Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL - Andrzej Janikowski - ebook + audiobook

Trzysta procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL ebook i audiobook

Janikowski Andrzej

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przodownictwo pracy w PRL-u to temat niemal zupełnie zapomniany. Starsze pokolenia mogą jeszcze kojarzyć go ze słynnym niegdyś filmem Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru". Młodsi - już z niczym. A przecież to historia bardzo daleka od banału, przepełniona heroizmem i ludzkimi dramatami, obrazująca doskonale grozę stalinizmu i komunistyczną utopię. W trudnej powojennej rzeczywistości tysiące robotników uwierzyło w obietnicę lepszego, socjalistycznego jutra i zaangażowało się bez reszty w masowy ruch współzawodnictwa pracy. W wyścigowym tempie wznosili domy i wydobywali węgiel, bijąc kolejne rekordy, wyrażane w setkach procent tak zwanej normy. Pracowali w błysku fleszy i przy aplauzie propagandy, patrzyli ze zdjęć w gazetach i ogromnych portretów; nazwiska najsławniejszych górników, murarzy czy stoczniowców znała cała Polska. Jednak opowieść o ludzkiej determinacji, poświęceniu i komunistycznej mitologii jest w swoim najgłębszym wymiarze uniwersalną historią, mówiącą o śmierci idei. Entuzjazm ludzi został przez władze kompletnie zmarnowany, a podwyższanie norm aż do absurdu przerodziło współzawodnictwo w prawdziwy koszmar. Przodownictwo pracy stało się symbolem stalinowskiej przemocy, a przodownicy - wrogami społeczeństwa, które nie chciało pracować do upadłego, ale po prostu żyć. Trudno uwierzyć, ale ruch w skarlałej i zupełnie pozbawionej znaczenia formie przetrwał właściwie do końca PRL-u, a przodownikami pracy były nawet tak ważne dla naszej historii osoby jak Anna Walentynowicz. Ostatecznie przeminął wraz z ustrojem. Jednak nawet dziś, kompletnie zapomniany, niesie ze sobą ważną treść - przestrogę z odległej przeszłości, aktualną w każdym miejscu i każdym czasie.

Andrzej Janikowskijest niezależnym dziennikarzem i pisarzem. Współpracował z licznymi czasopismami. Jest autorem thrillera "Wiwisekcja zbrodni".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 58 min

Lektor: Stanisław Biczysko

Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Interesująca, oprócz znanych przodowników kompleksowo przedstawia zjawisko przodownictwo pracy od górnictwa przez włókiennictwo i handel po milicję i wojsko
00

Popularność




Copyright © Andrzej Janikowski, 2023

Projekt okładki

Magda Palej

Zdjęcie na okładce

Fotografia wykonana w 1950 roku

na warszawskim Mirowie,

na pierwszym planie Stefania Kropielnicka –

murarska rekordzistka © FoKa/Forum

Redaktor prowadzący

Adrian Markowski

Redakcja

Joanna Popiołek

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-483-8

Warszawa 2023

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Książkę dedykuję

moim Rodzicom

„Przodownicy pracy otoczeni są

powszechnym szacunkiem narodu”.

Konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z 1952 roku, artykuł 14, punkt 2

Zamiast wstępu – załącznik do konstytucji

Towarzysz Bernard Bugdoł był dobrym ormowcem. Do milicji wstąpił na długo przedtem, zanim został sławnym przodownikiem pracy. Szeregi Ochotniczych Rezerw Milicji Obywatelskiej zasilił jeszcze w lutym 1946 roku, tuż po powrocie z Anglii. Nie skorzystał z możliwości pozostania na Zachodzie, bo wcale o tym nie marzył. Chciał budować socjalizm – dziadek w Komunistycznej Partii Polski zobowiązywał. Stalową ręką likwidował reakcyjne bandy, jak to się wtedy mówiło. Dopiero potem wyrobił te swoje 500 procent normy. Jego zawrotna kariera w przemyśle wydobywczym PRL-u budzi zdumienie, choć tak naprawdę była możliwa tylko w czasach stalinowskich. Od kopalnianego ładowacza aż po sejmowe ławy i dyrektorskie fotele kopalni Zagłębia.

Kiedy nie pracował i nie walczył z opozycją, uprawiał róże w przydomowym ogrodzie. Hodował ponad sto gatunków. Mógł sobie na to pozwolić. Wydawało się, że jest impregnowany na zmieniające się czasy, umiał utrzymać się na powierzchni. Kiedy w 1956 roku skończył się stalinizm, towarzysz Bernard z sejmu szybko trafił na dyrektorski stołek w dużej kopalni. W latach siedemdziesiątych nie był już przodownikiem pracy, ale ciągle działał w ORMO. Z pasją i przekonaniem rozwijał struktury tej organizacji w swoich zakładach. Kupował sprzęt, wytykał błędy. Dostał za milicyjną gorliwość medal – kolejny do kolekcji. Przychodziły różne ekipy, ale on zawsze miał się dobrze. W czasie stanu wojennego aktywnie popierał także Jaruzelskiego. Z przekonania, bo w komunizm nie zwątpił nigdy.

Może powinien? Wszystkie te stanowiska i zaszczyty stanowiły tylko jedną stronę jego życia. Drugą wypełniały anonimy, wyroki śmierci od tajnych organizacji i lecące w jego stronę kamienie. Ludzie go nie lubili. Nie, zdecydowanie nie była to zwykła ludzka zawiść. Błyskawiczny, wręcz nierealny awans z rębacza na dyrektora kopalni aż tak bardzo górników nie denerwował. Komuniści często dawali kierownicze stanowiska robotnikom. Śląski lud nie cierpiał Bugdoła za to, że zawyżał normy. Prawda, zawyżali je też inni przodownicy, ale on robił to w niezwykle skuteczny sposób. A i jego oddanie komunistycznej władzy było wyjątkowe i przejawiało się często w nachalnej politycznej agitacji. W sumie jednak zyski przeważały nad stratami. Miał dom, samochód, worek odznaczeń i niezłe jak na PRL pieniądze. I różany ogród. Jego karierę dokumentowali dziennikarze i pisarze. Kronika filmowa uwieczniała jego wystąpienia. Dostał szpadę górniczą. Doczekał się nawet filmu dokumentalnego o sobie.

Teraz jednak, w roku 1984, kiedy różne życiowe burze były już za nim, obsadzono go w roli nestora polskiego górnictwa. Zasłużonemu byłemu przodownikowi przypadł zaszczyt odsłonięcia pomnika w Rozbarku. Wtedy sławił on „Trud górniczy” – dziś upamiętnia zamknięcie kopalni w Rozbarku właśnie. W galowym mundurze górniczym Bugdoł pozował do pamiątkowej fotografii. Która to już w jego życiu? Potem, kiedy górniczy chór „Halka” już coś tam odśpiewał, spotkał się z innymi górnikami, powspominał dawne czasy. Rozpierała go duma. Daleko zaszedł. Towarzysz Bugdoł. Prosty chłopak z Chropaczowa. Rekordzista i racjonalizator. I dobry ormowiec.

*

Jeden z dziennikarzy nazwał życiorys Bugdoła załącznikiem do konstytucji – tej bierutowskiej, z 1952 roku. To wazeliniarskie stwierdzenie specjalnie mnie nie dziwi. Towarzysz Bernard był archetypiczną postacią polskiego współzawodnictwa pracy, uosobieniem całego ruchu przodowniczego z jego rywalizacją, rekordami, nagrodami, awansami, ale i ludzką nienawiścią. W mojej opowieści o polskich stachanowcach czytelnik znajdzie różnych ludzi. Takich jak towarzysz Bugdoł, którzy dzięki pracy i niezachwianej wierze w komunizm zrobili duże kariery, ale też takich, którzy pracując z równie wielkim wysiłkiem, dorobili się tylko odcisków na dłoniach i tombakowej odznaki „Przodownik Pracy”. Bo wszyscy wiedzieli, że harówką i znajomościami w komitecie partii można było zyskać więcej niż samą tylko ciężką pracą. Kogo więc spotkamy na kartach tej książki? Górników chorujących na pylicę, ormowców walczących z organizacjami niepodleg­łościowymi, reemigrantów z zachodniej Europy, murarza alkoholika, kobiety pracujące kilkaset metrów pod ziemią, dyrektorów dużych zakładów, nurków wydobywających statki, milicjantów pijaków, egzekutora państwa podziemnego, osadzonych rywalizujących w więzieniach, budowniczych warszawskiego metra i spawaczkę, która stała się bohaterką „Solidarności”. Dziwne? Skąd. Rywalizowali bowiem niemal wszyscy: górnicy, hutnicy, murarze, marynarze, bibliotekarze, żołnierze, milicjanci i funkcjonariusze służb specjalnych. Rekordy bili dojrzali mężczyźni i młode kobiety, włókniarki i pracownicy poczty.

Pisaniu tej książki towarzyszyły dziwne emocje. Miałem wrażenie, że znajduję się w ogromnym muzeum, o którym większość ludzi nawet nie wie, że ono w ogóle istnieje. A szkoda, bo ekspozycja okazała się ciekawa, eksponaty – cenne. Podróż w nieznane ma smak niespodzianki, a zarazem nie traci statusu intelektualnej przygody. Im dłużej przechadzałem się korytarzami owego muzeum i im głębiej zanurzałem się w historię, tym bardziej rosło moje zdumienie. Zachodziłem w głowę, dlaczego zjawisko o tak ogromnej skali jak współzawodnictwo pracy zostało tak bardzo zapomniane? Dająca do myślenia zbiorowa amnezja dotyczy przecież setek tysięcy ludzi, czasem bardzo sławnych. A jednak w zbiorowej pamięci Polaków nie pozostało prawie nic – garść powiedzonek, jakieś wydarzenia, których obraz zaciemnił upływający czas. I to w zasadzie wszystko. Pewien niewielki wyjątek stanowi Górny Śląsk, gdzie niektórzy pamiętają rekordzistów i gdzie jeszcze czasem na sentymentalne spotkania górniczej braci ktoś przyjdzie z przodowniczą odznaką wpiętą w górniczy mundur. Poza tym wielki socjalistyczny wyścig spowija coraz gęstsza mgła niepamięci.

W pierwszych latach po wojnie rozwój przodownictwa był jedną z najważniejszych kwestii PRL-u, i to zarówno pod względem ekonomicznym, jak i politycznym. Za jego krytykę, a nawet za żart na jego temat można było trafić za kraty. O tym też będzie mowa w tej książce. Współzawodnictwo wprawiała w ruch ogromna machina propagandowa, szczególnie monstrualna w czasach stalinizmu. W jej trybach znaleźli się ludzie kultury i sztuki, dziennikarze i pisarze, malarze i rzeźbiarze. Ówczesne gazety kreowały bohaterów, a najbardziej znani przodownicy cieszyli się sławą nie mniejszą niż sportowcy sięgający po olimpijskie laury. Obwieszeni medalami paradowali na oficjalnych uroczystościach, a o ich wyczynach niemal bez przerwy informowała komunistyczna prasa i kroniki filmowe.

Nie po raz pierwszy jednak okazało się, że wszystko w życiu przemija, a najszybciej sława. Nazwiska bohaterów jednej epoki nic nie znaczą w innej. Wypalone gwiazdy nie mają już blasku.

Mimo wielkich nakładów propagandowych akcja współzawodnictwa nieuchronnie słabła. Wraz ze zmianą ekipy w 1956 roku jej tempo mocno wyhamowało. Przez następne 25 lat zjeżdżało po równi pochyłej. Przodownicy przestali być priorytetem. Wraz ze stanem wojennym dogorywający ruch wszedł w fazę schyłkową. Wtedy właśnie zniesiono przodownicze odznaki, ale nie zlikwidowano przodownictwa. W świecie przemysłu weszło ono w fazę wegetacji, ale w służbach mundurowych ciągle jeszcze istniało oficjalnie. W 1989 roku, wraz z końcem PRL-u, upadło i przodownictwo – bez oficjalnych odznaczeń i już bez wiary w jego sens.

Mimo że w ostatecznym rozrachunku wieko historii zatrzasnęło się nad ideą współzawodnictwa, warto chyba na moment wskrzesić umarłą przeszłość. Choćby dlatego, by poznać losy ludzi ciężkiej pracy wplecione w trudne lata PRL-u. Aby zrozumieć epokę, wcale nie trzeba utożsamiać się z bohaterami tamtego czasu. Tym bardziej że opowieść ma ich wielu, a największym jest sam czas.

Część pierwsza: Rekordy i władza

Bitwa o węgiel

Armagedon drugiej wojny światowej zamienił Polskę w gruzowisko. Kraj stracił miliony obywateli, tysiące kilometrów kwadratowych terytorium i niezależność, w zamian zyskując niewiele. Co gorsza, narzucona przez Moskwę nowa władza bardziej interesowała się zbrojnym zwalczaniem opozycji niż podniesieniem poziomu życia obywateli – pod naciskiem Stalina wprowadzono model gospodarki centralnie planowanej i odrzucono plan Marshalla. To trochę tak, jakby kogoś po przebyciu ciężkiej choroby zgłosić do biegu długodystansowego, a na dodatek cofnąć go na starcie o kilkaset metrów. Inaczej mówiąc – gorszego początku Polacy nie mogli sobie wyobrazić.

W takich warunkach rekonwalescencja nie przebiegała pomyślnie. Odbudowa państwa i niezbędne do tego celu zwiększenie produkcji okazały się wysiłkiem zbyt wielkim dla zniszczonej wojną, cherlawej gospodarki. Gwałtowna zmiana ekonomicznego paradygmatu nie tylko jeszcze bardziej ją osłabiła, ale też miała długofalowe i niestety fatalne skutki – mechanizmy kapitalizmu przestały działać, a na dodatek uznano je za szkodliwe. Władza własnymi rękami zamordowała ludzką kreatywność i przedsiębiorczość. W upaństwowionych i niewydajnych fabrykach ludzie nie mieli motywacji do bardziej wydajnej pracy. Fundamentem ekonomii stały się arbitralne decyzje – produkowało się to, czego chcieli rządzący, a nie to, czego potrzebował rynek. Rynek ówczesny zresztą w ogóle nie przypominał obecnego – konkurencji prawie nie było, był za to plan, który należało wykonać. Koniec kropka. Prowadziło to do sytuacji, w których jednych towarów było za dużo, a innych za mało. Najczęściej jednak wszystkiego brakowało. Z gospodarką centralnie planowaną był jeszcze taki problem, że komuniści wpisali ją do konstytucji z 1952 roku. Odtąd wszystkie działania z nią niezgodne można było uznać za niekonstytucyjne.

W sztywnym gorsecie komunistycznego powojnia szybkie zwiększenie produkcji było zadaniem ekstremalnie trudnym. Dlatego sięgnięto po lekarstwo z bolszewickiej Rosji, czyli po współzawodnictwo pracy. W ZSRR, który znacznie wcześniej zaznał „dobrodziejstw” centralnego planowania, było ono utożsamiane z ruchem stachanowców – od nazwiska przodownika Aleksieja Stachanowa. Sowieci prowadzili różne akcje rywalizacji pracy, ale w zbiorowej pamięci zachowała się tylko ta jedna. Przodownictwo pracy dziś jest uważane za archaiczne i anachroniczne, ale wtedy było w zasadzie jedyną metodą poprawienia wyników, a także zwiększenia zarobków przez pracowników w obrębie anemicznej z założenia logiki ekonomicznej. W teorii wszystko było proste – istniała norma i żeby więcej wyprodukować, należało ją przekroczyć. Właściwie nie było innych pomysłów, jak poprawić wydajność zakładów, aby przynajmniej wrócić do przedwojennej rentowności. Z adaptowaniem cudzych wzorców jest jednak jak z przeszczepami w medycynie – organizm często je odrzuca. W Polsce pierwsze próby w 1945 roku były niemrawe. Komuniści wprowadzali rządy terroru i na efektywne promowanie akcji nie mieli czasu. Dlatego ruch Młodzieżowego Współzawodnictwa Pracy dawał raczej marne efekty. Jednak z roku na rok władza krzepła, a na dodatek zjawił się ktoś, kto bardzo pomógł zmienić niekorzystny bieg rzeczy.

Panie i panowie: Wincenty Pstrowski

Historia polskiego przodownictwa, to znaczy rywalizacji na wielką skalę, zaczęła się tak naprawdę w lecie 1947 roku, a człowiekiem, któremu udało się przełamać niemal dwuletnią niemoc, okazał się Wincenty Pstrowski, skromny górnik z zabrzańskiej kopalni „Jadwiga”. Wdarł się do przestrzeni publicznej gwałtownie jak meteoryt. Błysnął na niebie, a skutki jego wejścia w atmosferę powojennej Polski były długotrwałe. Zanim jednak został legendą – co z tego, że koncesjonowaną – życie nie szczędziło mu ciosów. Urodził się w Desznie 28 maja 1904 roku, ale długo nie zagrzał tam miejsca, bo jego rodzina znalazła swoje miejsce w Zagórzu, niedaleko Dąbrowy Górniczej. Ojciec był robotnikiem folwarcznym, a matka zajmowała się domem. Młody Wicek przed wojną pracował w kopalni „Mortimer”, ale majątku się nie dorobił. Zapisał się natomiast do Polskiej Partii Socjalistycznej. W okresie znacznego pogorszenia koniunktury stracił pracę i przez lata imał się dorywczych zajęć albo buszował po biedaszybach. Sytuacja materialna spowodowała, że w roku 1937 zdecydował się wyjechać z Polski.

Wybrał Belgię, gdzie znajdowało się zagłębie górnicze. Opuszczenie kraju było z pewnością trudnym przeżyciem dla Pstrowskiego i jego rodziny, niemniej pod względem ekonomicznym okazało się posunięciem korzystnym. Na belgijskich zdjęciach z epoki widać dość elegancko ubranego pana z żoną i dwojgiem dzieci. Nie znać śladów biedy, bo i Pstrowskim po przeprowadzce za granicę wiodło się całkiem nieźle. Za 120 franków miesięcznie wynajmowali duże, trzypokojowe mieszkanie z kuchnią. Wincenty pracował ciężko, ale zarabiał dobrze – na początku 47 franków dziennie. Kilogram pomarańczy kosztował 5 franków, a bochenek chleba 2,5 franka. Pstrowski zapisał się też do Komunistycznej Partii Belgii – jego legitymację można do dziś oglądać w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu. Syn Feliks, który uczył się w szkole muzycznej, czasem grywał w restauracjach na harmonii i saksofonie. W czasie okupacji Belgii sympatyzował z lewicą i kolportował belgijską prasę komunistyczną, za co dostał od Wincentego pierwsze lanie. Pstrowski senior uczestniczył w belgijskim ruchu oporu. I był w nim aż do wyzwolenia kraju przez żołnierzy generała Maczka.

Z zachowanych dokumentów wynika, że w 1946 roku Wincenty Pstrowski zarabiał w Belgii ponad 1500 franków miesięcznie, czyli nie głodował. Postanowił jednak wrócić do kraju i wiele wskazywało, że decyzję tę podjął z pobudek ideologicznych. Najpierw wylądował w Zagórzu, ale po pobycie w Belgii liche mieszkanko mu się nie podobało. Szybko przeniósł się do Zabrza i podjął pracę w kopalni „Jadwiga”. Górny Śląsk ciągle leczył powojenne rany. Ruiny straszyły mieszkańców, a po domach ukrywano broń.

W Zabrzu rodzina Pstrowskich zamieszkała przy ulicy Bytomskiej, choć i tu dwa pokoje z kuchnią nie robiły wrażenia. Obaj z synem zapisali się do Polskiej Partii Robotniczej, a syn dodatkowo do Związku Walki Młodych. Niezrażony przeciętnymi warunkami Wincenty zatrudnił się jako rębacz. Doświadczony górnik, który poznał nowoczesne metody pracy, osiągał dobre wyniki, zanim jeszcze przystąpił do oficjalnego współzawodnictwa. Ale już wtedy zaczął otrzymywać listy z pogróżkami i pretensjami, że to PPR-owcy normy zawyżają. Ale słyszał też, że za Niemca ciężej się robiło. Zarobki nie były tak wysokie jak na Zachodzie. Być może więc pogorszenie warunków bytowych zadecydowało o tym, że Pstrowski zdecydował się na przystąpienie do współzawodnictwa? 27 lipca 1947 roku podpisał się pod listem otwartym do górników wydrukowanym w prasie całego kraju:

Ja, Pstrowski Wincenty przyjechałem do Polski w maju ur. z Belgii, gdzie pracowałem jako górnik z Mons. Wróciłem do Ojczyzny po 10-letniej tułaczce za kawałkiem chleba u obcych. Wróciłem do niej, aby przyczynić się do jej odbudowy po tak strasznych zniszczeniach wojennych. Wiem, że ta Polska jest nową Polską, sprawiedliwą dla chłopa i robotnika. Że ona jest Polską, w której gospodarzem jest naród.

Od maja ur. pracuję jako rębacz na kopalni „Jadwiga” w Zabrzu. W lutym br. wykonałem normę w 240 procentach wyrębując 72,5 metra chodnika. W kwietniu wykonałem normę w 273 procentach wyrębując 85 metrów chodnika, a w maju dałem 270 procent normy wyrębując 78 metrów chodnika.

Pracuję w chodniku o 2 metrach wysokości i 2,5 m szerokości. Wzywam do współzawodnictwa towarzyszy rębaczy z innych kopalń.

Kto wyrobi więcej ode mnie.

Wincenty Pstrowski, rębacz z kopalni „Jadwiga”1

O prawdziwe autorstwo tego listu trwają spory. Większość historyków uważa, że wezwanie to podsunęli Pstrowskiemu do podpisania działacze PPR. Wiele na to wskazuje, choć dla samej opowieści o nim nie ma chyba decydującego znaczenia. Zauważmy tylko, że Pstrowski wzywał do współzawodnictwa „towarzyszy rębaczy”, a nie wszystkich „rębaczy”, co jest z pewnością znakiem czasu, który demaskował prawdziwych autorów pisma. Bez względu na to, kto ostatecznie zredagował pismo, trzeba powiedzieć, że niewątpliwie apel ten był punktem zwrotnym w akcji współzawodnictwa pracy, która od tego momentu zyskała ogólnopolski zasięg i pożądaną przez władzę dynamikę. Z miesiąca na miesiąc rosła liczba współzawodników.

Dlaczego dopiero teraz nastąpił przełom? Powodów można wymienić kilka. Powojenna Polska była krajem bardzo niespokojnym, pogrążonym w czymś, co można by nazwać wojną domową. Konflikt wewnętrzny przypominał trochę przewlekłą wojnę w Syrii rządzonej przez Baszara al-Asada. Komuniści zwalczali zbrojne podziemie niepodleg­łościowe, w Bieszczadach grasowała Ukraińska Powstańcza Armia, a na terenach zachodnich działały zbrojne grupy Werwolfu. Kraj był niestabilny, a pozycja nowej władzy niepewna. Dopiero po częściowym pokonaniu opozycji komuniści zajęli się gospodarką, która była w opłakanym stanie, a sama akcja współzawodnictwa – na wpół martwa. W maju 1947 roku mniej niż 1 procent dołowych górników śląskich osiągał 180 procent normy lub więcej. Rozbudowana akcja propagandowa doprowadziła do tego, że w marcu 1948 roku było to już prawie 5 procent. W języku liczb oznaczało to, że z 500 górników uczestniczących we współzawodnictwie zrobiło się niemal 5000. Pod koniec 1948 roku już prawie 30 procent śląskich rębaczy dołowych podpisało zobowiązanie o rywalizacji. Trzeba jednak wiedzieć, że w owych czasach tylko 1 procent rębaczy dołowych wyrabiał 280 procent normy lub więcej. Ponad 2,5 procent nie wykonywało nawet 100 procent.

Pstrowski miał spore doświadczenie z kopalń belgijskich, a na dodatek był, jak to się wtedy mówiło, „świadomy ideologicznie”. Poza tym jego sukces został należycie rozpropagowany – prasa całego kraju bez przerwy trąbiła o jego dokonaniach. Bijąc rekordy, Pstrowski miał już czterdziestkę na karku. Mimo że przyjechał z kraju, w którym obowiązywał inny system gospodarczy, a może właśnie dlatego, jego wyniki budziły niedowierzanie. Niemal od początku musiał znosić drwiny i kpiny innych górników. Niechętni mu, których było sporo, mówili, że wykorzystywał więźniów i uczniów szkół górniczych, zwolennicy – że zabrzański przodownik miał stosować starą wprawdzie, ale rzadko w polskim przemyśle węglowym wykorzystywaną metodę prostopadłego wiercenia otworów w stosunku do płaszczyzn łupliwości skał. Poza tym był pomysłowy i praktyczny. Łączył rynny w chodniku starymi linami, dzięki czemu uniezależnił się od dostaw śrub, których wtedy po prostu brakowało. Wszyscy jednak podkreślali, że do pracy nie trzeba go było zaganiać kijem. Pierwszy szedł w czarną chmurę pyłu powstającą po eksplozji ładunków rozrywających ścianę, czym irytował swoich ładowaczy.

Ogromne zaangażowanie podbudowane doświadczeniem i dobrą organizacją pracy szybko zaowocowało nadzwyczajnymi wynikami, które nie pozostały niezauważone przez zwierzchników. Liczby budziły respekt: 252, 287, 293 procent normy uzyskane przecież przez raczej niepozornego, drobnej budowy człowieka. Robotnik, który tchnął nowe życie w ruch przodowników pracy, szybko stał się jego ikoną. Powód był prosty – władze potrzebowały wyrazistego symbolu. Dlatego coraz mniej czasu Pstrowski spędzał na szychcie, a coraz więcej na naradach i spotkaniach. Paradoksalnie amerykański sen od pucybuta do milionera zmaterializował się w socjalistycznym kraju – Pstrowski z całą pewnością był wtedy najbardziej znanym polskim robotnikiem. Charakterystyczną, pociągłą twarz z zakrzywionym nosem i wydatnymi kośćmi policzkowymi znali chyba wszyscy. I ten typowy wąsik. Tego oblicza nie można było pomylić. Sława miała jednak także złe strony. We wrześniu 1947 roku nastąpiła zmiana – Pstrowski stracił swój rekord na rzecz Alfonsa Thiela, górnika dołowego z tej samej kopalni „Jadwiga”.

Thiel był młodszy od Pstrowskiego – ledwo przekroczył trzydziestkę. Czuł się mocny i zaatakował pozycję lidera. Jego historia nie była specjalnie oryginalna. Ten pochodzący z Rudy Śląskiej górnik w 1939 roku walczył podczas wojny obronnej i trafił do niewoli. Niemcy wypuścili go jednak, bo pochodził ze Śląska. Miał dzieci, potrzebował pieniędzy. A że był człowiekiem ambitnym, to podjął rzuconą przez Pstrowskiego rękawicę. Z ładowaczem Maksymilianem Kaczmarczykiem stworzyli zgrany duet. Kaczmarczyk też pochodził z Rudy Śląskiej, a w kopalni „Jadwiga” miał okazję oglądać, jak pracował Pstrowski. Znaleźli z Thielem wspólny język. I zaczęła się rywalizacja.

Z dobrymi wynikami pojawiły się też problemy. Podobnie jak jego słynny poprzednik, Thiel dostawał pogróżki. Nosił już wtedy pistolet, wiedział, że bardzo go nie lubiano. Jan Gaworek, inny współpracownik Alfonsa Thiela, wspominał po latach, że wieczorami Thiel odprowadzał go do domu. Gaworek sam został potem przodownikiem i za wykonanie planu dostał nawet samochód IFA 9.

Ciekawa była rywalizacja Pstrowskiego i Thiela. Jako że obaj fedrowali w jednej kopalni, to często jeden drugiego odwiedzał na przodku. Pstrowski chodził oglądać brygadę Thiela w akcji. Ojciec Thiela, który też był górnikiem, podglądał Pstrowskiego. I tak, patrząc sobie na ręce, bili kolejne rekordy.

W „Gazecie Robotniczej” z 8 października 1947 roku na pierwszej stronie umieszczono zdjęcie Thiela oraz informację, że pobił rekord z wynikiem 319 procent. Tak jak jeszcze niedawno dziennikarze zjeżdżali na dół do Pstrowskiego, tak teraz zaczęli zjeżdżać do Thiela. Ale najgorsze było to, że Pstrowskiego wyprzedziło też kilku innych rębaczy strzałowych. Używając języka sportowego, nie mieścił się na pudle. Wśród tych, którzy znaleźli się przed nim, był Adolf Szneider, 55-letni górnik, który w zawodzie pracował od 40 lat. Przekroczył 300 procent normy, za co otrzymał 10 tysięcy złotych. Oficjalnie, na łamach prasy, Pstrowski cieszył się, że pojawili się następcy. Ale tak naprawdę ambitny przodownik nie chciał oddać pierwszego miejsca. Przypalając papierosy karbidówką, ruszył po odzyskanie rekordu. W październiku wyrąbał 98,5 metra bieżącego chodnika, co oznaczało wykonanie prawie 360 procent normy. W kopalni odwiedzali go różni dziennikarscy niedowiarkowie z całego kraju, którzy z zegarkami mierzyli postęp prac. Wielkiemu powrotowi towarzyszyła laudacja śląskiej prasy. W Czerwonym Zagłębiu został gwiazdą, socjalistycznym celebrytą hołubionym przez władzę. Fornal z przedwojennej wsi dostawał upragnione odznaczenia, jeździł po całej Polsce, ale bywał też za granicą, także na Zachodzie. Jego pozycja była już wtedy ugruntowana, a przykład zaraźliwy, pociągał innych. Do rywalizacji stawali kolejni robotnicy. W październiku już ponad 2000 górników przekraczało wyznaczone normy wydobycia.

Status gwiazdy dawał Pstrowskiemu określone przywileje. Sylwestra roku 1947 spędził w towarzystwie najwyższych władz państwowych. Widać go na zdjęciach w towarzystwie ówczesnego premiera Józefa Cyrankiewicza i jego żony Niny Andrycz. Nie ma jednak darmowego obiadu – w lutym 1948 roku wygłosił drugi apel. I choć jest on mniej znany, to warto o nim wspomnieć. Wzywał w nim górników ciągle przebywających na zachodzie Europy, głównie we Francji, do powrotu do kraju:

Bracia Rodacy! Wracajcie do kraju. U nas nic nie brakuje, mamy to, co się nam należy (…). Proszę, abyście wracali z wiosną, jak najwięcej i wszyscy (byście) powrócili do swojego kraju i razem będziemy budować demokrację ludową.

(Aneta Nisiobęcka,

Z Lens do Wałbrzycha,

Warszawa 2018)

Reemigrant z Belgii, delikatnie rzecz ujmując, mijał się z prawdą, ale był już wtedy ogniwem propagandy i gotów był podpisać się pod każdym kłamstwem. Na nieszczęście dla władz i Pstrowskiego apel ten nie przyniósł skutku. Do górników we Francji doszły już słuchy, co naprawdę dzieje się w stalinowskiej Polsce. Trzeba jednak przyznać, że ta ewidentna porażka była doprawdy drobiazgiem w porównaniu z tym, co Pstrowskiego spotkało wkrótce. Otrzymał straszny cios, który rzucił go na deski.

Białaczka szpikowa.

Choroba ta w połowie lat czterdziestych zeszłego stulecia była zagadką dla lekarzy, i to zarówno pod względem patogenezy, jak i etiologii. W owym czasie była przeciwnikiem strasznym i na dobrą sprawę niepokonanym. Tuż po wojnie medycyna, jeśli chodzi o leczenie białaczki, jeszcze raczkowała. Naukowcy na łamach pism fachowych rozważali trzy teorie natury tej choroby: zakaźną, hormonalną i nowotworową, uznając za najbardziej prawdopodobną tę ostatnią. W Polsce leczono ją wtedy związkami arsenu, które były zarówno środkiem najmniej niebezpiecznym dla pacjenta, jak i najprostszym. Stosowało się je przez pewien czas, aby opóźnić rozwój choroby. Dopiero potem traktowało się pacjentów promieniami X. Stan Pstrowskiego był ciężki, ale władze sprowadziły z Francji wybitnych specjalistów – Jeana Bernarda i Jeana Dausseta. Z Wrocławia przybył profesor Ludwik Hirszfeld i wraz z profesorem Julianem Aleksandrowiczem w krakowskiej Klinice Hematologii opiekowali się pacjentem. Lekarze wiedzieli o istnieniu uretanu, który był wtedy uznawany za nowoczesny medykament. Stosowano go zarówno przy białaczce szpikowej, jak i limfatycznej. Jednak pacjent był wyjątkowy, dlatego i kuracja była niekonwencjonalna. Naukowcy zrezygnowali z tradycyjnych sposobów i rozpoczęli nowatorskie wtedy leczenie za pomocą transfuzji. W dużym uproszczeniu – zaczęli wymieniać chorą krew na zdrową. Tu trzeba sprostować liczne mity, które narosły wokół śmierci Pstrowskiego. Opowiadano, że zamęczył się, pracując pod ziemią, że dopadło go zakażenie krwi po usunięciu zębów. Plotkowano też, że zatruł się gazami wydobywającymi się na przodku. Wszystko to nieprawda.

Zaczęła się dramatyczna walka koalicji lekarzy o życie Pstrowskiego. Przed budynkami szpitala uniwersyteckiego rozstawiono namioty, w których żołnierze z jednostek oddawali krew. W sumie kilka plutonów, może nawet 50 osób. Zastosowano metodę polegającą na przetoczeniu pacjentowi krwi o wadze jednej czwartej wagi jego ciała – czyli około 12,5 kilograma – przy równoczesnym upuszczaniu nieco mniejszych ilości krwi. W krajach zachodnich w ten sposób próbowano leczyć dzieci, ale w Polsce takiej kuracji jeszcze nikomu nie zaordynowano. Nastąpiła poprawa – Pstrowski poczuł się lepiej, pytał lekarzy, czy będzie mógł uczestniczyć w oficjalnych uroczystościach. Odwiedzała go rodzina. Jednak po chwilowej poprawie przyszedł kolejny kryzys. Lekarze nie ustępowali, ale ich wysiłki były daremne. Mimo że do żył najsłynniejszego górnika płynęły litry krwi, jego stan się pogarszał. Wdało się zapalenie płuc, które było ostatecznym ciosem. Osłabiony latami pracy i ciężką chorobą organizm ostatecznie skapitulował 18 kwietnia 1948 roku, niespełna rok po przystąpieniu Pstrowskiego do współzawodnictwa pracy, na trzy tygodnie przed jego czterdziestymi czwartymi urodzinami. Jak mówili złośliwi – węgiel okazał się twardszy od niego.

Pogrzeb Wincentego Pstrowskiego był wielkim wydarzeniem. Trumnę wystawiono najpierw w Domu Kultury w Zabrzu. Na wprost wejścia wisiał czerwony transparent z napisem: „Cześć pamięci inicjatora współzawodnictwa pracy”. Na ścianie były dwa skrzyżowane sztandary, pod nimi katafalk przykryty kirem, a na nim trumna. Przed nią odznaczenia. Wartę honorową pełnili na zmianę dyrektorzy kopalń, inżynierowie, sztygarzy i przodownicy pracy. Z nieprzebranych tłumów uformował się kondukt, na którego czele podążała orkiestra wychowanków Szkoły Przysposobienia Przemysłowego. Za nią szły delegacje z dziesiątkami wieńców i tłumy zwykłych ludzi. Karawan zaprzężony w cztery czarne konie, z bryłami węgla po bokach, posępnie toczył się ulicami Zabrza. Na cmentarzu liczni oficjele, w tym Edward Ochab i Aleksander Zawadzki, który wystąpił w charakterze jasnowidzącego, bo proroczo stwierdził, że po zmarłym zostało nie tylko nazwisko, ale i godni następcy. Pstrowskiego żegnali też inni przodownicy – niedawny rywal Alfons Thiel, Lewandowski z kopalni „Makoszowy”, Knapik z kopalni „Zabrze-Wschód”, Kubica z Huty „Zabrze”. I Bernard Bugdoł z kopalni „Śląsk”, który nad grobem Pstrowskiego wygłosił mowę. To ostatnie nazwisko już znamy. Domyślamy się więc, że pojawienie się na cmentarzu szczupłego dwudziestosześciolatka nie było przypadkowe.

Żałobne zawodzenie rozległo się w całym kraju. Nekrologi i artykuły okolicznościowe wypełniły polską prasę. Ich ton był hagiograficzny, ale gdzieniegdzie autorzy przyznawali półgębkiem, że nie wszystkim przodownictwo Pstrowskiego się podobało, że go nie lubiano. Łagodnie powiedziane – grób Pstrowskiego bywał potem dewastowany przez wandali, co stanowiło niezbity dowód, że niechęć pozostała na Śląsku jeszcze długo po jego śmierci. Jednak to właśnie wśród pogrzebowych panegiryków zaczął się proces mitologizacji sławnego górnika – martwy Pstrowski był bowiem dla nomenklatury tak samo ważny jak żywy, a może nawet bardziej. Jego legendę budowano długo i konsekwentnie, zwłaszcza w okresie planu sześcioletniego. Z perspektywy czasu można chyba powiedzieć, że dość skutecznie, bo jego mit dogorywał do końca PRL-u, czasami wskrzeszany przez tak zwane czynniki oficjalne. Ciągle można napotkać jego ślady, które pozostały jak promieniowanie reliktowe po Wielkim Wybuchu. Co do jednego nie ma wątpliwości – Pstrowski odznaczył się w historii naszego współzawodnictwa pracy tak bardzo, że do dziś jest jego symbolem. Ale nie tylko. Jego przypadek medyczny, analizowany potem przez profesora Aleksandrowicza, spowodował pewien postęp w leczeniu białaczki. Tak oto, mimowolnie i tylnymi drzwiami, sławny przodownik wszedł też do historii polskiej medycyny.

O dwóch takich, co pobili rekord

Nie wiadomo, czy to życie nie znosi pustki, czy ona jego, ale w kilka dni po śmierci słynnego przodownika w górnośląskiej prasie ukazał się list-apel młodych, którzy zadeklarowali kontynuację wyścigu pracy. Trzeba w tym miejscu dodać, że różnego rodzaju odezwy stanowiły nieodłączny składnik wszelkich akcji propagandowych wczesnego PRL-u. Gazety były wtedy ważnym nośnikiem informacji i pozwalały dotrzeć z przekazem do względnie dużego grona odbiorców. Apele drukowane w prasie oddziaływały więc na zbiorową świadomość i podświadomość, jak sądzę, dlatego chętnie się nimi posługiwano. W tym przypadku pod wezwaniem podpisali się rekordziści przemysłu węg­lowego – wspomniany już Bernard Bugdoł i jego brat Rudolf. Zgodnie z obowiązującym zwyczajem podkreślili zasługi Pstrowskiego jako inicjatora współzawodnictwa pracy w Polsce, a zrobili to w charakterystycznym stylu:

W dniu ciężkiej żałoby musimy godnie uczcić pamięć tow. Wincentego Pstrowskiego. Z jego słów i z jego czynów bierzmy przykład. Składając hołd zasłużonemu synowi Polski Ludowej, przodownikowi wszystkich górników i naszemu nauczycielowi, nad jego mogiłą ślubujemy tak ofiarnie jak on pracować. To będzie najlepszym wyrazem uczczenia jego walki i jego zasług. Świadomi swych obowiązków wobec kraju i społeczeństwa deklarujemy dalszą sumienną i wydajną pracę.

(„Dziennik Zachodni”, 22 kwietnia 1948)

Show must go on – jak byśmy dziś powiedzieli. Rzeczywiście, wtedy widowisko musiało trwać, i to bardzo musiało. Po wojnie wydobycie węgla spadło o ponad jedną czwartą w porównaniu z okresem przedwojennym, a i rentowność kopalń znacznie się pogorszyła, na co złożyło się wiele czynników. Socjalistyczne górnictwo było bardzo słabo zmechanizowane, a zatrudnienie tuż po zakończeniu walk zmniejszyło się w porównaniu z okresem okupacji. Na przykład w kopalni „Wieczorek” przystąpiło do pracy w 1945 roku o jedną trzecią pracowników mniej niż w latach poprzednich. W przejętych kopalniach brakowało rąk do pracy – zatrudnieni w czasie wojny Niemcy uciekli, a harujący pod ziemią jeńcy po oswobodzeniu po prostu wrócili w rodzinne strony. Do roku 1948 sytuacja trochę się poprawiła, ale nie na tyle, by odtrąbić sukces.

Węgiel był wtedy czarną krwią naszego kraju. Bez niego państwo nie zarabiało dewiz – odbudowa kraju stawała się niemożliwa. Tak jak dzisiejsza gospodarka uzależniona jest od ropy i gazu, tak powojenna zależała od węgla. I to nie tylko polska. Wiedziała o tym władza, która desperacko starała się zwiększyć jego wydobycie. Komuniści chwytali się różnych środków – korzystano z tak zwanej skoszarowanej załogi, zintensyfikowano akcję werbunkową, a także wykorzystywano do pracy jeńców niemieckich. Utworzono też jednostkę wojskową – Wojskowe Bataliony Górnicze. Pod ziemią pracowały nawet kobiety. Powstawały specjalne ośrodki, w których pracowali polscy więźniowie. Jeszcze o nich wspomnimy, bo osadzeni uczestniczyli w wyścigu pracy. To ostatnie posunięcie okazało się zresztą wyjątkowo niefortunne. Zatrudnienie osób z wyrokami spowodowało, że zawód górnika utracił prestiż. Młodzi nie chcieli pracować w kopalniach, a ci, którzy się tego podjęli – szybko odchodzili. Rotacja załogi w porywach dochodząca do połowy zatrudnionych hamowała proces wydobycia. Wbrew oficjalnej propagandzie zawód górnika nie zawsze cieszył się szacunkiem.

Apel Bugdołów pojawił się więc w chwili, w której powinien się pojawić. Rządzący utracili swojego bohatera, dlatego poszukiwali nowych. Bracia dobrze się do tej roli nadawali – zwłaszcza Bernard, który był kilka lat starszy od Rudolfa. Dlaczego właśnie on? Sprawa jest niebanalna i dlatego warto się zastanowić, dlaczego postawiono na dość młodego, choć, trzeba przyznać, już doświadczonego robotnika. W kwestiach tak ważnych jak współzawodnictwo pracy nie było przypadkowości. W całym zagłębiu rywalizowało przynajmniej kilku górników, którzy osiągali rewelacyjne wyniki, choćby Zieliński albo Meisner. Wydawać by się też mogło, że następcą Pstrowskiego powinien być Thiel – jego dawny rywal. To by nawet wyglądało naturalnie, gdyby schedę po najsłynniejszym przodowniku przejął ktoś, kto z nim przez całe miesiące rywalizował. Ale dla komunistów liczyło się rozwiązanie najlepsze, a nie naturalne. Najlepsze dla nich – rzecz jasna.

I oczywiście je znaleziono. Bugdoł miał górnictwo we krwi. Pochodził z górniczej rodziny, która przed wojną zamieszkiwała mikroskopijne mieszkanko w Chropaczowie, obecnie dzielnicy Świętochłowic. Rodzinie się nie przelewało, dlatego mały Bernard wiele czasu spędzał w biedaszybach i na hałdach. W 1939 roku, kiedy już podrósł, po raz pierwszy zatrudnił się w kopalni przy oczyszczaniu chodników. Potem został wozakiem i ładowaczem. Trafił do pięcioosobowej drużyny doświadczonego rębacza. Czas ten wspominał bardzo dobrze.

W 1944 roku został wcielony do niemieckiej armii, z której uciekł i przeszedł na stronę aliancką w okolicach Aachen w Nadrenii Północnej-Westfalii. Potem miał na pieńku z dowódcami – głównie z powodu agitacji komunistycznej. Wrócił do Polski na początku stycznia 1946 roku i już na początku lutego wstąpił do ORMO. Wiadomo, że w szeregach milicyjnych rezerw zwalczał opozycję niepodległościową, choć niewiele jest na to dokumentów. Z zachowanej ormowskiej ankiety dowiadujemy się, że w latach 1946–1948 wyjeżdżał z żołnierzami do Zabrza, Gliwic, Dąbrowy Górniczej, a także do okręgu częstochowskiego. W czasie tych wyjazdów zabezpieczał lokale wyborcze i zajmował się „likwidacją band”, jak własną ręką napisał we wspomnianej ankiecie. Prawdopodobnie za te dokonania dostał później brązowy medal „Za zasługi dla obronności kraju”. W ORMO też nie był jakimś szarakiem. Od 1949 do 1954 roku był członkiem sztabu miejskiego w Zabrzu. Potem, do roku 1958, był w sztabach miejskich w Katowicach, a następnie w Rudzie Śląskiej. A że znał towarzyszy Zdzisława Grudnia i Jana Szydlaka, jego kariera rozwijała się szybko.

Był doświadczonym górnikiem, dlatego zaczął przekraczać normy. W kopalni stworzył zgrany zespół z bratem Rudolfem i Stanisławem Tusekiem. To właśnie Bernard miał wpaść na pomysł prowadzenia – w gwarze górniczej „pędzenia” – dwóch chodników jednocześnie. Kiedy wykonał 500 procent normy, miał 25 lat i był w pełni sił. Jego 18-letni brat Rudolf pracował równie ciężko. Niemniej zakładając nawet największe zaangażowanie, oficjalny wynik – 550 procent normy – wygląda trochę podejrzanie.

Trudno dziś jednoznacznie zweryfikować te liczby, choć nie zdobyłem dowodów, że były one sfałszowane. Prawdą jest to, że wielu je kwestionowało, mówiono, że dyrekcja do wyników Bugdoła wliczała węgiel wydobyty przez więźniów i uczniów, ale to samo opowiadano o Pstrowskim. Tak zwane czynniki oficjalne starały się ująć współzawodnictwo w ramy naukowe, a przynajmniej quasi-naukowe. Specjaliści analizowali podziemne dokonania, używając w miarę obiektywnych kryteriów. Okazało się, że dobre wyniki Bugdołów wynikały z kilku czynników. Po pierwsze, bracia korzystali ze wszystkich metod wypracowanych przez Pstrowskiego. Po drugie, zastosowali system prowadzenia dwóch, a potem nawet trzech przodków. Po trzecie, bardzo efektywnie wykorzystywali czas na dole. W ten sposób przynajmniej tłumaczyła to prasa fachowa z tamtej epoki. A tak na marginesie, widać, że nazwanie Pstrowskiego „nauczycielem” miało sporo wspólnego z rzeczywistością. Poza tym powodzenie i przekroczenie norm zależały nie tylko od umiejętności czysto zawodowych, ale też od jakości zarządzania zespołami. Dlatego dobrze zarządzana brygada, w której skład wchodzili doświadczeni robotnicy, osiągała lepsze wyniki od zespołu mniej zgranego. Bracia na szychcie rozumieli się niemal bez słów, stworzyli coś na kształt dwuosobowej firmy rodzinnej. Ten wyjątkowy braterski układ z pewnością działał mocno na korzyść Bernarda – inni rębacze nie mogli na to liczyć.

Trzeba jednak oddać cesarzowi, co cesarskie. Wszyscy liderzy współzawodnictwa – zwłaszcza w górnictwie – pracowali bardzo ciężko. Według obliczeń miesięcznika „Węgiel” Pstrowski wykorzystywał czas pracy na przodku w 92 procentach, Wiktor Markiewka w 96 procentach, Franciszek Apryas w 93 procentach, a Józef Nierychło 98 procentach. W owym czasie władze kopalń dążyły do tego, aby średni czas efektywnej pracy górnika na dole wynosił 90 procent. Cóż, nawet w dzisiejszych korporacjach dyrekcja krzywym okiem patrzy na jałowe pogaduchy i przerwy na papierosa.

Kawa z łojem

Obaj Bugdołowie do leni się nie zaliczali. Starszemu w ekstremalnym wysiłku miała pomagać nieortodoksyjna dieta. Na dół – na szychtę – brał sześć pajd chleba „ze szmalcem”, które popijał kawą z łojem. Miłośnicy tego szlachetnego trunku istnieją i dziś, choć nie miałem okazji sprawdzić jego dobroczynnych skutków. Wygłodniały po ciężkiej szychcie potrafił zjeść i 30 klusek ziemniaczanych. Ważył wtedy 72 kilogramy i rwał się do roboty.

Oficjalnie już w 1947 roku Bugdoł osiągał znacznie lepsze wyniki niż Pstrowski, który kiedyś razem z Thielem odwiedził go w kopalni. Szybko awansował na nadgórnika. Partia bardzo go promowała – został instruktorem w Komitecie Wojewódzkim. Zapraszano go do różnych przedsiębiorstw, w których udzielał rad na miejscu. Na przykład w czerwcu 1948 roku odwiedził kopalnię „Siemianowice”, gdzie spotkał się z innymi przodownikami pracy. Następne miesiące również spędzał w rozjazdach od kopalni do kopalni. Jeździł, uczył się i uczył innych. Ci, co chcieli bić rekordy, nie zawsze umieli to robić, co nawet przyznawali ówcześni dziennikarze. W końcu jednak, w 1949 roku, powierzono mu kierowanie dużym zakładem. Dwudziestosiedmioletni dyrektor w kopalni „Zabrze-Zachód” był niemałym zaskoczeniem. Władza musiała mieć do niego ogromne zaufanie. Rębacz dołowy po półrocznym kursie zarządzania firmą zasiadł w dyrektorskim fotelu. Takie rzeczy tylko w socjalizmie.

Ruch miał więc nowych bohaterów, choć raczej należałoby użyć liczby pojedynczej. Władza stawiała na obu braci, ale bardziej na Bernarda, który po serii rekordowych wyników rozpoczął inne życie. Towarzysz Bugdoł miał jeszcze jedną zaletę – był stosunkowo młody i nie istniało tak wielkie zagrożenie, że zejdzie przedwcześnie jak Pstrowski. Po 1948 roku częściej go można było zobaczyć na mównicy niż na przodku, choć, jak podkreślali wszyscy, fedrowanie szło mu o wiele lepiej niż przemawianie. Wkrótce kierował już całym śląskim współzawodnictwem. Na kongresie zjednoczeniowym PPS i PPR zasiadał w prezydium, widać go na zdjęciu z Hilarym Mincem. Nie był tam jedynym przodownikiem – był też Aleksander Obarzanek, przodownik wsi. Byli też synowie Pstrowskiego.

Inaczej potoczyły się losy Rudolfa, który rozpoczął naukę w bytomskim technikum, choć ludzie na Śląsku mówili, że mu kazano. Z notki prasowej dowiadujemy się, że na egzaminie końcowym z przedmiotów zawodowych otrzymał ocenę dobrą. Po ukończeniu szkoły wrócił na kopalnię, gdzie przez długie lata piastował stanowisko kontrolera. Zawodowe drogi braci rozeszły się bezpowrotnie. Może i dobrze? Mimo błyskawicznego awansu i nieustannego promowania, a może właśnie dlatego, Bernard był tak samo nielubiany jak jego poprzednik. Tylko że o ile w przypadku Pstrowskiego ludzie wyżywali się na jego mogile, o tyle dyrektor Bugdoł często musiał się mierzyć z ludzką niechęcią osobiście. Parę razy poleciały w jego kierunku kamienie i cegły – znany przodownik był zmuszony przetestować sprawność swoich nóg, salwując się ucieczką. Dostał kilkadziesiąt anonimów, w których grożono mu śmiercią.

Jak się wkrótce przekonamy, anonim stanowił ulubioną formę wyrażania niechęci przez tak zwany prosty lud, a Bernard Bugdoł nie był jedyną gwiazdą wydobycia, której grożono.

W cieniu Auschwitz

Model współzawodnictwa w końcówce lat czterdziestych był prosty – górnik osiągał dobry wynik, po czym otrzymywał premię. Im lepszy rezultat i im większa czołobitność wobec władzy, tym nagroda była większa. W tej użytecznej prostocie tkwiła jednak pewna niedoskonałość. Najlepsi, to znaczy najbardziej wydajni górnicy, otrzymywali kierownicze stanowiska i tyle ich pod ziemią widziano. Pozostawała luka, a zapotrzebowanie na bohaterów nie malało. Po śmierci Pstrowskiego i udyrektorowieniu Bugdoła trzeba było pokazać krajowi nowego giganta wydobycia. Kandydatów było wielu, a sam wybór nie mógł być przypadkowy. I nie był.

Został nim kolejny ormowiec, Franciszek Apryas z małopolskich Brzeszcz. Sercem tego kilkutysięcznego mias­ta był i właściwie pozostał do dziś zakład wydobywczy, w którym pracował nowy koryfeusz przemysłu węglowego. Apryas urodził się w roku 1909 i wcześnie został półsierotą – jego matka zmarła, kiedy miał 11 lat. Zanim został górnikiem, tułał się od zajęcia do zajęcia, zarabiając marne grosze jako pastuch, parobek czy furman. Znane, prawda? Dopiero w 1928 roku znalazł zatrudnienie we wspomnianej kopalni. Ciekawe, że „Brzeszcze” były jedyną przedwojenną kopalnią w rękach polskiego państwa, reszta znajdowała się w posiadaniu kapitału prywatnego. Apryas robotę miał ciężką, a warunki mieszkaniowe trudne – mieszkał w czymś w rodzaju hotelu robotniczego, w którym w jednej izbie spało kilkanaście osób. Przez dziesięć lat wykonywał prace pomocowe, dopiero w 1938 roku został rębaczem. Ale przed wojną pracowało się nieregularnie – w jednym miesiącu trzynaście dni, w innym dwanaście, a na dodatek często wybuchały strajki.

W czasie wojny było jeszcze gorzej. Apryas zaczynał szychtę wcześnie rano, a kończył przed północą. Brutalność niemiecka odcisnęła w nim trwały ślad. Zmuszany do katorżniczej pracy czasem oberwał kablem od niemieckich nadzorców. Co gorsza, widział śmierć pod ziemią. Pracował na jednej ścianie z więźniami obozu Auschwitz, prawdopodobnie z podobozu w Jawiszowicach, którym czasem przenosił grypsy. Rosnąca z miesiąca na miesiąc niechęć do okupantów znalazła nieoczekiwany finał po wojnie. W trakcie ofensywy sowieckiej Apryas razem z innymi górnikami starał się uratować zakład przed zniszczeniem. Będący w głębokiej defensywie Niemcy liczyli się z otwartym buntem, co prawdopodobnie uratowało kopalnię. Po przejściu frontu robotnicy utworzyli oddział pilnujący kopalni, a uzbroili się sami, zbierając z pól porzuconą broń.

Apryas był niewysoki, ale węglowi przodownicy często nie byli dobrze zbudowani. Niskiego wzrostu górnicy pracowali na niskich złożach, często fedrowali na kolanach. Potrafili tak pracować cały dzień. Ten drobnej postury człowiek szybko podjął rękawicę rzuconą przez Pstrowskiego. Był tak dobry, że na zabawę sylwestrową 1947 roku zaproszono go do Warszawy. Widok obróconej w gruzy stolicy wywołał u niego szok. Ten twardy, doświadczony przez życie człowiek rozpłakał się, kiedy zobaczył morze ruin. Pocieszyło go jednak noworoczne spotkanie z Bierutem.

Następny rok był dla niego pomyślny – za dobre wyniki dostał radioodbiornik. Miał oczywiście własną metodę pracy. Na swoim odcinku sam nie wiercił otworów, robił to wiertacz, ale pod jego nadzorem. Rzucał już jakieś wezwania, ale to pierwsze – znane szerszemu ogółowi – wygłosił z okazji kongresu zjednoczeniowego PPS i PPR. Miał już wtedy tak dobre wyniki, że władze wysłały go na wczasy do Czechosłowacji, gdzie spotkał innych przodowników, między innymi Czesława Zielińskiego. Wypoczynek najwyraźniej bardzo mu posłużył, bo po powrocie nabrał rozpędu – 362, 462, a w końcu 644 procent normy.

W styczniu 1949 roku wprowadzono w górnictwie nowe normy i właśnie wtedy, w marcu, Apryas rzucił to swoje najbardziej znane wezwanie – z okazji 1 Maja i Kongresu Pokoju. Zobowiązał się do wykonania 300 procent nowej normy. Podobno nie miał na kartce napisanego apelu, tylko wstał i powiedział, że zrobi. No i zrobił. Wyzwanie podjęli między innymi Wiktor Markiewka, który w końcu pobił rekord Bugdoła. Wyścig trwał w najlepsze, ale i ludzka niechęć też. Apryas przyznawał, że koledzy go przeklinali. Nie wszystkim chciało się więcej pracować. Tak to jest w życiu: jedni nagradzają za to, za co inni porachowaliby ci kości. Wielu górników miało własne pola i zwierzęta, dzięki czemu mogli trochę dorobić. Niejeden dostał kawałek ziemi w trakcie reformy rolnej i już mu walka z normami tak bardzo nie pachniała. Inni obawiali się, że żyłowanie rekordów doprowadzi do podniesienia norm, co zresztą się stało. Tacy jak Bugdoł i Apryas tłumaczyli, że kopalnie wprowadzały nowe urządzenia i związane z tym nowe metody wydobycia, dlatego normy musiały być zwiększane.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 We wszystkich cytowanych dokumentach i materiałach archiwalnych zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję.