejfu stojącego za kotarą w rogu pokoju. Położył dokumenty na teczkach w czarnych okładkach, z których każda miała na grzbiecie numer oznaczający coś, o czym wiedział tylko Globcke, i starannie zamknął drzwi.
Jörg wstał od stołu w kasynie, przy którym samotnie zjadł śniadanie złożone z jajecznicy ze sproszkowanych jajek i czarnego chleba z margaryną. Dochodziła dziesiąta, więc sala była pusta. Postanowił, że ten dzień spędzi na poznawaniu zamku, a właściwie strefy „A”, w której wolno było mu się poruszać. Otworzył duże przeszklone drzwi prowadzące na niewielki balkon, skąd, jak słusznie przypuszczał, miał najlepszy widok na jezioro. Nie miał zamiaru podziwiać zimowych uroków tego miejsca, lecz chciał przyjrzeć się bryle zamku, a zwłaszcza tej części, w której znajdowały się okna jego pokoju.
Uderzyło go, że na zamarzniętym jeziorze nie było ani wędkarzy siedzących nad przeręblami, ani dzieci ślizgających się po lodzie. Cała strefa jeziora musiała więc być zamknięta i dobrze strzeżona. Wychylił się za balustradę i spojrzał na dół. Mur zamku opierał się na skałach pionowo opadających do jeziora. Wdrapanie się na tę ścianę wymagało alpinistycznych umiejętności, a i tak wspinający się musiałby wbijać haki, co zaalarmowałoby straż. Od tej strony zamek był doskonale zabezpieczony przed intruzami.
– To skandal! – usłyszał nagle podniesiony kobiecy głos. Odwrócił się zaintrygowany.
– To skandal. Złożę skargę w Berlinie!
Przed nim stała dwudziestokilkuletnia dziewczyna, w kożuszku, bryczesach i wysokich butach do konnej jazdy. Włosy miała upięte wysoko i schowane pod obszytą futrem czapeczką, tylko jasny kosmyk wysunął się na czoło, dodając jej uroku. Wyraz gniewu tak bardzo kłócił się z jej klasyczną urodą, że Jörg uśmiechnął się. To rozzłościło ją jeszcze bardziej.
– Musi pan pamiętać, że ten zamek jest własnością mojej rodziny, a nie waszą! – uderzyła szpicrutą o cholewę buta, aby podkreślić znaczenie swoich słów. – Tymczasem ja muszę meldować się gdzieś tam i prosić kogoś tam o zgodę, żeby móc wyjechać na konną przejażdżkę! To skandal, panie pułkowniku!
Najwyraźniej nie rozpoznawała stopni wojskowych.
– Zgadzam się z panią. Mnie też by to oburzyło – powiedział spokojnie. Zrozumiał, że dziewczyna myli go z kimś z wojskowej administracji zamku.
– Czy pan kpi ze mnie, panie pułkowniku? Nie mogę poruszać się po własnym zamku, a pana to bawi?!
– Broń Boże, doskonale panią rozumiem, mnie też nie pozwolono swobodnie poruszać się po tym zamku. Jestem kapitan Hugo Jörg – powiedział, podkreślając słowo kapitan. – Przyjechałem tu wczoraj wieczorem i powiedziano mi, że mogę poruszać się tylko po strefie „A”. Nawet nie wiem, co to za strefa i boję się wejść gdzieś, gdzie mógłbym zostać aresztowany i uwięziony w lochu. Przy okazji, skoro to pani zamek, czy lochy są tu bardzo straszne?
Dziewczyna patrzyła na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiając się, czy to drwina, czy rzeczywiście mylnie rozpoznała stopień stojącego przed nią oficera. Zarumieniła się, chyba rozumiejąc swoją pomyłkę.
– Ach – roześmiała się, maskując zmieszanie – rzeczywiście nie rozróżniam stopni, a w tych mundurach jesteście panowie tacy do siebie podobni – zaczęła się tłumaczyć, przyjmując nagle kokieteryjny ton.
– Czyżbym przypominał pani pułkownika Krebbsa? – mówił o administracyjnym szefie zamku. – On ma pięćdziesiąt lat!
Dziewczyna zmieszała się jeszcze bardziej.
– Och, nie ... przepraszam... nie to miałam na myśli – nagle odwróciła się, jakby obawiając się, że znowu powie coś niestosownego, i zaczęła iść w stronę drzwi.
– To pani grała wczoraj wieczorem sonatę Schuberta?
Zatrzymała się i spojrzała na Jörga z wyraźnym zainteresowaniem. Zaskakiwał ją.
– Tak... – powiedziała, nie wiedząc jeszcze, do czego zmierza to pytanie. – B-dur...
– Grała pani piękne. Dziękuję.
Spojrzała na niego uważnie, po czym nieoczekiwanie uderzyła szpicrutą o cholewę i pośpiesznie wyszła z sali. Chciała jak najprędzej uporządkować wrażenia, jakich dostarczyło jej to zaskakujące spotkanie.
Achmerow wszedł na drugie piętro domu w Queens. Przeszedł na koniec długiego korytarza i zatrzymał się przed drzwiami z numerem cztery. Obejrzał się, czy nikt go nie obserwuje, a potem nacisnął obudowę włącznika światła. Odskoczyła, a on dostrzegł żaróweczkę, ledwo widoczną między przewodami. Nie świeciła, co znaczyło, że nikt nie wchodził do tego mieszkania. Achmerow zainstalował przemyślny sygnalizator w drzwiach, których otwarcie powodowało zapalenie się żaróweczki, a ich zamknięcie nie wyłączało jej. Gdyby pod jego nieobecność ktokolwiek wszedł do środka, światełko wśród kabli ostrzegłoby go.
Wyjął z kieszeni jesionki klucz i, nie dbając o zachowanie ciszy, wsunął do zamka. Przekręcił zasuwkę i wtedy, jak oczekiwał, uchyliły się drzwi obok. Przez szparę widać było twarz starej kobiety.