Trzy wesela - Lucy Gordon - ebook

Trzy wesela ebook

Lucy Gordon

3,7

Opis

 

Trzech braci Rinucci dzieli wiele – przeszłość, charaktery i marzenia.

Justin dopiero niedawno odnalazł we Włoszech biologiczną matkę i dwóch braci, ale nie jest do końca przekonany, czy takiej rodziny właśnie szukał.

Primo i Luke od zawsze byli ze sobą skłóceni. Ostatnio poróżniły ich jeszcze interesy i miłość do tej samej kobiety. Wydaje się, że rozłam w rodzinie jest nieunikniony.

Na drodze braci stają trzy piękne kobiety, które mogą zmienić wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (41 ocen)
15
9
10
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lucy Gordon

Trzy wesela

CZĘŚĆ PIERWSZA

PROLOG

Była czwarta po południu. Za kilka chwil miała się rozpocząć uroczystość z okazji urodzin signory Rinucci. W stronę położonej na zboczu wzgórza willi, z którego roztaczał się przepiękny widok na Zatokę Neapolitańską, sunął sznur czarnych limuzyn. Na tarasie okalającym dom stoły uginały się od wyśmienitych przekąsek. Czego tam nie było! Najlepsze neapolitańskie spaghetti, aromatyczne owoce dojrzewające na żyznych glebach Wezuwiusza i wspaniałe rodzime wino. Prawdziwa uczta bogów.

Ponad wzgórzem, po błękitnym niebie przepływały od czasu do czasu małe, pierzaste baranki, które odbijały się w morskich falach rozświetlanych przez promienie popołudniowego słońca.

– Lepszego dnia nie moglibyśmy wybrać – uścisnął żonę Toni Rinucci.

Stali przytuleni na tarasie i spoglądali w dół w stronę morza. On był niskim, krzepkim mężczyzną po sześćdziesiątce, miał szpakowate włosy i ogorzałą słońcem pogodną twarz. Jak zwykle, kiedy patrzył na żonę, jego oczy przepełnione były czułością.

Ona skończyła właśnie pięćdziesiąt cztery lata, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. Była dziewczęco szczupła, pełna wdzięku i elegancji, które, dzięki małżeństwu z bogatym mężczyzną uwielbiającym wydawać na nią pieniądze, mogły manifestować się w całej krasie. Jej twarz, mimo że naznaczona już trochę upływem lat, nadal zachowała urodę, choć może trudno byłoby nazwać ją piękną. Miała duży, lekko spłaszczony nos świadczący o sile charakteru i stanowczości, a uśmiech szerokich, wydatnych ust przyprawiał wielu mężczyzn o drżenie serca. Z takim właśnie uśmiechem zwróciła się do męża:

– Twój prezent jest, jak co roku zresztą, najpiękniejszy. – Mówiąc to, pieściła delikatnie w dłoni diamentowy naszyjnik.

– Ale nie takiego prezentu pragnęłaś najbardziej, prawda? – spytał cicho Toni. – Nic nie mów, dobrze to rozumiem...

– To już przecież przeszłość, mój drogi Toni, dawno przestałam o tym myśleć.

Wiedział, że to nieprawda. Tajemnica, którą dzielili od trzydziestu lat swego małżeństwa, wciąż wywierała piętno na ich życiu. Nie chciała go ranić, mówiąc, że nie jest w pełni szczęśliwa, a on jak zwykle udawał, że wierzy jej słowom.

W drzwiach prowadzących z domu na taras pojawiło się dwóch młodych mężczyzn. Luke, ten silniej zbudowany, uśmiechnął się szeroko na widok czule obejmującej się pary i powiedział:

– Hej, gołąbeczki, nie ma czasu na czułości, bo już za chwilę zjawią się tu goście.

– Więc odeślij ich wszystkich – odparł zapatrzony w żonę Toni.

Drugi z mężczyzn, Primo, wysoki, o lśniących oczach i swobodnym stylu bycia, jakże typowym dla neapolitańczyków, potrząsnął głową w udawanej desperacji i zwrócił się do brata:

– Są niepoprawni. Może zostawimy ich samych, a wszystkich gości zabierzemy do nocnego klubu?

– Co takiego? I tak już za dużo czasu spędzasz w nocnych klubach – powiedziała Hope, po czym podeszła do niego i pocałowała w policzek.

– Mężczyzna potrzebuje trochę niewinnej zabawy. – Uśmiechnął się łobuzersko. Był poważnym, solidnym biznesmenem, jednak potrafił korzystać z uroków życia.

– Hm... – Stanęła i przyjrzała mu się z czułością. – Lepiej nie będę się wypowiadać na temat twojej niewinności.

– Całe szczęście – odetchnął z miną winowajcy. – Dostatecznie często mówiłaś mi to wcześniej. Ale cóż, nie da się ukryć, że jestem beznadziejnym przypadkiem, więc lepiej się mnie wyrzeknij.

– Nigdy nie wyrzeknę się mojego syna. Żadnego z moich synów – dodała łagodnie.

Na moment zapadła cisza. Primo i Luke wymienili spojrzenia. Dobrze rozumieli ukryte znaczenie słów matki.

– Pewnego dnia, mamusiu – powiedział cicho Primo – na pewno tu się zjawi, czuję to w głębi serca, choć nie wiem, kiedy się to stanie.

– Nie umrę, póki nie przyjedzie tu do mnie.

Toni, słysząc ostatnie słowa żony, przytulił ją i powiedział najłagodniej, jak potrafił:

– Moja droga, nie bądź dziś smutna.

– Ależ wcale nie jestem smutna. Wiem, że mój syn kiedyś mnie wreszcie odnajdzie i wtedy będę najszczęśliwszą kobietą na świecie... Ach, jak to miło, że już jesteście! – Hope powitała promiennym uśmiechem trzech młodych mężczyzn, których twarze wskazywały na rodzinne podobieństwo.

– Mamo, spójrz tylko, kto przyszedł! – zawołał do niej Francesco, który uważał się za ulubieńca matki.

Zdumiewające, ale każdy z braci uważał się za jej ulubieńca. Pozostała dwójka to bliźniacy Ruggiero i Carlo, których urodziła Toniemu. Mieli po dwadzieścia osiem lat i byli najmłodsi z rodzeństwa. Obaj zabójczo przystojni, podobni, ale nie identyczni, otwarci na świat, a w szczególności na różnego rodzaju spotkania towarzyskie. A to przyjęcie zapowiadało się po prostu fantastycznie!

W gasnącym świetle mijającego dnia ciemnoczerwone słońce zapadło się właśnie w wodach zatoki. W willi Rinuccich zapalono wszystkie światła, a spływający ze wzgórza strumień gości wlewał się do wnętrza domu, aby uczcić pięćdziesiąte czwarte urodziny Hope. Zjawiły się chyba wszystkie co ważniejsze osobistości Neapolu, wpływowi przyjaciele z Rzymu, a także z odległego Mediolanu. Rodzina Rinuccich należała bowiem do najznamienitszych włoskich rodzin i posiadała szerokie koneksje zarówno w świecie biznesu, jak i polityki.

Kobieta, na cześć której odbywało się przyjęcie, pomimo trzydziestu lat spędzonych we Włoszech nadal czuła się Angielką. Nikt tu jednak nie traktował jej jak obcej. Była największym skarbem nie tylko dla swego męża, ale także dla pięciu mężczyzn, których nazywała swoimi synami. W rzeczywistości jednak urodziła tylko trzech z nich, choć wszyscy zwracali się do niej „mamo”. Wszyscy też prezentowali się znakomicie, odznaczali się przy tym dumą i nieuświadomioną wyniosłością, co było dziedziczną cechą Rinuccich.

Przez cały wieczór czarująca Hope krążyła pomiędzy gośćmi niczym królowa między poddanymi, przyjmując z gracją piękne podarki i wyrazy uznania.

Większość gości szczerze lubiła, a nawet wielbiła Hope za wdzięk, urodę, mądrość i charakter, byli jednak i tacy, którzy poznali jej bezwzględność. Lecz nawet wrogowie stawili się na jej urodzinowe przyjęcie.

Luke z kwaśnym uśmiechem szepnął Primowi, że wrogów matki łatwo rozpoznać po najdroższych prezentach i szczególnie wyszukanych komplementach.

Kiedy uroczystość dobiegła końca, obsługa zajęła się uprzątaniem stołów, a mieszkańcy domu mogli wreszcie zrelaksować się we własnym gronie.

– Uff, jaka przyjemna cisza – powiedział Primo, nalewając sobie whisky. – Mogę ci coś podać, mamo? Mamo? – powtórzył.

Lecz Hope myślami była bardzo daleko.

– Czy nie mogłabyś choć dziś o nim zapomnieć? – westchnął Primo.

– Właśnie dziś myśli o nim najmocniej – szepnął Luke. – Pamiętaj, że on także ma dzisiaj urodziny.

– Dlaczego my jej nie wystarczamy? – dodał Carlo z cieniem smutku w głosie.

– Dlatego że ma sześciu synów. Wami się cieszy, lecz wciąż płacze nad tym utraconym – wyjaśnił ojciec. – Całym sercem jednak wierzy, że kiedyś go odzyska.

– Sądzisz, że jej się uda? – zapytał Ruggiero.

Toni westchnął bezradnie. Któż poza Najwyższym mógłby odpowiedzieć na to pytanie?

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– OK, moi mili, na dzisiaj to wszystko.

Właśnie gdy Evie wypowiadała ostatnie słowo, rozległ się dzwonek oznajmiający koniec lekcji. Przez moment trwały przepychanki przy drzwiach, ale po chwili klasa była pusta. Evie rozmasowała sobie kark.

– Ciężki tydzień, co? – Do klasy zajrzała Debra, wicedyrektorka szkoły, a jednocześnie przyjaciółka Evie, która poprosiła ją, by wzięła zastępstwo na jeden semestr.

– Oj tak, ale nie myśl sobie, że narzekam. To dobre dzieciaki – powiedziała Evie.

– Masz chwilkę? Może pójdziemy się czegoś napić?

– Chętnie. Prowadź!

Wkrótce siedziały na miłym tarasie nad rzeką i karmiły łabędzie.

– Ty rzeczywiście lubisz te dzieci, co?

– Mhm – przytaknęła Evie. – Niektóre z nich są naprawdę błyskotliwe, a szczególnie Mark Dane. Ma prawdziwy talent do języków. A tak przy okazji, nie widziałam go dzisiaj w szkole.

– To znaczy, że znów się zerwał. Wagary stają się prawdziwą plagą.

– Rozmawiałaś z jego rodzicami?

– Owszem, rozmawiałam z ojcem. Zapewniał mnie, że zrobi z tym porządek, ale nie bardzo podobał mi się ton jego głosu.

– Mnie też się nie spodobał – powiedziała Evie. – Jest zbyt pewny siebie. Wywnioskowałam, że musi być grubą rybą w przemyśle. Wszystko chce mieć pod kontrolą, nie wyłączając własnego syna.

– Myślę, że włączając w to wszystkich, także ciebie i mnie.

– A nawet małą myszkę w ciemnej dziurze – zażartowała Evie.

– Justin z całą pewnością nie zajmuje się myszkami, już prędzej tygrysami. – Debra wzięła głęboki oddech i spojrzała na przyjaciółkę jak ktoś, kto ma zamiar przejść do meritum sprawy. – Wiesz, nie zaprosiłam cię tu całkiem bez powodu...

– Obawiałam się tego. – Evie przymknęła oczy i uniosła głowę, wystawiając twarz na słoneczne promienie.

W wysokich butach, dżinsach i krótko ostrzyżonych włosach przypominała raczej chłopca, a nie dwudziestodziewięcioletnią nauczycielkę.

– Evie...

– Zmień płytę, Deb. Wiem, co zamierzasz powiedzieć. Żałuję bardzo, ale moja odpowiedź brzmi „nie”. Przyjęłam tę pracę na jeden semestr i to wszystko, co mogę dla ciebie zrobić. Ten okres wkrótce się kończy i śladu tu po mnie nie będzie.

– Ale dyrektor jest naprawdę pod wrażeniem, bardzo by chciał, żebyś została w szkole.

– Stanowczo nie. Zastąpiłam nauczycielkę, która spodziewała się dziecka, a teraz urodziła już ślicznego, żwawego chłopczyka, co oznacza dla mnie, że najwyższy czas, bym podążyła już ku zachodowi słońca.

– Tak, urodziła, ale nie chce jeszcze wracać do pracy. Poprosiła mnie, żebym cię jakoś przekonała do zmiany decyzji. Może byś została tu u nas na stałe?

Evie odwróciła się plecami i wydała z siebie okrzyk, jakby zobaczyła złego ducha.

– Co jest? – spytała Debra.

– Wypowiedziałaś złowieszcze słowo!

– Jakie znów złowieszcze słowo?

– Na stałe!

– Przestań wariować. – Debra stłumiła śmiech.

– Nigdy nie robiłam niczego na stałe, dobrze o tym wiesz. Potrzebuję zmian jak powietrza.

– Mówiłaś też, że lubisz uczyć.

– Lubię, ale w małych dawkach.

– Tak, to faktycznie motto twego życia. Wszystko w małych dawkach! Praca tu, praca tam.

– Chcesz przez to powiedzieć, że jestem niedojrzała, tak? W moim wieku najwyższa pora się ustatkować? Praca od dziewiątej do siedemnastej, dom, dziecko...

– A znalazłaś może inną, lepszą drogę?

– Lepsza, gorsza... Nie w tym rzecz. Uważasz, że powinnam się ustatkować i basta, bo to odpowiednie dla kobiety, która zbliża się do magicznej trzydziestki. Ale ja mam to gdzieś i żyję, jak mi się podoba. Nie rozumiem, dlaczego ludzie nie potrafią tego zaakceptować.

– Dlatego że wszyscy ci zazdrościmy – odparła Deb z uśmiechem. – Zachowałaś wolność bez hipoteki, bez ogona...

– Bez męża – uściśliła Evie z niemałym zadowoleniem.

– Nie wiem, czy akurat z tego powinnaś się tak cieszyć.

– Z mojego punktu widzenia tak.

– Tak czy inaczej wstajesz i wychodzisz, kiedy tylko masz na to ochotę. Przypuszczam, że to może być całkiem przyjemne.

– To jest przyjemne! – Evie westchnęła z zadowoleniem. – Pocieszę cię, mam kredyt, wprawdzie nie na dom, ale na motor. Myślę, że można te dwie rzeczy z sobą porównać.

– Zgadza się, ale to twój wybór. Jesteś zupełnie niezależna i mogę się założyć, że nikomu nigdy nie pozwoliłaś pokierować swoim życiem.

– Ale niektórzy próbowali, i to jak! – zachichotała Evie. – Jednak bez większych sukcesów. I nigdy nie zdobyli się na drugą próbę.

– Alec, David, Martin... – zaczęła wyliczać Debra.

– A cóż to za spis imion? – spytała z głupia frant.

– Wstydź się, nieładnie tak szybko zapominać o swoich facetach.

– Wcale mnie nie kochali, byli jedynie moimi strażnikami więziennymi! Chcieli mnie schwytać w małżeńskie sidła. A jeden z nich miał nawet czelność ustalić bez mojej wiedzy datę ślubu!

– Jeszcze mu tego nie wybaczyłaś? Biedak wpadł przez ciebie w depresję, tak długo trzymałaś go w niepewności.

– Nie trzymałam go w żadnej niepewności, tylko starałam się go delikatnie pozbyć, co okazało się procesem szalenie długotrwałym i trudnym. Wcale nie chciałam, żeby się we mnie zakochał. Myślałam, że spędzimy sobie miło czas, to wszystko.

– Czy to samo wyprawiasz z Andrew?

– Lubię go. – Evie spojrzała w niebo. – Jest naprawdę miły.

– Myślałam, że jesteś w nim zakochana.

– Kto wie? No, może coś w tym rodzaju...

– Każda inna kobieta pomyślałaby, że złowiła niezłą partię. Ma dobrą pracę, uroczy sposób bycia, poczucie humoru... Ale ty wybrzydzasz.

– Debra, przecież on jest księgowym! Cyferki, księgi, zwroty podatków...

– To jeszcze nie przestępstwo.

– Pewnie, ale święcie wierzy w to, że wszystko należy robić w ściśle określony sposób. Można się załamać...

– Hm... naprawdę wszystko? – Gdy Evie rzuciła jej wymowne spojrzenie, Debra dodała: – Mam nadzieję, że pewnego dnia trafi wreszcie kosa na kamień i spotkasz mężczyznę, którego nie będziesz mogła zdobyć.

– A niby dlaczego?

– To będzie dla ciebie nowe doświadczenie.

Evie zaśmiała się beztrosko. Czuła się spełniona, była zadowolona z własnego życia. Głównie zajmowała się tłumaczeniem książek z francuskiego i włoskiego na angielski i ubóstwiała tę pracę, również z tego powodu, że wykonując wolny zawód, miała czas na podróże, z którego to przywileju nad wyraz chętnie korzystała. Miała też wielu przyjaciół, zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet, co przy powodzeniu, jakim cieszyła się u facetów, było prawdziwą rzadkością. Trudno powiedzieć, dlaczego tak bardzo przyciągała do siebie ludzi. Owszem, była urocza, ale nie można było nazwać jej pięknością. Nieco zadarty nos i zbyt wyraziste brwi nadawały jej pogodnym rysom twarzy dziwnego dramatyzmu. Może to „coś” tkwiło w jej śmiechu. Gdy się śmiała, przypominała wschodzące słońce. Coś rozświetlało ją od środka i sprawiało, że ludziom zdawało się, jakby dzieliła się z nimi jakimś sekretem.

– No, czas już na mnie. Deb, naprawdę mi przykro, ale nie mogę ci pomóc.

Spacerkiem poszły na parking, gdzie Debra wsiadła do swojego salonu na kółkach, a Evie wskoczyła na błyszczący motor. Włożyła kask, pomachała przyjaciółce na pożegnanie i już jej nie było.

Jazda przez urocze przedmieścia Londynu sprawiała jej dużą przyjemność. Kochała prędkość, ale snucie się wąskimi uliczkami było równie ekscytujące. Nagle zobaczyła Marka Dane'a. Szedł ze zwieszoną głową, wyraźnie przygnębiony. Jak na swój wiek chłopiec był wyjątkowo błyskotliwy i inteligentny. Bardzo często pierwszy zgłaszał się do odpowiedzi, a słowa same spływały z jego ust, co czasem odbywało się kosztem precyzji wypowiedzi. „Powiedz to samo, tylko trochę wolniej”, często go upominała, ciesząc się jednocześnie z jego zapału. Jednak poza szkołą był zamknięty w sobie, a nawet gburowaty. Nie, nie gburowaty, pomyślała, patrząc na niego. Raczej nieszczęśliwy. Zwolniła i nacisnęła na klakson. Chłopak odwrócił się i rzucił jej gniewne spojrzenie, zaraz jednak ją rozpoznał, mimo że była w kasku i goglach, i uśmiechnął się.

– Witam panią, panno Wharton.

– Cześć, Mark. – Zdjęła kask. – Miałeś pracowity dzień.

– Tak, miałem – odparł, ale widząc ironię w jej oczach, poddał się. – Prawdę mówiąc, nie poszedłem dzisiaj do szkoły.

– A można spytać, co robiłeś?

Wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty o tym mówić.

– To nie są twoje pierwsze wagary – powiedziała, starając się, by nie zabrzmiało to jak nagana.

Znowu tylko wzruszył ramionami.

– Gdzie mieszkasz?

– Na Hanfield Avenue.

– To masz niezły kawałek drogi przed sobą. Jak zamierzasz się tam dostać?

Znowu tylko wzruszenie ramion.

– Podrzucić cię?

– Serio? – rozpromienił się Mark.

– Musisz tylko włożyć kask.

– Ale wtedy pani nie będzie miała kasku.

– Dlatego pojadę bardzo wolno. Wskakuj i trzymaj się mocno.

Droga do domu Marka zajęła im pół godziny. Mieszkał w dobrej dzielnicy przy trzypasmówce biegnącej pośród okazałych domów z ogrodami. Wszystko tu ociekało dobrobytem. Evie minęła bramę i podjechała pod wejściowe drzwi. Zastanawiała się, co powiedzieć rodzicom Marka, którzy już pewnie niecierpliwie na niego czekają, ale kobieta, która otworzyła drzwi, była za stara na jego matkę. Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, gdy zobaczyła, w jaki sposób chłopiec dotarł do domu.

– A co to za wynalazek?

– Cześć, Lily! – zwołał Mark, zeskakując z siodełka.

– Jak możesz wracać do domu o tej porze?! – Rzuciła mu ostre spojrzenie, a potem zwróciła się do Evie. – A ty kim jesteś?

– To jest panna Wharton, moja nauczycielka – wyjaśnił szybko Mark.

– Panno Wharton, to jest Lily, gospodyni mojego ojca.

– Lepiej wejdźcie do środka – powiedziała Lily, wciąż łypiąc podejrzliwie na Evie. – Mark, naszykowałam ci w kuchni kolację.

– Czy mogłabym porozmawiać z rodzicami Marka? – zapytała Evie, gdy znaleźli się w przedpokoju.

Lily zaczekała, aż Mark zniknie w kuchni, a potem powiedziała:

– Jego matka nie żyje, a ojciec jeszcze nie wrócił z pracy.

– Czy mogłabym na niego zaczekać?

– To może długo potrwać, jako że pan Dane nie wraca nigdy wcześnie, jeśli w ogóle wraca.

– A czym takim się zajmuje, że zabiera mu to aż tyle czasu?

– Zarządza.

– Czym, jeśli można wiedzieć?

– Pracuje w przemyśle, a ściśle mówiąc, jest właścicielem zakładów przemysłowych. Przejmuje wiele małych firm, a jeżeli mu się to nie udaje, prędzej czy później eliminuje je z interesu. To jego motto: „Dostać ich, zanim oni dostaną ciebie”. Przynajmniej tak to zawsze tłumaczy.

– Ach tak... – zamyśliła się Evie. – Jeśli ktoś zajęty jest przejmowaniem świata na własność, nie pozostaje mu zbyt wiele czasu na inne sprawy.

– Ma pani całkowitą rację. To biedne dziecko ma tylko mnie, a to za mało. Robię, co w mojej mocy, ale naprawdę nie mogę zastąpić mu rodziców. Tylko proszę nie mówić panu Dane'owi, że tak powiedziałam.

– Och, z całą pewnością zachowam to dla siebie. A pani jestem bardzo wdzięczna za te informacje.

– Zrobię pani herbatę. Proszę wejść do środka,

Siedząc w salonie i czekając na herbatę, Evie miała czas, aby rozejrzeć się dokoła i zrozumieć, co chciała jej przekazać Debra na temat Justina Dane'a i co wyjawiła Lily. Był to dom zamożnego mężczyzny, który mógł zaoferować swojemu synowi wszystko oprócz ciepła i siebie. Wciąż się rozglądając, miała wrażenie, że czegoś tu brakuje. No tak... Nigdzie nie było nawet śladu po matce Marka, choćby najmniejszego zdjęcia ani w ogóle nic, co przypominałoby ją dziecku.

Nagle od strony drzwi dobiegł ją pełen oburzenia głos:

– Kim pani jest, u diabła, i co pani tu robi?!

Aż podskoczyła. Nie miała wątpliwości, kim był stojący w drzwiach mężczyzna. Ten sam rdzawy odcień włosów co u Marka, a do tego idealnie odpowiadał opisowi Debry. Pomyślała, że można by go uznać za personifikację dumy i pewności siebie. Taki typ, co wszystko ma pod kontrolą, a gdy tylko coś mu się spod niej próbuje wymknąć, wpada w straszny gniew. Wyraźnie było to widać w jego surowych, jeśli nie wręcz okrutnych oczach i zbyt szczupłej, mało przyjaznej twarzy. Nie dała się jednak zastraszyć.

– Nazywam się Evie Wharton i uczę Marka języków obcych – przedstawiła się naturalnym, miłym głosem.

– Naprawdę? – zapytał z kwaśną miną.

– Naprawdę.

– W takim stroju?

Evie spojrzała po swoim kolorowym kombinezonie.

– No cóż, niezależnie od tego, jak bym się ubrała, dla koniugacji czasowników nie ma to większego znaczenia, panie Dane.

– Wygląda pani raczej jak jedna z tych zwariowanych studentek...

– Dziękuję panu. – Obdarzyła go najbardziej czarującym uśmiechem, udając, że właśnie usłyszała coś bardzo miłego. Koniecznie musiała temu nadętemu milionerowi zagrać na nosie. – W moim wieku miło usłyszeć coś takiego.

– Nie zamierzałem prawić pani komplementów.

– Zadziwia mnie pan... A ja sądziłam, że z pańskimi zdolnościami dyplomatycznymi kroczy pan przez życie, nieustannie podbijając niewieście serca.

Wyraz jego oczu jednoznacznie świadczył o tym, że rozważa sens wypowiedzianych przez nią słów i zastanawia się, czy przypadkiem nie miała to być bezczelna kpina.

Mały, zimny prysznic dobrze mu zrobi, pomyślała Evie.

– Ile ma pani lat? – zapytał grubiańsko.

– Wystarczająco dużo, aby nie tolerować krzyków i pohukiwań.

– Dobrze, już dobrze – spuścił z tonu. – Może rzeczywiście byłem zbyt porywczy i zbyt pochopnie panią oceniłem. Zacznijmy zatem jeszcze raz.

Spojrzała na niego zadziwiona. Temu facetowi tak bardzo brakowało towarzyskiej ogłady, że było to aż fascynujące.

– Rozumiem, że to były przeprosiny?

– Nie traktowałbym tego w ten sposób. Nie jestem przyzwyczajony, żeby po powrocie do domu spotykać w moim salonie całkiem obcą osobę, która na dodatek próbuje przeprowadzić jakieś śledztwo.

– Śledztwo?

– Chce pani napisać raport dla władz szkoły? To proszę napisać, że mój syn ma tu doskonałe warunki i nie jest nam potrzebna niczyja interwencja.

– Nie jestem wcale pewna, czy z czystym sercem mogłabym to napisać – odparła spokojnie. – Dom faktycznie prezentuje się wspaniale, wręcz komfortowo. Z pewnością wydał pan na niego niezły majątek. Ale czy oznacza doskonałe warunki do rozwoju? Pieniądze to nie wszystko.

– Dla niektórych ludzi pieniądze to ważna sprawa.

– Gorzej, gdy stają się celem samym w sobie.

– Najwyraźniej czuje się pani upoważniona, żeby wygłaszać tu takie sądy.

– Czemu nie? Wyraziłam swoje zdanie na podstawie wyglądu tego pokoju, a pan osądził mnie na podstawie mojego stroju.

– Mówiłem już przecież, żebyśmy nie wracali do tej kwestii – rzucił zniecierpliwiony.

– Świetnie, tylko że może ja chcę do niej powrócić – powiedziała mocno już zła – i mam takie samo prawo wyciągać wnioski jak pan. – Zdawała sobie sprawę, że stąpa po kruchym lodzie, ale mało ją to obchodziło. Rzadko wpadała w gniew, jednak ten facet miał w sobie coś takiego, że aż ją korciło, żeby mu dopiec.

– Ta rozmowa zaprowadzi nas donikąd – stwierdził z irytacją. – Jaki jest cel pani wizyty w moim domu?

– Podwiozłam Marka.

– Tym wynalazkiem, który stoi na podjeździe?

– Nie, ja jechałam, a on biegł obok – powiedziała z przekąsem, ale zaraz się poprawiła: – Siedział z tyłu.

– A miał na głowie kask?

– Tak, oddałam mu swój.

– Pani jechała więc bez kasku, a to jest niezgodne z przepisami.

– Daleka jestem od łamania prawa, ale co mi pozostało? Zostawić go tam, gdzie go spotkałam? Był bezpieczny, więc o co chodzi?

– Ale pani nie!

– A to już nie pana sprawa.

– Nie? – warknął. – A co, gdyby zatrzymała panią policja? W końcu była pani z moim synem.

Evie zacisnęła zęby. Kontynuacja tej dyskusji nie miała sensu, zwłaszcza że ostatniego argumentu, chociaż nie był fair, nie dało się odeprzeć.

– Skąd w ogóle taki pomysł? Czy zawsze odwozi pani uczniów ze szkoły do domu?

– Otóż nie odwiozłam go ze szkoły do domu, bo był dziś na wagarach, zresztą nie pierwszy raz.

– No cóż, dotarły już do mnie wcześniej takie informacje...

– I co pan z tym zrobił?

– Byłem w szkole na rozmowie z dyrektorem.

– Nie to miałam na myśli. Porozmawiał pan z synem?

– Oczywiście, powiedziałem mu, żeby tego więcej nie robił, bo się doigra. Wygląda na to, że nie usłuchał. Ale niech pani będzie spokojna, już ja się tym zajmę.

– Aha... A co dokładnie ma pan na myśli?

– To, że wreszcie zrozumie, jakie są konsekwencje nieposłuszeństwa wobec mnie. Czy nie to właśnie było celem pani wizyty?

– Nie! – krzyknęła z oburzeniem. – Nie dlatego tu przyjechałam – powiedziała z naciskiem. – Mark sprawia wrażenie bardzo nieszczęśliwego chłopca, a ja staram się dociec dlaczego. Nie spędziłam w tym domu nawet pięciu minut, a już znam odpowiedź. Co to za miejsce?!

– O co pani chodzi? Co tu jest nie tak?

– Mnóstwo pięknych rzeczy, zupełnie jak w muzeum, ale tak naprawdę panuje tu straszna pustka.

Dane rozejrzał się dokoła, a potem, zupełnie zbity z tropu, spojrzał na nią bezradnie.

– To nazywa pani pustką?

– Pustka w znaczeniu emocjonalnym. Brakuje tu ciepła, serdeczności, rodziców czekających na powrót dziecka ze szkoły.

– Jego matka nie żyje – powiedział wypranym z emocji głosem. – Odeszła...

– A gdzie są jej zdjęcia?

– Po tym, co zrobiła, zdecydowałem, że nie ma potrzeby trzymania ich na widoku.

– A co na to Mark? Czy też tak uważa?

– Nie wiem, czy pani to czuje, ale przekracza pani granicę dobrego smaku. To nie są sprawy, które powinny panią interesować.

– I tu się pan myli – zaprotestowała stanowczo. – Jestem nauczycielką Marka i mam na względzie jego dobro. Dlatego interesuje mnie wszystko, co go dotyczy, a szczególnie jego cierpienie.

– Co pani może wiedzieć o jego cierpieniu?

– Tylko to, co przekazuje mi bez słów. Pan może mi powiedzieć resztę, na co, szczerze mówiąc, liczę. Co takiego zrobiła pana żona, że wymiótł pan z domu wszelkie ślady jej obecności? – Wiedziała, że w ten sposób nie uzyska odpowiedzi na to pytanie. Czuła, jak ojciec Marka zamyka się przed nią. Źle to rozegrała, nie mogła sobie darować, że straciła panowanie nad sobą.

Zapadła cisza. Justin Dane stanął przy oknie tyłem do Evie. Był wysokim mężczyzną o wąskich biodrach i szerokich ramionach. Kiedy tak stał na szeroko rozstawionych nogach, pomyślała, że jest zupełnie pozbawiony wdzięku. Miał w sobie moc i siłę mięśni, ale brakowało mu delikatności i ustępliwości. Współczuję jego wrogom, pomyślała, ten facet nie zna litości. Jakie życie ma tu ten dzieciak...

– Ta rozmowa znowu prowadzi donikąd – zaczął, a w jego głosie dało się wyczuć tłumioną irytację. – Doceniam, że przybyła tu pani w najlepszych intencjach, i cieszę się, że dowiedziałem się o szkolnej niesubordynacji mojego syna. Naprawdę dobrze wypełniła pani swoje zadanie, a teraz sugerowałbym opuszczenie mojego domu.

Znów poniosły ją nerwy. Nic na to nie mogła poradzić, ale ten facet miał prawdziwy talent do wkurzania jej.

– Zadanie nie jest jeszcze zakończone, dopóki mówi pan o niesubordynacji – stwierdziła z naciskiem. – To nie jest niesubordynacja. Jego matka nie żyje, a ojciec udaje, że nigdy nie istniała. Mark jest przygnębiony i nieszczęśliwy, czuje się samotny, przeżywa stany depresyjne, i to właśnie powinno być dla pana najważniejsze. Czy jasno się wyrażam?

– A teraz... – zaczął, lecz zawiesił głos, spoglądając w stronę drzwi, skąd dobiegał jakiś szmer.

Evie też popatrzyła na drzwi i zastanawiała się, jak długo chłopiec już w nich stoi i ile zdążył usłyszeć.

– Cześć, tato.

– Cześć, Mark. Czy ktoś zaproponował pani Wharton filiżankę herbaty?

– Tak, Lily już ją przygotowuje.

– W takim razie proponuję, żebyś pokazał pani Wharton swój pokój. Na pewno zainteresuje ją twoje hobby. – Jasne było, że najchętniej wyrzuciłby ją z hukiem z domu, ale teraz nie wypadało mu tego zrobić.

– Dziękuję – odpowiedziała – naprawdę doceniam pański wysiłek i starania, aby być pomocnym. – Z przyjemnością patrzyła, jak odejmuje mu mowę.

Pokój Marka był typowym pokojem nastolatka, zawalony tysiącem gadżetów, włączając w to sprzęt grający i komputer. Można było powiedzieć, że miał wszystko, o czym tylko zamarzył. Wszędzie leżały najnowocześniejsze cuda współczesnej techniki, ale nigdzie nie było zdjęcia matki.

– Jaką moc ma twój komputer?

Mark natychmiast go włączył, by zademonstrować jego możliwości. Jak się spodziewała, był podłączony do najszybszego łącza internetowego.

– To maszyna przyszłej generacji – powiedział z dumą. – Nawet go jeszcze nie ma w sprzedaży. Ojciec sprowadził go specjalnie dla mnie. Musi mieć pewność, że mam lepszy sprzęt niż moi koledzy.

– Pewnie cię w szkole bardzo za to kochają – skwitowała kwaśno.

– W mojej poprzedniej szkole ojciec wymienił wszystkie komputery, bo uważał, że są przestarzałe. A potem puścił oko do mojej nauczycielki.

– Co zrobił? Nie wierzę, że twój tata wie, jak puszcza się oko.

– Czasem potrafi. Powtarza zresztą, że trzeba wszystko umieć, bo nigdy nie wiadomo, co kiedy się może przydać.

No tak, urok Justina Dane'a polegał na tym, że puszczał oko wtedy, kiedy musiał to zrobić. W innym wypadku była to tylko strata czasu. Słowa Marka odsłoniły jednak nowe oblicze jego ojca.

– Założę się, że kupił ci wówczas komputer o klasę lepszy niż te dla szkoły – zaryzykowała. Gdy Mark uśmiechnął się pod nosem, spytała: – A czym zamierzasz się zająć, jak skończysz szkołę?

– Chciałbym studiować języki obce. Tacie nie bardzo się to podoba, ale ja się upieram.

– A co ma do zarzucenia twojemu wyborowi?

– Twierdzi, że to nie przyniesie mi pieniędzy.

– Akurat w tym ma rację – przytaknęła z uśmiechem.

– Ale dla mnie to nie jest najważniejsze. Znając inne języki, można poznać innych ludzi i ich kraje, no i unika się wielu pułapek.

Mark znów jest taki jak na lekcjach, pomyślała. Słowa wartko płynęły z jego ust. Czerpał z nich siłę i radość.

– Najbardziej lubię włoski. Kiedyś chcę pojechać do Włoch...

Rozległo się pukanie do drzwi. Była to Lily z herbatą. Mark wziął od niej tacę, a Evie z przyjemnością przyglądała się w tym czasie półce zapełnionej książkami. Wyjęła pierwszą z brzegu i otworzyła ją. Spomiędzy kartek wysunęła się fotografia i upadła na podłogę. Podnosząc ją, zauważyła, że przedstawia młodą kobietę z o wiele młodszym od Marka chłopcem. Śmiali się, spoglądając na siebie z czułością. To musi być jego matka, pomyślała Evie. Biła od nich prawdziwa, niczym nieskażona miłość.... Chwyciło ją coś za gardło. Kobieta ze zdjęcia już nie żyła, a chłopiec był skazany na szorstkiego ojca, który próbował luksusem zatuszować brak uczuć.

Nagle zdała sobie sprawę, że w pokoju panuje grobowa cisza. Mark patrzył na Evie z pobladłą twarzą.

– Bałem się, że gdzieś ją zgubiłem – powiedział matowym głosem i wyciągnął rękę po zdjęcie.

– Czy to jest...?

– Mogę nalać pani trochę herbaty? – spytał zbyt uprzejmie, z dystansem, który sprawił, że stał się niezwykle podobny do swojego ojca.

– Dziękuję, poproszę – wycofała się.

Schował zdjęcie i nalał jej herbaty, kontynuując wcześniejszą rozmowę o Włoszech, które wyraźnie go fascynowały.

– Masz prawdziwie belferskie podejście do tematu – skomentowała jego wypowiedź.

– Tylko proszę nie mówić tego tacie, bo się wkurzy.

– Pewnie masz rację. Zanim staniesz z nim w szranki, musisz jeszcze trochę podrosnąć.

– Ludzie rzadko decydują się na starcie z tatą. Przejeżdża po nich jak walec. Oprócz pani, bo to pani okazała się walcem.

– Mark! – wykrzyknęła, śmiejąc się. – W życiu nie chodzi tylko o to, kto kogo rozjedzie na placek. – Musiała się powstrzymać, żeby nie dodać: „Niezależnie od tego, co myśli o tym twój ojciec”.

– Tak, ma pani rację – powiedział bez przekonania – ale to jednak pomaga w życiu. A pani jest jedyną znaną mi osobą, która dała sobie z nim radę.

– Nie mów tak, proszę. A ile było tych osób, które nie dały sobie rady?

– Wystarczająco wiele, by wiedzieć, że pani...

– Dobrze, już dobrze – weszła mu w słowo.

– Chciałbym tak umieć.

Dyplomatycznie nie skomentowała tych słów, tylko oznajmiła:

– Muszę już iść.

– A nie może pani jeszcze trochę zostać? Jest tak miło.

– Zobaczymy się jutro w szkole, oczywiście jeśli przyjdziesz. – Popatrzyła na niego spod oka. – To co, nigdy więcej wagarów? Umowa?

– Umowa!

Uścisnęli sobie ręce.

– Świetnie – skomentował Justin, który stał w drzwiach. – Najważniejsze umowy to te zatwierdzone uściskiem dłoni.

Głos miał spokojny i pełen aprobaty. Nie wiedziała, ile usłyszał z ich rozmowy.

– Właśnie zawarliśmy bardzo ważną umowę – zapewniła go Evie. – Mark obiecał mi, że od tej pory nie opuści już ani jednej lekcji, a ja wierzę, że jako człowiek honoru dotrzyma słowa.

Spojrzeniem dała Justinowi do zrozumienia, że mądrzej zrobi, jeśli uzna sprawę za zamkniętą. Zauważyła też, że go to trochę zaskoczyło, ale powiedział tylko:

– Mark, bądź tak uprzejmy i odprowadź naszego gościa do drzwi. Do widzenia, panno Wharton. – Skinął lekko głową i wyszedł z pokoju, niwecząc tym samym szansę na dalszą rozmowę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Następnego dnia Evie nie miała lekcji z klasą Marka, ale widziała go w szkole. Kolejnego dnia spotkali się na zajęciach, więc na przerwie spytała dyskretnie:

– Wszystko w porządku?

– Jest dobrze.

– Nie miałeś z ojcem przeprawy, kiedy wyszłam?

– Nie powiedział już ani słowa o wagarach, za to zadawał mi mnóstwo pytań dotyczących pani.

– Mnie?

– Kim pani jest? Co o pani wiem? Czy bardzo się pani wyróżnia w szkole? – Uśmiechnął się pod nosem, jakby spłatał jakiegoś figla. – Powiedziałem mu, że wcale się pani nie różni od innych nauczycieli, a on wtedy spytał, czy cała rada pedagogiczna jeździ na motorach.

– Biegnij już, Mark – powiedziała, starając się nie roześmiać – zaraz masz następną lekcję.

Do końca tygodnia wszystko przebiegało zgodnie z umową. Mark, jak obiecał, przychodził codziennie do szkoły, a Evie czuła prawdziwą satysfakcję, że udało jej się odwalić kawał dobrej roboty.

Za to jej życie osobiste nie było zbyt uporządkowane. Andrew zmienił się, narastało w nim poczucie, że nie jest najważniejszą osobą w jej życiu. Niby mogła jeszcze ocalić ten związek, ale nie była pewna, czy wart jest takiego zachodu. Bo przecież na małżeństwie wcale jej nie zależało, ale na Andrew chyba jednak tak.

Miała z nim dziś iść na kolację. Swój zwykły strój, to jest dżinsy i kowbojki, zamieniła na elegancką, niebieską sukienkę i komplet delikatnej biżuterii. Po lekcjach została jeszcze na kilka godzin w pracy, by odrobić zaległą papierkową robotę. Czekała na Andrew. Właśnie kończyła pracę, gdy do klasy wkroczył Justin Dane. Nim się odezwał, poczuła bijący od niego gniew.

– Tyle gadania i wszystko na nic! – zagrzmiał.

– Nie rozumiem, w czym problem?

– Zawarła pani umowę z Markiem! A on dał pani słowo, że nie pójdzie więcej na wagary!

– I dotrzymał go! Od tamtej pory był codziennie w szkole.

– Dziś też?

– Tak, właśnie skończyłam poprawiać jego pracę. Szczególnie dobrze poszło mu tłumaczenie. – Pokazała Justinowi pracę syna.

– To w takim razie gdzie on się podziewa? – spytał zdenerwowany.

– Nie wrócił do domu?

– Nie.

– Może poszedł gdzieś z kolegami?

– Nie ma w zwyczaju ot tak sobie gdzieś chodzić. Zawsze uprzedza o tym Lily albo mnie.

– Chyba nie chce mi pan powiedzieć, że znów gdzieś samotnie się włóczy? – spytała przestraszona.

– Tego nie wiem, choć wolałbym, żeby to była samotna włóczęga. Gdzie go pani wtedy znalazła?

– Szczerze mówiąc... nie pamiętam nazwy ulicy, ale wiem, gdzie to było.

– W takim razie proszę mnie tam zaprowadzić.

Rozbawił ją tym rozkazem.

– Przykro mi, ale wybieram się dzisiaj na randkę, nie widzi pan?

– A niby jak bym miał to widzieć?

– Bo zrobiłam się na bóstwo. – Wskazała na sukienkę. – Nie ubieram się tak, gdy nie muszę – dodała z rozbrajającą szczerością.

Chyba się uśmiechnął, choć to raczej niewiarygodne.

– Wierzę pani.

– Panie Dane, jestem pewna, że zabrzmi to dla pana jak odkrycie, ale mam też życie prywatne i nie siedzę tu w oczekiwaniu na pańskie rozkazy.

– A więc nie chce mi pani pomóc?

– Tego nie powiedziałam, ale wolałabym, żeby użył pan słowa „proszę”. Wtedy lepiej bym się poczuła.

– W porządku. Proszę. A teraz możemy już jechać?

Evie spojrzała na zegarek. Wkrótce zjawi się tu Andrew. Nie będzie mu miło, kiedy jej nie zastanie, ale z drugiej strony miała aż nazbyt dobrze w pamięci udręczoną twarz Marka, jego beznadziejnie smutne oczy i przygarbione ramiona.

– Dobrze, jedźmy, ale muszę zaznaczyć, że nie mam zbyt wiele czasu. Pozwoli pan, że przedtem jeszcze zadzwonię. – Wybrała numer Andrew. – Kochanie – powiedziała po chwili do słuchawki – niestety spóźnię się troszkę. Będziesz mógł zaczekać jakąś godzinkę? – Usłyszała jego ciężkie westchnienie. – W takim razie za godzinę. Pa.

W czasie jazdy nie odzywali się do siebie. Evie przypomniała sobie, jak Mark opowiadał, że ojciec wypytywał go o nią. Spojrzała z ukosa na profil Justina. Był władczy i nieustępliwy, choć prawdę mówiąc, w innych okolicznościach mógłby uchodzić za atrakcyjnego faceta, szczególnie z tym ostro zarysowanym nosem. Wspaniały kandydat na sojusznika, lecz mieć go za wroga – Boże uchowaj!

Chcąc przerwać ciszę, spytała:

– Niech mi pan opowie, co się dzisiaj wydarzyło.

– Zadzwoniłem do domu i chciałem rozmawiać z Markiem. Lily powiedziała mi, że nie ma go jeszcze w domu i że nie wie, gdzie jest.

– I natychmiast, tak samo zresztą jak poprzednio, zrzucił pan całą winę na mnie?

Usłyszała tylko chrząknięcie.

– Zastanawiam się, czy Mark mógł jeszcze raz pójść w to samo miejsce. Może jest tam jakieś kino albo sklepy?

Justin wyraźnie zwolnił i przyglądał się uważnie okolicy.

– Znam tę część miasta – powiedział w końcu. – Kiedyś tu mieszkaliśmy.

– Kiedy?

– Jakieś trzy lata temu. To tu go pani spotkała?

– Na następnej ulicy.

Skręcił w nią, ale tak jak się domyślała, nie było tam Marka.

– A gdzie stał wasz dom?

– Jakieś pięć minut drogi stąd – odparł wyraźnie spięty.

– Z pewnością jest tam – powiedziała szybko i wskazała palcem na cmentarz. To jasne, pomyślała, pewnie tu jest pochowana jego matka.

Justin zatrzymał samochód przy krawężniku. Po chwili wspięli się po stopniach na wzniesienie.

Evie dostrzegła go pierwsza. Na jej widok rozjaśniła mu się twarz.

– Witaj, synu – powiedział Justin.

Mark zatrzymał się i spojrzał w stronę ojca. Z jego twarzy wyzierała pustka, żadnych uczuć. To wystarczyło, aby powstrzymać Justina w jego zamiarach. Evie modliła się w duchu, aby Justin nie zwymyślał chłopaka, ale on tylko wzruszył ramionami, dając tym samym wyraz swojej całkowitej bezradności, i odszedł. Evie wykorzystała ten moment, podeszła do Marka i powiedziała na tyle cicho, by ojciec nie mógł jej usłyszeć:

– Wiesz, że to nie fair. Obiecałeś mi przecież, że nie będziesz więcej chodził na wagary.

– Przecież byłem w szkole – zaprotestował Mark.

– Ale potem przepadłeś jak kamień w wodę i dobrze wiesz, że to nie w porządku. Nie zmuszaj nas do polowania na ciebie i nie przysparzaj ojcu dodatkowych zmartwień.

Po twarzy chłopca przemknął uśmiech niedowierzania.

– Byłem tylko tutaj – usprawiedliwił się.

– Wtedy także stąd wracałeś...?

– Tak, tu jest pięknie.

– Mark... pokażesz mi?

Bez słowa wziął ją za rękę i poprowadził w głąb starego cmentarza pełnego ozdobnych wiktoriańskich nagrobków. Wysoka trawa i drzewa czyniły to miejsce raczej urokliwym niż smutnym. Odwróciła się i zobaczyła, że Justin wciąż stoi w tym samym miejscu i ich obserwuje.

– Twoja mama... ona nie żyje, prawda?

Mark skinął głową.

– Jest tu pochowana?

– Nie... ale powinna być.

Ostatnie słowa wypowiedział bardzo cicho. Miała wrażenie, że się przesłyszała.

– Co masz na myśli?

– Nic. Chyba będzie lepiej, jak wrócimy do taty.

Justin wciąż stał bez ruchu i patrzył w ich stronę. Dałaby sobie głowę uciąć, że wyczuwa w nim niepewność, ale biorąc pod uwagę dystans, mogła się mylić.

– To co, możemy już jechać do domu? – spytał Justin Marka. A zaraz potem zwrócił się szybko do Evie. – Pojedzie pani z nami?

– Niestety nie mogę, mam dziś spotkanie, na które już jestem spóźniona.

– Proszę – powiedział z naciskiem.

Poczuła, że Justin z napięciem oczekuje na jej odpowiedź.

– Dobrze, ale tylko na chwilę.

Mark odetchnął z ulgą. Także z twarzy Justina zniknęło napięcie.

– Zatem chodźmy do samochodu.

Mark cały czas nie wypuszczał jej ręki z uścisku, a gdy znaleźli się przy samochodzie, niemal wciągnął ją za sobą na tylne siedzenie w obawie, że nie zechce koło niego usiąść.

Całą drogę nie odzywali się do siebie. Evie była zadowolona, że znowu może coś dla niego zrobić, ale w jej głowie włączył się sygnał alarmowy. Ten chłopiec prawie wcale jej nie znał, jedynie ze szkolnych zajęć, a lgnął do niej jak do swego wybawcy. Nie wiedziała, przed czym miałaby go uchronić, ale przelotny kontakt z jego samotnym życiem prawdziwie ją przeraził. Coś mówiło jej, że najgorsze ma jeszcze przed sobą.

Lily przywitała ich z wyraźną ulgą.

– Panna Wharton jest bardzo głodna – zawołał Mark, gdy tylko wyskoczył z samochodu.

– W takim razie idę przypilnować kolacji – odparła Lily i natychmiast zniknęła.

– Mam nadzieję, że zostanie pani z nami na kolacji – wymamrotał Justin.

– W takim razie lepiej będzie, jak zadzwonię.

Sądząc po głosie, Andrew chyba spodziewał się takiego obrotu sprawy.

– Zrozum, proszę, sytuacja tak się rozwinęła, że nie mogę stąd po prostu wyjść – powiedziała na swoje usprawiedliwienie.

– A czy to coś nowego?

– Kochanie, to nie fair. – Kątem oka dostrzegła, że Justin ją obserwuje. – Nie prosiłam o taki rozwój wydarzeń...

– Ty nigdy o to nie prosisz, ale zawsze jakoś tak się układa. Evie, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że twoje życie pęka w szwach? Może należałoby wyeliminować z niego kilka rzeczy, zaczynając na przykład ode mnie?

– Masz na myśli, że powinniśmy się rozstać?

– A czy nie do tego zmierzamy?

– Nie – powiedziała zdecydowanym głosem. – Wcale tego nie chcę, to zbyt poważna decyzja, by podejmować ją w taki sposób.

– Jasne, odłóżmy ją więc na jakiś czas, abyś mogła mnie jeszcze trochę pozwodzić.

– Czy, według ciebie, tak właśnie robię? – zdziwiła się.

– Nie mogę wprost uwierzyć, że tego nie dostrzegasz. Odwagi, Evie, wyduś wreszcie z siebie, że ci na mnie nie zależy!

– Ale kiedy to nieprawda! Zależy mi na tobie, to tylko ten dzisiejszy wieczór... Jutro do ciebie zadzwonię i coś wspólnie ustalimy.

– Tak, z pewnością, nie ma problemu.

– Andrew? Andrew? – Ale w słuchawce słychać było tylko sygnał przerwanego połączenia. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że ten miły, uprzejmy Andrew tak ją potraktował.

– Coś nie tak? – spytał Justin.

– Chyba trudno się dziwić – powiedziała niechętnie. – Pan by się nie zdenerwował?

– Zabrzmiało to tak, jakby pani obiecała poprowadzić go w weselnym tańcu.

– Nie powinien pan podsłuchiwać. – Spojrzała na niego z wyrzutem. – Pan by się o wiele wcześniej rozłączył.

W odpowiedzi przesłał jej tajemniczy uśmiech, a potem jeszcze bardziej ją zaskoczył, mówiąc:

– Może nie?

Nie do końca wiedziała, co miał na myśli, ale chwilowo musiała odłożyć na bok własne problemy. Teraz liczył się tylko Mark. Nie mogła wymazać z pamięci jego pustych oczu ani tego, jak ożywił się na jej widok, jak złapał ją za rękę i jak bardzo chciał ją zatrzymać na kolacji.

– Świetnie – podsumował Justin – ale jest mi pani winna wyjaśnienie.

– Nie teraz.

– Słucham?

– W tej chwili najlepsze będzie dla Marka, gdy usiądziemy razem do kolacji i będziemy wobec siebie sympatyczni, a przynajmniej takich będziemy udawać. Potem przyjdzie też czas na wyjaśnienia.

Nie był przyzwyczajony, żeby ludzie zwracali się do niego w ten sposób.

– W porządku, w takim razie wy zjecie kolację, a ja trochę popracuję.

– Nie ma mowy, nie po to tu zostałam, żeby pan mógł zająć się pracą. Chyba niezbyt często jada pan z Markiem kolację?

– To prawda, ale mam coś ważnego do załatwienia.

– Faktycznie, rozmowa z własnym synem to rzecz bardzo ważna.

Justin zacisnął usta i wyrzucił z siebie:

– Panno Wharton, jestem ogromnie wdzięczny za to, co zrobiła pani dla Marka, ale ta decyzja nie należy do pani.

– Przykro mi, ale nie ma pan racji. Proszę sobie pozwolić to wyjaśnić. Jeżeli ja byłam w stanie poświęcić swój prywatny wieczór dla pańskiego syna, to chyba pan może zjeść z nim kolację! A jeśli nie, to ja wychodzę, i to zaraz. I moją nieobecność może pan wytłumaczyć Markowi, jak się panu podoba.

Wkurzyła go nie na żarty.

– Nie ma takiej możliwości, by ktoś w moim domu dyktował mi, co mam robić.

Evie powstrzymała się od komentarza, tylko spojrzała mu prosto w oczy. Jego gniew spotkał się z jej gniewem. Na wyzwanie odpowiedział wyzwaniem.

Mark wyszedł przed dom i zastał ich w tej niezręcznej sytuacji.

– Lily podała kolację na tarasie. Czy mogę jej powiedzieć, że już idziecie? – zapytał.

Widziała wahanie na twarzy Justina, ale przełamał się, uśmiechnął do syna i powiedział:

– W porządku, już idziemy.

Mark znowu wziął Evie za rękę i poprowadził na taras, z którego roztaczał się widok na ogród. Taras był utrzymany w rustykalnym stylu, podłogę wyłożono kamiennymi płytami, a całość wykończono drewnem. Na stole czekała kolacja. Lily sprawiła się nadzwyczajnie: wspaniale podane spaghetti, pieczona ryba i aromatyczna kawa.

Gdy tylko usiedli do stołu, Justin zwrócił się do syna:

– Opowiedz nam teraz, dlaczego zniknąłeś po szkole i napędziłeś nam stracha?

– Och, zostawmy tę sprawę na później – pospieszyła z odsieczą Evie. – Mark, podobnie zresztą jak ja, jest typem odludka. Czasem mamy ochotę wyrwać się z tłumu i pobyć trochę w samotności. Nie ma w tym nic złego.

Jednak Justin nie dawał za wygraną.

– Chciałem tylko...

– Nie teraz – anielskim głosem przerwała mu Evie. Nie chciała psuć miłej atmosfery przy stole.

Justin przełknął jakoś tę uwagę i zabrał się do jedzenia.

– Mark, opowiedziałam ojcu o twojej ostatniej pracy. Świetnie ci poszło tłumaczenie. – Potem zwróciła się do Justina. – Mark jest jednym z moich najlepszych uczniów. Może być pan dumny z syna.

– Jeżeli twierdzi pani, że potrafi ciężko pracować, to jestem z niego dumny – odparł sucho.

Spojrzała na niego z wyrzutem, jakby chciała powiedzieć: „Wsłuchaj się tylko w ton własnych słów! Nie umiesz powiedzieć nic miłego? Bez tego koszmarnego chłodu? Czy każde cieplejsze słowo trzeba ci wydzierać z gardła na siłę?”.

– Wracając do szkolnych spraw – ciągnęła dalej – sądząc z wypowiedzi pozostałych nauczycieli, ma pan powody do dumy także z innych względów. Mark zawsze pierwszy oferuje pomoc słabszym uczniom. Oprócz tego dobrze mu wychodzi praca zespołowa.

Justin wydawał się zaskoczony tymi pochwałami. Evie była pewna, że praca w zespole nie stała zbyt wysoko w jego rankingu.

– Myślę, że ta umiejętność może przydać się w życiu – powiedział rzeczowo, ale bez entuzjazmu. – A pani, panno Wharton, nie należy chyba do stałych nauczycieli Marka?

– Nie, podjęłam się tylko zastępstwa na okres jednego semestru, a potem zamierzam powrócić do mojego poprzedniego zajęcia, jakim jest tłumaczenie książek.

– Jak to, to pani nie zostanie w szkole na stałe? – spytał zbity z tropu Mark.

– Nigdy nigdzie nie zagrzewam dłużej miejsca. Lubię podróże w nieznane. Pomyśl, jest tyle nowych miejsc do odkrycia. Z końcem roku wybieram się do Włoch.

– A do jakiego miasta?

– Będę się włóczyć tu i tam, chcę studiować dialekty.

– Myślałem, że wszyscy mówią tam po włosku.

– To prawda, ale w różnych regionach używają różnych dialektów, które dla niewprawnego ucha brzmią jak zupełnie inne języki.

– Naprawdę tak się różnią między sobą? – spytał Mark.

– Naprawdę. Często się zdarza, że to samo zdanie brzmi zupełnie inaczej.

– To niesamowite! – ucieszył się chłopiec. – Ale po co to komu? Dlaczego nie mogą mówić po prostu po włosku?

– Dialekty pojawiają się tam, gdzie ludzie chcą podkreślić swoją odrębność, to znaczy swoje dziedzictwo kulturowe, mentalność czy historię. A dla pana, panie Dane, ważne jest pańskie dziedzictwo?

Zadziwiła ją jego reakcja na to pytanie. Miała wrażenie, że skulił się w sobie i zatrzasnął przed nią wszystkie drzwi. Zapadła głucha cisza.

– Uważam, że posługiwanie się jednym językiem jest bez porównania bardziej praktyczne.

– Niewątpliwie, tylko nie zawsze myśli się pragmatycznie. Czasami więcej radości daje różnorodność.

– Z takim podejściem do życia nie zaszedłbym daleko.

– Dzięki Bogu Włosi nie są nadzwyczajnymi biznesmenami. Są urokliwi, kochają życie, muzykę i wszystko, co się z tym łączy – powiedziała Evie, chcąc nadać nieco lżejszy ton ich rozmowie. – Kto chciałby myśleć nieustannie o wydajności pracy czy notowaniach giełdowych?

– Ja tak chcę.

Evie i Mark wymienili spojrzenia i mimo że Justin to zauważył, nie skomentował ich zachowania.

– Przyśle mi pani z Włoch pocztówkę? – zapytał Mark tęsknym głosem.

– Jasne, całe mnóstwo pocztówek, z każdego zakątka, do którego dotrę.

Chłopiec zasypał ją pytaniami, na które chętnie odpowiadała, a Justin, który przysłuchiwał się tej rozmowie, wydawał się zadowolony, ale w pewnym momencie upomniał syna:

– Mark, zrób sobie małą przerwę i zjedz coś. – Powiedział to miłym i spokojnym głosem, więc Mark bez sprzeciwu zajął się swoim talerzem.

Evie rozejrzała się po ogrodzie i po chwili zauważyła psa otoczonego gromadką szczeniąt.

– To jest Cindy – wyjaśnił Mark – a to Hank, ojciec tej piątki. Należą do Lily.

W tym momencie pojawiła się gospodyni z karmą w miskach. Szczeniaki przepychały się jeden przez drugiego i po chwili nie było śladu po jedzeniu, zaczęły się więc rozglądać za dokładką. Jeden z nich, najbardziej odważny, ruszył w stronę miski Hanka, jako że przezorna Cindy już uporała się ze swoją porcją. Hank ostrzegawczo warknął na małego.

– Trzeba ratować tego malucha? – Evie poderwała się z krzesła.

– Nie ma powodu – powiedział Justin uspokajająco i położył jej rękę na ramieniu. – Poradzą sobie.

– Ależ on go połknie jednym kłapnięciem paszczy!

– Naprawdę nic się nie stanie, nigdy nic się nie dzieje.

Usiadła więc i ze zdziwieniem obserwowała, jak maluch opróżnia miskę ojca. Hank przestał warczeć i tylko spoglądał zaskoczony na rozwój sytuacji, jakby pytał, co ma począć z tym fantem.

Evie roześmiała się.

– W tym ogromnym cielsku bije miękkie serduszko. No chodź tu do pani, kochany pies.

Hank podszedł, wpatrując się w nią przyjaźnie.

– Mój biedaku – powiedziała, gładząc go po pysku – prawie nic nie zdążyłeś zjeść na kolację. Zobaczymy, czy lubisz spaghetti. Jasne, że lubisz! – Objęła psa i cmoknęła go w łeb.

Lily i Mark byli zachwyceni, za to na twarzy Justina nie było nawet cienia aprobaty. Wpatrywał się w nią, jakby poraziło go ostre światło lampy.

Lily sprzątnęła ze stołu, a Evie poszła umyć ręce wylizane przez Hanka. Gdy wróciła, na stole stało już ciasto i kawa.

– Ładnie dziś pani wygląda – powiedział nagle Mark. – Normalnie się tak pani nie ubiera.

– Miałam zaplanowane wyjście.

– Na randkę?

– Tak.

– Ma pani chłopaka?

– Mam.

– Mark! – upomniał Justin syna.

– Będzie na panią zły.

– Nie martw się, poradzę sobie z nim.

– Myślę, że pani poradzi sobie z każdym. Założę się, że jeszcze dostanie od pani burę.

– Jeśli tak zrobię, najpewniej nie zostanie zbyt długo moim chłopakiem.

– Już pani na nim nie zależy?

– Mark! – Justin z zażenowania ukrył twarz w dłoniach.

Evie prawie go polubiła za ten gest.

– To tajemnica – odpowiedziała z uśmiechem.

– Aha... A jemu na pani zależy? – nie dawał za wygraną chłopiec.

– Po dzisiejszym wieczorze pewnie już nie – powiedziała pogodnie.

– Ale gdyby mu nadal bardzo zależało, to...

– Mark, wystarczy już tego – skarcił go ostro Justin.

Usłuchał w jednej chwili, ale widać było, że natychmiast stracił humor.

– Wcale się nie gniewam za te pytania – próbowała załagodzić Evie. – Tylko sobie tak żartujemy. – Uśmiechnęła się porozumiewawczo do Marka i puściła do niego oczko.

Odwdzięczył się jej tym samym.

Spojrzała na Justina. Wyglądało na to, że był niepocieszony z powodu wykluczenia go z zaczarowanego kręgu tych poufałych spojrzeń i mrugnięć. Po chwili doszła jednak do wniosku, że musiało jej się zdawać. To czysty absurd. Justin Dane nigdy nie dawał się zbić z tropu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Lily zawołała Justina do telefonu, a Mark natychmiast wykorzystał okazję i poprosił Evie, żeby poszła z nim do jego pokoju. Chłopiec od razu odzyskał dobry nastrój. Rozmawiali o psach, a Mark pstrykał zdjęcia.

– Ale masz aparat, zaraz zzielenieję z zazdrości. Mój jest o wiele prostszy, a i tak nie umiem się nim posługiwać.

– To bardzo łatwe...

– Nie dla każdego.

– Tata też nie umie i strasznie go to złości.

Mark włączył komputer i obejrzeli wszystkie zdjęcia na monitorze. Bezustannie fotografował swoje psy, miał na tym punkcie prawdziwego hopla.

– A masz zdjęcia swoich kolegów?

Mark wzruszył ramionami.

– Nie mieszkamy tu długo i nie znam zbyt wielu ludzi.

– Ale w pobliżu są przecież jakieś domy.

– Przeprowadziliśmy się tutaj, kiedy mama odeszła. Tata nie mógł znieść naszego starego domu. Wtedy zmieniłem szkołę.

– Twoja mama odeszła od was?

– Tak, wyjechała i nigdy już nie wróciła. Mam tu jeszcze więcej zdjęć.

Po chwili cały ekran zapełniły szczeniaki Cindy, ale Evie myślała o tym, co powiedział Mark. Wreszcie doszła do wniosku, że chłopiec próbuje w ten sposób złagodzić smutek po śmierci matki.

Na ekranie leciał właśnie filmik z udziałem Justina. Jeden ze szczeniaków próbował się wgramolić po sofie na biurko, przy którym pracował. Justin ujął go delikatnie, przytulił do policzka i popatrzył na niego z łagodną rezygnacją. Potem odstawił psiaka na podłogę i niemal się uśmiechnął. Miała okazję dokładniej mu się przyjrzeć. Miał niezbyt regularne rysy i zdecydowanie za duży nos. Nawet wówczas, gdy trzymał szczeniaka, emanowały z niego siła i władczość. Nie miała wątpliwości, że byłby w stanie usunąć każdego mężczyznę w cień. Niektórym kobietom nawet mogłoby się to podobać, ale nie jej. Nie był w jej typie, z tą swoją absolutną pewnością siebie, nieustępliwością i brakiem zainteresowania tym, co mają do powiedzenia inni. Doskonale potrafiła wyobrazić sobie z nim potyczki słowne, ale nic poza tym, żadnych czułości.

– Hej!

Mark przywołał ją do rzeczywistości. Spojrzała na niego i w tym samym momencie usłyszała kliknięcie.

– Mam panią! – zawołał uradowany.

– Ach, ty łotrze! – roześmiała się.

– A teraz wystarczy przełożyć kartę do komputera i proszę bardzo!

Na ekranie ukazały się dwa zdjęcia Evie.

– A czemu mi się to nie udaje? – Gdy westchnęła z żalem, Mark uśmiechnął się pod nosem. – Myślę, że wiem dlaczego. Niektórzy z nas mają po prostu talent. Robisz wspaniałe zdjęcia, Mark!

– Proszę, nagrałem je na płytę, wystarczy wsadzić ją do komputera.

– Bardzo ci dziękuję.

Evie nie była zbyt zadowolona z obrotu sprawy. Liczyła na to, że rozmowa potoczy się w całkiem innym kierunku. Miała nadzieję, że uda jej się zrozumieć, jaki cel miały wyprawy Marka na cmentarz. Sądziła jednak, że klucz do tej zagadki leżał całkiem gdzie indziej. Wspólne beztroskie oglądanie zdjęć dało mu więcej niż wszystkie rozmowy świata.

– Myślisz, że tata wciąż ma do ciebie pretensję za ten dzisiejszy wypad? Chyba nie żyje ci się z nim łatwo.

– Nie jest taki zły – odparł Mark. – To prawda, szybko wpada w gniew, ale potem jest mu przykro.

– Rozumiem... – To była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewała.

– On też jest nieszczęśliwy – dodał niespodziewanie Mark.

– Z powodu twojej mamy?

– Też, ale ma dużo innych problemów. Pamiętam, jak rodzice kłócili się i mówili różne okropne rzeczy, a mama zarzucała mu, że nosi w sobie ciemną stronę, o której nie jest w stanie mówić. Tata powiedział, że nawet gdyby się o tym dowiedziała, nic by to nie zmieniło. I odszedł. Był wtedy przeraźliwie smutny. Dobrze widziałem jego twarz, bo ukryłem się pod schodami. Ale on mnie nie widział, i całe szczęście, bo nienawidzi pokazywać po sobie uczuć. Wciąż mi się wydaje, że mogę mu jakoś pomóc... – Gdy Evie rzuciła mu zdziwione spojrzenie, dodał stłumionym głosem: – Powinniśmy pomagać sobie nawzajem, tego właśnie pragnę. Chciałbym być... właśnie tak... chciałbym tylko... – Dłużej nie wytrzymał. Jego ciałem wstrząsnął silny dreszcz, a po policzkach popłynęły mu łzy. Evie spontanicznie przytuliła go do siebie. – Przepraszam...

– Nie masz za co przepraszać, Mark. Jeżeli jest ci smutno, masz prawo płakać i masz prawo się wyżalić.

– Ale ja nie mam komu, nikt mnie nie rozumie.

Od strony drzwi doszedł ją szmer. Spojrzała w tę stronę i zobaczyła Justina, który stał i patrzył na nią tak jak na tarasie, kiedy bawiła się z psem. Dała mu znak głową, żeby zostawił ich jeszcze samych. Mark niczego nie zauważył. Dochodził już do siebie, ale był bardzo zażenowany. Uzewnętrznianie uczuć nie było również i jego mocną stroną.

– Powie mi pani dobranoc przed odjazdem?

– Oczywiście, obiecuję.

Evie uścisnęła go mocno, a potem zamyślona zeszła na dół. Justin czekał na nią w salonie.

– Wszystko z nim w porządku? – zapytał mrukliwie.

– Nie bardzo, ale uspokoił się i kładzie się spać. Obiecałam, że pożegnam się z nim, zanim odjadę. Myślę, że byłoby dobrze, gdyby pan teraz do niego poszedł.

– Nie ma mowy, przerabialiśmy to już nieraz. On mnie nienawidzi.

– To nieprawda!

– Skąd pani to może wiedzieć? Mówił coś na ten temat?

– Nie mogę powtarzać tego, co mówił. To kwestia zaufania.

– To nonsens, jestem jego ojcem!

– A ja jestem osobą, którą pan tu przywiózł, żeby mu pomogła. Potrafił się przede mną otworzyć i choć powiedział niewiele, z całą pewnością nie jest prawdą, że pana nienawidzi. Daleki jest od tego.

– Niech to wszystko piekło pochłonie!

– Świetnie, w takim razie proszę mnie wyrzucić.

– Niech mnie pani nie prowokuje.

Evie wyjęła z torebki komórkę i wybrała numer.

– Andrew...

Ręka Justina zacisnęła się na jej ramieniu, sprawiając jej ból.

– Chyba jednak będzie lepiej, jak pani zostanie.

Uwolniła się z jego uścisku.

– Cieszę się, że zmienił pan zdanie. Nie przepadam za roztrzęsionymi facetami.

Justin wziął głęboki oddech.

– Proszę, niech pani zadzwoni do Andrew jeszcze raz, inaczej będzie się niepokoił.

– Nie ma takiej potrzeby, to był blef.

– Więc bawi się pani moim kosztem!

– Nic podobnego. Próbuję pomóc pana synowi, ale tylko na moich warunkach.

– To zwykle moja metoda działania.

– W takim razie jedno z nas będzie musiało się poddać.

Musiała przyznać sobie punkt. Naprawdę dużo udało jej się osiągnąć. Wcześniej bała się starcia z Justinem, a teraz instynkt podpowiadał jej, że ten facet szanuje tylko tych, którzy potrafią mu stawić czoło. Uległość oznaczała katastrofę. Zresztą uległość nie była w jej stylu.

Zapadła grobowa cisza. Domyślała się, że wielki Justin Dane właśnie zrozumiał, że ma bardzo ograniczone możliwości manewru i nie bardzo wiedział, jak sobie z tym poradzić.

– Może mógłby mi pan opowiedzieć, co się właściwie wydarzyło? Dlaczego Mark chodzi na cmentarz? Powiedział mi pan, że jego matka umarła, myślałam więc, że jest tam pochowana. Jednak Mark temu zaprzeczył.

– A czy powiedział coś jeszcze?

– Że powinna się tam znaleźć.

– Do diabła! Co on miał na myśli? Moja żona zostawiła nas dwa lata temu. Nas obu! Bo w jej życiu pojawił się inny mężczyzna. Wyjechała do Szwajcarii.

– I nie zabrała z sobą syna? Czy może pan się na to nie zgodził?

– Nie mógłbym się nie zgodzić, ale obawiam się, że w ogóle jej to nie przeszło przez myśl.

Evie ukryła twarz w dłoniach.

– Nie rozumiem, jak matka może coś takiego zrobić. Zostawić męża to co innego, to się zdarza, ale porzucić dziecko?

– To straszna zbrodnia – powiedział ponuro Justin. – To nienaturalne i niewybaczalne.

Evie zaalarmował ton jego głosu. Spod pokładów gniewu wyraźnie przebijała nienawiść.

– Czy ona utrzymuje kontakt z Markiem?

– Czasem pisała, na Gwiazdkę i na urodziny przysyłała prezenty, ale nigdy nie zaprosiła syna w odwiedziny, bo jej nowy partner sobie tego nie życzył. Okazał się ważniejszy od syna. – W głosie Justina pojawiły się gorycz i ból.

– Mark bardzo to przeżywa.

– Na szczęście mój syn jest dzielny i silny. I dobrze wie, jaki okrutny potrafi być świat.

– Jest stanowczo za młody, by poznawać ciemne strony życia.

– Uważa pani, że istnieje w ogóle taki wiek dla chłopca, żeby zrozumieć, że rodzona matka go nie chce?

– Na to zawsze jest się zbyt młodym.

– Właśnie, a to się zdarza i młodszym, nawet siedmiolatkom. – Jego głos gwałtownie się zmienił. Zdawał się teraz nie zauważać Evie, mówił jakby do siebie. – A wtedy świat staje się nierealny, bo nagle znikają wszelkie stałe punkty odniesienia i otacza nas wyłącznie chaos. Jedynym ratunkiem jest wówczas wypieranie tego faktu ze świadomości, to daje swoisty azyl. Lecz takie schronienie jest niezbyt stabilne. Życie stara się je rozbić, zniszczyć i coraz trudniej zaprzeczać oczywistym faktom, coraz bardziej bolesna staje się prawda.

Evie poczuła, jak jej się zaciska gardło.

– Panie Dane, dlaczego mi pan to mówi?

– Zrobiłem wszystko, by nie dotarło do świadomości Marka, że matka go odrzuciła. Próbowałem kłamać, wymijająco opowiadałem o rozwodzie, a nawet pojechałem za nią do Szwajcarii i błagałem, żeby do nas wróciła. Zrobiłem to dla dobra naszego syna, choć nienawidziłem jej za to, jak bardzo go skrzywdziła. Kupiłem ten dom w nadziei, że może to ją przyciągnie. Jest większy i lepszy od naszego poprzedniego domu, a ona lubiła ładne rzeczy.

– Chciał ją pan nakłonić do powrotu pieniędzmi?

– Skoro odrzuciła miłość do syna, myślałem, że to poskutkuje – stwierdził z porażającym chłodem. – Lecz wszystko na nic. Nigdy nie odwiedziła Marka, dom zbyła drwiną, tak bardzo była zauroczona swoim kochankiem.

– I co działo się dalej?

– Zginęła w wypadku, gdy razem jechali samochodem. Z punktu widzenia prawa wciąż byłem jej mężem i do mnie należało wyprawienie jej pochówku. Może powinienem był sprowadzić jej prochy do Anglii, ale tak się nie stało. Została pochowana w Szwajcarii.

– Ale Mark... Tak wiele pan zrobił, by wróciła do syna...

– Kiedy żyła, lecz potem nie miało to już żadnego znaczenia.

– Myślę, że dla Marka ma. Chociaż po śmierci miałby ją blisko siebie... Potrzebujemy takiego miejsca, gdzie moglibyśmy spotkać się z ukochaną osobą, którą straciliśmy. Po to są właśnie groby. Markowi jest to szczególnie potrzebne, bo sprzedał pan dom, z którym łączyły się wspomnienia związane z matką. Tej rezydencji nigdy nawet nie odwiedziła, dlatego Mark nie może jej tu wspominać, nie może pomyśleć: Tu żartowaliśmy, a tu robiła dla mnie herbatę. On potrzebuje tych wspomnień, a tymczasem co dzień po szkole wraca do pustego domu, który przypomina muzeum.

– Nie jest pusty, jest zawsze Lily. Mnie i tak nie chce. Nie zauważyła pani tego?

– Zauważyłam tyle, że nie jesteście z sobą tak blisko, jak powinniście być. Ale pan może to zmienić. Jak sądzę, nie spędzacie razem zbyt dużo czasu.

– Mam mnóstwo pracy, muszę pilnować interesów.

– Są ważniejsze od syna, czy tak?

– Staram się, jak mogę.

– Ale jak sądzę, te starania sprowadzają się wyłącznie do pieniędzy.

– Zapewniam mu dobre życie.

– Widziałam to dobre życie. Najnowszy komputer, drukarka, kamera cyfrowa.

– W porządku, wiem, uważa pani, że przywiązuję zbyt dużą wagę do pieniędzy. Ale na pieniądzach można polegać, one nie zdradzą, a co kupisz, należy do ciebie.

– I wtedy może pan mieć wszystko pod kontrolą.

– Zgadza się. – Mimo że taki bystry, nie dostrzegł pułapki, jaką na niego zastawiła.

– I tylko to się liczy? Władza?

– Czasami jest bardzo pomocna.

– Sądzę, że owo „czasami” w pana wypadku to przejaw fałszywej skromności – stwierdziła ostro. – Dzięki władzy zdobywa pan i ma kontrolę... no właśnie, tylko nad rzeczami? A może również ludźmi? Właściwie dlaczego pańska żona pana opuściła?

Rzucił jej ostre, nienawistne spojrzenie.

– Jak przypuszczam, za mało jej płaciłem.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, wyszedł z pokoju, trzaskając drzwiami, a ona przeklinała własną głupotę.

Nie miała prawa nagabywać go o żonę. Dlaczego wciąż nie potrafi zapanować nad słowami? Powinna odszukać go i przeprosić. Dlaczego nie umie zachowywać się jak dojrzała kobieta?

Gdy po chwili zobaczyła go w drzwiach, spodziewała się najgorszego. Tymczasem on zapytał spokojnie:

– Możemy zacząć jeszcze raz?

– To dobry pomysł. Proszę zapomnieć o moim ostatnim pytaniu. Nie miałam prawa...

– Zapomnijmy już. Pewnie wszystkie złe rzeczy, jakie pani o mnie pomyślała, są prawdą. Pani pierwszej to mówię, choć nie pierwsza pani je odkryła. Ale, tak na wszelki wypadek, gdyby się pani jeszcze nie zorientowała, mądrzej by było zachowywać się taktownie.