Trzymajmy się! Życiowe rady dla starych i młodych - Magdalena Samozwaniec - ebook

Trzymajmy się! Życiowe rady dla starych i młodych ebook

Magdalena Samozwaniec

4,4

Opis

Spostrzeżenia pierwszej damy polskiej satyry zawarte w nieznanej dotąd książce pisarki zaskakują swoją aktualnością. Okazuje się, że to, co było bolączką naszego społeczeństwa prawie pięćdziesiąt lat temu, nadal jest aktualne! Magdalena Samozwaniec, córka Wojciecha Kossaka, młodsza siostra poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, wskazuje celnie na wiele polskich przywar. Publikacja – opracowana przez Rafała Podrazę, uznanego za jednego z najlepszych znawców rodziny Kossaków w kraju – roi się więc od rad i porad.

Czy warto się uczyć? Czy warto się bogacić? Czy warto mieć dzieci? Mnóstwo nieoczywistych pytań i zaskakujących odpowiedzi.

Książka ukazuje się w 45. rocznicę śmierci pisarki. Jest także, co zaznacza Rafał Podraza, jego ostatnią publikacją poświęconą Kossakom, stąd w posłowiu odpowiedzi na wiele pytań, które zadawali mu przez lata czytelnicy. Ponadto zawiera dużo nieznanych zdjęć rodzinnych Kossaków i niepublikowany dotąd młodzieńczy wiersz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (44 oceny)
26
14
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Apatheia1

Dobrze spędzony czas

Fajne. Miło słucha się.
00
GraynaK

Dobrze spędzony czas

świetne
00
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Mogę tylko podziękować za ta ksiażkę. Przeczytałam z wielka przyjemnościa i swoista nostalgia. Kapitalne trafne spostrzeżenia. Polecam
00

Popularność




Projekt ‌graficzny: Andrzej ‌Barecki

Redakcja: Dorota ‌Koman

Korekta: Bogusława Jędrasik

Zdjęcia i materiały ‌ilustracyjne zamieszczone w książce pochodzą ‌z archiwum Magdaleny Darowskiej-Wiencław, ‌Mirosławy Pałaszewskiej, ‌Rafała ‌Podrazy, Wioletty ‌Polańskiej ‌i Ireneusza ‌Sokołowskiego

Copyright © ‌by Rafał ‌Podraza, Teresa ‌Podraza, ‌Ireneusz Sokołowski

Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2017

ISBN ‌978-83-244-0498-8

Wydawnictwo ISKRY

Al. Wyzwolenia ‌18, 00-570 Warszawa

tel. (22) ‌827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji ‌elektronicznej

SPIS RZECZY

Z perspektywy lat ‌widzę, że ‌zawsze ‌był problem... ‌

Na ‌przełomie wieków wszystkie ‌domy krakowskie...

Nikt nie ‌wie, kiedy ‌dziecko zaczyna rozumieć...

Gwiazdka ‌na ‌Kossakówce

Na Kossakówce, ‌oprócz wielogodzinnych ‌rozmów...

Jak to się ‌u Kossaków ‌jadało

Może wydać się ‌wam ‌to dziwne...

Tatko... Kiedy ‌tylko patrzę na jego ‌fotografię... ‌

Sylwestrowa tajemnica Wojciecha Kossaka

Lubię ‌podróżować. Kocham zwiedzać... ‌

Krysieńka Lisowska uważa, że ‌moje spotkania...

To, że ‌moja siostra poetka ‌pisała ‌od maleńkości...

Lilusia, ‌jeśli chodzi o dramaty, ‌zawsze ‌chciała... ‌

Często ‌na spotkaniach ‌pytają mnie o Mamidło... ‌

W latach ‌pięćdziesiątych wydałam ‌„Marię i Magdalenę”... ‌

Powiem tak... ‌Przed ‌niechybną ‌śmiercią uratowała mnie ‌miłość...

Tydzień temu ‌dostałam od Zygmusia prezencik... ‌

Madziusiu, nie wszystko ‌złoto, co ‌się ‌świeci...

W roku 1970 ‌zjechał do Warszawy wnuk ‌Heleny ‌Szalayowej...

Ile ‌razy ‌rozmawiam z Julkami o ‌wyścigach...

Dosyć prędko ‌dorobiłam się ‌telewizora...

POSŁOWIE

PODZIĘKOWANIA

PRZYPISY

– Po co ci data? – ‌rzekłam ‌kiedyś ‌do mojej serdecznej ‌przyjaciółki Krysi Lisowskiej...

Z perspektywy lat widzę, że zawsze był problem z datą moich urodzin. Nie powiem, jest to wrażliwe miejsce u mnie i mojej siostry Lilki[1]. Oczywiście, gdy Olszański[2] wydawał w PAX-ie pamiętniki Tatki[3] i w przedmowie podał prawdziwy rok, nie protestowałam; to było wydanie naukowe. Ale gdy wścibski redaktorek zapytał, czy obraz Córki artysty malowany był w 1906 czy 1911 roku, odpowiedziałam ostro, acz dowcipnie:

– Tatko zaczął malować go w szóstym, a skończył w jedenastym.

Co innego można było mu odpowiedzieć? Oczywiście nie mam choroby umysłowej i wiem, ile mam lat, ale kto kobiecie wzbroni się odmłodzić.

– Po co ci data? – rzekłam kiedyś do mojej serdecznej przyjaciółki Krysi Lisowskiej, osoby poczciwej, żony Julka Lubicz-Lisowskiego, znakomitego aktora. Bidulka robiła jakieś porządki. Sprawa wyszła przy opisie fotografii z życzeniami noworocznymi, którą posłałam jej z Konstancina.

– Kiedy to było? – powtórzyłam jej pytanie i bez namysłu odpowiedziałam: – Przecież jest napisane 21-15-74.

– To chyba niemożliwe... – Krysia była skonfundowana. – Madziu, nie ma piętnastu miesięcy, no i jeszcze mamy dziesięć lat do siedemdziesiątego czwartego roku.

– A, masz rację – odparłam sensownie. Wzięłam nieszczęsną kartkę i dokładnie przeczytałam treść. – Krysiu, to jest numer telefonu! – Był to numer do jakiejś naszej znajomej, o który niegdyś mnie prosiła.

– A data?

– Data? – Nie znoszę przepytywanek. – Na co ci data? – odparłam, mając już w głowie co innego, a nie jakieś bazgroły posłane w przypływie dobrego serca.

Data – kilka cyferek, nic więcej! Poprawiałam ją parokrotnie nawet w encyklopediach, to czemu nie miałabym poprawić w gazecie czy na karcie pocztowej? Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym sama nie gubiła się w swych oszustwach.

Raz, było to zaraz po wojnie, odwiedziłam Krysię. Była u niej mama. Opowiadała o balu, na którym miała suknię z przejrzystego szyfonu. Pasek i dół tej sukni wykończone zostały lśniącym jedwabiem liberty i z tego samego materiału uszyto spód sukni. Szyfon był kremowy w turkusowe kwiaty, a spód w tym samym turkusowym odcieniu. Wtrąciłam się niedbale wtenczas do rozmowy i oświadczyłam, niepomna, że mamusia Krysi jest prawie w moim wieku, iż miałam identyczną w roku 1911, tylko nie założyłam na bal spodu. Poszłam jedynie w krótkiej jedwabnej koszulce i w cieniuteńkich jedwabnych pończoszkach. Kiedy więc stanęłam pod światło, widać było mi całe nogi. I mimo że na balu Akademii Sztuk Pięknych gościły nagie modelki, to JA zszokowałam wszystkich.

Zabrzmiało to nieskromnie; ale czy ja winnam być skromna? Na psa urok, jestem wziętą pisarką i córką Kossaka! W roku 1911 mówiono w towarzystwie, że byłam najpiękniejszą i najzgrabniejszą dziewczyną w Krakowie. Miałam cudownie kasztanowe włosy i ciemnoniebieskie oczy. Byłam oczytana i dowcipna. Spytacie, dlaczego? Łatwo to pojmie ten, kto orientuje się, choćby powierzchownie, jak kształcono ówczesne dziewczęta. Szkoły, a raczej pensje, program miały raczej skromny. Chodziło bowiem o to, by dziewczę nauczyć czytać, pisać i rachować. Do tego botanika (jak wtedy mówiono na przyrodę), czyli suszone liście, kwiaty, z których układało się godzinami zielniki, geografia, niewiele fizyki i chemii, by nie przemęczyć delikatnego umysłu. To była podstawa. Resztę edukacji wypełniały lekcje literatury, naturalnie odpowiedniej dla panienek, i robótki ręczne. Malowanie na porcelanie, śpiew, fortepian i obowiązkowo języki obce, w szczególności francuski.

...mówiono w towarzystwie, że byłam najpiękniejszą i najzgrabniejszą dziewczyną w Krakowie.

My z siostrą poetką byłyśmy inne. Miałyśmy dostęp do lektur niekoniecznie odpowiednich do wieku. Mój Boże, jakże zszokowała mnie moja siostra cioteczna Ninka Witkiewiczowa, kiedy wspominała podczas wizyty, że jej kształcenie rozpoczęło się tak naprawdę dopiero po ślubie z Witkacym! Dyskusje, spotkania z ciekawymi ludźmi, książki dotąd skrzętnie skrywane przed nią, bo nieodpowiednie. Nie zdzierżyłam. Spojrzałam na nią pełna ironii i rzekłam:

– Biedna byłaś, że tak późno zaczęłaś się kształcić, Nineczko, ja, mając dziesięć lat, czytałam już wszystko, a książek w naszym domu było sporo. Tatko przywoził ich całe mnóstwo. Albumy, monografie artystów, czasopisma i magazyny, i to – jak by się dzisiaj określiło – same nowości. Poniewierały się wszędzie. A najmilsze były popołudnia, kiedy brało się jakąś księgę, coś do chrupania (zostało mi to do dzisiaj. Kiedy piszę lub czytam, muszę chrupać! Wcześniej były to słodycze, rodzynki i migdały, teraz moim przysmakiem jest szwedzki chlebek, który na wielką prośbę umieszczoną w „Przekroju” przysyłają całymi paczkami wierni czytelnicy, bo w Warszawie dostać go za nic nie mogę) i obie z Lilką, poowijane pledami, tonęłyśmy w fotelach lub narożnikach kanap, by czytając, podróżować po świecie. Przy czym lektury, pomimo że Lilka starsza, były te same. Niewątpliwie czytanie ułatwiał fakt, że francuski i niemiecki znałyśmy od dziecka, więc nie robiło nam różnicy, w jakim języku były książki. Biedny Tatko ufnie wierzył, że będziemy poznawały fragmenty tylko zagięte, bo nieodpowiednie, a dopiero potem wskazane, choć były one w zestawieniu z tymi zakazanymi szalenie nudne. Fragmenty wybierał Tatko, bo kochane Mamidło[4] nie miało na to czasu. Przeważnie zmęczone doglądaniem służby i domu zasypiało nad lekturą żurnali mód, poradników, opisów robótek ręcznych.

Byłyśmy inne, nie da się tego ukryć. Pamiętam, jak szesnastoletnia Reksa[5] (najmniej udane z mych dzieł) pisała pamiętnik, ozdabiała go na marginesach rysunkami i przylepiała zasuszone kwiatki. Kiedy spytała, jak mi się to widzi, odparłam zgodnie z prawdą, że jej ciotka Lilka robiła to samo, mając lat osiem, bo w jej wieku czytała już Nanę Zoli...

Miałyśmy z siostrą szczęście urodzić się w domu, gdzie panowała nowoczesność, i w tym duchu nas chowano. Na Kossakówce uczyłyśmy się także tańczyć. Za punkt honoru powzięłyśmy sobie nauczenie się polki węgierki. Tatko mruczał więc pod nosem melodię i wybijał pędzlem rytm o blejtram, a my ćwiczyłyśmy do upadłego.

Dziś już nie pamiętam, po ilu latach i przy jakiej okazji znów miałam możliwość pokazać, że umiem tańczyć, ale było to chyba w Rumunii, gdzie z Karasiem Starzewskim[6], jako żona, przebywałam na placówce. Pan mąż bardzo był kontent z tego wyjazdu, ja znacznie mniej. Rumunia w roku 1923 była egzotycznym i zabawnym krajem, w którym arystokracja mówiła po francusku, mieszczaństwo po niemiecku, a jedynie królowa Maria, żona Ferdynanda, Angielka zresztą, ubierała się w rumuńskie stroje ludowe, w tak dziś cenione na świecie hafty, kożuchy, wykwintne zamszowe płaszcze, marynarki. Podobnie robiła Carmen Silva, także królowa, ale przy tym znakomita powieściopisarka, z urodzenia księżniczka niemiecka. Ta szczególnie ukochała sobie rumuńską ceramikę (cały zamek był w nią wystrojony od stóp do głów) i cudeńka z miedzi oraz ze srebra, które nosiła na sobie z dumą. Aktualnie także towar eksportowy tego kraju. Językiem rumuńskim posługiwali się tylko chłopi. I pomimo że na Calea Victorieri były najpiękniejsze francuskie boutiques, w których oferowano najwytworniejszą bieliznę, strasznie drogie dodatki i piękną biżuterię, Rumunia była państwem, którego nikt w Europie nie poważał, no, może z wyjątkiem snoba i arystokraty Wielowieyskiego. Nie lubiłam go. Często, żeby go zdenerwować, robiłam mu psikusy, chociażby paląc przy stole po zjedzeniu zupy papierosy; ale – z drugiej strony – jak mogłam odmówić; wszak częstował mnie nimi późniejszy król Rumunii?! Oj, nie zapomniał mi tego snob. Wkrótce miałam się dowiedzieć, że przekroczyłam wszelkie granice przyzwoitości, bo popisy taneczne i bycie barwną nie przystoją żonie polskiego dyplomaty – głupek. Kiedy ten kabotyn ze swoją połowicą uważali na każdym kroku, by być comme il faut, ja błyszczałam w towarzystwie, a gdy niespodziewanie brakło tancerzy, by skompletować cztery pary do mazura, szłam bez pytania i pozwolenia małżonka matołka. Kiedy roztańczeni żądali chłopskich tańców od orkiestry, także szłam, a jako że zdrowie miałam i krzepę, tańczyłam długo. Jeszcze przed wyjazdem, pod Baranami[7], fikałam bez przerw, a cała sala patrzyła i biła brawo, Tatko zaś dumny głośno powtarzał:

– Moja krew! Moja krew!

Och, jak ja pragnęłam tych pochwał...

Zawsze podkreślam, że jestem córką Kossaka. Jest to powód do ogromnej dumy.

Jeszcze po wielu latach, tuż przed wojną w hotelu Lido, w Juracie, popisowo fikałam nóżkami w charlestonie i lambeth walku. Taniec mam we krwi. Nic dziwnego, Tatko w największej tajemnicy opowiadał nam, że poczciwie Mamidło, teraz dostojne i rozmodlone, w młodości wybornie tańczyło polkę węgierkę i czardasza!

Z pewnością to niekonwencjonalne wychowanie i kształcenie zaważyło na późniejszym naszym życiu. Niejako przyczyniło się też do rozpadu mego małżeństwa z Karasiem. Ale co to był za mąż? Pomyłka upiorna. Tak jak Lilki z Bzuniem[8], a potem z Jasiem-Gwasiem[9].

W aktach rozwodowych wydostanych po latach z jakiegoś zakurzonego i zapomnianego kredensu znalazłam sądową deklarację wspomnianego już posła Wielowieyskiego. Pisał tak: „Pani Magdalena z Kossaków Starzewska stanowczo nie nadaje się na żonę dyplomaty, zachowując się nieodpowiednio i nietaktownie”.

Głupek. A jak można zachowywać się taktownie i odpowiednio, kiedy wokół sami cudacy? Arystokracja... Wielkie mi co. Spotykali się z nimi na co dzień i Dziadzio[10], i Tatko. Jako mały berbeć przysłuchiwałam się wielogodzinnym rozmowom o hrabiach, hrabinach, książętach, a nawet cesarzach. Często były to opowiadania niepozbawione złośliwego humoru. Była w nich mowa o żądaniach zacnych modeli, aby mistrz upiększył starzejące się lub niespecjalnie piękne gęby, domalował nieistniejące perły i brylanty. Kiedy wydałam Błękitną krew, herbowe bubki rzuciły się na mnie jak harpie. Nie odkłaniali się. Udawali, że nie znają. Nie słali zaproszeń na rauty. Stałam się w mym ukochanym Krakowie persona non grata. Ludowi także nie przypadłam do gustu, aczkolwiek księga znikła z półek jak świeże bułeczki (które mi zawsze rano Zygmuś[11], mąż mój kochany, przynosi z piekarni) niczym Na ustach grzechu przed wojną. Wydawca na gwałt chciał nawet dodruk robić, ale wyczerpał limity na papier i musiał czekać pół roku z tym przedsięwzięciem, biedak. Widać w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zwyczajni ludzie wysoce są do herbów, często fałszywych lub za niemałe pieniądze kupionych, przywiązani.

Osobiście Błękitną krew uważam za księgę prawdziwą. Tak było. Nasłuchałam się o tym sporo w domach pracy twórczej ZAiKS-u, gdzie zaraz po wojnie mieszkali i literaci, i muzycy, i malarze. Toczyły się tam przy różnych okazjach gorące dyskusje na temat gościnności staropolskiej we dworach podczas wojny, rozmawiało się też o tym, jak gospodarze zaprzęgali gości do prac gospodarskich. Opowiadało również o dramatach, o ukrywaniu Arnolda Szyfmana czy Karola Borowskiego – było to nieustanne (w razie donosu) narażanie życia. Io tym, jak wymuszano podejmowanie niemieckich żołnierzy, a czasem i wyższych wojskowych. Po wojnie nie chroniło wcale to, że w stodole siedzieli hubalczycy, a w salonie niemiecki generał. Kara była jedna: kula w łeb z piętnem zdrajcy. Te sytuacje może wyglądają zabawnie w teatrze albo na filmie, ale one wzięte są z życia! I zapisałam je w powieści. Wielce zdziwiły mnie więc ataki, ale jak to stwierdził mój serdeczny przyjaciel Iwaszkiewicz, wynikały one z tego, iż w naszym pięknym kraju nie dorośliśmy jeszcze do tego, że „prawdziwa cnota krytyk się nie boi”[12]. Bardziej przeraża mnie jego opinia, że nigdy do tego nie dorośniemy. Polacy lubią bowiem uważać się za ofiary i każde weto wobec przyjętych przez siebie norm odbierają jako atak wrogich sił na ich suwerenność...

Co ciekawe, nadal – po tylu latach – są ludzie, którzy nie mogą darować mi krytyki mondu[13]. Nie mogę tego do końca pojąć, bo wiele razy zdarzało mi się w pociągu, w poczekalni u dentysty, w Sopocie na molo rozmawiać ze zwykłymi ludźmi, którzy nie wiedzieli o mnie nic, a tylko czytali moje książki, i stwierdzam, że nie spotkałam nikogo, kto „samozwańców” by nie czytał i komu by się one nie podobały. Skąd więc ataki? Wszak nawet tym, którzy czytają tylko Sienkiewicza czy Kraszewskiego, moje księgi się podobają!

Ale co tam, życie ma to do siebie, że cały czas próbuje nas zaskoczyć, czegoś nauczyć. Czasem mu się to udaje, chociaż ludzie często starają się nie słyszeć, bo myślą, że wiedzą lepiej. Zaś ja odwrotnie – wyciągam wnioski, nawet jeśli one są nie po mojej myśli. Pewnego razu, słuchając życiowych mądrości, zrozumiałam, dlaczego ludzie czytają moje książki. Otóż jechałam pociągiem w wagonie restauracyjnym. Naprzeciwko siedział młody, przystojny pułkownik i czytał w trakcie jedzenia jeden z gazetowych odcinków „dzieła” Mniszkówny (Trędowatą w odcinkach drukowano wtedy w jakimś piśmie codziennym).

– Czy panu się to podoba? – zapytałam mimowolnie.

– Tak. – Skinął głową. – A pani? Czy zna tę powieść?

...życie ma to do siebie, że cały czas próbuje nas zaskoczyć, czegoś nauczyć.

– Owszem. I muszę panu powiedzieć, że wiele lat temu ją nawet sparodiowałam.

Zdziwił się nieco i zapytał, czy mam jakieś zastrzeżenia.

– Tak, może nie co do treści, a co do formy. Dla nas, widzi pan, to była lektura dla kucharek – odparłam, jak mi się zdawało, dowcipnie.

Młody człowiek złożył gazetę, odetchnął głęboko i powiedział głosem zimnym jak lód:

– Widzi pani, moja matka była kucharką, tylko że nie umiała czytać...

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mężczyzna w ciszy dokończył posiłek i wyszedł z wagonu. Mnie zaś przypomniała się Gabriela Zapolska. Jej Kaśki, Stefki, jej wszystkie bohaterki, które chodziły kuchennymi schodami, i nagle pojęłam, że poczytność książki, powodzenie filmu wcale nie zależy od wyboru tematu, ale od chęci przypodobania się publiczności! Zapolska wyśmiewała wszystko, co święte, kpiła w żywe oczy z pań Dulskich. Zaś ja kpię z arystokracji, wyśmiewam neomieszczaństwo i dlatego moje książki zawsze mają powodzenie. Gdybym pojęła to wcześniej, może bardziej bym pastwiła się nad „rasą”. Ale chyba nie jest tak źle, bo Zygmuś uważa, że jestem pisarką publiczną (nie mylić z kokotą!), czyli jak to ładnie domówił Brandys[14] – sprzedajną.

Na przełomie wieków wszystkie domy krakowskie przepełnione były meblami, obrazami i dywanami. Mogę rzec, że przypominały dekoracje do Moralności pani Dulskiej. Zwyczajem było, że na imieniny czy inne uroczystości familijne chodziło się stadami. Brało się nawet niemowlęta z niańkami! My – Lilka i ja – młode, dobrze wychowane panienki siedziałyśmy wtenczas grzecznie i znużone godzinnymi rozmowami obserwowałyśmy te domiszcza skrupulatnie. Potem wracałyśmy do swojego domu, który był tak inny! Wszak to na Kossakówce słuchałyśmy interesujących opowiadań ojca, przysłuchiwałyśmy się opowieściom innych malarzy, przyjaciół Tatki, zachłannie oglądałyśmy albumy, czytałyśmy książki. W wyniku czego byłyśmy bardzo nowoczesne jak na ówczesne obyczaje; aż – jak mawiało Mamidło – nazbyt. Aczkolwiek dziś, kiedy patrzę na dziewczęta w podobnym wieku, możemy się im wydawać skromne i nader staroświeckie... Na pewno jednak miałyśmy odwagę żyć po swojemu, być sobą, mieć zupełnie inne widzenie na świat. Do tego byłyśmy zdolne. Przecież nie było w II Rzeczypospolitej podobnej Lilce poetki i chyba podobnej do mnie satyryczki. A to właśnie dom nas ukształtował. Jeden z najciekawszych przed wojną w Krakowie.

...nie było w II Rzeczpospolitej podobnej Lilce poetki i chyba podobnej do mnie satyryczki.

Wszystko to dzięki kochanemu Tatce. Jako że kiedyś z Krakowa łatwiej było wyjechać do Wiednia niż Warszawy, on jeździł tam często, by kupić trencz czy buty do konnej jazdy, walizkę ze świńskiej skóry czy łosiowe rękawiczki. Jednak zawsze, wydawszy na siebie dużą sumę, wstępował po prezenty dla nas i prócz zamówionych wstążek, koronek, aksamitek przywoził nam kobiece żurnale. W tych żurnalach oprócz wykrojów sukien były przepisy gospodarskie i nowelki niezłych autorów. My głównie wyczekiwałyśmy nowego numeru tygodnika „Illustration”, był tam bowiem specjalny dodatek w postaci sztuk dramatycznych. Lektura często dla nas nieodpowiednia i często z opaską „Tylko dla dorosłych”, ale kto by się tym przejmował. Czytałyśmy – często z wypiekami na twarzy, w największej tajemnicy przed Tatkiem i Mamidłem – wszystko: filozofów, myślicieli. Horyzonty się nam rozszerzały, stąd kiedy skończyła się Wielka Wojna i nastały szalone lata dwudzieste, miałyśmy głowy nabite nowoczesnymi poglądami oraz pomysłami, aczkolwiek podbudowanymi wszechstronnym wykształceniem. Może dlatego dzisiejszej młodzieży brak oryginalności, że karmiona jest starannie przygotowaną papką, ma wspólny żargon, te same zainteresowania, identyczne rozmowy?

Lilka... moja siostra poetka.

Chyba z tej przyczyny wracam wciąż do pomysłu napisania książki o swoich czasach dziewczęcych. Niejednokrotnie w towarzystwie, kiedy mówi się o młodzieży, wtrącam rozliczne uwagi, historyjki ze swego dzieciństwa, czym innych prowokuję do zwierzeń... Często się udaje, bo nagle dowiadujemy się, że szanowana matrona, niezmiernie bogobojna istota, której by nikt o nic nawet nie posądzał, mając czternaście lat, wypaliła ukradzione wujowi cygaro, a w wieku lat piętnastu czytała Żywoty pań swawolnych Brantôme’a i Żywoty kurtyzan Aretina!

Uśmiechałam się wtenczas, a namówiona do wspomnień mimowolnie pąsowiała. Po czym szybko się żegnała i wracała do siebie, odwiedzając po drodze kościół, by wyspowiadać się ze swych szczenięcych win.

Ech... Gdybym powiedziała księdzu, co robiłam w młodości, niechybnie obłożyłby mnie ekskomuniką. Lilkę także...

N