Tuż za rogiem - Magdalena Kawka, Robert Ziółkowski - ebook

Tuż za rogiem ebook

Magdalena Kawka, Robert Ziółkowski

4,5

Opis

 Czy to jest jeszcze miłość? 

Tomek, odnoszący sukcesy biznesmen. Monika, niespełniona malarka. Dawna miłość i fascynacja innością odleciały w siną dal. Rozczarowani małżeństwem, oddalili się od siebie i wygląda na to, że nie ma szans na porozumienie. Skupieni na sobie,  nie zwracają uwagi na to, co dzieje się Tuż za rogiem. Dopiero pojawienie się tajemniczego mężczyzny, w długim płaszczu z wyszytą na plecach klepsydrą, uruchomi ciąg dramatycznych zdarzeń.

Lawina toczy się coraz szybciej - morderstwo, wypadek, zdrada i utrata pracy.

Monika i Tomek muszą się z tym zmierzyć i odnaleźć swoją miłość.

Mądrze opowiedziany kameralny małżeński dramat zdominowany przez sztuczne gesty. Czym wypełnić pustkę rodzącą się na zgliszczach związku? To jedna z tych historii, które długo nie dają o sobie zapomnieć.

Katarzyna Stec, blog Książki na czasie 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (19 ocen)
11
7
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Magdalena Kawka Robert Ziółkowski Tuż za rogiem ISBN: 978-83-7785-811-0 Copyright © Magdalena Kawka, Robert Ziółkowski, 2015 All rights reserved PROJEKT OKŁADKI: Anna M. DamasiewiczZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

PROLOG

Wiało, jakby miało pozrywać dachy i zmieść gromadzących się na ulicy ludzi. Mrok na dobre zagościł na niebie. Wilgoć w powietrzu sprawiała, że czuło się dojmujący chłód. Zwykły, szarobury, wczesnowiosenny wieczór.

Kilkudziesięcioosobowa grupka przytupywała nogami, dyskutowała, falowała. Nieustannie ktoś ją opuszczał, a ktoś do niej dochodził. Wpatrywała się w jasne okna willi, na wprost której stała. Co jakiś czas przebiegał przez nią głośniejszy szmer, a głowy obracały się z lewa na prawo.

— Podobno… — zaczynał ktoś.

Po tym słowie twarze jak na komendę zwracały się w jego stronę. Głównie byli to najbliżsi sąsiedzi mieszkańców willi. Ich domy stały tuż obok. Podobne. Czasami bardziej, czasami mniej okazałe. To była zaciszna okolica. Zamożna. Z dużymi, wysokimi parkanami od przodu i wypielęgnowanymi ogrodami od tyłu. Mieszkali tutaj głównie biznesmeni oraz ludzie wolnych zawodów, mogący sobie pozwolić na zapłacenie kilkuset złotych za metr kwadratowy cennej działki. Żyło się tutaj spokojnie i bezpiecznie, aż do dzisiaj. Godzinę temu przyjaciółka właścicieli posesji, przed którą stali ludzie, roztrzęsiona, zalana łzami przybiegła do sąsiadów i do oporu wciskała dzwonek. To, co bełkotliwie mówiła, nie mieściło się w konwencji tego zakątka świata.

— Proszę dzwonić na… — chlipała. — Na…

— Ale co się stało? — dopytywał z lekka zniesmaczony sąsiad, uchyliwszy furtkę.

— Niech pan dzwoni… Jezu… ja nie znam numeru…

— Ale co się stało?

— Oni zostali zamordowani!

— Kto został zamordowany? — mruknął sąsiad, popatrując na nią jak na wariatkę i mocniej przymykając furtkę.

— No oni… moja sąsiadka i jej mąż, obok… — zdołała wydusić kobieta.

Po piętnastu minutach zjawiła się policja. Wyłączyli syrenę radiowozu przy wjeździe w wąską ulicę. Mundurowi przysłani przez dyżurnego z komisariatu wysiedli niemal jednocześnie z obu stron kabiny. Tłumek oczekiwał ich przed domem niczym gości. Młodzi chłopcy w czarnych mundurach polowych byli nieco zażenowani liczbą gapiów.

— No, jesteście wreszcie… — rzucił ktoś z trzeciego szeregu.

Policjanci przepchnęli się do furtki i zniknęli za nią.

— To tu. — Poinformował ich stojący na straży drzwi wejściowych sąsiad. Jakby nie wiedzieli.

Bez słowa weszli do środka. Trupy leżały w głębi dużego, wyłożonego naturalnym kamieniem salonu. Jeden niedaleko drugiego. Podłoga wokół nich była zachlapana krwią. Nawet trudno powiedzieć, że zachlapana. W stosunku do rozmiaru oraz lokalizacji ran było jej w sumie niewiele. Brunatne kropki i linie tworzyły futurystyczny rysunek na powierzchniach, do których zdołały przylgnąć.

Kobieta padła skulona. Ciało skręciło się w pozycji embrionalnej. Zasłaniała sobą wejście do aneksu kuchennego. Za ciałem rozciągała się od głowy do kolan wąska kałuża. Plama zdążyła zakrzepnąć, choć tylko z wierzchu, pod cienką warstewką wciąż była lepka. Trup był zwrócony twarzą do niej. Górował niczym klif nad martwym morzem krwi.

Mężczyzna leżał około trzech metrów od niej. Na wznak. Twarz miał bladą. Od jego szyi rozchodziła się po podłodze ciemnowiśniowa rzeka. W najszerszym miejscu kilkadziesiąt centymetrów szerokości, jej brzegi były nieregularne.

Wydawało się, że jest zdolna w każdej chwili popłynąć i się rozprzestrzenić. A jednak już się nie rozlewała. Upodobniła się do matowej kałuży skutej jesiennym przymrozkiem. Tylko na samym środku była jeszcze ciemnoczerwona, nie do końca ścięta.

Plama najwidoczniej pochodziła z kilkucentymetrowego nacięcia na szyi denata. Krawędzie rany rozchodziły się dość mocno, ale były regularne, długie i proste. Jedno płynne cięcie. Na odlew, z dołu do góry. Musiała sięgać tętnicy szyjnej, gdyż zarówno twarz nieżyjącego, jak i ubranie były przesiąknięte krwią. Ciśnienie wypchnęło strumień gwałtownie. Facet, padając, okręcił się, a tętnica zaczęła bryzgać krwią niczym wyrwany z ręki ogrodnika gumowy wąż wodą.

Na piersi denata niczym gromnica spoczywał długi, elegancki nóż do filetowania ryb. Ostrze odbijało światło żarówek żyrandola czerwonawym blaskiem oblepiającej go krwi.

Szczuplejszy i młodszy z policjantów mocno pobladł. Drugi, z pagonami starszego posterunkowego, przełknął ślinę. Rozejrzał się po holu. Nie chciał wchodzić głębiej, bał się możliwości zatarcia czegokolwiek i odpowiedzialności z tym związanej. Zerknął przez ramię w stronę olbrzymiego salonu. Na sofie siedziała kobieta. Kołysała się w przód i w tył.

— To ich… znajoma… Ona ich znalazła — odparł bez pytania śledzący ruchy policjantów sąsiad.

Starszy posterunkowy rozglądał się jeszcze chwilę, nie ruszając się z miejsca. W końcu zrobił krok w stronę przedsionka.

— Niech pan tu zostanie, będą chcieli pana przesłuchać — rzucił do mijanego sąsiada. Gdy znalazł się w obszernej werandzie, zdjął przyczepiony od rękawa munduru mikrofon radiostacji.

— 00 do 014, zgłoś się.

— Zgłaszam — zachrypiał metaliczny głos ze stacji.

— No… jesteśmy pod adresem … mamy dwa trupy…

— Powtórz!

— Dwa trupy, rany na szyi i klatce… — zdawał relację starszy posterunkowy.

* * *

Po półtorej godzinie przed dom zajechał kolejny radiowóz. Nieoznakowana szara skoda octavia. Magnetyczny kogut przyklejony do dachu pobłyskiwał niemrawo. Oświetlał przerywanym niebieskim światłem twarze zgromadzonych ludzi. Wyglądali w nim na dziwnie zagubionych. Wyłaniali się z granatowej poświaty, aby po chwili zniknąć w matowej czerni nocy. Z samochodu wysiedli prokurator rejonowy i komendant lokalnej komendy powiatowej policji.

Komendant od razu sięgnął do kieszeni cywilnych spodni po paczkę papierosów. Poczęstował prokuratora, który przecząco potrząsnął głową. Zapowiadała się długa noc. Prokurator miał dyżur, a dopiero co zakończył ośmiogodzinne przesłuchanie podejrzanego o napad. Wypalił już paczkę papierosów. Do tej pory czuł w ustach niesmak.

Komendant zerknął na nierzedniejący tłum. Następnie przeniósł wzrok na trzech policjantów oddzielających gapiów od miejsca zabójstwa. Wszystko było w porządku. Był tu dwadzieścia minut temu i nic od tamtej pory się nie zmieniło. Pojechał po „proroka”, bo ten nie miał czym dojechać.

— Podwójne zabójstwo?! — Zastanawiał się policjant, przepuszczając przodem prokuratora. W tym miejscu zdarzyło się to pierwszy raz. On i jego ludzie nie mieli dużego doświadczenia w prowadzeniu śledztw związanych z morderstwem. Byli dobrymi glinami, ale to przygniotło ich tak samo jak resztę lokalnej społeczności. Do tego ofiary były powszechnie znane. Gość miał duży biznes w Poznaniu. Należało się spodziewać, że do rana zwalą się tutaj wszelkie możliwe media. Będzie piekło. Nie miał zamiaru występować przed kamerami. Od tego jest rzecznik w wojewódzkiej. Wyśle ich do niego. Może gdy będą jeździć w tę i z powrotem, to znajdzie chwilę spokoju na ogarnięcie tego burdelu. Ale to była przyszłość, nieodległa, ale jednak. Obecnie najważniejsze były oględziny oraz próba odpowiedzi na pytanie, co się tutaj tak właściwie wydarzyło.

Przy drzwiach stał kolejny mundurowy.

— Dzień… dobry wieczór, komendancie! — zasalutował.

— Dla kogo dobry, dla tego dobry, Kowalski — dobitnie odpowiedział komendant.

Policjant skrzywił się, lecz uśmiech nie zdołał w pełni wykwitnąć na jego twarzy, natrafiwszy na poważny wzrok prokuratora.

Kowalski otworzył drzwi i wpuścił ich na oświetloną werandę. Nieco oślepieni stanęli na progu. Na jasnej podłodze rozciągał się równy rząd drobnych śladów prowadzących w głąb korytarza. Doskonale odbite kocie łapy. Odbite na czerwono.

Prokurator spojrzał na komendanta. Temu ostatniemu twarz zaczęła tężeć. Zmienił się również jej kolor. Z szaroziemistej na purpurową. Zanim zdążył wrzasnąć na Kowalskiego, który nieświadom niczego palił na zewnątrz, w otwartych drzwiach na wprost ukazał się winowajca. Wielki, czarny kocur. Stanął, przypatrując się ludziom. Zadarł ogon do góry i miauknął przymilnie.

Policjant ruszył do przodu.

— Poszedł! Psik, skurwysynie! Kto tu, kurwa, wpuścił tego kota?!

Zawarczał, biegnąc za nim. Kot dał susa w bok na szerokie schody i przemknął pomiędzy nogami schodzącego policjanta w cywilu.

— Łap tego gnoja! — wydarł się komendant. Było jednak za późno. Obaj ruszyli krwawym śladem pozostawionym na jasnym chodniku. Dopadli go dopiero w sypialni.

— Niezły pościg, Jurek — uśmiechnął się prokurator, widząc komendanta niosącego przed sobą wiercącego się kota.

— Kto go tu wpuścił?! — zapytał kolejny raz komendant.

W pomieszczeniu było trzech techników kryminalistycznych i dwóch śledczych robiących oględziny. Dopiero teraz zwrócili uwagę na przybyłych.

— Pewnie wleciał tu, gdy ktoś wchodził. — Westchnął jeden z dochodzeniowców. — Kiedy przyszliśmy, to go nie było… i nie było tego… — wskazał na plamę otaczającą ciało leżącej kobiety. Wychodziły z niej ślady kocich stóp.

— Aha — spuścił z tonu komendant. — A co z nimi? — wskazał głową trupy.

— Nie żyją — zaśmiał się znad protokołu dochodzeniowiec. — Nie wyrzucaj tego kota! Aukcję można by zrobić. Kot w czerwonych butach prosto z miejsca podwójnego zabójstwa!

Pozostali zrobili kwaśne miny i wrócili do swoich zajęć.

Komendant wyniósł kota i z impetem zrzucił go ze schodów. Obrócił się do Kowalskiego, który zdążył wyrzucić papierosa w gąszcz tui.

— Jeśli jeszcze raz wpuścisz tu jakiegoś zwierzaka, to i ciebie zrzucę z tych schodów! — Trzasnął drzwiami, wracając do środka. — Dobra, panowie. Co mamy? — zapytał, sapiąc ciężko, po powrocie.

Dochodzeniowiec, który najwidoczniej był szefem grupy śledczej, podszedł do nich. Błysnął flesz. Zmrużyli oczy. Fotograf pstrykał zdjęcia zwłokom i oznaczonym numerkami śladom. Człowiek od daktyloskopii ściągał naklejoną folię z blatu szklanego stolika. Policjant spojrzał pod światło, oceniając jakość zabezpieczonego śladu.

— No dobra, co mamy? — ponaglił prokurator.

— Hmm… Wygląda na to, że zaszlachtowali się wzajemnie. Taki „ubój z konieczności”, jak to mówimy.

Prokurator się skrzywił. Znał policyjny czarny humor, ale dzisiaj nie miał na niego siły. Komendant za to uśmiechnął się z ulgą. Prosta sprawa! I szybki wynik. To lubił. Żmudne dochodzenia w tak poważnej sprawie angażowały mnóstwo ludzi, a on miał notoryczne braki kadrowe. Pokiwał głową, ponaglając dochodzeniowca do mówienia.

— Truli się, truli, aż się… — zaczął tamten. — Nie byli szczęśliwym małżeństwem. Sąsiedzi niechętnie o tym mówią, ale coś tam przebąkują. Przesłuchaliśmy znajomą. Potwierdziła, że ich znalazła, i to, że ostatnimi czasy żyli jak pies z kotem.

— Dobra, to mamy motyw — zgodził się prokurator. — Ale jak? Tak nawzajem? W tym samym czasie i miejscu?

— Panie prokuratorze, nie czytał pan statystyk?! Polacy mordują się nożami! Na drugim miejscu jest siekiera. Rzeźniczy prymitywizm, nie to co Amerykanie! Karabiny, pistolety!

— Rychu… — na wpół błagalnie przerwał komendant.

— No dobra. To tutaj… to proste. Coś zaszło między nimi w kuchni. Widać trochę potłuczonych naczyń. Ona rzuca się na niego. Tu zahaczyła nogą o narożnik lady oddzielającej salon od kuchni. Już wcześniej miała w ręku to. — Podszedł do orzechowej ławy rzeźbionej w gryfy. Podniósł z niej foliowy woreczek. Był w nim dość długi nóż kuchenny o bardzo szerokim, prostokątnym ostrzu. Cała klinga była zakrwawiona, część rękojeści z tekowego drewna również. Policjant potrząsnął workiem, aby zaprezentować przedmiot.

— Kuchenny tasak. Japoński. Kurewsko drogi i, jak widać, kurewsko skuteczny. Ciężki i ostry jak samurajski miecz. Podobno są tak samo robione… Czytałem gdzieś o tym…

— Ona miała go w ręku?

— Nie. Leżał obok, z pół metra od niej…

— Aha.

— …więc ona atakuje tasakiem wziętym z tego stojaka. Ale facet był szybszy. Pierwszy cios dostaje od dołu prosto w serce, drugim poprawia. Tym razem narzędziem było to — podniósł kolejną torebkę. — Ta sama firma, ta sama jakość, tylko węższy, taki do ryb. Trafił z rzeźnickim profesjonalizmem — kontynuował beznamiętnie policjant w cywilu — choć w tym wypadku po prostu mu się udało. Dokładnie pomiędzy żebra a mostek. O, tutaj — wskazał palcem na pierś odwróconych zwłok. Prokurator starał się nie patrzeć na siną twarz kobiety. Kiedyś musiała być ładna, przemknęło mu przez głowę, lecz natychmiast odgonił tę myśl. — Broniła się. Ten tasak miała cały czas w dłoni. — Potrząsnął torebką. — Udało jej się sięgnąć go raz. Tylko raz, ale to wystarczyło. Przecięła mu tętnicę. Krwotok. Gość zrobił krok lub dwa w tył, puścił ranę i zachlapał podłogę. Potem padł na ryło w kilka sekund. Ona chwilkę przed nim. To wszystko.

— No tak… — westchnął prokurator. — Miły koniec fajnego pożycia.

— Aha… On miał nóż na piersi, a jej leżał obok. Oczywiście za chwilę powinien przyjechać patolog, potem sekcja. Mamy jeszcze kilo roboty, trzeba wszystko zebrać i zbadać, ale tak to mniej więcej wyglądało.

— Jakieś włamanie?

— Żadnego. Sąsiadka mówi, że weszła od strony ogrodu. Oni tutaj nie ryglują drzwi, to spokojna okolica. Poza tym nie ma żadnego śladu, który wskazywałby na udziału osób trzecich. Sam na sam, aż do końca…

1

Cisza. Pierdolona niszcząca cisza. Oblepiająca uczucia i ich samych niewidzialnym kokonem frustracji i nienawiści. Na końcu, kiedy już udusi wszystko, zjawi się obojętność. Potem już nic nie jest żywe. Zamrożone w lodzie przez tę królową śniegu. Jest tylko zmęczenie. Bezsilność odbierająca możliwość jakiegokolwiek ruchu. Już nic nie dzieje się w teraźniejszości, lecz w czasie przeszłym lub przyszłym.

Zalegała między nimi od tygodnia. Może dłużej. Kolejny raz. Który? Było jej już tak wiele, że kto by to spamiętał. Z tego głównie ostatnio składało się ich życie. Cisza lub awantura. Dziś, jak zawsze od ponad dwudziestu lat, ta cisza krzątała się obok niego. Zawsze była tak blisko, że musieli spojrzeć sobie w oczy. I to było najgorsze.

Zza okna dobiegł charakterystyczny odgłos śmieciarki. Brzęk metalowych kubłów, hurgot przesypywanych śmieci i soczyste przekleństwa mężczyzn. Początkowo go nie słyszał, choć z pewnością byłby lepszy od tej martwej strefy bez dźwięku. Desperacko pragnął jakiegoś hałasu, byle tylko ją przerwać. Czegoś, co dawało nadzieję na działanie, na wyrwanie z drętwoty.

Chwycił się go. Dźwięk wydał mu się nieco przytłumiony i bardziej odległy, niż powinien być. Odstawił kubek z kawą i odchylił roletę.

— Co jest, kurwa? — zdziwił się. — Minęli nas… Zostawili nasz kosz, a wszystko się już sypie na podjazd. Wczoraj wlazłem w jakieś foliówki. W pale się nie mieści! Co za dziadostwo, tyle kasy biorą, a wszystko mają w dupie. — Mówił cały czas do okna, jakby w kuchni nikogo nie było. — Ja im, kurwa, wytłumaczę raz na zawsze, co należy robić ze śmieciami. Człowiek płaci na te barany w urzędzie miasta, a oni nic sobie z tego nie robią, co za swołocz! Za moje podatki tuczą sobie bandzioch i kształcą u urszulanek swoje tępe bachory… — Zamilkł nagle i podejrzliwie spojrzał na żonę. Już wiedział, że wyzwolenie z ciszy przeniesie go za moment w sferę bezsilności.

Monika udawała, że w skupieniu przewraca omlet na drugą stronę, ale w rzeczywistości z napięciem popatrywała na wściekłego męża. Również wiedziała, co za chwilę nastąpi.

— Zapłaciłaś rachunki?

Poszło szybciej, niż przypuszczała. Jeszcze kilka lat temu potrzebował więcej czasu, by drogą prostej dedukcji dojść do wniosku, że jeśli w ich codziennym życiu coś szwankowało, winę za to mogła ponosić jedynie ona.

— Pytam, czy zapłaciłaś rachunki za wywóz śmieci? Mówiłem ci w zeszłym tygodniu.

Widziała, że mąż stara się zachować spokój, ale oczy mu pociemniały. Przemknęło jej przez głowę, że Tomasz wciąż ma te same piękne oczy, choć już otoczone delikatną siatką zmarszczek, i aż się tą myślą zadziwiła. Nagły błysk zdumienia, że ten obcy facet może mieć coś wspólnego z jej dawnym Tomkiem.

Za moment, pomyślała, popłynie strumień wściekłych odwiecznych pretensji. Nienawiść, rozczarowanie, żal. Wszystko to siedziało również w niej, znała to na pamięć, choć jemu się wydawało, że jest jedynym ich dysponentem. Na szczęście nauczyła się wyłączać w takich chwilach. Nie zawsze wychodziło, ale trening czyni mistrza. Wybierała sobie w przestrzeni jakiś dowolny punkt, mogła to być lampka na komodzie albo wystająca płytka na ścianie i z całej mocy usiłując się na niej skoncentrować, przypominała sobie teksty ulubionych piosenek. Suddenly, I’m not half the man I used to be…

— Do ciężkiej cholery, czy naprawdę tak trudno wbić sobie do łba, że jeśli nie zapłacisz za śmieci, to w nich utoniesz? Co trzeba mieć w głowie, żeby nie skojarzyć tak prostej zależności?

A jednak się pomyliła. Nie było wściekłych wrzasków, jedynie syk pogardy. Nie lubiła hałasu, więc łatwiej było to znieść. Oderwała wzrok od patelni.

— Zapomniałam… miałam… Nieważne.

Już od dawna nie odważyła się dzielić z mężem swymi lękami. Rachunki naprawdę zamierzała zapłacić, ale właśnie gdy wychodziła do miasta, spłynęło na nią natchnienie. Jak stała, w płaszczu i czapce pobiegła do pracowni i chwyciła ołówek leżący tam zawsze, na wszelki wypadek.

Nerwowymi ruchami usiłowała przelać na papier ulotne wrażenie pewności, które nieoczekiwanie błysnęło w głowie. Szybciej, szybciej! Zatrzymać obraz, ubrać go w formę, choćby najbardziej lichą, dopóki się nie rozwieje. Później poprawi, dopracuje i przeniesie na płótno. Dawno jej się to nie zdarzyło, więc w podekscytowaniu szarpała kartkę za kartką, ale na każdej kolejnej powstawała jedynie plątanina chaotycznych linii niemających nic wspólnego z wcześniejszym błyskiem.

Zgasło. Jak zawsze, od wielu lat. I jak zawsze ogarnęła ją potworna, dojmująca niemoc.

Westchnęła.

— Przecież nic takiego się nie stało, zapłacę jutro i poproszę, żeby od razu zabrali. Marianna się do ciebie odzywała?

Usiłowała zmienić temat, wiedząc, że sama wzmianka o córce zawsze go rozbraja. Nie tym razem.

— Zapomniałaś? Zapomniałaś?! — Tomaszowi aż zapulsowała na szyi niebieska żyłka. — A co ty takiego ważnego masz do roboty? Ustaliliśmy, że zajmiesz się rachunkami, to też mam przekazać sekretarce? Zastanowiłaś się choć przez chwilę, do czego wtedy będziesz tu potrzebna?

Spojrzał na nią. Mina cierpiącej dziewicy doprowadziła go do pasji. Wiedział, że nieco przegiął. To nie była do końca prawda. A jednak gdzieś w głębi duszy tak czuł. Do czego ona jest potrzebna? Nudna, beznadziejna, rozklejająca się przy byle okazji. I jeszcze to wino co wieczór! Siedziała na nim, kurczowo trzymając go za szyję. Dusił się. Nie miał już siły, aby dalej dźwigać ten ciężar…

Monika podniosła umęczony wzrok. Wcześniej brakowało jej tchu, gdy otrzymywała podobne ciosy. Dziś czuła co najwyżej żal. Słowa były tylko słowami, zimnym powiewem z przestworzy, nawet jeśli kiedyś myślała, że potrafią zabijać.

— Jestem twoją żoną — oświadczyła zadziwiająco spokojnie. — Uważasz, że potrzebuję dodatkowego uzasadnienia dla swojej obecności? Co mam zrobić? Umyć ci samochód czy odśnieżyć podjazd… Albo nie! Mam pomysł! Może zrobię ci laskę? — klepnęła się ręką w kolano. — E, nie, od tego masz inne…

Sama nie wiedziała, co ją podkusiło.

Tomasz, który już wychodził z kuchni, odwrócił się gwałtownie.

To go nieco zaskoczyło. Z reguły kuliła uszy po sobie, zapadając się w głąb tej swojej popieprzonej artystycznej duszy. A tu proszę! Wypomina mu kochankę. Przyjrzał jej się dokładnie. Nie była pijana. Raczej zdeterminowana. Trochę zbiło go to z tropu.

— Nie bądź wulgarna…

— Wulgarna? A od kiedy to miłość między ludźmi jest wulgarna? Kiedyś lubiłeś, jak robiłam ci laskę.

— Przestań! Jesteś…

— Tak, wiem, wulgarna — przerwała mu. — Już to mówiłeś. Rozumiem, że ona nie jest. I kiedy robi ci laskę, nie masz problemów ze znalezieniem dla niej określenia. Jest Kotkiem czy Rybką? A może Tygryskiem?

— Śmiechu warte! Nie zamierzam rozmawiać w ten sposób! Wychodzę! Nie wiem, o której będę z powrotem. I dzięki za śniadanie — rzucił z przekąsem. — Zjem na…

Zauważył na krawędzi marmurowego blatu dzbanek do śmietanki. Powinien stać na górnej półce prawej szafki, w rogu. Zmarszczył brew, chowając go na swoje miejsce.

Trzasnął drzwiami.

Monika usłyszała odgłos uruchamianego silnika, a potem zapanowała cisza. Otuliła się szczelniej szlafrokiem i przysiadła na barowym stołku. Nagle zrobiło się zimno, jakby w pomieszczeniu spadła temperatura, choć termometr na ścianie wciąż wskazywał te same dwadzieścia dwa stopnie. Poczuła dreszcze.

Chłód między nimi osiągnął już takie stadium rozwoju, że zaczął być odczuwalny fizycznie. Wypuściła powietrze z ust w przekonaniu, że zobaczy biały obłoczek pary. Podciągnęła do góry kolana i rozmasowała bose, zziębnięte stopy. Przy okazji stwierdziła, że zdrętwiały jej opuszki palców.

Czy uporczywe tkwienie w związku, który należał do przeszłości, miało jeszcze jakikolwiek sens? Zadawała sobie to pytanie od kilku lat i za każdym razem uciekała od odpowiedzi.

Rozejrzała się po kuchni: białe, nowoczesne meble, niedostępne zwykłemu zjadaczowi chleba, stół z litego egzotycznego drewna i granitowa podłoga. Wielkie, panoramiczne okno oraz designerskie lampy w kształcie butelek. Porcelanowa zastawa marki Wedgwood, pobłyskująca z antycznego kredensu wstawionego tu jakby dla żartu, mimo sprzeciwu Tomasza, dla którego eklektyzm nie był kompilacją różnych epok i stylów, zabawą treścią i formą, ale zwyczajną, bałaganiarską i niepasującą do całości kolejną fanaberią żony.

Tak wyglądało jej życie. W uporządkowany, do bólu racjonalny świat męża wnosiła chaos, frustracje, lęki i emocjonalne rozchwianie. Powinna już dawno coś z tym zrobić, zastanowić się, czego chce, i raz w życiu zrobić coś dla siebie, od początku do końca. Problem był tylko jeden: w tym celu musiałaby wziąć za siebie odpowiedzialność, a tego już chyba nie potrafiła.

2

W łazience na dole lała się woda. Monika wyjęła z szafki czysty ręcznik, sięgnęła po świeżą bieliznę i zeszła po schodach. Zrzuciła szlafrok i z westchnieniem zanurzyła się w pachnącą pianę. Mortis — czarny, wielki kocur — natychmiast skoczył na brzeg wanny, przysiadł, skulił się i spod przymrużonych powiek obserwował pękające z cichym szumem bąbelki.

To Marianna tak go nazwała, jeszcze w czasach, kiedy myślała o medycynie. Gdy kilka lat temu pojawił się w domu, spojrzała w jego puste, pozbawione nadziei oczy, na zmarznięty pyszczek, małe, nieruchome ciałko, w którym ostatnimi siłami kołatały się resztki życia, i powiedziała: „Biedaczek, wygląda jak rigor mortis”.

Monika dawniej nie zabierała ze sobą do łazienki majtek ani stanika. Po kąpieli okręcała się niedbale ręcznikiem, zsuwając go tak, by, niby mimochodem, odsłaniał kawałek piersi lub uda i z pozornie znudzoną miną przechodziła obok Tomasza, od niechcenia się o niego ocierając.

Nie zdarzyło się, by nie zareagował. Twierdził, że najbardziej podnieca go jej nieświadomość własnego seksapilu. Nie wyprowadzała go z błędu, bo i po co? Mężczyźni byli czasem naiwni jak dzieci: przyjmowali świat kobiet w sposób, w jaki one im go sprzedawały.

Monika nauczyła się tego jeszcze jako dorastająca panienka i była przekonana, że ta prawidłowość w równym stopniu dotyczy zarówno piętnasto-, jak i pięćdziesięciolatka. Długo trwało, zanim pojęła, że konstelacje zbudowane z emocji kochanków trwają na przeciwległych krańcach galaktyki i tylko raz na jakiś czas znajdują nietrwały, chwilowy punkt styczny, równie dozgonny, jak drgnienie powieki.

Miała jeszcze godzinę. Gdyby można było cofnąć czas o dwadzieścia lat, potrzebowałaby zaledwie kwadransa. Szybki prysznic, szorstka gąbka, trochę kremu i czerwona szminka. Dwa ruchy nadgarstka wyczarowałyby właściwą fryzurę. Pończochy, stanik, kolorowa sukienka… W kilka sekund potrafiła przeistoczyć się w obiekt męskiego pożądania.

Dziś potrzebowała godziny, by przywrócić twarzy świeżość i zetrzeć z niej wiek. Portfel z coraz większym trudem znosił ceny maseczek i cud-specyfików, które choć przez chwilę pozwalały się łudzić, że można okiełznać czas. Zwłaszcza że Tomasz zrobił się skąpy i drobiazgowy, a pieniądze z jej obrazów starczały zaledwie na przysłowiowe waciki.

Mimo to lubiła swoje malowanie. W obrazach potrafiła wyrazić te wszystkie emocje, na które niekiedy brakło słów. Dawno temu, w zamierzchłej przeszłości umiała z Tomaszem rozmawiać za pomocą kolorów, a on potrafił w jednej chwili wyczuć jej nastroje. Niepotrzebne były słowa, wystarczył zużyty słoiczek po farbce: szarej albo słonecznie żółtej.

Po powrocie z trasy pierwsze kroki kierował zwykle do pracowni, lustrując uważnie kolorowe słoiki. Jeśli ubywało głównie szarości i brązów, obejmował żonę, gładził po włosach i pocałowawszy czule w nos, proponował szaloną wyprawę na Mazury w najbliższy weekend albo zabierał na kolację do restauracji za rogiem. Wiedział wszystko, zanim zobaczył gotowe dzieło.

Niechętnie mu je pokazywała przed skończeniem, zresztą i tak nie sądziła, by mógł zrozumieć. Jego świat już wtedy był prosty — składał się głównie z oswojonych kamyków, którymi meblował rzeczywistość; jednowymiarowych, łatwych do opisania. Nie wiedział, że kamieni nie da się oswoić, że są złożonymi tworami.

Na wspomnienie męża znowu ogarnęła ją złość. To totalny idiotyzm, że wymyśliła tę kolację. W pewnym wieku nie powinno się obchodzić urodzin. Dobrze o tym wiedziała i bez jego przypominania. Co ją, u licha, napadło? Niektóre drzwi pozatrzaskiwały się z hukiem już dawno temu i nie ma sensu na siłę szarpać klamki. Zazwyczaj była tego świadoma, dawno pogodziła się z tym, że nie stanowi już centrum niczyjego wszechświata, jednak czasem, na samym dnie podświadomości ożywały jakieś głupie tęsknoty, które orały duszę do krwi.

Tak było i tym razem. Widocznie w ciągu dnia zbyt dużo wypiła. Od pewnego czasu białe płótno naciągnięte na blejtramy przestało być już zwykłą płaszczyzną gotową przyjąć szalone wytwory jej wyobraźni. Stało się demonem. Ucieleśnieniem niemocy i braku pomysłów. Wypalenia, przemijania i zmarnowanego czasu. Jedynie alkohol dodawał odwagi, sprawiał, że mogła bohatersko mierzyć się z upiorami zamieszkującymi głowę; że mogła powiedzieć im „won!” i spróbować odnaleźć dawną wrażliwość. Nie chodziło o natchnienie, lecz o strach przed białym potworem.

Bywały jeszcze takie dni, gdy to potrafiła. Potrzebny był zaledwie jeden kieliszek wina i czysta głowa.

Zero wspomnień.

Zero teraźniejszości.

Zero Tomasza.

Wyszła z wanny i wycierając się miękkim ręcznikiem, krytycznie zlustrowała swoje ciało, po czym niechętnie odwróciła wzrok od szklanej tafli, która chociaż zaparowana, była szczera do bólu. Co tu dużo mówić, zaczynała się starzeć.

Nieoczekiwanie z zakamarków pamięci nadleciał fragment wiersza Sylvii Plath. „Moje lustro zasnuwa się mgłą. Jeszcze kilka oddechów, a już niczego nie odbije”.

Dochodziła dwudziesta. Przed chwilą zadzwoniła Marianna z życzeniami i przeprosiła, że nie udało jej się wyrwać z uczelni. Sesje, egzaminy, zaliczenia… Monika znała te wymówki na pamięć. Córka od miesięcy nie zaglądała do domu. Studiowała w Lozannie i układała sobie życie z dala od domu. Czterdzieste trzecie urodziny matki nie były powodem, by zmieniać plany. Gdyby w grę wchodziły urodziny ojca, wtedy pewnie przyfrunęłaby na skrzydłach.

Piekarnik cicho dał znać, że pierś indycza nadziewana szpinakiem i gorgonzolą jest już gotowa. Ulubione danie Tomasza. Na stole odpoczywało czerwone wino, najdroższe, jakie mieli w delikatesach, niezbyt młode, z langwedockich winnic.

Kiedy był zwykłym kierowcą, nie miał pojęcia, co to gorgonzola, i nawet nie wiedział, gdzie leży Langwedocja, ale życie wcale nie było przez to mniej wartościowe. Monika pamiętała jeszcze wakacyjne wyjazdy pod namiot zaprawione tanim winem i suchym chlebem z kiełbasą polaną keczupem, bo trochę zabijał podły smak wędliny. Dziś coś tak niewybrednego, jak keczup nie miało prawa gościć na stole.

Stary, zabytkowy zegar w rogu olbrzymiego salonu wybił dwudziestą i rozpoczął monotonne odliczanie kolejnej godziny. Coraz bardziej go nie znosiła. Denerwujący był w tym swoim natrętnym obwieszczaniu, że istnieje przeszłość i przyszłość Jakby można było zapomnieć. Kilka razy prosiła, żeby zamienić go na taki, który nie będzie co godzinę stawiał na nogi całego domu, ale Tomasz nawet nie chciał o tym słyszeć. Oświadczył, że go lubi i nie zamierza się go pozbywać z powodu jej kolejnej urojonej obsesji.

Nakryła do stołu, włożyła czarne szpilki i podeszła do lustra. Choć mogła się jeszcze podobać mężczyznom, wiedziała, że dla Tomasza jest tylko starą, zużytą żoną, ogarniętą fobiami i pełną obaw. Równie potrzebną, jak wygodna niegdyś, ale dziś już rozlatująca się sofa, z którą trudno się rozstać, mimo że trzeba ją w końcu wymienić na nowszą.

Czuła, że znowu kogoś ma. Nawet gdyby się starał, nie udałoby mu się tego przed nią ukryć. Znała go zbyt dobrze, by nie wiedzieć, co znaczy ten przypływ energii, nagły zachwyt ohydną pogodą i półuśmiech błąkający się w kącikach ust. Wyprężona pierś, niewidzące spojrzenie i roztargniona łaskawość w stosunku do niej. Jesteś jakaś apatyczna… Może powinnaś wyjechać, odpocząć…

Na ogół nie obchodziło go, że jest apatyczna. Raczej się wściekał, że znów zapomniała zapłacić rachunek za telefon, i miał gdzieś, że akurat wtedy nie była w stanie wyjść z domu ani włączyć komputera. Wrzeszczał, że przez jej urojone histerie nie może normalnie funkcjonować.

Mogłaby wydrapać sobie z żalu dziury w policzkach i pewnie nawet by nie zauważył…

Powinna była odejść, gdy pierwszy raz wyprowadził się z domu. Gdy z nieobecnym wzrokiem, nerwowo i niecierpliwie pakował walizki, ledwie prześlizgnąwszy po niej spojrzeniem. Widział w niej insekta, przeszkodę w drodze do upragnionego celu. Odczuwał z jej powodu przykry dyskomfort, który nie pozwalał mu w pełni cieszyć się nowym szczęściem. Prosił, żeby nie histeryzowała, mówił, że nie ma sił na walkę.

Czuła, że się zapada. Nie mogła ruszyć się z miejsca. Nie histeryzowała tylko dlatego, że zapomniała, jak się wykonuje podstawowe czynności. W tamtej chwili nie umiałaby nawet unieść ręki. Z całej siły starała się skoncentrować na oddychaniu.

Zamiast pielęgnować w sobie żal, urażoną miłość i ambicję, powinna wtedy mocno zaczerpnąć tchu, wyrzucić go na zbity pysk i nie pozwolić mu wrócić. Być może straciłaby grunt pod nogami, ale zachowałaby godność.

Ciepłe światło lampy stojącej na solidnej dębowej komodzie położyło się miękkimi smugami na czarnej butelce z szarą, opalizującą etykietką i wydobyło ją z wieczornego półcienia.

Monika podeszła i powąchała wino. Aromat obiecywał podniebieniu nuty, które najbardziej lubiła w alkoholu: cedr, ulotność dymu, suchość ziemi. Sięgnęła po kieliszek.

Sama nie wiedziała, po co to wszystko. Zadzwoniła dziś rano do asystentki męża i poprosiła, żeby przekazała Tomaszowi, że czeka na telefon. Tomasz od dawna nie pozwalał jej dzwonić w godzinach pracy na swoją komórkę, twierdząc, że zawraca mu głowę zupełnie absurdalnymi sprawami. Wszystko dlatego, że kiedyś podekscytowana opowiedziała mu przez telefon, jak cudnie zakwitła w ogrodzie jego ulubiona magnolia. Rano był taki smutny, że chciała, by się uśmiechnął. Miała pecha, akurat był na ważnym spotkaniu… Po powrocie zrobił jej karczemną awanturę, nazwał wariatką i kazał raz na zawsze wyrzucić z pamięci jego numer telefonu. Jeśli będzie umierać, ma dzwonić na pogotowie, a w razie pożaru — do straży. Od tej pory nie odbierał telefonów, wymuszając kontakty przez asystentkę. Z tchórzostwa przełknęła kolejne upokorzenie.

Kobieta oddzwoniła po godzinie, tłumacząc, że pan prezes ma dziś ważne spotkania i prawdopodobnie będzie wolny dopiero późnym wieczorem. Wobec tego Monika, tłumiąc poczucie wstydu, z naciskiem zażądała, żeby koniecznie był w domu o dwudziestej. Dwa razy upewniła się, że sekretarka przekaże informację.

Przygotowała tę urodzinową kolację, ale wcale nie walczyła o niego. Walczyła o siebie. Chciała znów, choć przez ułamek sekundy, poczuć się kochana i atrakcyjna. Marzyła, by zobaczyć w jego oczach pożądanie. Był jedynym mężczyzną w jej życiu, tylko w jego oczach mogła się przeglądać. Wino, jak zawsze, rozpaliło zmysły i rozmyło jasność widzenia, ale miało również niebywałą zaletę — tłumiło ból i wysyłało w niebyt upokorzenia.

Zakręciła kieliszkiem i uniosła go na wysokość oczu. Pokój był zniekształcony, kontury mebli wyginały się i zdawały płynąć, jakby wszystko było w ciągłym ruchu. Karykaturalnie wykrzywiony świat nagle wydał się łatwiejszy do zniesienia, bardziej przyjazny, pozbawiony zależności i kontekstów. Ciemnoczerwony płyn spłynął po szklanych ściankach, zostawiając tiulową warstwę. Nietrwałą, kilkusekundową.

Prawie nie usłyszała, kiedy wszedł do domu. Gdy stanął w progu, zerwała się z fotela. Wypity alkohol uderzył w skronie. Zachwiała się, ale zdążyła chwycić za oparcie.

Tomasz nadal stał w drzwiach pokoju. Nie widziała jego twarzy. Światło z korytarza padało od tyłu, kryjąc ją w mroku.

— Co ty wyrabiasz? Znowu jesteś wstawiona.

— Kochaj się ze mną… Teraz.

Zrobiła w jego stronę kilka kroków, z całej siły koncentrując się na zachowaniu równowagi. Gdy był już na wyciągnięcie ręki, cienki obcas zaplątał się we frędzle chodnika ocieplającego kamienną posadzkę. Runęła jak długa, zahaczając ręką o obrus. Kieliszki i talerze z głośnym brzękiem wylądowały jej na głowie.

Tomasz zrobił krok w tył.

— Jesteś… żałosna.

Z perspektywy podłogi widziała, jak oddalają się czarne, elegancko wypastowane buty i bez najmniejszego zawahania przestępują próg gabinetu. Trzask zamykanych drzwi zabrzmiał jak wystrzał z armaty.

3

Komórka dzwoniła od dłuższego czasu. Właściwie jedna z trzech, które miał. Oderwał wzrok od papierów, zerkając na nią niechętnie. Mijała dopiero trzynasta, a już czuł się zmęczony. Pracował od szóstej, sześć dni w tygodniu. Czasami do osiemnastej albo dwudziestej. Tego dnia zdążył już załatwić pięćdziesiąt różnych spraw.

To był telefon służbowy. Mogli na niego dzwonić tylko kontrahent lub żona. Z dwojga złego wolał to pierwsze. Niechętnie przysunął aparat do siebie. Dzwonił dyrektor operacyjny sieci, dla której budowali obiekt. Wkurzał go ten gość, ale był ważny. Chwycił aparat i zaczerpnął powietrza.

— Witam serdecznie pana dyrektora, czym mogę…

Słuchał dość długo, coraz mocniej zaciskając wydatne szczęki.

— To niemożliwe — stwierdził krótko i rzeczowo. — Moi ludzie pracują…

Dyrektor nie pozwolił zbić się z tropu. Perorował dalej. Tomasz potarł czoło ze wszystkich sił, starając się nie wybuchnąć.

Budynek przechodził ostatnie odbiory. Potem miało dojść do przekazania i wypłaty reszty należności. Trzy miliony. Może nie były to wielkie pieniądze, ale piechotą nie chodziły.

— Rozumiem, że pański inspektor nadzoru nie może się dogadać z naszym kierownikiem. — Słuchawka ożyła ponownie. — Dobrze, dopilnuję tego. Naniosę te poprawki jeszcze dzisiaj — rzucił przez zęby na ostatnim oddechu spokoju. — Do widzenia.

Patrzył długo w słuchawkę.

Ten bubek go zrugał, a on musiał słuchać. Chętnie walnąłby telefonem o ścianę. Ale ten, jak na złość, znów się odezwał. Monika — informował napis na wyświetlaczu.

Tylko nie to, jęknął w myślach.

Nie miał ochoty z nią rozmawiać, i to już od dawna. Jego „ukochana”, beznadziejna małżonka, ze swoimi idiotycznymi problemami doprowadzała go do stanu wrzenia już po minucie rozmowy. Pozwolił, aby dzwonek w końcu zamilkł. Odetchnął z ulgą.

Miał właśnie zadzwonić do dyrektora działu technicznego, aby go opieprzyć. Był prezesem i niepotrzebne mu są telefony od jakichś dupków. Płacił temu pieprzonemu inżynierowi kupę kasy co miesiąc. Robił to, aby ten pilnował jego budów. Po to, by sam nie musiał się zajmować takimi pierdołami jak konflikt jakiegoś jednego cepa z drugim cepem!

Zaterkotał telefon na biurku. Sekretariat. Przyłożył słuchawkę do ucha.

— Ta…

— Panie prezesie, pańska żona dzwoni.

— Proszę jej powiedzieć, że jestem bardzo zajęty!

— Ale ona mówi…

— Pani Iwono, kto pani płaci? Ona czy ja? — przerwał.

— …o …oczywiście, przekażę. — Słuchawka trzasnęła.

Czego ona znowu chce? — pomyślał z obrzydzeniem. Mówiłem, żeby tu nie dzwoniła! Pewnie jakiś kolejny krzak puścił liście. Albo ptak wysrał się na okno! Czy ona nie może zająć się sama sobą? Ja tu mam poważne sprawy! Prawdziwe życie, a nie artystyczne fanaberie.

Po cholerę w tym tkwię? — zastanowił się kolejny raz. Bardzo często pojawiały się podobne refleksje. Coraz dobitniej uświadamiał sobie, że to bez sensu. Szlag go trafiał na samą myśl o nieudacznictwie żony, jej nieporadności, wiecznym zagubieniu. Nie potrafiła poradzić sobie z najprostszymi sprawami, wisiała na nim jak dziurawy płaszcz, a ostatnio czuła lęk nawet przed wychodzeniem z domu. Chyba tylko litość go przy niej trzymała. Kiedyś jeszcze Marianna…

Na szczęście młoda wdała się w niego, nie w matkę. Jego córka — piękna, przedsiębiorcza i przebojowa. I teraz już dorosła… Może więc czas zostawić to za sobą? Jak długo można służyć komuś za stelaż? W końcu każdy ma prawo być szczęśliwy! Żyć jak chce. Nie słyszeć ciągłych narzekań, pretensji. Schować się przed tymi oczami pełnymi niemego wyrzutu. Wreszcie mieć kobietę, na którą zasługuje.

Przywołał wyobrażenie Magdy, swej ostatniej zdobyczy. Oczy mu zalśniły, a na twarzy zagościł uśmiech. To jest kobieta! Sto dwadzieścia procent kobiecości. A jako bonus inteligencja i zaradność polityka partii akurat rządzącej. Byli na dzisiaj umówieni.

Z rozmarzenia wyrwał go dźwięk telefonu. Znów sekretariat.

— Słucham.

— Przepraszam bardzo — zaczęła ostrożnie sekretarka — ale znów dzwoniła pańska żona…

— Prosiłem… — opanował się. Nie chciał robić jeszcze większego wstydu. — Słucham.

Głos po drugiej stronie wyraźnie odetchnął z ulgą.

— Dzwoniła już trzy razy… Mówiła, że koniecznie ma pan być w domu o dwudziestej. Hmm… powiedziała, że… że żąda tego od pana… — Głos zamilkł, wyraźnie speszony.

Co ta histeryczka znowu wymyśliła?! — Głos w głowie Tomasza wykrzykiwał, skandując każde słowo. Starał się trzymać nerwy na wodzy.

— Proszę powiedzieć mojej żonie, że przyjadę do domu po ósmej. I niech więcej nie dzwoni, bo będę nieosiągalny. Aha, za chwilę wyjeżdżam na bardzo ważne spotkanie, pani Iwono, nie będzie mnie już do końca dnia.

— Oczywiście, panie prezesie — odpowiedziała z ulgą.

* * *

Drzwi biurowca zamknęły się za nim bezszelestnie. Spojrzał na teren przed sobą. Osiem tysięcy metrów kwadratowych pozbruku. Z trawnikami i kamienną fontanną. Jeden bok działki zamykał salon samochodowy. Z drugiej były warsztaty serwisowe. Całości dopełniał nowy czterokondygnacyjny biurowiec. Na dachu widniał sporych rozmiarów napis ułożony z wielkich liter. „TJ DEWELOPMENT”. Jego dziecko. No, jego i Jędrzeja, ściślej rzecz ujmując.

Zaczynał jako młody chłopak po technikum mechanicznym od handlu częściami na giełdzie samochodowej w Przeźmierowie. Pracował dla starego wygi tej trudnej i niebezpiecznej wtedy branży, jeżdżąc po nie na szroty całych Niemiec. Miał do tego smykałkę. Jednym kursem przywoził też „swoje”. Wkrótce rozkręcił własny interes. Ściągał całe auta. Rozbitki. To był złoty czas. Z trzech trupów robiło się jedno cacko. Tylna ćwiartka z tego, prawy bok z tego, a dach z tamtego. Autogen spawał wszystko w całość. Potem pięć kilo szpachli, lakier położony w starym garażu i auto wyglądało jak nowe. To nic, że zostawiało cztery ślady zamiast dwóch, chętnych na zakup nie brakowało. Polska zwariowała na punkcie samochodów z Zachodu.

Wkrótce okazało się, że auta wyprzedaje niemiecka Bundeswehra. Były prawie nowe, choć pomalowane na szarozielono. Miały też największą zaletę na świecie — były tanie. Namówił starego kumpla z dawnych lat do wejścia w spółkę. Pożyczyli, ile się dało. Tomek dobrze znał niemiecki, poprzez swe kontakty dotarł do pewnego sierżanta. Ten sprzedał im tysiąc passatów i golfów i kilkadziesiąt busów w cenie złomu. Wystawił też papiery. Reszta to pestka. Polscy celnicy bogacili się tak samo jak reszta narodu, a może jeszcze bardziej.

Sprzedali wszystko na pniu i zyskali trzy tysiące procent. Zrobili kilka takich kursów. Potem zostali dealerami dobrej niemieckiej marki samochodowej. Kiedy konkurencja urosła w siłę, a zyski były niewielkie, Tomasz zainwestował część pieniędzy w nieruchomości i firmę budowlaną. Dzisiaj byli przedsiębiorstwem dobrze znanym w Wielkopolsce.

Wsiadł do swojego bmw. Wolał mercedesy, ale SUV odmładzał. Niedawno skończył czterdzieści osiem lat i nadal chciał być na fali. Sylwetkę miał nienaganną, a konto pozwalało na wiele. Ruszył Naramowicką, w stronę Moraska. Dalej pruł krętą szosą przez poligon w Biedrusku.

Stare, omszone dęby migały za szybą. Po prawej rozciągał się ols. Podmokły, ze sterczącymi korzeniami napowietrznymi smukłych olch. Okrągłe pąki, nabrzmiałe sokami, trzęsły się na wietrze. Migały odbitym światłem. Kępy leszczyny okalały wodne oczko. Proste pręty pędów strzelały w górę, ku słońcu. Prześcigały się między sobą w przyrostach. Wyżej, na skarpie górowały sosny o brązowych pniach. Przechylone korony były bujniejsze od strony stawu. Lgnęły do słońca.

Tomasz ledwie prześlizgnął roztargnionym spojrzeniem po budzącej się z zimowego snu przyrodzie. Kiedy indziej być może wykorzystałby sytuację, zatrzymał samochód i odetchnął głębiej wilgotnym powietrzem. Lubił naturę, dobrze czuł się w lesie. Teraz jedynie wrzucił piątkę i dodał gazu. Myślał tylko o Magdzie. Chciał już tylko być przy niej. Zapomnieć o firmie, samochodach, inżynierach i żonie.

W Biedrusku skręcił w prawo. Przed nim wyrósł pałacyk malowniczo położony w starym parku. Zacisznie i tajemniczo ukryty wśród wiekowych drzew. Zaparkował auto za budynkiem.

Obok stał samochód Magdy. Sam go jej kupił. Trzasnął drzwiami. Zdecydowanym krokiem pokonał schody neoklasycystycznej werandy. Kiwnął głową znanemu i dyskretnemu recepcjoniście, który odkłonił się głęboko. Jeszcze tylko zakręt drewnianych, pięknie odrestaurowanych schodów i był przed pokojem 101.

Zapukał. Drzwi otworzyły się natychmiast. Długa damska ręka wciągnęła go do środka.

— Jesteś! Wreszcie! — wyszeptały zmysłowe usta.

Zanim zdążył coś powiedzieć, usta przykryły jego wargi. Gorące i świeże. Żarłoczne i soczyste, nieskąpiące pocałunków. Jednocześnie zgrabne ręce zdejmowały z niego marynarkę. Dziewczyna uśmiechała się zmysłowo, ocierając o jego uda jak kotka. Pchnął ją na łóżko i stanął nad nią.

Uwielbiał się jej przyglądać. Długie, zgrabne nogi o mocnych udach. Obciągnięte czarnymi pończochami podniecały, były długą drogą do rozkoszy. Krzepkie biodra obiecywały spełnienie.

Teraz były okryte jedynie koronkowymi majteczkami. Przechodziły w jędrny brzuch, a stąd już blisko do aksamitnych, krągłych piersi o niewielkich sutkach. Przekrzywiona szyja zachęcała do pieszczot. I ten uśmiech na figlarnej twarzy. Proporcjonalnej, z małym noskiem pośrodku i ustami à la Monica Bellucci. Czoło okolone prostymi, czarnymi włosami. Rozkosz dla męskich oczu.

Rzucił się na nią w samych skarpetkach. Wyszukał ręką gorące miejsce. Odsunął majtki i wszedł od razu. Jęknęła. Jej oczy zaczęły odpływać w głąb oczodołów. Powieki zafalowały. Patrzył na nią. To podniecało go jeszcze bardziej.

Kiedy doszedł, wydał z siebie ryk. Przy niej był mężczyzną, przy Monice dawno mu się to nie zdarzyło.

* * *

Masowała mu stopy, a on przyglądał się jej bujnym piersiom. Kołysały się rytmicznie. Była taka słodka, zawsze gotowa.

— Co cię tak martwi? — zapytała znienacka.

— …nic.

— Proszę cię…

— Nie wiem, czy te osły zdążą z odbiorami galerii na Franowie. Każdy dzień to osiemdziesiąt tysięcy w plecy. Jutro ma być sanepid, a tam nawet nie ma kafelków na zapleczu. Cholery można dostać!

— A od czego masz swoją kicię? — spytała, patrząc na niego zalotnie.

— Od kochania — zaśmiał się. — Raczej jesteś tygrysicą niż kotkiem.

— To jak, mam miauczeć czy warknąć? — Drażniła się z nim, wodząc jednocześnie od niechcenia dłonią po jego brzuchu. — Kolega jest wiceszefem poznańskiego sanepidu, mój kochany, i jest mi winien przysługę…

— Jesteś niemożliwa! — Spojrzał na nią z zachwytem.

Taka była. Praktyczna, bystra i piękna. Idealna dla niego. Pomyślał o Monice. Kim była przy tej kobiecie? Nikim. Rozhisteryzowaną, starzejącą się, początkującą alkoholiczką. Nie pasowała do jego świata, już dawno zostawił ją w tyle.

Ósma! — zaiskrzyło mu w głowie. Co ona znowu wymyśliła?! Zelektryzowało go. Zesztywniał. Miesiąc temu tak się spiła, że zasnęła na podjeździe. Wstyd na całą dzielnicę. Brakowało tylko, aby ktoś ją nagrał komórką i wrzucił to na YouTube. Zmełł w ustach przekleństwo.

Magda spojrzała na niego uważnie.

— Co się stało?

— Nie, nic.

— Przecież widzę… Co cię niepokoi?

— Przypomniałem sobie, że o ósmej miałem się spotkać z dyrektorem komunalki. Jakaś fajna kamienica jest do wzięcia na Wildzie. Odwołam…

Wpatrywała się w niego intensywnie. Oceniała, ile w tym prawdy. Kobiety wyczuwają takie rzeczy. Czarne oczy lustrowały go na wskroś. Pewnie zastanawiała się, co zrobić. Dać mu popalić? Czy ulec? Szybko skalkulowała, decydując się na drugie wyjście. Przyciągnęła czule jego głowę do swoich piersi, szepcząc cicho:

— Jedź! Ja i tak jestem twoja, a kamienica zawsze się przyda — roześmiała się dźwięcznie.

Odetchnął. Jaka ona jest wyrozumiała i mądra.

* * *

Kiedy podjechał przed dom, w oknach było jasno. W połowie pomieszczeń paliły się światła. Brama uchyliła się bezszelestnie. Zostawił auto na podjeździe i od razu skierował się do drzwi. Chciał mieć to już za sobą. Przez całą drogę zżymał się, że musiał okłamać Magdę. To ona była dla niego ważna. A teraz musiał wracać do… żony. Ratować. Kolejny raz. Czuł, jakby siedziała mu na plecach, a ciężar coraz bardziej go przygniatał. Nakręcił się do tego stopnia, że nawet gdyby chciał ją zobaczyć — prawdziwą — nie byłby w stanie.

Otworzył drzwi swoim kluczem. Przez hol wszedł do salonu. Siedziała w fotelu, w swojej najlepszej wieczorowej sukni, z rozmazanym makijażem, wpatrując się w nieodłączny kieliszek.

Zagotowało się w nim. Kolejny raz leciał do tej pijaczki. Do domu, w którym zamiast spokoju, były wyrzuty, łzy i histerie. Miał jej dość.

Zauważyła go wreszcie.

— Co ty wyrabiasz? Znowu jesteś wstawiona!

Zerwała się z fotela. Właściwie zwlekła. To było bardziej precyzyjne określenie.

— Kochaj się ze mną… — jęknęła. — Teraz.

Miało być namiętnie, a zabrzmiało groteskowo.

Chciała do niego podbiec, a wykonała tylko pijacki piruet. Nogą zahaczyła o chodnik. Wylądowała na podłodze, zerwawszy obrus z zastawą. Wszystko na nią runęło. Wino lało się na błękitną atłasową suknię. Jej zamglone oczy były nieobecne. Odwrócił głowę z niesmakiem.

— Jesteś żałosna!

W jego tonie nie było złości, jedynie pogarda oraz potworna bezsilność. Zaciskając zęby, wycofał się do swojego gabinetu. Nie mógł dziś na nią patrzeć, musiał zostać sam, jeśli chciał zachować resztki zdrowych zmysłów. Po raz pierwszy uświadomił sobie, że mógłby zrobić jej krzywdę. Z premedytacją i wielką przyjemnością. Ta myśl go przeraziła. Z całej siły huknął za sobą drzwiami.

4

Zwlekł się z sofy. Czuł się niewyspany i wymięty. Wczoraj był wściekły, ale też trochę triumfował. Nie pomylił się co do niej. Wyszło jak zwykle. Emocjonalne rozchwianie, pijaństwo i histeryczne zakończenie z wielkim bum! W tym wypadku zbiła zastawę, którą sama wybierała na ostatnią wigilię. Co ona z siebie zrobiła? — pomyślał.

Smak zwycięstwa stał się wkrótce gorzki. Wściekłość została zastąpiona przez bezsilność. Otomana była wąska i niewygodna. Wiercił się, przewracając z boku na bok. Słyszał, jak zbierała się z podłogi. Potem brzęk sprzątanych naczyń. I cisza. Cisza, która zamiast pomóc mu zasnąć, przytłoczyła go jeszcze bardziej. Umysł nie chciał się wyłączyć. Nawet myśl o Magdzie przynosiła ulgę tylko na chwilę. Rozpaczliwie pragnął podjąć jakąś decyzję i nie potrafił!

Muszę z nią skończyć, bo zwariuję! — wrzeszczał w myślach. Kupię jej jakieś mieszkanie, nawet dom, i niech spierdala, niech zniknie z mojego życia!

Wyczerpany zasnął o czwartej nad ranem. Budzik w komórce odezwał się bezlitośnie o piątej czterdzieści pięć. Był na wpół przytomny. W slipach poszedł do małej łazienki na dole. Łapczywie chłonął zimną wodę z prysznica. Jedynie to w tym domu przynosiło ukojenie.

Gdy się wycierał, usłyszał, że Monika krząta się po kuchni. Westchnął, zastanawiając się, jak uniknąć spotkania. Nie miał ochoty jej oglądać. Nie mógł patrzeć na jej smętnie zwisające ramiona, zgarbioną sylwetkę przytłoczoną urojonymi ciężarami i te wiecznie spłoszone oczy. Jakby nieustannie spodziewała się ciosu.

Nozdrza złapały zapach smażonych jaj i boczku. To lubił. Chciała mu widoczne wynagrodzić wczorajszy wieczór.

— Kochana żonka… — mruknął pod nosem. — W dupie mam jej jajecznicę. — Włożył czystą koszulę wybraną ze stosu świeżo uprasowanych. Chociaż do tego się nadawała. Wyszedł z gabinetu. Znów ten zapach i jeszcze nęcący aromat kawy. A dlaczego by nie? Przypomniał sobie o obietnicy danej Jędrzejowi. Wkroczył do kuchni. Jajka już były wyłożone na talerz. Grzanki na drugi. Kubek parował.

Spojrzał na kobietę, która wciąż była jego żoną. Podkrążone oczy, zapadłe łopatki pod białym frotowym szlafrokiem. I ten wzrok cierpiętnicy. Mógłby ją za to zabić!

Zamiast tego usiadł za stołem i sięgnął po grzankę.

— Jędrzej pytał, czy masz jeszcze coś na sprzedaż — zagaił do talerza. — Powiedziałem, że nie wiem.

No tak, skąd mógłbyś wiedzieć… — pomyślała Monika z goryczą, a głośno zapytała:

— A co, nagle zaczął się sztuką interesować?

Podniósł oczy znad jajecznicy, gromiąc ją wzrokiem.

— Musisz być od rana złośliwa? Jeśli masz kaca, weź tabletkę. Albo strzel sobie klina.

— To nie było miłe…

— Nie miało być.

Patrzył z satysfakcją, jak jej oczy zaczynają się szklić.

To był właściwie jedyny komentarz do poprzedniego wieczoru.

Kiedy wczoraj Tomasz zniknął w gabinecie, Monika zwlekła się z podłogi, pozbierała potłuczone talerze, sięgnęła po koc i zwinęła się w kłębek na sofie. Upadając, stłukła sobie kolano i przez całą noc prawie nie zmrużyła oka. Ból fizyczny zagłuszał wszystko inne, nie pozwalając myślom swobodnie płynąć. Była nawet zadowolona, nie chciała puszczać samopas strumienia świadomości, podążyłby jak zwykle w zakazane rejony, a młyn w głowie od nowa zacząłby go mielić.

Przymknęła oczy i przejechała ręką po twarzy.

— Mam kilka, ostatnio wróciły z galerii… Mogę mu pokazać, jeśli jest zainteresowany — odparła wreszcie nieco pokorniej, co odnotował nie bez satysfakcji.

Jędrzej nie miał rodziny. Był samotnym wilkiem, który nawet niezbyt chętnie dawał się zapraszać na kolacje. W początkowej fazie wspólnych interesów Monice było go żal, więc ponawiała próby, choć widziała, że nie spotykają się ze zbyt entuzjastycznym przyjęciem. Mężczyzna był uprzejmy, ale chłodny i zdystansowany. Dopiero kiedy Tomasz powiedział jej, że robi z siebie kretynkę i się narzuca, ostatecznie dała spokój. Widocznie Jędrzejowi dobrze było w tej samotni, a ona z kolei nie zamierzała nikogo uszczęśliwiać na siłę.

— Powiedziałem, że zadzwonisz i się z nim umówisz. Postanowił urządzić wreszcie te mieszkania pod wynajem…

— I tam chce powiesić moje obrazy? — Monika nie potrafiła ukryć urazy. — Niech sobie kupi jakieś reprodukcje… Damę z łasiczką albo Słoneczniki van Gogha. Wszystkim się spodobają. Albo niech jedzie do Ikei.

Tomasz syknął. Widziała, że w końcu stracił cierpliwość. Z biegiem lat potrzebował na to coraz mniej czasu. Patrzyła na jego twarz i doskonale wiedziała, co myśli.

Mężczyzna z wielkim wysiłkiem starał się zachować spokój, ale mu się to nie udawało. Zapowiadał się ciężki dzień w firmie, a on, zamiast się rozluźnić i zbierać siły, znów toczy boje we własnym domu. Nikt tak jak Monika nie potrafił wyprowadzać go z równowagi.

Załatwia zbyt na te jej bohomazy, a ona wyjeżdża z van Goghiem. Artystka się znalazła! Wysokich lotów podłogowych! Czuł, jak złość coraz wyżej podnosi łeb.

Kawa z odstawionego gwałtownie kubka rozlała się po białym blacie. Strużka popłynęła w jej stronę. Rzeczka dawnej miłości zmieniona w nienawiść. Teraz już wszystko w ich życiu było czernią i bielą. Zabrakło kolorów. Najzwyklejsza pierdoła zmieniała się w sztylet.

— O co ci znowu chodzi? Ciesz się, że ktoś w ogóle się nimi interesuje. Naprawdę trudno cię zrozumieć, jęczysz, że nie masz swoich pieniędzy, a gdy pojawia się możliwość, strzelasz focha. Sama nie wiesz, czego chcesz… W głowie ci się poprzewracało od tego dobrobytu. Rozejrzyj się, jak żyją inne kobiety, jak świetnie potrafią sobie radzić, jakie są samodzielne, pełne inwencji… Potrafisz, kurwa, skupiać się tylko na jakimś gównie! Popieprzona artystka z Bohomazowa!

Jest mistrzem — pomyślała zaskoczona Monika. Zawsze wie, gdzie uderzyć, żeby zabolało.

Zaszurał krzesłem. Ona również wstała i wpadli na siebie. Szlafrok rozchylił się, odsłaniając nadal zgrabne udo. Oczywiście zauważył to. Nie sypiali ze sobą…

No właśnie — zastanowił się przelotnie. Od kiedy? Od miesięcy, od lat? Miała blokadę, jak mu kiedyś powiedziała w przypływie szczerości po kilku lampkach wina. Przypomniał to sobie i ciśnienie znów mu skoczyło. Odsunął ją zdecydowanie.

Ruszył do wyjścia, wkładając w biegu marynarkę. Szarpnął klamkę. Czarny kocur zaplątał się mu między nogami, chcąc dopaść ciepłego wejścia.

Tomasz prawie się wywrócił.

— Skurwysyn jeden! — Kota już nie było, znikł gdzieś w czeluściach domu. Jeszcze ten włóczęga! — pomyślał zirytowany.

Kot pojawiał się i znikał. Marianna go przyniosła, kiedy jeszcze z nimi mieszkała. Nie było go przez całe tygodnie, chodził sobie tylko znanymi drogami. Pojawiał się znienacka poharatany i śmierdzący. Monika pielęgnowała go, pomimo utyskiwań Tomasza. Potem siedział wieczorami na jej kolanach, grzejąc się przed kominkiem. Do następnego zniknięcia.

— Kolejny pasożyt! — warknął wściekły.

Zasapany wsiadł do SUV-a i z piskiem opon ruszył z podjazdu. Chciał się rzucić w wir roboty. Zrąbać kilku podwładnych i załatwić kilkadziesiąt spraw. Miał nadzieję, że to przywróci mu spokój.

Komórka zaklikała. SMS. Czego ona jeszcze chce?!

Wyświetlił wiadomość.

„Kocham cię! Magda”.

5

Umówiła się z Jędrzejem na osiemnastą. Miała nadzieję, że jej ostatnie płótna przypadną mu do gustu, nawet jeśli nie zamierzał ich zbyt często oglądać.

Wbrew temu, co twierdził Tomasz, cieszyła się, że wpadnie jej trochę grosza. Ostatnio coraz częściej miewała opory, by prosić o pieniądze, a mąż jakby zapomniał o regularnych przelewach. Nie podejrzewała go o złośliwość, do tego potrzebna była jakaś refleksja. To był raczej brak zainteresowania. Już dawno zniknęła z orbity jego codzienności, o ile sama się nie przypomniała, a uczciwie musiała przyznać, że ostatnimi czasy nie najlepiej jej to wychodziło.

Wyprowadziła samochód za bramę. Przed spotkaniem postanowiła zrobić zakupy. Tomasz uprzedzał wprawdzie, że zejdzie mu w pracy do późna, ale przecież ona sama też musiała coś jeść. Poza tym nie było już wina…

Wczesna wiosna w Poznaniu była tak samo obrzydliwa jak wczesna wiosna gdziekolwiek. Drzewa stały jeszcze bezlistne, wykrzywiając konary podobne porażonym kończynom. Śnieg już stopniał, iluzje się rozpadły. Spod czarnej brei wyjrzała dziurawa rzeczywistość czyhająca na nieuważnych kierowców.

Szybko zrobiła podstawowe zakupy, nie przejmując się, czy przypadną mężowi do gustu. Po ostatniej, niedoszłej kolacji nie zamierzała stać przy garach. Jeśli nie odpowiada mu to, co zastanie w lodówce, niech się stołuje nawet w samym piekle. Zresztą i tak najczęściej jadał na mieście.

Grunt, że kilka butelek wina przyjemnie pobrzękiwało w foliowych torbach.

Skręcała właśnie z Królowej Jadwigi w Strzelecką, gdy z prawej strony nieoczekiwanie ktoś wtargnął na jezdnię. Zanim zorientowała się, co się stało, usłyszała przeraźliwy metaliczny huk. Kotłowanina jakichś dziwnych przedmiotów zniknęła przed maską jej wysokiego jeepa cherokee.

Jak sparaliżowana tkwiła na siedzeniu, kurczowo ściskając kierownicę. Wiedziała, że powinna wysiąść, ale nie mogła zdobyć się na żaden ruch. Przymknęła oczy, jednocześnie zagryzając wargi do krwi.

Wysoki, siwy mężczyzna o długich, rzadkich włosach opadających aż na plecy wynurzył się spod maski. Powoli się wyprostował, otrzepał, poprawił wyświechtany płaszcz nieokreślonego koloru i kilkoma silnymi ruchami wyszarpnął spod kół samochodu nieco pogięty metalowy wózek na zakupy, jakie widuje się w marketach, wyładowany makulaturą i innymi rzeczami trudnymi do rozpoznania. Wytarł czoło brudną chusteczką wyjętą z kieszeni, uniósł głowę i przeszył wzrokiem kobietę za kierownicą.

Jego twarz niczego nie wyrażała. Nie było na niej oburzenia, nie było bólu czy wściekłości. Miał puste, obojętne oczy o rozszerzonych źrenicach. Przez kilka chwil intensywnie się w nią wpatrywał, następnie chwycił wózek i spokojnie przeszedł na drugą stronę ulicy.

Być może zdziwiłby się, gdyby wiedział, że nawet nie zarejestrowała jego obecności.

Liczyła oddechy.

Nieliczni świadkowie widzieli potem, jak oddalał się powoli, chwiejnym krokiem, pchając przed sobą rozklekotany pojazd. Na plecach brudnego, zniszczonego płaszcza wyszyta była klepsydra ze skrzydłami.

* * *

— Moniko, uspokój się, nic się nie stało. Sama mówisz, że nikogo tam nie było!

Jędrzej od dłuższej chwili bezskutecznie usiłował uspokoić roztrzęsioną kobietę. Przyjechał kilka minut przed osiemnastą i zastał ją w samochodzie przed domem. Drżącymi rękoma odpalała papierosa za papierosem i najwyraźniej zamierzała tkwić tam do końca świata. Długo trwało, zanim niemal siłą wyciągnął ją z auta i pozbierawszy porozrzucane po bagażniku zakupy, wprowadził do domu.

— Boże, naprawdę kogoś przejechałam, uwierz mi! Zresztą, chodź, coś ci pokażę!

Nie zważając na opór, złapała go za rękę i z powrotem zawlekła na podjazd.

— Widzisz? Zderzak się rusza, a tu, patrz, takie rysy… Nie było tego… Chryste, nie jestem wariatką! Ktoś mi wpadł pod koła… przejechałam człowieka…

Szczękała zębami i cała się trzęsła.

Jędrzej rzucił okiem na samochód. Niezaprzeczalnie nosił oznaki kolizji, ale mimo uważnych oględzin nie dostrzegł nigdzie śladów krwi ani nawet kawałków materiału. To był dobry znak. Może zwyczajnie wpadła na jakiś płot, a stres zaburzył jej zdolność oceny sytuacji.

— Moniko, uspokój się, nic tu nie ma, może wjechałaś w słupek na parkingu.

— Nie, to był człowiek, naprawdę… Jestem tego pewna!

Jędrzej uznał, że nie ma sensu dłużej jej przekonywać.

— Sama twierdzisz, że świadkowie nic nie widzieli, nie było rannych… Chodź, jesteś zmęczona i przemarznięta. Coś ciepłego dobrze ci zrobi.

Popatrzyła na niego nieco przytomniejszym wzrokiem.

— Masz rację, nie czuję się najlepiej.

Zaparzył herbatę i bez oporów otworzył butelkę wina, gdy o to poprosiła. Wprawdzie Tomasz ostatnimi czasy żalił się, że jego żona za bardzo polubiła alkohol, ale Jędrzej nie przywiązywał do tego wagi. Tomasz nie był święty, wszyscy wiedzieli o jego romansach, więc nawet jeśli Monika rzeczywiście zbyt często zaglądała do kieliszka, to, na miłość boską, miała ku temu powody. Nikt tego nie wiedział lepiej od Jędrzeja.

Siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami, ściskała w rękach kubek z herbatą i bezmyślnie gapiła się w ścianę. Nieoczekiwanie zrobiło mu się jej żal. Złapał się na tym, że ma ochotę odgarnąć jej z czoła kosmyk włosów.

— Tomek miał dziś przez całe popołudnie na głowie inspektorat pracy, facet uparł się, że coś znajdzie… Pewnie siedzi do tej pory.

Podniosła na niego umęczony wzrok.

— Nie musisz. Ale dziękuję…

— Może chcesz się położyć? — Już sam nie wiedział, jak ma jej pomóc. — Pójdę już…

— Prawda, obrazy! — nieco się ożywiła. — Po to przyjechałeś.

— Możemy kiedy indziej, nie pali się.

— Tomasz mówił, że chcesz przed wakacjami mieć gotowe mieszkania, poczekaj, zaraz przyniosę…

Jędrzej się zdziwił.

— A co to ma do rzeczy? Chcę te obrazy powiesić w domu. Naprawdę myślisz, że zależy mi, by jacyś obcy ludzie mieli frajdę?

— Frajdę?

— Widziałem je w galerii przy Starym Rynku w zeszłym miesiącu. Nawet nie wiedziałem, że są twoje, po prostu przechodziłem. Coś mnie w nich uderzyło. Nie wyobrażasz sobie, jaki byłem zaskoczony, gdy sprzedawca wymówił twoje nazwisko. Zarezerwowałem wszystkie, ale nie wpłaciłem zaliczki i za dwa dni już ich nie było.

Dawno nikt jej tak nie zaskoczył.

— Ale jak to? To niemożliwe… Powiedzieli, że się nie sprzedały… Że w ogóle nie było zainteresowania. Więc je zabrałam. Naprawdę ci się podobają?

Jędrzej się uśmiechnął.

— Zwłaszcza ten w lodowych barwach, jest w nim coś szczególnego. Czy ja wiem… przypomina mi powietrze w górach. Poranne, chłodne, jeszcze nieogrzane słońcem. Ma niesamowity klimat. Potrafiłaś odnaleźć wszystkie odcienie bieli. Naprawdę masz talent. Albo ta katedra wyrwana z ziemi z korzeniami…

Nie kłamał ani nie usiłował jej schlebiać, to nie leżało w jego naturze. Gdy przypadkowo zahaczył wzrokiem o wystawę galerii, stanął jak wryty.

— Wiesz co? — roześmiał się. — Miałem wrażenie, jakby ktoś ukradł mi fantazję i bez mojej wiedzy przeniósł na płótno.

6

Tomasz był jedynym mężczyzną w jej życiu. Nie dostrzegała innych, choć sama wzbudzała zainteresowanie. Miała ten bezbronny typ urody, który w każdym facecie natychmiast budził rycerza. Albo koguta.

Nie obchodziło jej to. Przez wiele lat to on zaspokajał jej potrzeby, kochał i nadawał sens istnieniu. Nieustannie utwierdzał w przekonaniu, że jest królewną, niemal boską istotą, która zechciała zaszczycić go swą łaską.

Pochodzili z różnych światów. On wychował się w najbardziej obskurnym zakątku starej Wildy, w kamienicy z pelargonią na parapecie i bramą wiecznie zlaną uryną. W porządnej, nudnej, robotniczej rodzinie, gdzie słowo „sztuka” używane było jedynie w połączeniu z mięsem, a na dźwięk słowa „artysta” wszystkim włączała się podejrzliwość.

W najbardziej reprezentacyjnym punkcie dużego pokoju oprawione w imponujące złocone ramy wisiało monidło jego rodziców. Na błyszczącym segmencie, w honorowym miejscu stała Biblia i Pan Tadeusz. Teść uważał, że w życiu liczy się jedynie znajomość tych dwóch dzieł zawierających wszystkie najważniejsze prawdy tego świata. Wyboru syna nie akceptował do ostatnich dni, choć z biegiem lat pogodził się z tym, że jego synową nie została jakaś robotna i zaradna dziewczyna z sąsiedztwa, której od dziecka wpajano, na czym polega rola żony prawdziwego chłopa.

Ale Tomek nie chciał żadnej innej. Gdy zwróciła na niego uwagę kolorowa i nieco ekscentryczna studentka ASP, świat mu zawirował. Uwielbiał jej ekscentryzm, niekonwencjonalność, powiew innego, nieco szalonego świata, który wniosła w jego życie.

Lubił się nią chwalić przed kolegami; wyróżniała się na tle praktycznych i pozbawionych artystycznej wrażliwości kobiet, jakie znał do tej pory. Zupełnie jej to nie przeszkadzało. W tym prostym, pragmatycznym środowisku czuła się jak orchidea wśród lebiody; odpowiednie tło dla kogoś z zaburzeniem poczucia własnej wartości.

Wkładała zwiewne suknie, otulała się kolorowymi chustami, czasem wpinała we włosy żywe kwiaty. Zimą nie rozstawała się z czarnymi kapeluszami, latem lubiła chodzić boso i prawie nigdy nie nosiła bielizny. Robiła wszystko, żeby się wyróżniać. Nienawidziła banału i rutyny, chciała szalonego życia, pełnego pasji, długich, nocnych rozmów, niespodziewanych wypraw, inspirujących ludzi. Poezji i sztuki.

Tomasz nie umiał pięknie mówić, nie pisał wierszy, ale potrafił tak się nią zachwycać, że w końcu sama zaczęła wydawać się sobie doskonała. I egzotyczna. Nazywał ją kolorowym rajskim ptakiem. Zakochała się w jego miłości do niej.

Nieistotne, że porozumienie dusz było ledwie pagórkiem przy himalajskich szczytach pożądania i zmysłowym wrzeniu ciał, jakie przeżywali każdej nocy zaraz po ślubie. Chodziła wtedy niewyspana, nie mogła siedzieć, ale nie przestawała się uśmiechać. Spełniał wszystkie jej zachcianki, pragnienia i wciąż miał w oczach zachwyt. Niczemu się nie dziwił. Z radością przyjmował każde, nawet najgłupsze szaleństwo i ochoczo brał w nim udział. Seks w kościele? Proszę bardzo! Wyprawy na drugi koniec Polski po unikatową odmianę róż? Natychmiast! Kąpali się nago w jeziorze i kradli ze sklepu batoniki, żeby poczuć adrenalinę. Gdy przybiegła kiedyś do biura w środku dnia, bo nagle naszła ją ochota, żeby poczuć na piersiach jego dłonie, rzucił wszystko i kochali się w łazience do upadłego. Zawsze miał dla niej czas, nic nie mogło być ważniejsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki