Twierdza Kimerydu - Magdalena Pioruńska - ebook + książka

Twierdza Kimerydu ebook

Magdalena Pioruńska

3,6

Opis

Czasem badania genetyczne są przyczyną katastrofy, a nie przełomu.

Kiedy w Mieście Krokodyli dochodzi do krwawego stłumienia pokojowej konferencji asymilacyjnej, nikt jeszcze nie podejrzewa, do czego doprowadzi konflikt między Miastem Krokodyli a Twierdzą Kimerydu. Organizatorce konferencji, Annie Guiteerez, antropolog z Uniwersytetu Krokodyli, udaje się zbiec z samego centrum zamieszek i uratowana przez strażnika wąwozu Tyrsa Mollinę, pół człowieka, pół raptora, trafia do rezydencji burmistrza Twierdzy – Teobalda. W obliczu niedawnej rzezi i wiszącej w powietrzu rewolucji nawet zatajenie prawdziwego powodu przybycia pani profesor do Twierdzy Kimerydu wydaje się nieistotnym szczegółem. Na jaw wychodzą bowiem znacznie bardziej przerażające fakty, sprawiające, że żadne z miast Afryki Południowo-Wschodniej nie może dłużej pozostać obojętne wobec krzywdzących wpływów Europy i hegemonii cesarza Brytanika. Usilna chęć przypodobania się Cesarstwu Europy nagle gaśnie zastąpiona determinacją i pragnieniem odzyskania autonomii kraju Złocistych Piasków.

Galeria postaci pierwszo- i drugoplanowych zachwyca niczym barwna plejada. Pierwszoosobowa narracja podzielona na większą liczbę postaci stwarza zagrożenie zaniku różnorodności. Pioruńskiej udało się połączyć jednolitość stylu z prezentacją różnorodnych i wielowymiarowych osobowości.

Aldona Kobus, Szuflada.net

Zapunktowała Pioruńska. I to wielokrotnie. Rodzi nam się nowa jakość w polskiej literaturze fantasy. Z jednej strony mamy do czynienia z wprawną żonglerką konwencjami i gatunkami, wysmakowanym językiem i solidną, inteligentną fabułą, z drugiej zaś z całkiem serio brzmiącym przekazem, który nie gubi się po drodze.

Karina Bonowicz, Dobra Polska Szkoła Portal Polonijny w Nowym Jorku

W pewnym sensie „Twierdza…” sama jest efektem eksperymentu. To autorska krzyżówka różnych odmian prozy gatunkowej – przedziwna, jedyna w swoim rodzaju mutacja fantasy, postapo, powieści przygodowej, prozy psychologicznej i sagi rodzinnej.

Jerzy Franczak, prozaik, eseista, poeta, wykładowca kreatywnego pisania

Magdalena Pioruńska - z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko-Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Twórca i redaktor naczelna internetowego magazynu kulturalno-literackiego „Szuflada”, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu, w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu – odpowiadała także za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Obecnie próbuje swoich sił w roli nauczyciela kreatywnego pisania. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy pt. „Opowieści z Zoa”. Ponadto jej tekst pojawił się w antologii fantasy „Dziedzictwo gwiazd”. W życiu wyznaje dwie proste zasady: „nikt ani nic poza tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy” oraz „wolność to stan umysłu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 518

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
3
2
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
infernem

Dobrze spędzony czas

W Mieście Krokodyli podczas pokojowej konferencji wybitnej antropolog Anny Guiteerez dochodzi do straszliwego ataku na Lud Pustyni. Przerażonej Annie udaje uciec się na gorące piaski pustyni, jednak i tam nie może czuć się bezpiecznie. Kiedy wydaje jej się, że nie da rady przejść już ani kawałka dalej i umrze rozszarpana przez prehistoryczne gady, zostaje uratowana przez Tyrsa Molline. Za każdym razem kiedy sięgałam po książki rodzimych autorów spotykałam się z większym lub mniejszym rozczarowaniem, przez co nigdy nie sądziłam, że tak bardzo spodoba mi się książka polskiej autorki. Zaczynając czytać „Twierdze Kimerydu” byłam pełna wątpliwości. Nie wiedziałam nawet do końca czego mogę się spodziewać po polskiej książce fantasy, dlatego że zazwyczaj unikałam ich jak ognia. Jednak to był błąd. Magdalena Pioruńska uświadomiła mi, że współczesne pokolenie polskich autorów uczy się na błędach swoich poprzedników i potrafi zabłysnąć. Stworzony przez autorkę świat jest dość nietypowym miejsc...
00

Popularność




WSTĘP

Twierdza Kimerydu jest efektem mojej pracy nad warsztatem, którą wykonałam w trakcie studiów w Studium Literacko-Artystycznym w Krakowie. To wtedy ostatecznie postawiłam na kreowanie pierwszoosobowych narracji, ale nauczyłam się też omijać dłużyzny i skupiać się tylko na tym, co popycha akcję do przodu. Twierdza Kimerydu jest więc powieścią przygodową, może nawet awanturniczą, a jej bohaterowie zostali obdarzeni specyficznymi cechami charakteru, które czynią z nich postacie wielowymiarowe i wyróżniające się z tłumu.

Ta książka nie powstałaby jednak, gdyby nie wsparcie kilku osób. Przede wszystkim dziękuję zatem mojemu promotorowi Jerzemu Franczakowi za jego wrażliwość, otwarty umysł i cierpliwość wobec mojej wybujałej wyobraźni i wrodzonej pomysłowości. Dziękuję również moim koleżankom i kolegom ze studiów za wsparcie i wszystkie te bajeczne wieczorki w Krakowie, kiedy zagłębialiśmy się w oparach intelektualizmu, ale nie tylko. Nie ma większej inspiracji dla pisarza niż inspirujący ludzie. Duże podziękowania składam także pani profesor Gabrieli Matuszek, założycielce i kierowniczce Studium Literacko-Artystycznego w Krakowie, osobie niezwykle charyzmatycznej i upartej. Dzięki jej życzliwości fantastyka trafiła na krakowskie salony i wieczorki poetyckie. Z perspektywy czasu myślę, że to jedno z najbardziej rozwijających mnie doświadczeń w życiu.

Szczególne miejsce w moim sercu ma jednak mój magazyn literacko-artystyczny Szuflada.net. Pięć lat pracy w roli redaktor naczelnej nauczyło mnie bardzo dużo o życiu, ludziach i przede wszystkim o pisaniu. Dziękuję zatem moim redakcyjnym kolegom i koleżankom, a przede wszystkim Magdalenie Sułek-Jabłońskiej, naszej redakcyjnej korektorce. Jeszcze nikt mnie tak nie ścigał za błędy językowe, jak Magda, jeszcze nikt mnie tak ostro nie pilnował i nie dręczył przecinkami, wielokropkami i poprawnym stosowaniem kolokacji i przysłów. Szczególnie ciepłe podziękowania przesyłam też Kindze Młynarskiej, redaktorce działu poezji, która jest naszym dobrym duchem i jak nikt inny ze spokojem i cierpliwością wczytywała się w moje wiersze o dinozaurach. Teraz zaowocowały one powieścią.

Dziękuję Annie Niemczak, uzdolnionej graficzce, odpowiedzialnej za powstanie okładki i grafik zawartych w Twierdzy Kimerydu. Ania zupełnie bezinteresownie uwierzyła w moją powieść i za to będę jej już zawsze dozgonnie wdzięczna. Podobnie dziękuję redaktorce Twierdzy Kimerydu Aleksandrze Machłaj za jej cierpliwość do mnie i rzetelną pracę. Mam nadzieję, że to początek większej współpracy.

Za szczególne i bardzo efektywne wsparcie dziękuję mojej drogiej trenerce personalnej Joannie Godeckiej za ten ogrom wykonanej nade mną pracy i za ponowne poszerzenie mojej życiowej perspektywy aż po sam horyzont i jeszcze dalej. Za pierwsze czytanie i kąśliwe komentarze, a także za skuteczną motywację dziękuję mojej przyjaciółce Aleksandrze Adamczyk, a za wysłuchiwanie moich pomysłów i podążanie ich śladem z otwartym umysłem – mojej drugiej przyjaciółce, Ewie Nastuli. Pisarce Małgorzacie Wardzie dziękuję za to, że parę lat wstecz we mnie uwierzyła i wskazała mi skuteczną drogę rozwoju, choć jestem raczej krnąbrną uczennicą.

Na zakończenie chcę jeszcze wspomnieć osobę o niezwykle barwnej osobowości i wielu talentach, także tym do przyciągania mojego niewyczerpanego zainteresowania. W takim momencie pisarz nie może zapomnieć o źródle swojej odnawialnej inspiracji. A zatem dziękuję i Tobie.

ROZDZIAŁ 1

Anna

Pustynia ciągnęła się już od dwóch upalnych dni. Na mojej skórze kruszył się pot, gładko zaczesane rude włosy pokrywał słony kurz. Tylko na pustyni kurz jest słony. Pozostawia irytujący posmak na języku. Wiedziałam, że nie było odwrotu. Mogłam tylko maszerować przed siebie, znosząc gorący piasek wsypujący mi się do butów i pod nogawki jeansów. Czułam zwiększające się zmęczenie w mięśniach. Piekły mnie oczy, a pod powiekami zakwitły pustynne róże. A zatem śmierć. I to znajome poczucie paniki, że jeszcze tego nie chcę, że jestem zbyt młoda, aby po prostu utonąć w piasku. Ciekawe: czy przylecą dimorfodony? Rozerwą moje ciało na strzępy i żyłka po żyłce, kostka po kostce przedrą się do prawdziwej mnie, schowanej we wnętrzu różowej skorupy powszechnie zwanej ciałem?

– Zamknij się, Anno – powiedziałam sama do siebie; mój zachrypnięty głos przyniósł mi ukojenie. – Jakby to kogoś obchodziło! Zostawili cię na pewną śmierć!

Przyspieszyłam kroku, oblizując spieczone wargi. Kapelusz z szerokim rondem nie dawał mi już wystarczającego cienia, sprane tenisówki obcierały wysuszone pięty, a ramiączka plecaka boleśnie wbijały mi się w barki. Jeszcze jakąś godzinę temu prawie nie zwracałam na niego uwagi – teraz wydawało mi się, że dźwigam kamienie.

Mapa wskazywała, że od następnego miasta dzieliło mnie pięćdziesiąt kilometrów – niby nie była to wielka odległość, ale na pustyni łatwo się zgubić. Krajobraz prawie się nie zmieniał, kompas prowadził mnie w wyznaczonym kierunku, ale nie do końca mu ufałam. Wiele razy słyszałam przerażające opowieści o ludziach, którzy ginęli w trakcie transportu z jednego miasta do drugiego, bo kierowca tracił orientację w terenie albo na drodze stanęło mu dzikie zwierzę.

Pustynia była terenem łowieckim tutejszych gadów; pod wpływem prowadzonych przez europejskich naukowców eksperymentów powstawały nowe gatunki – krzyżówki zwierząt występujących współcześnie i tych prehistorycznych, powołanych do życia dzięki naszej świetnie rozwiniętej genetyce. Musiałam przespać lekcję historii, na której dokładnie tłumaczono nam, kto był za to odpowiedzialny. Fakt pozostawał faktem, że tereny dawnej afrykańskiej Namibii nie były teraz najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Nie wiedziałam, kto był większym drapieżnikiem: zmutowany raptor czy agent specjalnych służb cesarza. Chyba wolałam raptora.

Chociaż w tym konkretnym momencie nie powinnam kusić losu podobnymi myślami. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zanim wykończy mnie upał, zrobią to właśnie raptory. Albo, nie daj Boże, dimorfodony. Zgadzałam się, żeby mnie pożarły dopiero po mojej smutnej śmierci. A na razie żyłam i nie mogłam sobie pozwolić na luksus utraty nadziei.

W tym momencie, jakby na moje specjalne życzenie, znalazłam się w cieniu. Natychmiast zadarłam głowę. Dokładnie nade mną krążył wielki ptak – podejrzewałam, że to jednak pterodaktyl. Dimorfodony były znacznie mniejsze. To mnie trochę uspokoiło – tutejsze pterodaktyle latały w pojedynkę, ale z drugiej strony nigdy nie rezygnowały z raz upatrzonej ofiary. Miałam tylko sekundę na podjęcie decyzji. Jeśli pobiegnę wystarczająco szybko, jeśli okaże się, że mam lepszy refleks…

Nie skończyłam myśleć, kiedy nogi same poniosły mnie do przodu. Moje ciało zareagowało instynktownie, wciąż chciało pozostać całe, podobało mu się posiadanie wszystkich kończyn. Tych samych, które teraz wyły z wysiłku. Ból w zmęczonych łydkach był nie do wytrzymania. Tak bardzo spięłam mięśnie ramion, że drżały jak skrępowane pasami. Oddech uciekł mi w głąb płuc, ale parłam do przodu, ignorując zlewające mi się przed oczami połacie piachu: niekończącą się pustynię, mój grobowiec.

Cień zwierzęcia przesuwał się razem ze mną bez względu na to, jak szybko biegłam. Czułam na skórze chłodniejszy podmuch, kiedy stwór opadał. Prawie dawał mi ukojenie – prawie. A gdyby się tak po prostu zatrzymać? Pozwolić mu, żeby mnie porwał? Jedno celne uderzenie dziobem i moje cierpienia się skończą. Popłynie krew, otworzą się pode mną piaski…

Nie, ciało wiedziało lepiej. Pozwoliłam mu podjąć decyzję. Biegłam coraz szybciej, choć protestowały we mnie najmniejsze mięśnie. Zmieniłam się w drgający, napięty nerw, ale moje serce wypełniał spokój. Tak, wiedziałam, jak walczyć o życie.

Pterodaktyl był już tak blisko mnie, że widziałam zarys jego rozpostartych skrzydeł. Zacisnęłam powieki i… nagle zabrakło mi ziemi pod stopami! Spadłam w dół, a pterodaktyl przeleciał tuż nade mną, złośliwie skrzecząc. Rozpaczliwie młóciłam dłońmi powietrze, aż z głośnym pluskiem wylądowałam w wodzie. Tak samo słonej jak piaski pustyni. I cudownie chłodnej.

***

Oswobodzone spod kapelusza włosy otoczyły moją twarz aureolą czerwieni. Woda przesiąknęła przez materiał moich jeansów i podkoszulka, a nawet znalazła dojście do wnętrza plecaka. To mnie otrzeźwiło – strach przed zalaniem zapasów żywności i przyrządów do krzesania ognia. Nie byłam też do końca pewna, czy woda nie uszkodzi mojego browninga. Czułam się pewniej, wiedząc, że w ostateczności mogę po niego sięgnąć. Ponowne zmuszenie ramion do wykonania ruchu wydawało się ponad moje siły, ale zaczął dokuczać mi brak tlenu. Wynurzyłam głowę na powierzchnię i złapałam szybki, urywany oddech. W pierwszej chwili krople wody przysłoniły mi widok. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przede mną rozpościerało się seledynowe morze, albo raczej zatoka, ze wszystkich stron ograniczona stromym wąwozem. Słońce wciąż niemiłosiernie prażyło, słaby wiatr przynosił z pustyni chmury kurzu, które barwiły szarością jasny błękit nieba. Znajdowałam się przy jednym z brzegów zatoki – niestety, żeby się z niej wydostać, musiałam wspiąć się po skalnej półce.

Na domiar złego chwila orzeźwienia i radości z cudem uratowanego życia minęła, kiedy zauważyłam smukłe szyje elasmozaurów krążących mniej więcej w środku zatoki. Byłam od nich oddalona, ale kto wie jakie inne morskie stwory czyhały na mnie przy samym brzegu. W pobliżu znajdował się ocean. Najprawdopodobniej żadne wielkie ryby tutaj nie wpłynęły – chociaż przesmyk łączący zatokę z oceanem wydawał się bardzo wąski, to same elasmozaury były już wystarczająco zabójcze.

– Dzisiaj trafili nam się ochotnicy – usłyszałam nad sobą szyderczy głos.

Na skraju wąwozu stał młody mężczyzna, opierając jedną dłoń na biodrze, a drugą na wysokim łuku, który wbił w piasek. Postać wydawała mi się znajoma, ale nie umiałam sobie przypomnieć skąd.

– Ochotnicy do czego? – odkrzyknęłam.

– Do bycia karmą dla naszych zwierząt.

Rozejrzałam się z niepokojem. Przestrzeń wokół mnie zaroiła się od długich szyj elasmozaurów. Mieniły się opalizującymi łuskami. Powróciła znajoma, dławiąca panika. Zdałam sobie sprawę, że wolałam śmierć z ręki człowieka, najlepiej na polu bitwy. Nigdy nie jako ofiara pogody, krajobrazu albo – co najbardziej upokarzające – pożywienie dla prehistorycznych gadów.

– Pomocy! – poprosiłam żałosnym głosem.

– Za bardzo mi się taka podobasz.

Słońce raziło mnie w oczy. Twarz chłopaka rozmazała mi się w jasnej poświacie.

– Błagam o pomoc! Zrobię dla ciebie wszystko! – obiecałam w desperacji.

– Wszystko? Laskę też? – zaciekawił się uprzejmie.

Z wrażenia zabrakło mi słów. A potem po prostu się wściekłam.

– Pieprz się! – krzyknęłam.

– Jesteś kiepska w prowadzeniu negocjacji…

– Ogłuchłeś? Pierdol się, chuju!

Podpłynęłam bliżej skał i chwyciłam się ostrej krawędzi. Skała wyślizgnęła mi się z dłoni i runęłam do tyłu, kurczowo zaciskając powieki. Wynurzyłam się znowu i podciągnęłam. Tym razem skała przecięła mi dłoń. Krwawiący ślad pulsował otrzeźwiającym bólem. Oparłam nogę na płaskiej ścianie i uparcie uczepiłam się skały dłońmi, rozmazując na niej krew. Połowa mojego ciała wciąż znajdowała się w wodzie. Organizm protestował przeciwko kolejnemu wysiłkowi, który przekraczał jego siły.

Kiedy spróbowałam się podciągnąć, coś dziwnego wydarzyło się za moimi plecami. Nadeszła wysoka fala, która za jednym zamachem zmyła mnie ze skały i pociągnęła w stronę głębin. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi, woda zalała głowę i wypełniła oczy żrącą morską solą. Sekundę potem zabarwiła się na czerwono. Nadeszła następna fala. Krzyknęłam ze strachu, gdy czyjeś ramię mocno objęło mnie w pasie.

– Umiesz nurkować? – zapytał chłopak tuż przy moim uchu.

Pokręciłam głową.

– To się nauczysz.

***

Przebudzenie tak bardzo mnie zaskoczyło, że przez chwilę nie wiedziałam, gdzie się znajduję i co się wcześniej wydarzyło. Z sufitu kapała woda. Powietrze przesiąkała wilgoć i nieszczęsna sól, w której już prawie czułam się zamarynowana. Podłoże, na którym leżałam, było chłodne i twarde. Przed oczami tańczyły mi mroczki, przypominając złociste motyle. Na chwilę skoncentrowałam myśli na wydarzeniach, które wygnały mnie na pustynię; znowu widziałam browninga w dłoni żołnierza sił cesarskich mierzącego prosto w moje czoło. Rozległ się trzask. Żołnierz docisnął spust i kula strzaskała mi lewy obojczyk. Od tamtej pory nie spuszczałam z oczu tej broni. Przypominała mi o tym, co wydarzyło się na Uniwersytecie Krokodyli, o tym, jak brak konsekwencji doprowadził mnie do tragedii, a moich przyjaciół do śmierci.

– Obudź się, rudzielcu.

Uniosłam się na łokciach, szukając wzrokiem mojego samozwańczego wybawcy. Siedział obok mnie ze skrzyżowanymi nogami i przyglądał mi się z zaciętą miną. Miał na sobie tylko sięgające kolan szerokie spodenki spięte pasem, do którego przypiął pokrowiec na nóż. Nie wiedziałam, gdzie się podziały jego zbroja i łuk. Obie jego ręce w całości ozdobione były wielokolorowymi tatuażami układającymi się w fale i morskie symbole.

– Dziękuję – powiedziałam cicho, odwzajemniając jego wzrok. Starałam się nie gapić na tatuaże.

Chłopak nieznacznie się skrzywił.

– Nie ma za co. A teraz wstawaj i ruszaj w swoją stronę.

Oparł dłoń na kolanie i powoli się podniósł. Przeczesał palcami krótko ostrzyżone czarne włosy, strząsając z nich kropelki wody. Chciałam wstać, ale ciało ostatecznie odmówiło mi posłuszeństwa. Było mi wszystko jedno.

– Dobrze, ale najpierw jeszcze chwilę tutaj poleżę…

– Jesteśmy w podwodnej jaskini, która prowadzi z powrotem do wąwozu. Raptory lubią tutaj wypoczywać, kiedy dokucza im zbyt duży skwar. Radzę ci więc szybko zregenerować siły.

Zniknął mi z pola widzenia. Przekręciłam się na brzuch i podparłam głowę na rękach. Musiałam coś powiedzieć, żeby go zatrzymać.

– Zawsze jesteś taki uprzejmy?

– Zawsze – burknął, rzucając mi gniewne spojrzenie przez ramię.

Jego skóra miała kolor mlecznej czekolady, co w połączeniu z tatuażami czyniło go bardzo charakterystycznym młodym człowiekiem. Byłam pewna, że gdzieś go już widziałam, choćby przelotem w Mieście Krokodyli.

– Nie umiem wstać – poskarżyłam się otwarcie.

– Nic mnie to nie obchodzi. – Chłopak nadal nie zamierzał mi pomagać.

– Co się właściwie wydarzyło? – zmieniłam więc temat.

– Strzeliłem do jednego z elasmozaurów. Reszta rzuciła się na niego i go pożarła.

– Łuk i zbroję zostawiłeś na brzegu. – Zrozumiałam.

Pokiwał głową.

– Naprawdę muszę już iść. Powodzenia.

Postanowiłam zrobić to szybko. Dźwignęłam się do pozycji stojącej i sięgnęłam po swój plecak. Wylałam z niego wodę, ze smutkiem odnotowując, że krzesiwo i resztki suchego prowiantu przestały do czegokolwiek się nadawać. Chłopak był moją ostatnią deską ratunku.

Powlokłam się jego śladem. Rana na dłoni nie przestawała mnie piec. Poruszałam się jak sparaliżowana. Kiedy opadło napięcie, coraz wyraźniej czułam zakwasy w łydkach i na ramionach. Byłam okropnie zmęczona.

– Proszę, zaczekaj. – Dogoniłam go w wejściu.

Zasłoniłam twarz przed słońcem, żałując, że zmusił mnie do opuszczenia jaskini. Świat na zewnątrz wydawał się teraz rozgrzaną sauną w porównaniu z wcześniejszym chłodem i wilgocią.

– Nie zmuszaj mnie, żebym użył wobec ciebie siły. – Coś w jego oczach powiedziało mi, że był gotowy to zrobić.

– Uciekłam z Miasta Krokodyli. Zrobiłam to, zanim sami mnie znaleźli. Zgubiłam się już parę mil stąd. Chciałam dojść do Twierdzy Kimerydu i stamtąd wsiąść na statek do Europy. Mam pieniądze… – Pokazałam mu smętny zwitek mokrych papierków.

Przewrócił oczami.

– Dlaczego uciekłaś? – Wykazał odrobinę zainteresowania; może wciąż istniała dla mnie nadzieja.

Musiałam powiedzieć mu prawdę i musiałam być przy tym niezłomnie przekonywająca, tak aby w nią uwierzył.

– Byłam jedną z organizatorek konferencji asymilacyjnej dla Ludu Pustyni i obrońców dinozaurów… – Urwałam.

Wreszcie lepiej przyjrzałam się mojemu wybawcy. A dokładnie jego oczom. Były pomarańczowe. Jak oczy raptora.

– Tyrs Mollina! – krzyknęłam.

Skrzywił się, jakbym powiedziała coś wulgarnego, ale skinął głową.

– Do tej pory nie wierzyłem, że jestem sławny na Uniwersytecie. Czyli jesteś tą profesorką, która zapoczątkowała ruchy asymilacyjne w Mieście Krokodyli?

– Nie tylko ja…

– Ale to ciebie widziałem w telewizji. – Tyrs zmarszczył brwi. – Antropolog Anna Guiteerez.

Górował nade mną wzrostem i siłą. Nagle poczułam się przy nim nieswojo. Do tej pory był dla mnie tylko legendą, migoczącym zdjęciem na ścianie wyświetlanym z projektora.

Jego babka urodziła dwójkę dzieci raptorowi. Tyrs Mollina był więc w prostej linii potomkiem człowieka i bestii. Wybrykiem natury, który wymykał się wyobraźni nawet genetykom cesarza. Zdobył sławę jako najskuteczniejszy strażnik wąwozu Twierdzy Kimerydu. Sprzedawał swoje usługi Teobaldowi, burmistrzowi Twierdzy, za co ten otaczał go opieką, a jego wielodzietna rodzina miała dach nad głową i nie głodowała.

Niezwykłe umiejętności Tyrsa w zjednywaniu sobie dinozaurów i jego prowokująca odwaga sprawiły, że poruszył ludzi w całym kraju Złocistych Piasków. Na moich wykładach asymilacyjnych podawałam go jako jeden z przykładów skutecznej symbiozy świata dinozaurów i ludzi. Zawsze budził wielkie kontrowersje wśród studentów.

– Moi przyjaciele wykładowcy nie żyją – powiedziałam powoli. – Burmistrz Miasta Krokodyli, wspierany siłami cesarza, wymordował wszystkich uczestników naszej asymilacyjnej konferencji. Chcieli dopaść przywódców Ludu Pustyni, ale oni przewidywalnie nie dotarli na moje zaproszenie. Wysłali jedynie swoich przedstawicieli. Ja przeżyłam, bo straciłam przytomność od postrzału i zakopali mnie pod stosem trupów.

– Wciąż nie rozumiem: dlaczego tutaj jesteś? – zapytał bez mrugnięcia okiem.

Nie wydawał się wzruszony losem ludzi, którzy opowiedzieli się po stronie jego i Ludu Pustyni, płacąc za to najwyższą cenę. Wzbierał we mnie gniew. Zaczęłam coraz jaśniej dostrzegać, że Tyrs Mollina był niewdzięcznym sukinsynem.

– Nie chcę więcej uczestniczyć w tym zbiorowym szaleństwie. Musimy się nauczyć współpracować, zamiast między sobą walczyć. To jest tylko korzyść dla cesarza, który trzyma łapę na Afryce.

Niespodziewanie dla mnie Tyrs parsknął śmiechem.

– Więc tupnęłaś nóżką i uciekłaś na pustynię? I jak ci się podoba rzeczywistość? Jest dość odległa od twojego akademickiego dyskursu, co?

Prawie zadławiłam się własnymi słowami. Trafił w samo sedno, choć nigdy bym się do tego nie przyznała. Zwłaszcza przed samą sobą. Definitywnie niewdzięczny sukinsyn!

– Tyrs, zginę tutaj, jeśli mi nie pomożesz – spróbowałam jeszcze raz, choć coraz bardziej narastał we mnie sprzeciw. – Jesteśmy tutaj sami…

– Nie, nie jesteśmy. Gratuluję, dotarłaś do Twierdzy Kimerydu – przerwał mi i wyszedł na słońce.

Ruszyłam jego śladem. Z wrażenia zaparło mi dech. Po przeciwległej stronie wąwozu wybudowano kolonię składającą się z kilku domostw i willi. Wcześniej ich nie zauważyłam skupiona na ucieczce i niebezpiecznej kąpieli. Mimo wszystkich przeciwności udało mi się dotrzeć do celu.

– Jestem pewien, że znajdziesz tu ludzi bardziej chętnych do współpracy – dodał, nawet się za siebie nie oglądając.

Lecz ja nie zamierzałam tak łatwo się poddawać. Od zabudowań dzieliło nas jeszcze parę dobrych metrów i wolałam je pokonać w towarzystwie Tyrsa Molliny niż sama, wystawiona na atak raptorów. I nie obchodziło mnie, czy to mu się spodoba, czy nie.

***

Tyrs zmienił taktykę – przestał się do mnie odzywać. Stanęłam blisko niego, kiedy ponownie wkładał naramienniki i zbroję. Miał problem z zawiązaniem jej na bokach, więc pomogłam mu zapiąć tasiemki. Również tego nie skomentował. Wciąż na mnie nie patrzył. Sięgnął po swój długi łuk i zarzucił kołczan na plecy. Jego strzały kończyły się błękitnymi i czerwonymi lotkami, co przywiodło mi na myśl upierzenie papug. Ugryzłam się w język, żeby go o to nie zapytać. W końcu chciałam, żeby pomógł mi dostać się do miasta, a dokuczanie mu raczej by mi w tym nie pomogło.

– Zabiorę cię do Twierdzy za pięćset cezarek – powiedział w końcu.

W pełnym słońcu lepiej widziałam jego twarz. Na jego opalonych policzkach wyraźnie odznaczały się piegi, co zdumiało mnie bardziej od kolorowych lotek przy jego strzałach.

– Jeśli tylko nie przeszkadza ci, że są mokre…

– Pieniądz to pieniądz. – Posłał mi twarde spojrzenie, które ostatecznie zamknęło mi usta.

Rozprostowałam pieniądze, ale się posklejały.

– Zaczekaj, aż wyschną – poradził. – Nie będę honorował podartych banknotów.

Cesarz Brytanik spoglądał na mnie z żałosną miną z pogniecionych cezarek. Odwzajemniłam mu się bladym uśmiechem. Chyba wolałam uciekać przed pterodaktylem.

Bez słowa ostrzeżenia Tyrs ruszył w kierunku zabudowań. Przeciągnęłam się tak, że aż coś przeskoczyło mi między łopatkami. Wcześniej wyrzuciłam z plecaka zamoczone krzesiwo i prowiant. Dwie książki i teczkę z dokumentami czekało porządne suszenie, kiedy tylko zatrzymam się w jakimś hotelu. Hotel. Łóżko. Kąpiel. Ten ciąg myślowy dodał mi sił. Zrównałam się z Tyrsem w marszu. Weszliśmy na wąską ścieżkę prowadzącą wzdłuż wąwozu. Z początku była zasypana piaskiem, ale potem zauważyłam, że pokrywały ją kamienne płyty. Pierwszy przejaw cywilizacji od dłuższego czasu.

– Co to za zbroja? – zapytałam.

– Pewnie pamiętasz, że należę do Straży Wąwozu – odpowiedział bezbarwnie. – Pilnujemy naszych terenów łowieckich, opiekujemy się zatoką i zwierzętami. Przynajmniej urząd płaci regularnie, choć to niewielka stawka w porównaniu z niebezpieczeństwami, na które jesteśmy tutaj narażeni.

– Na przykład?

– Zbiegowie. – Spojrzał na mnie wymownie. – Dinozaury, burze piaskowe, partyzantka Ludu Pustyni, choroby…

– Ile właściwie osób liczy Straż Wąwozu?

– Mamy cztery oddziały po dwadzieścia osób. Straż jest odłamem Policji, ale bezpośrednio podlega Urzędowi Twierdzy i burmistrzowi. Jednakże nasi dowódcy są zwykle policjantami z miejskiej komendy. Wszyscy deklarowali wierność Urzędowi, ale w praktyce nie stronią od interesów z partyzantką Ludu Pustyni. Można się w ten sposób szybko dorobić.

– Ale dla ciebie to mało kuszące – zaryzykowałam.

Zmarszczył brwi.

– Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy.

– Na przykład co? – Zaciekawił mnie.

– Na przykład honor. Nie zrozumiesz tego, pani antropolog.

– Myślę, że mogę cię wyprowadzić z błędu.

– Nie za bardzo mi na tym zależy.

Między nami zapadło kłopotliwe milczenie. Chciałam go jeszcze wypytać o Twierdzę, ale jego opryskliwe zachowanie nie nastrajało mnie do niego zbyt przyjaźnie. Owszem, uratował mi życie, a teraz zgodził się doprowadzić mnie do miasta, mimo to wciąż nie czułam się przy nim bezpieczna.

Tymczasem moje zmęczenie znowu dało o sobie znać. Szłam bez pośpiechu, zostając w tyle. Ubranie powoli na mnie schło. Niebo od strony Twierdzy mieniło się pomarańczem i fioletem, jakby zasnuła je polarna zorza. Słońce bezlitośnie prażyło mi w oczy, a pod powieki wróciły znajome mroczki – złote motyle znad plantacji mojego ojczyma. Nagle zatęskniłam za domem. Tak naprawdę wcale nie byłam zbyt odważna. Trudny wybór wymagał ode mnie wręcz nadludzkiego wysiłku. Nie byłam gotowa na akceptację śmierci moich przyjaciół, nie byłam gotowa na tę morderczą wędrówkę przez pustynię i desperacką walkę o życie.

Nie wychwyciłam momentu, w którym nogi się pode mną ugięły i bezwiednie poleciałam na twarz. Nabiłam sobie guza, ale nawet to nie mogło zmobilizować mnie do wstania. Kompletnie wyczerpałam zapas sił.

Tyrs podszedł do mnie, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Widziałam tylko czubki jego skórzanych sandałów. Podniósł mnie i zarzucił sobie na ramię. Nie chciało mi się protestować. Nie chciało mi się nic. Opuściłam głowę i liczyłam chodnikowe płyty, aż opadły mi powieki i straciłam przytomność.

***

Śniłam o morskich potworach i zorzy polarnej nad pustynią pociętą zatokami. Śniłam o moich przyjaciołach maltretujących żołnierza służb cesarza. Młody Tytus niedawno przypłynął do nas z Europy. Był uprzejmym sierżantem świeżo po szkole oficerskiej. Widziałam, jak miażdżą mu paznokcie ciężkimi butami, rozbierają do naga i planują na nim zbiorowy gwałt. Wtedy się ich wystraszyłam, wtedy pomyślałam, że muszę coś powiedzieć, coś bardzo ważnego, albo nawet pobiec do dziekana i wszystko mu opowiedzieć.

Zamiast tego przyglądałam się, jak biją go batem po plecach, a krew płynie mu z kącików ust. Tytus był przystojny i lubiany w mieście – taka nasza miejscowa gwiazda, która wręcz emanowała swoją innością. Doskonale nadawał się na ofiarę. I zrobiliśmy z niego ofiarę. Miażdżyliśmy go psychicznie i fizycznie, aż w końcu wyszarpnął mi browninga, kiedy przyszłam go nakarmić. Strzelił mi w pierś, a potem uderzył w głowę kolbą. Kiedy się ocknęłam, znajdowałam się już w zbiorowym grobie. Zakopana pod ciałami moich przyjaciół. Wrzeszczałam jak opętana, odgarniając przygniatające mnie trupy. Cuchnęłam rozkładem, krwią i rozlanymi wnętrznościami.

Kiedy mnie znaleźli, byłam nieprzytomna z bólu i wściekłości. Nienawidziłam Tytusa, lecz bardziej nienawidziłam samej siebie.

W końcu się obudziłam – tylko po to, żeby odkryć, że wbiłam paznokcie w lewą rękę, orząc nimi skórę. Czasami sprawiałam sobie ból we śnie. Ale teraz szybko się uspokoiłam. Nad moją głową rozpościerał się sufit, a nie nocne, rozgwieżdżone niebo. Leżałam pod kocem w cudownie miękkim łóżku, z głową wygodnie złożoną na poduszce. Nie wiedziałam, gdzie się znajdowałam i dlaczego, i zamierzałam pozwolić sobie na ten słodki, beztroski stan braku wszelkiej świadomości. Niestety razem z przebudzeniem powrócił ból. Miałam zakwasy dosłownie w każdej części ciała, rwało mnie w kościach i w kręgosłupie.

Coś poruszyło się z prawej strony mojego łóżka i zobaczyłam nad sobą starszą kobietę. Czekała z przygotowanym zastrzykiem. Ujęła moją rękę i wbiła w nią igłę, szepcząc uspokajające słowa. Moje powieki ponownie zrobiły się ciężkie, ale tym razem majaczył pod nimi obraz siwowłosej pielęgniarki o gadzich oczach połyskujących pomarańczem jak zorza nad niewidocznym wodospadem.

***

Drzwi mojego pokoju prowadziły prosto na klatkę schodową wyłożoną czerwonym dywanem. Balustrada była metalowa, pokryta złoceniami i falbaniastymi ornamentami, które przypominały mi tatuaże na ręce Tyrsa. Na półpiętrze znajdowała się mała biblioteczka i ołtarzyk z figurką w kształcie raptora, a nad nimi mauretańskie łuki i okno z witrażem.

Rozejrzałam się zdezorientowana, ale mogłam pójść tylko w górę lub w dół, wolałam jednak nie ryzykować kolejnej nieprzemyślanej wycieczki. Ołtarzyk z raptorem przyprawił mnie o gęsią skórkę. Starannie zamknęłam za sobą drzwi, a potem wyszłam na balkon i wróciłam do podziwiania krajobrazu. Nad zatoką zapadał wieczór. Niebo zmieniło kolor na głęboki granat barwiony smugami czerwieni. W blasku zachodzącego słońca zatoka wyglądała jak pociągnięta srebrem. Z jej odmętów wynurzały się długie szyje elasmozaurów wydających śpiewne dźwięki. Kiedy lepiej się w nie wsłuchałam, wychwyciłam pewien rytm i pozwoliłam mu się uwieść.

Szybko odkryłam, że mój pokój znajdował się w jednej z wysokich twierdz o grubych murach, wybudowanych najbliżej zatoki. Nade mną umieszczono kolejny balkon, podobnie jak i pode mną. Obudziłam się już dobre dwie godziny temu i zaczęłam się niecierpliwić – byłam głodna i gotowa do konfrontacji. Z kimkolwiek by ona była.

– Witaj, Anno.

Obróciłam się i zamarłam. Zacisnęłam palce na barierce, ignorując przejmujący ból w lewej dłoni.

– Przecież ty nie żyjesz – wychrypiałam.

– Podobno.

Teobald Elasmos nonszalanckim krokiem podszedł do barierki i przesunął wzrokiem po malowniczej okolicy. Według oficjalnej wersji burmistrz Twierdzy Kimerydu zginął w trakcie zamieszek na Uniwersytecie. Był jednym z zaproszonych przeze mnie gości. A teraz stał przede mną w rozchełstanej koszuli i spodniach koloru khaki, przypalając papierosa. Nie umiałam opanować drżenia dłoni. Gdzieś na skraju umysłu świtała mi okropna prawda, ale nie byłam w stanie jej sformułować. Język odmówił mi posłuszeństwa.

– Pytaj, o co chcesz.

Stanął obok mnie, tęsknie obserwując elasmozaury. Papierosowy dym unosił się wokół jego twarzy.

– Dlaczego?

– Bo władza cesarza i propagowany przez niego totalitaryzm muszą w końcu upaść. Zobacz, co jego szaleństwo zrobiło z tą ziemią. – Pokazał ręką zatokę. – Walczymy o przetrwanie ze zmutowanymi bestiami i nigdzie nie jesteśmy tutaj bezpieczni. Ale najgorsze jest to zniewolenie, niekończące się wojny, iluzja bezpieczeństwa, która zamyka nam usta. Czasami żeby rozpętać wielki ogień, potrzeba małej iskry. Takie było zadanie Ludu Pustyni.

Miał czarne, lekko kręcące się włosy i ciemnoniebieskie oczy, z których wyzierała jego wrodzona ironia. Patrzyłam na potwora, który powołał do życia dobrze działającą organizację terrorystyczną i poświęcił życia wielu ludzi, żeby rzucić wyzwanie cesarzowi. Na moim gardle zacisnęły się niewidoczne palce żalu. Oto kolejna ikona moralności runęła. Teobald Elasmos i jego Straż Wąwozu byli dotąd kojarzeni z ruchem oporu przeciwko wszelkiej wojnie – Straż zawsze formalnie propagowała neutralność.

– Było warto? – zapytałam.

Pociemniały mu oczy i to tak bardzo, że przypominały teraz dwie czarne dziury. Jego twarz się skurczyła i jakby wydłużyła. Wyglądał staro – dokładnie na tyle, ile miał lat, może nawet na więcej. Wystarczyło zedrzeć z niego romantyzm szlachetnego rycerza i oto stał przede mną czterdziestolatek z brodą posrebrzaną siwizną i siecią mimicznych zmarszczek wokół ust i w kącikach oczu.

– Nie życzę ci, żebyś kiedykolwiek musiała podejmować taką decyzję.

Nie mogłam tego dłużej znieść.

Wymownie mi się przyglądał i znowu poczułam tamten odór na swoim ciele – odór rozkładających się poćwiartowanych szczątków. Nerwowo podrapałam się po nagich ramionach.

– Przetrwałaś to, tak jak ten nieprzemyślany spacer po pustyni. Dlatego jeszcze trochę pożyjesz – obiecał. – Chcę się przekonać, z jakiej gliny jesteś ulepiona. Nie licz jednak na to, że pozwolę ci odpłynąć do Europy. Przyszedłem ci powiedzieć, że teraz jesteś moją zakładniczką, a ponieważ musisz zarobić na swoje utrzymanie, wcielam cię do Straży Wąwozu. Przyda nam się wszelka pomoc w naszej miejskiej szkole. Co prawda nie jest to Uniwersytet, ale na pewno się tam odnajdziesz. – Teobald uśmiechnął się wymownie, czym jasno sygnalizował, że raczej będzie zupełnie na odwrót. – Tulia i Tycjan we wszystko cię wprowadzą.

– A Tyrs Mollina? Czy dziecko raptorów wie, kim jesteś? – zaciekawiłam się.

– Tyrs jakoś sobie z tym radzi. Nie musisz się o niego martwić. Jest w tym dobry. Martw się lepiej o siebie. Straż Wąwozu nauczy cię pokory.

Zostawił mnie samą na balkonie. Miałam kompletny mętlik w głowie, ale jedno wiedziałam na pewno – znowu znalazłam się w potrzasku.

***

W środku nocy wyszłam na klatkę schodową i zaczęłam schodzić na dół. Skompletowałam wszystkie rzeczy z plecaka – ktokolwiek się mną zajmował po przyniesieniu do twierdzy, nie zainteresował się jego zawartością, a co więcej, wysuszył papiery i książkę. Na nocnej szafce leżały też zwinięte cezariony. Policzyłam – niczego nie brakowało. A zatem Tyrs Mollina był gentlemanem. Poza tym, że był niewdzięcznym sukinsynem. Dobrze wiedzieć. Wpakowałam do plecaka kilka czystych rzeczy z szafy, opatrunki z szuflady i tabletki przeciwbólowe; wszystko mogło mi się przydać. Zakładałam, że droga do portu będzie tak samo wyboista jak droga do Twierdzy. Tylko że tym razem musiałam poradzić sobie z ludźmi, a nie ze zwierzętami.

Wciąż poruszałam się z trudem i nie wiedziałam, ile czasu minęło, odkąd Tyrs przyniósł mnie do miasta. Teobald nie raczył też zdradzić, gdzie się znajdowałam. Sądząc po złoconych ornamentach na ścianach i ręcznie malowanych tapetach, nie był to hotel. A jeśli już, to taki czterogwiazdkowy. Klatkę schodową rozjaśniał blask pochodni. Przy figurce raptora kopciło się kadzidło. Jego duszący zapach wypełnił mi nozdrza. Zakaszlałam, zakrywając usta dłonią. Nie chciałam, żeby ktoś mnie usłyszał.

Schodziłam po schodach, czując każdy najmniejszy mięsień. Całe moje ciało pokrywały siniaki, a zakwasy usztywniały krok. Nie wyobrażałam sobie, jak ostatecznie uda mi się wsiąść na statek i czy w ogóle tam dotrę, biorąc pod uwagę moje obrażenia, mimo to nie mogłam tak po prostu pozwolić Teobaldowi zwyciężyć.

Schody zdawały się nie mieć końca. Wreszcie dotarłam do przedsionka, na który padał snop światła z pomieszczenia. Drzwi do niego były uchylone. W pierwszej chwili zamierzałam przemknąć obok, ale głos Tyrsa osadził mnie na miejscu.

– Dzisiaj nie spotkałem ani jednego.

– To jeszcze nie oznacza, że raptory opuściły Twierdzę – odpowiedziała mu najprawdopodobniej kobieta; mimowolnie nadstawiłam uszu.

– Wiesz, jak Teobald nie lubi raptorów…

– I ciebie.

– Właśnie.

– Pewnie sądzisz, że dlatego urządził na nie polowanie?

– Ja bym tak zrobił na jego miejscu.

– Na szczęście na nim nie jesteś.

Zaschło mi w gardle. Przypomniałam sobie jego misterny tatuaż. Wcześniej nie poświęciłam mu wystarczającej uwagi. Teraz zaczęło mi się wydawać, że jego faliste, błękitno-seledynowe wzory układały się w łuski…

Otrząsnęłam się z odrętwienia i bezszelestnie ruszyłam przed siebie. To już nie miało znaczenia. Żałowałam tylko, że nie zapłaciłam Mollinie, ale nie mogłam ryzykować, że będzie próbował mnie zatrzymać. Zresztą pieniądze na pewno mi się jeszcze przydadzą.

Krok za krokiem schodziłam coraz niżej, starając się wstrzymywać oddech. Moja paranoja sięgnęła właśnie zenitu. Kołatało we mnie przekonanie, że i tak byłam obserwowana, że i tak nie uda mi się po prostu wyjść z tego domu na ulicę i dotrzeć do portu. To wydawało się po prostu zbyt łatwe.

Mimo to pokonałam dwa kolejne piętra, zanim zza rogu wyłoniło się pulsujące światło. W pierwszej chwili chciałam rzucić się do ucieczki, jednak tym razem zdrowy rozsądek wziął nade mną górę. Po pierwsze znajdowałam się w domu, a nie na pustyni, i nie groziło mi niebezpieczeństwo ze strony zwierząt. Po drugie prawdopodobieństwo, że zmierza ku mnie Teobald, było raczej niewielkie. Najwyżej zamknie mnie w pokoju na klucz. Ponieważ do tej pory tego nie zrobił, mogłam przecież uważać, że pozwolił mi swobodnie spacerować po rezydencji. Rozejrzałam się wokół siebie w poszukiwaniu ewentualnej broni – niestety browning spoczywał na dnie mojego plecaka, a otaczały mnie tylko schody.

Z cienia wyłonił się ubrany na czarno mężczyzna. Jego proste, sięgające ramion włosy miały niespotykany, ołówkowy kolor, który był efektem albo farbowania, albo podrasowania genetycznego. Skuliłam się w sobie, lecz dostrzegł mnie w świetle naftowej lampy, którą trzymał w dłoni.

– Dokąd się pani wybiera? – zapytał, uśmiechem rozkruszając śmiertelną powagę zastygłą na jego pociągłej twarzy.

– Jak najdalej stąd – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Tyrs będzie niepocieszony.

– Wiesz, kim jestem? – zdziwiłam się.

Uśmiechnął się szerzej, błyskając bielą zębów.

– Tycjan – przedstawił się, przysuwając lampę do mojej twarzy.

Ach, Tycjan. I wszystko jasne. Odsunęłam się od światła, ale on był uparty. Przyglądał mi się z natrętnym zainteresowaniem. Czułam od niego zapach morza i ryb.

– Nic szczególnego – stwierdził ostatecznie, kręcąc głową. – Nie rozumiem, dlaczego poświęcił dla pani elasmozaura. Mojego elasmozaura. Jest pani moją dłużniczką, Anno Guiteerez.

– Nie, raczej nie – burknęłam. – Nie znam cię. Przepuścisz mnie?

– Dlaczego zadaje mi pani tak nierozsądne pytanie?

W mgnieniu oka wyraz twarzy mężczyzny całkowicie się zmienił. Naturalna kokieteria ustąpiła miejsca niechęci. Coś w jego oczach sprawiło, że się go wystraszyłam – prawie tak bardzo, jak lecącego nade mną pterodaktyla. Gardziłam sobą za to, że bez słowa protestu zawróciłam, a moje ciało pokryła gęsia skórka na myśl, że za mną podążał. Światło płynące z lampy na tyle mnie oślepiło, że zapamiętałam tylko jego wygięte łuki brwi nad nisko osadzonymi oczami i biel zębów.

W milczeniu przebyliśmy drogę do pokoju o uchylonych drzwiach. Zamierzałam go minąć, ale Tycjan wskazał mi dłonią wejście.

– Zapraszam do siebie. Mamy parę spraw do omówienia.

***

Tyrs siedział w fotelu z wyciągniętymi przed siebie nogami. Bezwładnie opuścił ręce na podłokietniki i spoglądał na skwierczący w kominku ogień. Prawie się ucieszyłam na jego widok, choć moją uwagę kompletnie pochłonęła osoba, która dotrzymywała mu towarzystwa. Na kanapie leżała długowłosa, ruda kobieta odziana w zwiewną szatę, która opinała jej wąskie biodra i płaską klatkę piersiową, odsłaniając fragment wytatuowanego ramienia. Wyrzeźbiony biceps podpowiadał mi jednak, że być może spoglądam na mężczyznę. Zamrugałam kilkakrotnie, skonsternowana tym spostrzeżeniem. Jakby na moje specjalne życzenie ruda podniosła się z kanapy i przespacerowała w stronę barku. Jej sukienka połyskiwała granatowym brokatem, jak łuski elasmozaurów. Gęste włosy zwijały się w niewielkie spiralki.

– Napijecie się? – zaproponowała miękkim głosem, sięgając po karafkę z ciosanego szkła.

– Nie zaszkodzi – odparłam.

– Wieczorny spacer? – zagaił Tyrs, ale wciąż nie patrzył w moim kierunku.

– Próbowała uciec. – Tycjan odpowiedział za mnie, posyłając Mollinie karcące spojrzenie. – Miałeś jej pilnować…

– Nie jestem niańką. Muszę zajmować się prawdziwą pracą.

– Wszyscy musimy, ale tylko ty lekceważysz polecenia Teobalda.

Między młodymi mężczyznami zawisło dobrze wyczuwalne napięcie. Ruda wkroczyła w sam jego środek i podała szklanki Tycjanowi i mnie.

– Wyglądasz na wystraszoną. Jestem Tulia.

Jednym haustem opróżniłam szklankę. Było mi to teraz potrzebne. Zapiekło mnie gardło, ale znowu poczułam, że żyję. Przez cały ten czas unikałam kontaktu wzrokowego z moimi gospodarzami, oni za to nie przestawali mnie obserwować. Miałam już pewność, że Tulia była mężczyzną – chód i sylwetka ją zdradziły. Uprawiała też jakiś lekki sport, o czym świadczyły jej zarysowane muskuły.

– Ja bym ją zostawił na pożarcie elasmozaurom i jeszcze bym się temu przyglądał – zawyrokował w końcu Tycjan.

Świetnie.

– Nie będę ci się tłumaczył – odparł Tyrs.

Nagle wstał i ruszył w stronę drzwi.

– Odprowadzę ją do pokoju. Jest mi winna pieniądze.

Tycjan zrobił minę, jakby zamierzał się sprzeciwić, więc szybko się zreflektowałam i nawet minęłam Mollinę w drzwiach.

– Dziękuję – powiedziałam, posyłając mu niepewne spojrzenie.

Ujął mnie pod ramię.

– Mam nadzieję, że masz dla mnie pieniądze.

Zaczęliśmy wspinać się dalej po schodach. Właściwie Tyrs niedelikatnie ciągnął mnie za sobą. Nie miałam siły, żeby protestować, zresztą wolałam jego szorstkość niż podejrzliwą ogładę Tycjana. Musiałam w końcu wziąć się w garść.

***

Tyrs kilka razy obszedł mój pokój, jakby czegoś szukał. Odłożyłam plecak na fotel i wyciągnęłam z niego zwinięte pieniądze. Kiedy już miałam mu je wydać, zawahałam się; potrzebowałam informacji.

– Kim jest Tycjan? – zapytałam.

Mollina obrócił się w moją stronę. Jego oczy błyszczały pomarańczowo.

– Nie mam ochoty z panią rozmawiać. Proszę o moje pieniądze.

– A ja proszę cię o pomoc. Dzisiaj odwiedził mnie Teobald i powiedział, że nie wypuści mnie z Twierdzy. Może ci się przydać taki sojusznik jak ja…

Patrzył na mnie z politowaniem.

– Co może mi pani zaoferować? W czym jest pani lepsza od burmistrza Teobalda albo komandora Zadara?

– Mówisz o kierowniku portu? – zainteresowałam się.

– Oczywiście, a o kim by innym? W każdym razie Teobald i Zadar są siebie warci. Będzie pani do nich pasować. Tycjan jest dowódcą mojego oddziału w Straży Wąwozu i przewodniczącym naszej szkoły. Opiekuje się elasmozaurami z zatoki, dlatego jest teraz na mnie wściekły za to, że zabiłem jednego z jego pupilków, ale bardziej na panią. Powinna się pani trzymać od niego z daleka…

Wyciągnął dłoń po pieniądze.

– Jeszcze nie wiem, co mogę ci zaoferować – powiedziałam, spoglądając mu w oczy; nie zobaczyłam w nich nic ludzkiego, raczej wyważoną, gadzią kalkulację.

Podałam mu zwinięte banknoty między dwoma palcami. Przeliczył je w blasku lampy. Ta krótka chwila wystarczyła, żebym zwróciła uwagę na jego ostre paznokcie. Jeden z nich zostawił krwawą rysę na wewnętrznej stronie mojego palca.

– Ustalmy jedną rzecz. Nic mnie pani nie obchodzi – rzucił przez ramię, z satysfakcją chowając pieniądze do kieszeni wytartych jeansów.

– Uratowałeś mi życie. Nie mogłeś wtedy wiedzieć, że mam przy sobie jakąś gotówkę…

Znowu na mnie spoglądał tym nieruchomym, szacującym wzrokiem. Poczułam się przez niego nieswojo. Tyle razy opowiadałam o nim studentom, że zaczęło mi się wydawać, że go znam. Teraz przypominał mi, że nie miałam racji, że to tylko złudzenie.

– A co, jeśli ja też wcześniej o pani słyszałem? A co, jeśli obserwowałem pani marsz przez pustynię i pilnowałem, żeby moje raptory się do pani nie dobrały? A co, jeśli Teobald sowicie mnie za to wynagrodził?

Zanim odpowiedziałam, posłał mi enigmatyczny uśmiech i odwrócił się do wyjścia.

– Ty sukinsynu! – krzyknęłam za nim.

Jego śmiech był głęboki i ponury, jakby wydobywał się spod ziemi. Z wrażenia usiadłam na łóżku, bezwładnie opuszczając ręce na kolana. Na domiar złego usłyszałam zgrzyt przekręcanego klucza w zamku.

ROZDZIAŁ 2

Tulia/Tuliusz

Wstałam rano, czując się całkiem dobrze. Jakbym znowu była jedną osobą, jakby ta druga zamieszkująca moje ciało w końcu mnie opuściła, pozostawiając mi wolność wyboru. Podobno nie jestem szczególnie inteligentna, ale za to ładna. Podniecam mężczyzn mimo słodkiej niespodzianki, którą znajdują między moimi nogami. Albo właśnie z jej powodu. Pozwalam sobie na daleko posunięte igraszki, jak to zwykle celnie komentuje Tycjan, żeby tylko tego drugiego bolał tyłek; żeby następnego dnia znalazł się w moim ciele za karę, żeby ustąpił mi miejsca i poddał się temu, co jest nieuniknione. W końcu to ja zwyciężę, ja go stąd wypędzę. A kiedy odejdzie na dobre, pozbędę się tego kawałka mięsa spomiędzy moich nóg i nikt już nie będzie ze mnie drwił. Nawet Tycjan. Chociaż jemu pozwoliłabym na wszystko. Kocham go bardziej niż seks. Bardziej niż upojny lot na grzbiecie pterodaktyla.

Nazywam się Tulia i nikt mnie nie prosił, żebym została pterodaktylem. A już na pewno nie moja matka. Po prostu któregoś dnia wstrzyknęła mi geny dinozaura. Mnie i paru innym dzieciakom podlegającym pod jej poradnię. Tylko ja przeżyłam. Podobno już się taka urodziłam – miałam silny organizm, odporny na wszelkie infekcje. Ale zaczęłam się zmieniać. Albo raczej zaczęłam się rodzić, wychodzić ze swojej skorupy we wnętrzu Tuliusza.

Oddajmy mu w końcu sprawiedliwość. Tuliusz pojawił się jako pierwszy. Do czternastego roku naszego życia był tutaj jedynym gospodarzem. Nie spodziewał się mnie. Ale w końcu sam często się poddaje, sam często usuwa się w mrok swoich myśli. Wtedy grozi mi samobójstwem, więc ja też muszę zagłębić się w cień. Boję się, że naprawdę to kiedyś zrobi – jest zdesperowany, choć na co dzień nikomu tego nie okazuje, nawet Tyrsowi i Tycjanowi. Wiem, że są jego najlepszymi przyjaciółmi. Wiem, że Tycjan lubi go bardziej ode mnie, i jestem o to szalenie zazdrosna. Mimo to żal mi mojego Tuliusza. Jest dobry, ale słaby. I przeszkadza mi w przysłowiowym rozłożeniu skrzydeł. A w końcu jestem pterodaktylem.

Po południu też czułam się całkiem dobrze. Zrobiłam już rundkę do garnizonowego baru. Umówiłam się na randkę z tym przystojniakiem z sąsiedniego oddziału, żeby zrobić na złość Tycjanowi – ostatnio widziałam, jak się pokłócili. Całe moje życie kręciło się wokół dręczenia Tuliusza, uwodzenia Tycjana (bez żadnych sukcesów) i przyjaźni z Tyrsem. Trzymaliśmy się we trójkę. Albo raczej w czwórkę, gdy wracał Tuliusz i w najmniej spodziewanym momencie przerywał mi zabawę.

Teobald wysłał Tyrsa na zwiady. Podobno zmierzała do nas ta kobieta. Ta kobieta podobno była kimś. Tyrs nie starał się nawet ukryć swojego zainteresowania. To ona sprawiła, że z dnia na dzień stał się popularny, a los jego i jego rodziny znacznie się polepszył. Przyjechali do nas naukowcy i dziennikarze z Europy. Pisali o nim artykuły, przeprowadzali badania, pokazywali w europejskiej telewizji, Teobald zaś spoglądał na rodzinę raptorów coraz bardziej przychylnym okiem. Wszyscy w kółko powtarzali: „To zasługa Anny Guiteerez. Gdyby nie ona, nikt by o nas nie usłyszał, nikt by nas nie docenił”. Tak, Straż Wąwozu kochała Annę Guiteerez, więc kiedy zorganizowała tę fatalną konferencję, Teobald musiał pojechać do Miasta Krokodyli. Ona bardzo nalegała na Tyrsa, ta pani profesor od relacji między ludźmi i dinozaurami, pożal się Boże badaczka, antropolog, blada Europejka o przezroczystym sercu… Miałam nadzieję, że zginęła, ale cóż, moje przewidywania rzadko się sprawdzają. Podobno nie jestem szczególnie inteligentna, ale za to ładna.

Wydawało mi się, że Anna Guiteerez była ode mnie ładniejsza. Bez większego entuzjazmu wzięła ode mnie drinka. Zignorowała mnie wpatrzona w Tyrsa. Tycjan wyraźnie budził jej antypatię i za to ją polubiłam. Nie będzie dla mnie konkurencją, choć mogła mu się podobać z tą lekko opaloną, delikatną skórą, wydatnymi piersiami i nierówno przyciętymi, kasztanowymi włosami. Moje były zdecydowanie bardziej rude.

Robiła maślane oczy do Tyrsa, co rzucało się w oczy tak bardzo, że aż śmieszyło. Współczułam jej, bo robienie maślanych oczu do Tyrsa zwykle nie kończyło się zbyt dobrze. On był po prostu dziwny z tymi swoimi poglądami na temat kobiet i związków i z panicznym strachem przed spłodzeniem potomka, kolejnej istoty obciążonej genami raptorów. A poza tym… nad czym się tutaj zastanawiać? Babka miała już pewnie ponad trzydzieści lat, a cała nasza trójka kończyła dopiero dziewiętnaście. Co prawda wyglądaliśmy na starszych, niż byliśmy w rzeczywistości, jednak służba w Straży Wąwozu zobowiązywała do pracy nad sylwetką.

Ale wracając do tematu – Tyrs chyba nie lubił kobiet. Przenosił na nie swoją niechęć wobec matki i babki. Zapamiętałam, żeby następnego dnia zapytać go o jego stosunek do pani profesor. O ile obudzę się Tulią. Miałam nadzieję, że Tuliusz znowu zaśpi…

– Tym razem Tyrs przesadził. – Tycjan usiadł okrakiem na krześle.

Dolałam mu alkoholu do szklanki. Nawet tego nie zauważył. Z ponurą miną kontemplował zgięcia na srebrzystej zasłonie broniącej dostępu do jego sypialni. Byłam ciekawa, czy mnie tam dzisiaj zaprosi. Ostatnio zachowywałam się wobec niego zbyt natrętnie, dzięki czemu teraz już wiedziałam, że z pewnymi mężczyznami powinnam postępować zdecydowanie bardziej subtelnie. Zatem trzymałam między nami stosowny dystans i to zdawało się go intrygować.

– Tyrs nie miał wyboru. Teobald nie musiał karać go wypędzeniem raptorów ze strefy Twierdzy. Lud Pustyni będzie tym zaniepokojony. Na pewno babka pośle po Tyrsa i będzie go dręczyć godzinami śledztwa, aż dowie się o przybyciu Anny Guiteerez do miasta. A wtedy wszystko może się wydarzyć.

– Myślę, że Teobald był tego w pełni świadomy. Chce wywabić Lud Pustyni z nory.

Tycjan odłożył szklankę na stolik. Przyglądał mi się tym ciężkim spojrzeniem, którym zwykle obdarzał niesfornych kadetów. W wieku dziewiętnastu lat rozstawiał już po kątach starszych od siebie zawadiaków i kryminalistów, chcących dołączyć do Straży. Kusiła ich finansowa stabilizacja i amnestia gwarantowana przez burmistrza Teobalda. Pod koniec rekrutacji do oddziału wcielano może pięciu kadetów z dwudziestu pretendujących. Tycjan pomagał naszemu komendantowi Treweriuszowi przy dokonywaniu ostatecznego wyboru. W praktyce – od dwóch lat robił to za niego.

– Przykro mi, kochana, ale potrzebuję teraz Tuliusza.

Uprzedził mnie. Jak miło z jego strony!

Pomyślałam, że jestem masochistką, bo wciąż go kocham, mimo że bywa wobec mnie naprawdę okrutny. Złapał mnie przy drzwiach i uderzył o nie moją głową z taką siłą, że na chwilę mnie zamroczyło. Bezwładnie uwiesiłam się jego ramienia.

– Przepraszam, Tuliuszu, tak bardzo cię przepraszam… – szeptał mi do ucha, dotykając ustami moich rozczochranych włosów.

Automatycznie się odprężyłam, a on, wykorzystując to, przycisnął mój lewy policzek do ściany i potarł nim o jej chropowatą powierzchnię. Łzy stanęły mi w oczach. Zaczęłam się szarpać, ale bez skutku – tylko sprawiłam sobie większy ból. Tycjan trzymał mnie w żelaznym uścisku, jedną ręką ciągnąc za włosy, a drugą mocno trzymając za biodra.

– Walcz z tym, tchórzu! – krzyknął. – Jeśli się nie przebudzisz, zrobię ci trwałą krzywdę i obaj będziemy tego żałować!

– Próżny trud. Tuliusz tobą gardzi. Do niczego go nie zmusisz, a ja tak łatwo nie odejdę! Wystarczyło, żebyś mnie tylko poprosił!

Tycjan wydał z siebie niezadowolony pomruk. Głośno płakałam wiotka i bezbronna w jego bezlitosnych rękach. Oczekiwałam kolejnego uderzenia, ale on niespodziewanie mnie puścił. Ze złością zrzucił za to książki i wazon z regału.

– Nie mogę na ciebie patrzeć! – warknął. – Do niczego się nie nadajesz, puszczasz się ze wszystkimi facetami w porcie i marnotrawisz czas na spaniu. Myślisz, że będę się nad tobą rozczulał jak wszyscy inni i nawet cię stuknę, gdy łaskawie nadstawisz tyłek? Ja wiem, że wykorzystujesz swoją chorobę po to, żeby uciec od odpowiedzialności, i nie będę tego tolerował! Zbyt mocno cię szanuję, Tuliuszu!

Po chwili już go nie było. Słyszałam tupot jego stóp na schodach. Nie wiedziałam, dokąd zmierzał, ale Tuliusz pewnie tak. Nie mogłam swobodnie przełykać. Siedziałam na dywanie skulona przy ścianie, z krwawiącym policzkiem i cicho płakałam. Tusz wpłynął mi do oczu. Moje płuca nabrzmiały bólem, który rozprzestrzeniał się na całe ciało. Zanosiłam się płaczem, choć i tak w niczym mi to nie pomagało. Wracał Tuliusz. Musiał policzyć się z Tycjanem. Oczywiście.

Trwało to zaledwie chwilę. Grunt uciekł mi spod stóp i spadłam prosto na ziemię z dużej wysokości, łamiąc przy tym wszystkie kości.

***

Kurwa, jak ja tego nienawidzę. Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, czym jestem, nie wiem, czy chcę wiedzieć… I trwa to całą sekundę. To o sekundę za długo.

Policzek napierdalał mnie niemożliwym bólem. Oblizałem fragment górnych zębów, sprawdzając, czy są całe. Przez chwilę podejrzewałem nawet, że wdałem się w bójkę. Wymacałem guza na czole. Z przeciętej skóry płynęła krew. Kląłem pod nosem niezdolny do zmuszenia mojego nędznego ciała do ruchu. Wreszcie podniosłem się na drżących nogach, zadzierając suknię.

O Boże, znowu założyłem suknię! Nie powinno mnie już to za bardzo dziwić. Zwykle budziłem się w sukni i z bolącym tyłkiem. Ponoć byłem niezłą suką. Dobrze, że chociaż Tulia umiała czerpać z życia pełnymi garściami to, co było w nim najlepsze. Ostatnio jednak rytuał mojego powrotu się powtarzał. Jeśli nie budziłem się w swoim ciele, Tycjan mnie do niego sprowadzał. Był przy tym bardzo dosadny. Sprawiał, że czułem się jak gówno, jakbym i bez tego nie zdawał sobie sprawy, w jakiego złamasa się przeistoczyłem.

Nie miałem ochoty schodzić do Tycjana i udawać, że nic się nie stało, albo co gorsza pocieszać go z tego powodu, że mi wpierdolił. A kto będzie, kurwa, pocieszał mnie? Miałem kiedyś wielkie plany – najlepszy uczeń, syn znanej lekarki, nowy medyczny talent w Twierdzy Kimerydu. A potem matce odwaliło i zostałem pterodaktylem. Nie, już nie narzekam, skończyłem z tym dawno temu. Jestem tym, kim jestem. Moja druga natura często przejmowała nade mną kontrolę, a ja dryfowałem w nieznanym. To świetne określenie: dryfować. Tak to właśnie wygląda od czterech lat – dryfuję. Gdyby nie Tycjan i Teobald, już dawno bym ze sobą skończył. Śmierć jest właśnie dryfowaniem. Niezbyt wiele by dla mnie zmieniła, ale może przynajmniej przestałbym się siebie wstydzić.

Na miękkich nogach zawlokłem się do łazienki Tycjana. Tam wpakowałem się pod prysznic, najpierw zdzierając z siebie tę brokatową szmatę. Zmyłem z twarzy krew i resztki makijażu, a potem uważniej przyjrzałem się swojemu ciału. Tulia nie poczyniła w nim większych spustoszeń, jednak przy najmniejszym ruchu bolały mnie mięśnie karku i kręgosłup w okolicach krzyża. Pewnie narobiłem się lasek jak rasowa prostytutka. Tulia mogłaby przynajmniej inkasować za to pieniądze; nie musielibyśmy się wtedy utrzymywać z mojej ciężkiej pracy w Straży Wąwozu w charakterze pomocnika garnizonowego lekarza. Byłem w ostatniej klasie liceum, ale już kończyłem dodatkowy kurs medycyny. Teobald bardzo na to nalegał, a ja w ten sposób miałem przynajmniej godne zajęcie – babrałem się w ranach i wnętrznościach albo pracowałem nad antidotum na jad pustynnych węży. Oczywiście jeśli akurat nie wypinałem się przed pacjentami i nie robiłem im loda.

Odwzajemniłem mój wzrok w lustrze. Wyglądałem żałośnie. Opalona, pociągła twarz, spiczasty nos z kolczykiem w prawym nozdrzu i para dużych oczu o odcieniu zatoki późnym popołudniem. Kiedyś obcinałem włosy na krótko. Były ciemne, nic szczególnego. Odkąd pojawiła się Tulia, farbowała mi je na wściekły rudy kolor i zakręcała na wałki. Na początku walczyłem z jej upodobaniami, ale zaczęła jeszcze bardziej robić mi na złość – na przykład wytatuowała ramiona, plecy i brzuch. Tyrs uważał, że to zabawne. Był w tym odosobniony. Przynajmniej Tycjan się oburzył. Ach, Tycjan. Westchnąłem głęboko. Co ja bym bez niego zrobił?

Wytarłem włosy ręcznikiem, a potem bezwiednie sięgnąłem do kosza z suchymi ubraniami, gdzie Tycjan zostawił dla mnie moje ulubione czarne spodnie i zieloną koszulę. Na koniec posmarowałem policzek maścią i założyłem opatrunek na czoło. Byłem sobą, ale jakby nie sobą. Kurwa, żebym chociaż pamiętał coś z tego seksu… Może czułbym się odrobinę lepiej. Przed przemianą nieszczególnie interesowałem się mężczyznami. Ba, w ogóle nie interesowałem się seksem. Ciągle siedziałem w książkach.

– Dosyć tego, Tuliuszu! – powiedziałem do swojego odbicia. – Pora wrócić do gry!

***

Tycjan pływał w jaskini pod willą. Kochał wodę. W wodzie mógł poddać się swojej prawdziwej naturze i wyłączyć ludzkie emocje. Przyglądałem mu się znad brzegu, ostrożnie siadając na wysokim kamieniu.

Powietrze pachniało solą i rybami. Gdzieś w pobliżu musiały bawić się małe elasmozaury, jako że tylko one mieściły się w szczelinie łączącej jaskinię z zatoką. Zamoczyłem koniuszki palców stóp i zmąciłem nimi nieskazitelną taflę. Jaskinia Tycjana dziwnie mnie uspokajała. Przypominała mi ten łatwiejszy okres mojego życia, kiedy byłem tylko grzecznym Tuliuszem, synkiem słynnej pani doktor Arabelli Donner z Europy, która na stałe osiadła w Twierdzy Kimerydu, żeby drażnić groźnego Teobalda i zawstydzać komandora Zadara. Nie wiedziałem, kto był moim ojcem. Przypłynąłem tutaj z matką z Europy, mając pięć lat.

Nagle Tycjan wynurzył się tuż obok mnie i oparł zgięte łokcie o brzeg. Strumień wody spływał mu wzdłuż karku i potem przez kręgosłup aż do talii. Włosy przykleiły mu się do ramion i policzków – były proste jak strąki. W przeciwieństwie do moich nie kręciły się nawet pod wpływem dużej wilgoci. Z perspektywy kamienia widziałem dokładnie zarys jego twardych mięśni, wystające łopatki i krzywą bliznę na prawym boku. Złapał mnie za kostkę, jakby zamierzał wciągnąć mnie pod wodę. Lubił to robić, ale tym razem się powstrzymał i tylko pieszczotliwie pomasował mi stopę. Nie podniósł głowy, żeby na mnie spojrzeć.

– Kiepski sposób na przeprosiny – zauważyłem od razu.

Przytulił twarz do mojej łydki i przez chwilę trwaliśmy tak bez ruchu. Położyłem dłoń na jego włosach. W zaległej ciszy słyszałem nawet, jak fale polerowały ściany jaskini. Traktowałem Tycjana jak starszego brata, choć mieliśmy po tyle samo lat, jednak z wielu względów był ode mnie po prostu dojrzalszy i silniejszy psychicznie. Moja matka i jego ojciec przez jakiś czas się spotykali, lecz ich związek nie przetrwał próby czasu.

– Jedyny, jaki przychodzi mi do głowy – odezwał się w końcu Tycjan.

– Uwielbiam twoją wrażliwość. Zwłaszcza jak bijesz mnie po głowie.

– Przepraszam.

– Wiem, rozumiem, nie musisz mi się znowu tłumaczyć. Kolejny siniak nie robi mi większej różnicy.

Tycjan odsunął się ode mnie i odchylił głowę. Jego spojrzenie było straszne. Zawierało w sobie tyle samo smutku, co złości. Bardzo przeżył moje przeobrażenie w pterodaktyla. Wiedziałem, co myślał. Przerabialiśmy to tysiące razy i wydawało mi się, że od czterech lat nie prowadziłem z nim żadnych innych rozmów poza tą jedną, podczas której wyrzucał mi brak szacunku do własnego życia. Uważał, że świadomie pozwalałem Tulii, żeby mnie niszczyła.

W żaden sposób nie umiałem odeprzeć jego argumentów – fakt pozostawał faktem, że gdyby nie jego determinacja i troska, byłbym rzadkim gościem w moim własnym ciele. Czasem korciło mnie, żeby powiedzieć mu prawdę – że odkąd władze powiesiły moją matkę, nie miałem dla kogo żyć, nie chciałem żyć tylko dla siebie i nie wiedziałem więcej, kim byłem. Może krwiożerczym stworem, może tylko chłopakiem z DNA pterodaktyla, a może portową dziwką, która uwielbiała ostre rżnięcie, bo wtedy czuła, że naprawdę żyje, że jeszcze jest komuś potrzebna; choćby pijanemu marynarzowi, który zaraz potem ruszał w długi, niebezpieczny rejs do Europy. Może podniecało mnie to, że na oceanie mogła spotkać go szybka i gwałtowna śmierć ze strony zmutowanych ryb bądź oceanicznych elasmozaurów i mój tyłek będzie ostatnią rzeczą, którą wspomni wtedy z rozrzewnieniem.

Tycjan wierzył, że zostało we mnie jeszcze coś z moich starych ambicji, jakieś niedorzeczne marzenia grzecznego chłopca w za dużych okularach. Chyba drażniło mnie to bardziej niż nonszalancja Tulii. Ale tego też nie zamierzałem mu mówić – ja również chciałem go chronić.

– Jestem zmęczony – powiedziałem więc asekuracyjnie, zanim Tycjan rozpoczął swoją zwyczajną tyradę. – Opowiedz mi, co się działo.

Odpłynął na środek jeziorka, kładąc się na plecach. Wzburzył przy tym większą falę, która zamoczyła mi nogawki spodni.

– Tyrs zastrzelił mojego elasmozaura.

– O kurwa – zakląłem mimowolnie. – Dlaczego?

– Ratował kobietę.

– Tyrs ratował KOBIETĘ? – powtórzyłem kompletnie zaskoczony.

Tyrs Mollina nie cierpiał kobiet. Twierdził, że miał przez nie same problemy, co zresztą było prawdą. Jego matka źle znosiła bliskie pokrewieństwo z raptorem i często popadała w depresyjne stany zobojętnienia. Była wtedy bezwolna, jakby sparaliżowana. Prawie nie mówiła, nie myła się, nie przebierała i sama nie jadła. W przeszłości ludzie wykorzystywali to przeciwko niej, a już szczególnie mężczyźni.

Adelajda Mollina była elektryzującą pięknością, łączącą wdzięk Mulatki z gadzią zwinnością. Kiedyś uważano ją za własność miasta i zanim Teobald wziął Tyrsa pod swoje skrzydła, sypiała z różnymi mężczyznami. W ten sposób została matką pięciorga dzieci, z czego każde miało innego ojca; oczywiście do tego ojcostwa nikt się nie przyznawał. Rodzina Mollinów sypiała więc na ulicy albo w przytułkach, jeśli miejscowi mnisi odważyli się ich przyjąć. Adelajda urodziła więcej dzieci, lecz nie wszystkie przeżyły okres niemowlęcy.

Druga ważna kobieta w życiu Tyrsa, jego wyrodna babka Abba, do tej pory żyła na pustyni z raptorami i nieformalnie przewodziła Ludowi Pustyni. Uważała, że wnuk był jej winien posłuszeństwo i lojalność wobec rasy swojego dziadka. Tyrs szczerze nie cierpiał zarówno matki, jak i babki. Przejawiało się to również jego podskórną wrogością i podejrzliwością wobec innych kobiet, które zjawiały się w jego życiu.

– Też by mnie to zdziwiło, gdyby tą kobietą nie była Anna Guiteerez.

– Ach, pani antropolog… Czyli w końcu do nas trafiła.

– Teobald to zaplanował.

– Teobald, mistrz strategii – zakpiłem, ale Tycjan nie był w humorze do żartów.

– Musiałem przedsięwziąć pewne kroki przeciwko Tyrsowi. Lojalność wobec stada jest u mnie na pierwszym miejscu.

– Co zrobiłeś? – zapytałem przez zaciśnięte gardło.

– Zmusiłem Teobalda, żeby przepędził raptory Tyrsa w głąb pustyni.

– Wiesz, co się teraz stanie? Abba przybędzie do miasta…

– Nie mogę się już doczekać. – Tycjan uśmiechnął się jednym ze swoich najbardziej złośliwych uśmieszków. – Teobaldowi przyda się konkretna rozrywka.

– I Tyrs nie wie, że ty za tym stoisz?

– Nie musi wiedzieć. Mam już wystarczającą satysfakcję.

Tycjan zanurkował i przez dłuższą chwilę pozostawał pod wodą. Naprawdę zaczynałem się na niego złościć i żałowałem, że nie było mnie przy nim, kiedy dowiedział się o tym, co zrobił Tyrs. Może udałoby mi się powstrzymać go przed głupią zemstą, której i tak pewnie będzie żałował. Czasami bywał bardzo porywczy.

Woda zabulgotała tuż pod powierzchnią i wyłoniła się spod niej łabędzia szyja małego elasmozaura. Dobrze znałem jego łagodne oliwkowe spojrzenie. Wydłużony pysk kończył się garniturem ostrych zębów, dzięki którym bez problemu rozrywał ryby i łapał nieuważne ptaki szybujące zbyt blisko fal.

– Tullllliusz – przywitał się ze mną, jak zwykle przeciągając l.

– Miło cię znowu zobaczyć, Tacjanie – powiedziałem szczerze, choć elasmozaury były naturalnymi wrogami pterodaktylów.

Tycjan wypłynął tuż obok gada i objął go ramionami za długą szyję. Przez chwilę obserwowałem, jak się razem pluskają i ścigają po całej długości jaskini. Zastanawiałem się, jakby się potoczyło moje życie, gdybyśmy ja i Tulia urodzili się jako bliźnięta w dwóch odrębnych ciałach. Ona pewnie bardziej przypominałaby pterodaktyla, tak jak Tacjan prawie całkowicie wdał się w elasmozaura. Niestety nie miałem tyle szczęścia co Tycjan, chociaż jego gadzie geny także stanowiły wynik nieplanowanego medycznego eksperymentu. Tulia była wytworem mojego umysłu i teraz, gdy obserwowałem pływającego przyjaciela, po raz kolejny pomyślałem, że może miał rację, może sam ją stworzyłem, żeby mieć kogo winić za utratę kontroli i eskalację moich pragnień.

Ten wniosek sprawił, że znowu odechciało mi się żyć, więc postanowiłem jak najszybciej o nim zapomnieć. Szybko się rozebrałem i wskoczyłem do wody. Tycjan otoczył mnie ramieniem i znowu poczułem się kompletny.

***

Garnizon Straży Wąwozu mieścił się w pobliżu naszego liceum. Dyrektorka Aspazja Bree wielokrotnie na to narzekała i pisała skargi do Teobalda. Niestety bezskutecznie. Burmistrz miał swoje argumenty – część uczniów Liceum nr 1 imienia wicecesarza Sina pracowała również w Straży Wąwozu. Silniejsi, niezdyscyplinowani chłopcy zapisywali się do kadetów, dziewczyny pomagały w garnizonowym szpitalu i wybierały się na praktyki do garnizonowych urzędów. Życie Twierdzy Kimerydu kręciło się wokół Straży Wąwozu lub w porcie komandora Zadara. Zwłaszcza ci, którzy marzyli o wypłynięciu do Europy, starali się o pracę w którymś z portowych Domów Rozrywek. Zadar był mecenasem sztuki i zarazem królem hazardu, Teobald zaś skupiał się na zarządzaniu i ochronie Twierdzy przed dinozaurami i napadami ze strony Miasta Krokodyli, w całości przejętego przez przedstawicieli cesarza. Kiedyś bardzo żałowałem, że nie mieliśmy uniwersytetu. Chciałem studiować medycynę i nie wyobrażałem sobie wyjazdu do Miasta Krokodyli.

Garnizon Straży Wąwozu składał się z pięciu długich budynków, między którymi w zależności od ich zastosowań mieściły się albo baseny z ciepłą wodą, albo park. Z okna mojego laboratorium miałem akurat widok na fontannę otoczoną ławkami i latarniami. Dzisiaj znowu pracowałem nad antidotum na jad węży, korzystając z tego, że nie obudziłem się Tulią. Przy okazji obserwowałem ogólną mobilizację w budynku oficerów mieszczącym się dokładnie naprzeciwko mojego. W pewnym momencie zauważyłem nawet Tyrsa maszerującego z budynku kadetów do budynku oficerów – i tak w kółko. Jakby Treweriusz zrobił sobie z niego chłopca na posyłki, co w sumie nie było takie nieprawdopodobne.

W końcu Tyrs podszedł do fontanny i pomachał w stronę mojego okna. Wychyliłem się przez uchyloną szybę.

– Co tam, stary? – zapytałem.

– Skąd ci się wzięła ta paskudna blizna na policzku? – Kochany Tyrs, jakże się za nim stęskniłem!

– Nie gadam z tobą!

– To niedobrze, bo zabieram cię ze sobą w teren.

– Co? Dlaczego akurat mnie?! Rzadko wychodzę w teren…

– Wiem, ale nie wyobrażam sobie nikogo innego w roli lekarza mojego oddziału.

– Szykuje się jakaś walka? – Nie wierzyłem własnym uszom; od razu ogarnęło mnie podekscytowanie.

– Powiedziałbym, że raczej bitwa…

– Regularna bitwa?!

– Miasto Krokodyli upomniało się o Annę Guiteerez. Teobald wysyła nas na zwiady. Podobno Krokodyle szykują zbrojny odwet.

– I ty mówisz to tak spokojnie! Musimy natychmiast porozmawiać!

– Niby o czym? – Tyrs z przekąsem wzruszył ramionami. – Tycjan naopowiadał ci jakichś bzdur. Zresztą nie mamy teraz czasu. Szykuj się, czekam na ciebie przy bramie!

– Akurat! Mnie tak łatwo nie oszukasz.

Wydawało mi się, że Tyrs przewrócił oczami, ale z tej odległości nie byłem tego pewien.

– Cieszę się, że przynajmniej ty się dobrze bawisz, Tuliuszu.

***

Komendant Treweriusz hodował własne korytozaury w stajniach Straży. W dzień pasły się na boisku Liceum nr 1 i na głównym placu, gdzie Tycjan lubił też zmuszać nasz oddział albo jego nowych kadetów do wykańczających ćwiczeń fizycznych.

Oswojone korytozaury służyły grupom zwiadowczym jako główny środek transportu. Te kaczodziobe gady były pokryte połyskującymi łuskami, które mieniły się w słońcu; zwykle poruszały się na dwóch tylnych łapach, rzadziej na wszystkich czterech. Żywiły się szyszkami i szkolnym żywopłotem, co niezmiernie wściekało dyrektorkę. Niestety, jej protesty trafiały w próżnię – Treweriusz nie miał u nas wystarczająco dużo miejsca, żeby zakazać korytozaurom obiadowania na boisku. Poza tym uczniowie uwielbiali te stworzenia i dokarmiali je mimo zakazu.

Tyrs zabrał ze sobą tylko sześciu strażników i mnie. On też jechał na plecach korytozaura, chociaż zwierzę wykazywało wyraźną nerwowość i co chwila potrząsało głową, jakby nie dowierzało, że ten raptor go jeszcze nie rozszarpał. Zresztą mój dinozaur też wyczuwał we mnie drapieżnika, choć był z tego powodu raczej bardziej zniesmaczony niż wystraszony. W sumie racja – kto by się tam bał pterodaktylów? W końcu wolą ryby… od czasu do czasu.

Jechałem na przodzie obok Tyrsa, jego ludzie trzymali się od nas na dystans. Tyrs nigdy nie silił się na uprzejmość. Wiedział, że cokolwiek by zrobił, i tak będzie budził strach, a w niektórych przypadkach niedowierzanie. Ostatnio też zyskiwał coraz większy szacunek, bo był naprawdę sprawnym i zdyscyplinowanym strażnikiem.

– Musisz coś zrobić z Tycjanem – powiedział teraz, posyłając mi przelotne spojrzenie spod rzęs; prowadziliśmy miłą, niezobowiązującą konwersację, wymieniając szkolne plotki i naśmiewając się z kaprysów Treweriusza.

Zmiana tonu nieco mnie zaskoczyła, ale zachowałem czujność. Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że Tyrs domyślał się wkładu Tycjana w zniknięcie raptorów z okolicy wąwozu. Nie chciałem znowu znaleźć się w samym środku ich konfliktu.

– Co masz na myśli? – zapytałem niewinnym tonem.

Wyjechaliśmy poza obręb Twierdzy. Przygotowywałem się psychicznie na uderzenie pustynnego gorąca. Najbardziej przerażało mnie, że byłem skuty zbroją strażnika i miałem przy sobie za dużo broni, która już zaczynała mi ciążyć. Na domiar złego przy siodle wiozłem lekarską torbę.

– Określ z nim jasno relacje, bo w tym swoim egoistycznym akcie autodestrukcji pociągniesz go za sobą. O ile już tego nie zrobiłeś.

Pierwszy raz, odkąd opuściliśmy garnizon, Tyrs spojrzał na mnie uważniej. Pomarańcz jego oczu na początku zawsze wydawał mi się trudny do odczytania. Po chwili zauważyłem w nim autentyczną troskę, a także pewien wyraz dezaprobaty.

– Świetnie. Ty też jesteś przeciwko mnie? – burknąłem. – Kiedyś obiecałeś, że nie będziesz podejmował ze mną tematu Tulii.

– Bo nie będę. Chodzi mi o Tycjana. Nie widzisz, jak on się stara? To już trwa od pewnego czasu. Jesteś wręcz wpisany w jego napięty harmonogram. Poranek – skopać tyłek kadetom, drugie śniadanie – skopać tyłek nauczycielom w szkole, pora obiadowa – skopać tyłek Tulii, żeby wrócił Tuliusz, podwieczorek – skopać tyłek Tyrsowi, bo za bardzo przymila się do Tuliusza… Rozumiesz?

– Chyba tak, choć twoja sugestia wydaje mi się co najmniej absurdalna.

– Tylko mi potem nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Tyrs pospieszył swojego korytozaura i wybił się na prowadzenie. Kolejne dwadzieścia minut jechaliśmy oddzielnie, jakby dawał mi czas na rozmyślania. Ale ja miałem ich dość przez minione dwadzieścia cztery godziny i nie zamierzałem psuć sobie humoru. Pierdoliło mnie, kogo i kiedy pociągnę za sobą na dno. Równie dobrze mogłem zabrać tam też Tyrsa, żeby za nami nie tęsknił. Czasami uwielbiałem moje lekceważenie – pozwalało mi przetrwać takie absurdalne sytuacje.

Tymczasem upał coraz bardziej dawał się we znaki. Pot lał mi się ciurkiem po plecach. Mimo że miałem na sobie lekką kolczugę, i tak nie chroniła mnie przed słońcem. Metalowe naramienniki nagrzewały się za to w błyskawicznym tempie i dosłownie czułem, jak moja skóra płonie. Zerknąłem na towarzyszących nam strażników. Oni też męczyli się upałem, choć starali się tego po sobie nie pokazywać. Co chwila sięgali po bukłaki z wodą, ale nie przyspieszali korytozaurów. Posłusznie czekali na rozkazy.