Trzy przypadki - Grażyna Adydan - ebook

Trzy przypadki ebook

Grażyna Adydan

0,0

Opis

Trzy przypadki” to powieść o poszukiwaniach. Czego? Przede wszystkim miłości. Podczas tych poszukiwań zdarzają się małe pułapki, całkiem duże rozczarowania i wielkie oczekiwania. To wszystko ma prowadzić bohaterkę do znalezienia spełnienia w dziedzinie miłosnej, bo zawodowa realizacja siebie nigdy nie była dla niej aż tak ważna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 178

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grażyna Magdalena Adydan

trzy przypadki

© Grażyna Magdalena Adydan, 2017

RedaktorGrzegorz Krzymianowski

KorektorEmilia Grochala-Chmiel

„Trzy przypadki” to moja debiutancka powieść. Opowiada o… Nie, nie zdradzę tego. Ale wiem, że to, co spotkało moją bohaterkę, mogło spotkać każdą z nas…

Życzę przyjemnej lektury.

ISBN 978-83-8104-493-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mojej Przyjaciółce, Małgosi

Przypadek pierwszy — Janusz

— Jezu, jak boli!!! — nic więcej nie miałam siły mówić. Bolało od wielu dni. W zasadzie brzuch, ale nie byłam w stanie stwierdzić, czy może jeszcze głowa, kręgosłup, nerki.

Mieszkałam u rodziców. Tak było wygodniej. Obiadki, śniadanka podawane prawie do łóżka. Od dawna pracowałam, miałam swoje pieniądze i … swój pokój, do którego lubiłam wracać. Niestety, robiło się coraz mi ciaśniej w tym mieszkaniu, w którym spędziłam całą swoją młodość, drażniło, że wciąż mama wtrąca się w moje sprawy. I tak trwałam w tej inercji, widocznej teraz jak na dłoni.

Miałam właściwie ferie świąteczne. Powinnam odpoczywać, bo po Nowym Roku czekało mnie dużo pracy, wystawianie ocen, papiery, nasiadówki zwane szumnie radami pedagogicznymi…

Tak, tak. Byłam nauczycielką. Uczyłam języka polskiego w szkole podstawowej. Pani magister Magda Belska. Wychowawczyni kl. IV b. Wlazłam w to środowisko bardzo głęboko, siedziałam, nawet zasiedziałam się. Było mi wygodnie z tym zawodem, dziećmi, lubiłam uczyć i wydawało mi się, że dobrze to robię, przekonana o misji, do jakiej zostałam powołana.

Praca w szkole i środowisko całkowicie sfeminizowane nie dawały niestety szans na poznanie jakiegoś sensownego mężczyzny. Bezsensownego zresztą też. Same baby, momentami tak głupie i płytkie, że kawały o blondynkach były przy nich wysoce inteligentne.

Tak obijałam się między koleżankami różnymi, które miały mężów, rodziny i jakąś stabilizację. Czytałam książki i żyłam bardziej fikcją niż rzeczywistością…

— Magda, telefon do ciebie! — rozległ się głos mamy.

— Kto dzwoni? — nie miałam ochoty na jakiekolwiek rozmowy.

— Gosia.

— A, to zaraz ……

Zwlokłam się z wersalki. Zakręciło mi się w głowie. Przytrzymałam się regału, bo chyba upadłabym. „O, niedobrze ze mną” — pomyślałam ponuro.

— Tak? — rzuciłam do słuchawki

— Cześć. Jak się czujesz? — usłyszałam po drugiej stronie.

— Do dupy — podsumowałam krótko.- Nie wiem, co się dzieje, ale nie przestaje lać się i boleć.

— Jak to już długo trwa? — przerwała zaniepokojona

— Coś około dwudziestu dni, czy więcej… — straciłam zupełnie rachubę.

— Ty zrób coś z tym, co? — zapytała retorycznie.

— A co mam jeszcze zrobić? Przecież byłam u tego konowała. Dał mi jakieś zastrzyki, prochy, a ja najbardziej potrzebuję tabletek przeciwbólowych. — chciało mi się wyć.

— Idź do kogoś innego albo zgłoś się od razu do szpitala, co? — Gośka była nieustępliwa i naprawdę martwiła się o mnie.

— Dobra, dobra… Mogę iść się położyć? — spytałam.

— Jasne, ale zadzwoń co się dzieje. To ja kończę. Pa. Trzymaj się. — szybko pożegnała się.

A ja powlokłam się do łóżka

Nie wiedziałam, co się dzieje z moim organizmem. Mój ginekolog leczył mnie jakimiś zastrzykami, ale nie czułam się ani trochę lepiej. Przeciwnie, czułam, że razem z krwią ucieka ze mnie życie ….

Kolejną koszmarną noc przeżyłam tylko dlatego, że co trzy godziny brałam środki przeciwbólowe.

Rankiem z trudem doszłam do przychodni, żeby zrobić badania krwi. Nie miałam siły, żeby dojść do domu. Musiałam przystawać co chwilę i ciężko łapać oddech. Gdy doczłapałam się do windy, miałam serdecznie dość wszystkiego. W domu czekała na mnie wiadomość od ciotki Lidki, że mam natychmiast jechać na izbę przyjęć miejskiego szpitala.

Dowiózł mnie tam mój młodszy brat. Po żmudnym i strasznie długotrwałym procesie przyjmowania na oddział znalazłam się wreszcie w białym otoczeniu łóżek i charakterystycznym zapachu szpitalnym. Czekałam, co będzie się działo dalej. A prawdę mówiąc było mi wszystko jedno. Marzyłam o bez-bólu, parafrazując Norwida, chociaż ostatkiem świadomości nie wierzyłam, że to możliwe. Jak przez mgłę pamiętałam siebie zdrową. To było o lata świetlne za mną …

— Pani Belska! Do gabinetu profesora! — usłyszałam głos położnej.

— Tak, jestem tutaj. Już idę — usiłowałam podnieść się z krzesła.

— Niech pani czeka. Zaraz siostra przyjedzie z wózkiem.- oddziałowa poinformowała mnie o czymś, co do tej pory nie mieściło mi się w głowie.

„Ja na wózku? Boże, co się dzieje?” — byłam przerażona.

Rzeczywiście zaraz pojawił się wózek. Wsiadłam z ulgą i pojechałyśmy do gabinetu profesora.

— Dzień dobry — odezwały się resztki dobrego wychowania.

— A to ty, dziecko. Rozbierz się, zbadam cię — spokojnie rzekł lekarz.

„Dziecko… Nieźle… Mam 29 lat. Jakie ze mnie dziecko?” — myślałam mętnie.

Nienawidziłam szczerze przedmiotu, zwanego w świcie kobiet potocznie samolotem albo koziołkiem. Badanie było długie i wyjątkowo nieprzyjemne. Wszystko jednak ma swój koniec, na szczęście.

— Nie jest dobrze. Musimy operować. — profesor mówił wolno i spokojnie.

— Wszystko mi jedno, byleby przestało boleć. — podsumowałam, usiłując się uśmiechnąć. Nie wyszło to zbyt przekonująco.

— Ale najpierw trochę cię wzmocnimy. Wracaj na salę. Niech ją siostra odwiezie — to już powiedział do położnej.

Z ulgą położyłam się w szpitalnym, koszmarnie niewygodnym łóżku. Za chwilę przyszła siostra z całym sprzętem do kłucia.

— Proszę dać lewą rękę. Podłączymy wenflon. I kroplówkę. — zgrabnie i szybko wkłuła się i założyła mały sprzęt, który, jak się potem okazało, był potrzebny właściwie cały czas.

Przy łóżku stanął statyw i zawisła pierwsza butelka czegoś … Powoli zaczęło się to sączyć do żyły.

— Zaraz dostanie pani krew. Jaką ma pani grupę? Ma pani pieczątkę w dowodzie? — położna nadawała z szybkością karabinu maszynowego.

— Chyba 0 Rh+, ale nie mam w dowodzie informacji o tym. — jakoś zrobiło mi się słabo i nie miałam ochoty na rozmowę.

— Pobierzemy krew i sprawdzimy, ok.?

— A mam jakieś inne wyjście? — próbowałam być dowcipna.

— Zaraz przyjdzie siostra i znowu panią będziemy kłuć. Nie boi się pani?

— Bardzo. Ale wolę, żeby bolało to niż brzuch. — stwierdziłam optymistycznie.

Okazało się, że miałam inną grupę krwi niż znaną od dziecka i wpisaną do książeczki zdrowia przy moich narodzinach. Wkrótce w drugiej ręce też miałam wenflon i przez rurkę zaczęła lecieć powoli krew …. I zaraz potem zasnęłam. Nie wiedziałam, kiedy kończyła się jedna butelka i zaczynała druga, kolejna, następna … Obudziłam się, gdy w sali było ciemno. Czułam się jakoś inaczej. Lepiej?

Spróbowałam wstać do toalety. O dziwo, udało się bez specjalnych problemów. Nie zakręciło mi się nawet w głowie. Podreptałam powoli. Gdy wracałam, zauważyła mnie pielęgniarka.

— A gdzie pani łazi sama!!! — usłyszałam krzyk.

— Byłam w toalecie … — próbowałam usprawiedliwiać się z pewną taką nieśmiałością.

— Sama??? Pani upadła na głowę??? Z taką hemoglobiną??? — teraz darła się na cały oddział.

— Z jaką hemoglobiną? — kompletnie mnie oszołomiło mnie to pytanie.

— Znalazła się bohaterka, no naprawdę. 5,3. Wie pani? — już spokojnie dokończyła. — Chociaż może po tej krwi jest już lepiej.

— A to mało? Bo ja się nie znam… — zapytałam głupio.

— Bardzo mało. Powinno być około 13 jednostek. Nawet więcej jest też dobrze. I niech pani się wyśpi, jutro operacja — oznajmiła po prostu i zwyczajnie.

Zatkało mnie. Nic nie słyszałam o operacji. Po chwili dotarło do mnie to, co mówił profesor — „musimy operować”.

Rano zrobiono mi jeszcze usg, potwierdzając wcześniejszą diagnozę. To był mięśniak, jeden, ale wyjątkowo duży i właśnie chciał się urodzić, tak mówił profesor.

No i zawieziono mnie na salę operacyjną. Potem już nic nie pamiętam. Dostałam jakiś zastrzyk, zrobiło mi się ciepło i miło, zasnęłam czy może raczej przysnęłam…

Sala operacyjna była cała zielona. Na zielono byli też ubrani lekarze. „Kosmos pełen…” — pomyślałam. I jeszcze coś do mnie mówiła pielęgniarka … I dalej tylko sen…

— Hej, słyszy mnie pani? — ktoś chyba coś chciał ode mnie. — Halo!!! — głos brzmiał donośnie, choć jakby z oddali.

Chciałam coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w krtani, która dodatkowo bardzo bolała. „Co oni mi zrobili? Dlaczego nie mogę mówić??” — zakręciły mi się łzy w oczach, pokiwałam tylko twierdząco głową i zostałam przetransportowana na salę pooperacyjną.

Znowu podłączono mnie do kroplówki. Zasnęłam. Gdy się obudziłam poczułam ból w podbrzuszu. „A, to pewnie po operacji, tam mnie cięli” — pomyślałam i znów zasnęłam.

Było ciemno już, gdy otworzyłam ponownie oczy. Przy łóżku stała moja ciotka z profesorem.

— O, obudziła się! Jak się czujesz? — spytała.

— Nie wiem. — odrzekłam z dużym wysiłkiem. — Boli … — poskarżyłam się cicho.

— Zaraz dostaniesz coś przeciwbólowego — rzucił profesor, oglądając kartę szpitalną. — Za dwa dni zmienimy salę na ogólną, a za tydzień wypiszemy cię do domu. — jego głos brzmiał jak najpiękniejsza muzyka świata.

Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Każdy ruch na łóżku powodował ból. Ze zdumieniem zauważyłam, że brzuch to bardzo newralgiczne miejsce i bez niego nie można zrobić właściwie żadnego ruchu. Ani przewrócić się na bok, ani podnieść się. „Ale mnie wyleczyli, nie ma co! Jedno wycięli, a reszta boli” — użalałam się nad sobą. Po zastrzyku zasnęłam i spałam do rana spokojnie i bez bólu.

Obudziłam się, gdy pielęgniarka roznosiła termometry. To taki rytuał szpitalny. Piąta rano, wszyscy normalni ludzie jeszcze śpią, a tu światła i ruch jak w Rzymie. Czułam się dobrze, o dziwo. Trochę bolał dół brzucha, ale w porównaniu stanu „sprzed” — to było małe piwo…

Po obchodzie podłączono mi znów kroplówkę. A ja zasnęłam. I tak cały dzień tak trwało. Wieczorem kazano mi wstać po raz pierwszy po operacji. Udało się. Sama przeszłam kilka kroków, a potem do toalety już z pomocą, lecz wcale źle nie poszło. Szybko ponoć wracałam do zdrowia.

Zgodnie z obietnicą profesora trzeciego dnia po operacji przeniesiono mnie na salę ogólną. Zrobiło się trochę weselej. Pozwolono mi też napić się herbaty, a na śniadanie dostałam obrzydliwy, ale wyjątkowo mi smakujący, szpitalny kleik. Smak tej herbaty czuję do dziś … Ambrozja i nektar wysiadają w przedbiegach …

To tej właśnie, pierwszej nocy, spędzonej na tej sali, miałam myśli, które dotychczas usuwałam z pola myślenia. Miałam 29 lat i co jeszcze? NIC. Wielkie nic. Za sobą jakieś nieszczególnie ciekawe związki z facetami. Brak rodziny i męża. Jakieś koleżanki. Praca w szkółce. Jakieś durne ideały, które można było wyśmiać. Ale przede wszystkim była ogromna, bezbrzeżna samotność. Strasznie trudno było mi się do tego przyznać. Przed sobą. Bo to bolało. Bardzo bolało. I zaraz ta kula… Podchodzi coraz wyżej, zatrzymuje się gdzieś w krtani. Po chwili pojawiły się, naturalnie zresztą, łzy. I już nie można było ich zatrzymać. Usiłowałam cicho płakać, żeby nie obudzić kobiet z sali, w końcu każda tu jakoś cierpiała, bo była kobietą. Ale nie udawało mi się to szczególnie dobrze…

W końcu zmęczona, zasnęłam. Rano było inne, może lepsze? W każdym razie czułam się lepiej, a już zupełnie dobrze poczułam się, gdy odwiedziła mnie moja bratanica, 5-letnia Agnieszka. Wesoło biegała po oddziale, podskakiwały jej warkoczyki, które brat pracowicie uplótł.

— Ciocia, a dlaczego leżysz? Nie możesz wyjść stąd? — trajkotała jak najęta. — A czemu tak wyglądasz? A, nie umalowałaś się …..- roześmiała się nagle ni stąd, ni zowąd.

Udało jej się mnie rozbawić. Śmiejąc się, trzymałam się jednocześnie za brzuch, bo szwy mnie bolały.

— No, nie pozwalają się malować tutaj. Zresztą, komu mam się spodobać? — spytałam retorycznie.

— A co ci zrobili? Tata mówił, że coś wycięli. Co? — nadawała z prędkością światła.

— Wycięli i pozszywali. Jest dobrze. — stwierdziłam z przekonaniem.

Było coraz lepiej. Po niedzieli miałam wyjść do domu. Zanim jednak do tego doszło, odbyłam długą rozmowę z profesorem. Poinformował mnie, że wszystko jest w najlepszym porządku, przynajmniej na razie, bo mięśniaki mogą odrastać. Jeszcze kazał podpisać jakieś dokumenty, bo orzekł, że dobrze mi zrobi sanatorium. Hmm, jakoś źle kojarzyło mi się to słowo …

W poniedziałek rzeczywiście wypisano mnie ze szpitala i pojechałam do domu. Dostałam miesiąc zwolnienia lekarskiego i z ulgą pomyślałam, że odpocznę sobie od szkoły i dzieci. Jakoś nie przerażało mnie, że to ósme klasy i że mają w perspektywie niedługiej egzamin, przecież był już styczeń. Mało powiedziane. W ogóle mnie to nie obchodziło ….

Strasznie dobrze było mi w domu. Nic nie robiłam, tylko dobrze odżywiałam się, nadrabiając anemię. Czytałam w ilościach hurtowych książki — znowu fikcja literacka była mi bliższa niż realne życie. Odwiedzały mnie koleżanki, telefonowały… Wolałabym, żeby zamiast tego wszystkiego był ktoś, kto potrzymałby mnie z rękę i powiedział takie magiczne słowa, które czytałam tylko w powieściach… Eee tam, rozmarzyłam się… Czas wrócić na ziemię.

A na ziemi było zimno. Luty i zima to nie było to, co najbardziej lubiłam. Już nawet wychodziłam na dwór. Trochę nudziło mi się w domu. Ile można czytać? Jak długo oglądać telewizję?

15 marca, wieczór (późny)

Dostałam skierowanie do sanatorium. Od 1 kwietnia. Niezły prima aprilis. Ja w sanatorium? Dobre sobie. Razem z emerytami. Picie wód i spacerki. BEZ SENSU!!! Nie chcę jechać!!!

Precz z Krynicą Zdrój!!! Lekarze mówią, że to pomaga. Że to po to, żeby nie było zrostów gdzieś tam w środku. I to ma trwać 28 dni. Przecież ja zwariuję!!! Do tego załapię się na Wielkanoc poza domem. Nie chcę!!!

I co z tego, że nie chciałam? Pojechałam. Autobusem. Strasznie długo się jechało. Widoki były piękne, chociaż wiosna bardzo delikatnie wkraczała dopiero w świat. Krynica przywitała mnie słońcem i świeżym powietrzem. Po załatwieniu formalności dowieziono nas — takich jak ja było więcej — do jednego z sanatorium w centrum miasta. Na szczęście zobaczyłam kilka młodych osób. „Będzie jakieś sensowne towarzystwo” — pomyślałam.

Rzeczywiście tak się stało. Dziewczyny były w moim wieku i przyjechały z południa Polski. Dwie były z mojego ulubionego Krakowa. Poznałam też styl życia sanatoryjnego, gdzie wszystko było z góry ustalone. A poinformował nas o tym lekarz prowadzący ośrodek na pierwszym oficjalnym spotkaniu. Stojąc gdzieś w kącie patrzyłam na przekrój wiekowy kuracjuszy i byłam bliska załamania. „Co ja tutaj robię?” — zastanawiałam się po raz kolejny.

— Witam Państwa w naszym sanatorium. — usłyszałam miły głos. Z nauczycielskiego przyzwyczajenia zaczęłam słuchać.

A lekarz mówił o zaletach wód do picia tutaj, o korzyściach wynikających z zabiegów różnorodnych, o zaletach alpejskiego powietrza … Z tym alpejskim klimatem to miał rację. Mimo wczesnej jeszcze pory, zachmurzyło się i zaczął padać… śnieg! „Ładnie się zapowiada, w dalszym ciągu zima, chmury, ponuro. I w takich okolicznościach przyrody mam spacerować i dotleniać się” — chciało mi się płakać. Wolałabym się nudzić w domu niż być tu…

Czekała mnie jeszcze wizyta u lekarza ginekologa, który miał mi dobrać odpowiednie zabiegi. Stałam razem z dziewczynami i żartowałyśmy z lekarza pierwszego kontaktu, bo takim dla nas był specjalista ginekolog. Uznałyśmy też, że skoro tu jesteśmy, to powinnyśmy poznać trochę Ziemię Sądecką. A to było możliwe przez liczne wycieczki po okolicy. Jedna z dziewczyn, Karolina, była lepiej zorientowana — Pieniny, dolina Popradu, Słowacja. No i najbliższa okolica — Kamianna ze wspaniałymi pszczelimi zabytkowymi ulami i wyśmienitym miodem. Inna koleżanka sanatoryjna wiedziała, że funkcjonuje u nas w ośrodku biblioteka, więc też postanowiłam z tego przybytku kultury skorzystać, bo popołudnia były nudnawe …

Ciężko było mi to wszystko objąć, te zabiegi, lecznicze picie wody mineralnej, dietę lekkostrawną. Powoli, przy pomocy starych wyjadaczek, które nie raz były w sanatorium, udało mi się poustawiać to wszystko.

Jedno tylko jeszcze mnie nie dotknęło. To, co dla niektórych kobiet i mężczyzn zresztą też, stanowi sens takich wyjazdów, a mianowicie ogólnie zwany podryw. Tak patrzyłam sobie na niektóre zachowania i oczy wychodziły mi z orbit, bo nie sądziłam, że można zniżyć się do poziomu … Właśnie — jakiego? Zero to przecież też poziom …

No i stało się. Pewnego piątkowego popołudnia koleżanka Ela wyciągnęła mnie na dancing do jednej z bardziej znanych restauracji. Było to dla mnie bardzo ciekawe przeżycie.

Weszłyśmy do dość dużej sali. Siadłyśmy przy jednym z wielu czteroosobowych stolików. Dalej był parkiet do tańczenia i podest dla orkiestry. Ludzi było raczej mało, w rytm przebojów z zamierzchłej przeszłości poruszało się zaledwie kilka par, w wieku mocno balzakowskim. Wyglądało to strasznie żałośnie, lecz tańczący nic sobie nie robili z mojej opinii i w najlepsze wywijali jakieś tańce nie-standardowe. Elkę poprosił jakiś starzejący się lowelas sanatoryjny, więc poszła się bawić. A ja siedziałam sama i smętnie zastanawiałam się, co właściwie, do cholery, ja tu robię.

Miałam właśnie zaproponować wyjście z tego przybytku, gdy zabrzmiały dźwięki jakiejś znanej piosenki i przy moim stoliku pojawił się mężczyzna. Wysoki i szczupły, w garniturze — wyglądał elegancko i jakoś tak … Wiem, budził zaufanie… Pocałował mnie w rękę i powędrowaliśmy na parkiet. Początkowo tańczyło mi się sztywno i nierytmicznie, ale szybko mi to przeszło.

— Mam na imię Janusz — usłyszałam przez dźwięki muzyki — Bardzo mi miło.

Spojrzałam do góry, bo Janusz, jak się przedstawił mężczyzna, był dość wysoki.

— Magda. Miło mi — dokonałam autoprezentacji. „Kurczę, co takiego jest miłego w tym przedstawianiu się i tańczeniu?” — coś mnie zaczynało swędzieć w okolicy serducha czy jakoś tak …

Szybko okazało się, że oboje jesteśmy nauczycielami. Trochę różnił nas zestaw uczniów — Janusz uczył studentów na uczelni, matematyki i elektrotechniki, ja — polskiego w podstawówce głównie. Zaprosiłyśmy go do naszego stolika i wypiliśmy lampkę koniaku, wymieniając imiona, od tej pory byliśmy na „ty”. Rozmowa potoczyła się szybko i błyskotliwie, mieliśmy masę podobnych skojarzeń, zainteresowań, te same dowcipy śmieszyły nas … Ani się obejrzałyśmy, a zbliżała się 22, magiczna godzina, gdy trzeba być w sanatorium.

Janusz odprowadził nas do drzwi, szarmancko pożegnał się, całując w rękę i poszedł gdzieś … Nie wiedziałam, gdzie mieszka. Zdążyliśmy tylko umówić się na następny dzień

na dancing wieczorny. Ale miałam iść tylko ja, już bez Elki.

— Skąd ty tyle wiesz? — z zadumy wyrwał mnie głos koleżanki.

— Cooo? Ile wiem? — nie mogłam skojarzyć o co jej chodzi. — Aaa, skąd? Nie wiem — trudno było mi zebrać myśli.

— Gadaliście tak, jakbyście znali się lata, a nie godzinę — kontynuowała.

— No, jakoś tak samo wyszło … — mętnie tłumaczyłam.

— On też jest nauczycielem, nie? Ale chyba jest sporo od ciebie starszy, co? — paplała.

— A… Chyba tak… Starszy? No, chyba starszy… — zaczynałam majaczyć.

Przede wszystkim chciałam się jednak uwolnić od Elki i spokojnie pomyśleć.

— Idę się kąpać i spać. Zmęczona jakaś jestem czy co? — pytałam retorycznie. — To cześć, do jutra — już otwierałam drzwi od mojego pokoju.

— Cześć, spokojnych snów — rzuciła na odchodne nieco rozczarowana koleżanka sanatoryjna i poszła do siebie.

Zamknęłam drzwi i włączyłam radio. Cicho zaszemrała muzyka. Zrobiło się sentymentalnie i spokojnie. Próbowałam zebrać myśli, ale słabo mi szło. Pamiętałam wszystko dokładnie, ale tak, jakbym oglądała film ze swoim udziałem. Patrzyłam z boku i wsłuchiwałam się w siebie.

Po chwili takiego myślenia wiedziałam już, że coś ważnego się stało. Na razie jeszcze nie wiedziałam co. Przypominałam sobie po kolei wydarzenia, a właściwie najważniejsze wydarzenie tego wieczoru. Janusz. To on był tym najważniejszym wydarzeniem…

Zapomniałam jak to jest, gdy się podobasz mężczyźnie. Gdy widzisz w jego oczach niekłamany podziw i słyszysz to w jego głosie. Jeszcze teraz czułam to mrowienie, ten dreszcz chodzący po plecach… Wszystko razem biorąc było miłe, bardzo podniecające i … tak, właściwie zupełnie nowe.

Z niecierpliwością czekałam na koniec następnego dnia. Janusz przyszedł po mnie. Z kwiatami. I od razu trafił w dziesiątkę — to były moje ulubione frezje. Ponieważ było jeszcze wcześnie, poszliśmy najpierw na spacer.

— Znasz Krynicę? — spytał. — Czy jesteś pierwszy raz tutaj?

— Byłam tu już kiedyś, kilka dni w lecie. Spodobało mi się. Ale nie znam tutejszych okolic.- odpowiedziałam nawet logicznie, choć myślałam zupełnie o czymś innym.

— Mogę ci pokazać. Zrobię to z największą przyjemnością. Dla tak pięknej kobiety … — uśmiechnął się do mnie i spojrzał jakoś tak dziwnie w oczy, aż się trochę zlękłam.

— Z tą pięknością to nieco przesadzasz, wiesz? — speszyło mnie to komplementowanie, nie byłam zupełnie do tego przyzwyczajona.

— Wiem, co mówię, uwierz mi… — stwierdził tajemniczo.

Uwierzyłam. Szybko te słowa, piękne i magiczne, trafiły do mnie. Trochę łaskotały też moją próżność.

— A byłaś kiedyś w kawiarni w Parku Słowińskim? — zapytał.

Nie wiedziałam, o co mu chodzi i chyba to spostrzegł, bo dodał, że to takie ładne miejsce, ale daleko od centrum, jednakowoż warte zobaczenia i poznania.

Poszliśmy więc. Krokiem spacerowym, spokojnie i dostojnie nawet. Czułam się jak dama, otoczona szacunkiem i estymą ze strony mężczyzny dużo starszego ode mnie. Wiedziałam też, wiedziona jakimś siódmym zmysłem, że jestem dla niego ważna.

Restauracja okazała się zagubiona wśród zaśnieżonych drzew i alejek, faktycznie była dość daleko od uczęszczanych szlaków. W środku było przytulnie i sympatycznie bardzo.

Usiedliśmy przy stoliku. Z głośników sączyła się jakaś delikatna muzyka. Kelnerka zapaliła świeczkę i zrobiło się bardzo romantycznie. Janusz zamówił dwie lampki koniaku, lubił ten trunek, ja niespecjalnie, ale nie przyznawałam się do tego, bo po co psuć taką fajną atmosferę.

— Za co wypijemy? — spytałam trochę kokieteryjnie.

— Ja wypiję za spotkanie tak pięknej kobiety… — uśmiechnął się do mnie i spojrzał głęboko w oczy. — Mam szczęście, że cię spotkałem … — kontynuował. Miał piękny głęboki głos, a gdy to mówił, trochę zakręciło mi się w głowie. Przecież nie od koniaku?

— Ja wypiję za spotkanie, miejmy nadzieję szczęśliwe w skutkach … — podjęłam temat. Gdybym wtedy wiedziała, jaki będzie finał tej znajomości ………….

Nie zauważyliśmy nawet, jak zainstalował się muzyk, człowiek-orkiestra, zaczął grać i nawet dobrze mu to wychodziło.

— Zatańczysz? — wziął mnie za rękę i pocałował szarmancko.

Wyszliśmy na parkiet i okazało się, że tylko jeszcze jedna para kołysała się w rytm muzyki. Tańczyło mi się świetnie, dawno nie czułam się taka zrelaksowana i … Tak, po prostu szczęśliwa… Wreszcie…

I tak tańczyliśmy, i rozmawialiśmy na przemian. Dowiedziałam się, że Janusz jest rozwiedziony i ma dwie dorosłe córki. Mieszka w Łodzi, z tym miastem czuje się związany, tu pracuje. Szczerze mówiąc nie byłam nigdy w tym mieście, a kojarzyło mi się ono wyłącznie z „Ziemią obiecaną” Reymonta, powieścią, przez którą, mimo najszczerszych chęci, nie udało mi się przebrnąć. Czy to miała być moja „ziemia obiecana”? Nie pamiętałam, kiedy tak dobrze mi się rozmawiało z mężczyzną, różnica wieku, jak się później okazało dwudziestoletnia, nie przeszkadzała mi wcale. Wręcz przeciwnie, byłam dumna, że stanowię dla takiego człowieka partnera do rozmowy, równorzędnego i równouprawnionego.

Czas szybko mijał i ani się obejrzałam, jak trzeba było wracać do sanatorium. Kompletnie mi się nie chciało wracać do tej sanatoryjnej rzeczywistości, nie interesowało mnie nic, co było z nią związane. Szumiało mi w głowie, ale nie od alkoholu, tylko od słów wypowiadanych przez Janusza, na które reagowałam jak każda kobieta. Mój profesor na studiach twierdził, że kobieta kocha uszami, dotąd nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale teraz zaczynałam to rozumieć….

Odprowadził mnie pod drzwi, znów pożegnał się jak gentelman i …. Nagle zrobiło się koło mnie pusto. Zauważyłam też poniewczasie, że jest zimno, ciemno, że pada coś mokrego z nieba…

Weszłam do środka. Nim zdążyłam dojść do swojego pokoju, już mnie dorwały moje koleżanki i zasypały gradem pytań. Nawet jakbym chciała, nie potrafiłam na nie odpowiedzieć. W końcu Elka stwierdziła:

— Chodźcie, ona jakaś wczorajsza, nie można się dogadać… Zakochałaś się już, czy co? — spytała kpiąco i to pytanie do mnie dotarło.

— Ja??? Chyba zwariowałaś!!! — zaprzeczyłam chyba zbyt żarliwie, bo zabrzmiało to fałszywie i sama ten fałsz usłyszałam.

— Dobra, dobra, mów sobie, co chcesz. Oczy ci się błyszczą, nie wiesz, co mówić … Eee, lepiej idź się prześpij, jutro rano pogadamy. — stwierdziła.

I poszła. Właściwie wszystkie poszły, zostawiając mnie samą z nadmiarem myśli…

Wszedłszy do pokoju, spróbowałam jakoś to wszystko ogarnąć. Przypominały mi się fragmenty rozmów, spojrzenia, dotknięcia, niekoniecznie przypadkowe — i uśmiechałam się do tych wspomnień sprzed godziny, dwóch. Zasnęłam spokojnie.

Rano nie wiedziałam, czy to, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru, zdarzyło się naprawdę, czy to tylko moja wyobraźnia zaszalała. Ale gdy spojrzałam w lustro — wszystko wróciło. Niestety, Janusz dziś wyjeżdżał, wracał do Łodzi, to był taki jego krótki wypad. Mieliśmy jeszcze iść na jakieś tańce po południu, a po prostu chciałam jeszcze choć trochę być z nim.

Wlókł się ten dzień niemiłosiernie. Czekałam na 16.30, gdy mieliśmy się spotkać. No i doczekałam się…

Zostałam zaproszona do maleńkiej kawiarenki, której ponoć sława w Krynicy była powszechna. Grano niespecjalnie ładnie, jakoś tak bardziej w stylu disco-polo, oboje zgodnie orzekliśmy, że poprzedniego dnia muzyka była naprawdę fajna i na dobrym poziomie. Tańcząc jakiś wolny taniec, położyłam głowę na ramieniu Janusza. A on tylko przytulił mnie mocniej. Zrobiło się bardzo bezpiecznie, spokojnie — mogłoby tak być do końca świata…

Ale nie było. Trzeba było wyjść na dwór i iść na dworzec. Poszliśmy więc, oboje jakby specjalnie zwalniając kroku, brnąc w ciemnościach kończącego się dnia. Nie mieliśmy wcale ochoty na rozstawanie się, a ja z trudem hamowałam łzy, które oczywiście pojawiły się nie w porę i kompletnie niepotrzebnie.

— Spotkamy się niedługo, wiesz? — mówił cicho, trzymając moje ręce w swoich — Nie dam ci odejść z mojego życia. — patrzył mi w oczy, jakby chciał zapamiętać najdrobniejsze szczegóły.

— Przyjadę do Kielc, jeśli oczywiście pozwolisz — kontynuował. — Nie mogę tak tego zostawić, za bardzo mi na tobie zależy. Jesteś moim światełkiem, uśmiechem, marzeniem niespełnionym… — mówił to, co chciałam usłyszeć.

Co miałam mówić? Głos gdzieś wiązł w gardle. Czułam się idiotycznie sentymentalnie i strasznie samotnie … Dlaczego tak się zawsze działo, że gdy ktoś sensowny pojawiał się w moim życiu, to zaraz pojawiało się też mnóstwo problemów? Trzymałam Janusza za rękę i najchętniej nigdzie bym go nie puściła.

Dworzec wyglądał smętnie, ponuro i smutno. A Janusz stał w oknie wagonu i też nic nie mówił. Oboje nie wiedzieliśmy, co będzie się z nami działo dalej. Pociąg ruszył i wkrótce widziałam tylko światła ostatniego wagonu.

Rozejrzałam się wokół. Życie się nie zmieniło. Ludzie