Trzy po trzy - Aleksander Fredro - ebook

Trzy po trzy ebook

Aleksander Fredro

0,0

Opis

Trzy po trzy” to pamiętnik Aleksandra Fredry. Jest to lektura przepełniona zachwycającymi anegdotami oraz wspaniałymi żartami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-65922-88-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I.

Ośmnastego lutego, roku 1814go, jechał na białym koniu człowiek średniego wieku, nieco otyły, w sieraczkowym surducie pod szyję zapiętym, w kapeluszu stósowanym bez żadnego znaku prócz małéj trójkolorowej kokardy. Za nim w niejakiéj odległości drugi, znacznie młodszy, także w surducie ale ciemno-zielonym, także w kapeluszu bez znaków, także zgarbiony równie jak pierwszy a może i lepiej, — siedział na dereszowatym koniu. Koń biały, krwi orientalnej, był nie wielki, niepokaźny ale dzielny. Deresz zaś był... dereszowaty, trudno co o nim więcéj powiedzieć; nie wstrzymywany ani sławą przodków, ani swojém własném usposobieniem, potykał się często na drodze, którą mu los codziennie wyznaczał. Pierwszym z tych jeźdzców był Napoleon, drugim byłem Ja. Między nami liczny sztab cesarski, gdzie ja niby na szarym końcu miejsce moje miałem, rozpuścił szeroko skrzydła na prawo i na lewo po śniegiem okrytém polu. Za nami postępowały służbowe szwadrony gwardyi, a na samym końcu świergotliwa i niesforna czereda ciurów z powodnymi i jucznymi końmi sztabowych oficerów. Jechał więc Cesarz, jechali wszyscy, jechałem i ja. A ile w noc pogodną gwiazd na niebie, w tyle miejsc, stron, przedmiotów, nieodgadnionych labiryntów pędziły rozstrzelone myśli nasze, — a każda z nich znowu, jak racy słup ognisty, składała się z milionów iskier, iskier wspomnienia lub nadziei. Te padały to na tronowe kobierce, to na murawę zagrody rodzinnej, — mięszały się z jarzącem światłem uczty albo z mdłym promykiem nocnego kagańca przy łożu chorego. Nie jedna przemknęła się po różanych ustach kochanki, nie jedna spuściła się jak sen lekki po tak drogie w każdej porze życia błogosławieństwo matki. Były takie co przebijały niebios sklepienia i takie co wnikały w zasute już groby. Wiele, wiele pięło się po szczeblach zaszczytów, bogactw, sławy, ale téż i wiele spadało na kwiaty cichego domowego szczęścia. Słowem, przeszłość, obecność, przyszłość, świat, światy znane i nie znane były polem igrzysk naszych rozstrzelonych myśli, gdy nagle, w mgnieniu oka, wszystkie jedną siłą uderzone, w jeden zbiegły się punkt. Tym punktem był huk mocny i powtórzony w niezbyt dalekiéj przed nami odległości. — Armaty! tak armaty, niema wątpienia, ryczą coraz lepiéj jak na wyścigi, która głośniéj... wkrótce i ogień karabinowy, jakby kto groch sypał na bęben, zapełnił przerwy grzmotu działowego. — Aha! rzekł nie jeden i zaglądnął do manierki, alias flaszki. — Aha, powiedział, ale nic nie wiedział kto atakuje, kto odpiera, czy to korpus jaki, czy téż armja cała taniec rozpoczyna, szary koniec nic nie wiedział. — Biją się... daj Boże szczęście, to quotidianka nasza, ale dlaczego tu nie tam, dziś nie jutro, nad tém nikt się nie zastanowił. Pod ów czas krytyczny rozbiór każdego rozkazu, każdej czynności przełożonego nie był konieczném zadaniem podkomendnych. Wojsko nie sejmowało ale się biło. Starszy zdawał sprawę tylko swojemu starszemu, a młodszy słuchał z ufnością i działał jak mu kazano. Ale tempora mutantur et nos mutamur in illis. Może i to prawda, że kto siwieje ten traci duszę jakby mu ją kto łupał trzaska po trzasce, tak że nakoniec zupełnie bez niéj zostanie... może prawda, że rozwaga tylko hamuje, doświadczenie tylko plącze niepotrzebnie... może prawda, że krew młodością wrząca jest jedną i jedyną dźwignią wszystkiego co dobre i wielkie... może nareszcie i to prawda, że tylko głupcy, próchna, stare peruki i szlafmice pytają, jaki czego koniec być może. — Tak jest, wszystko to mogą być prawdy, ale mnie wolno tym prawdom nie wierzyć. Lubom przeszedł pięćdziesiątkę, żal mi abdykować praw człowieka, jużbym skłonił się raczéj włosy sobie poczernić. A więc, jak mówił Kiliński, nikt wkrótce nie wątpił, że bitwa przed nami, a my ku niéj idziemy. Rzeczywistość jak ów jesienny wietrzyk o wschodzie słońca, co to ożywia ale i ćwiczy razem, odpędziła od nas chmurę marzeń, która zwykle osiada na jednostajnym ruchu spokojnego marszu. Każdy wstrząsł się jak ze snu i pomyślał o sobie. Ten co w troje zgarbiony dzwonił ostrogami po spuszczonych strzemionach i ten co chcąc odpocząć strudzonej części ciała zsunął się na bok tak, że jedną nogą olstrów sięgał a na drugiéj stał prawie, poprawił się na kulbace jak gdyby usłyszał komendę: Baczność! Ten ścisnął podpinkę czaka lub kapelusza, tamten cugle porządkował i szlufkę do grzywy przysunął, a każdy odkrył zasłoniętą płaszczem rękojeść pałasza, opatrzył ją, a potém wzniósłszy głowę zdawał się wietrzyć nim jeszcze zoczy co go witać będzie.

 Nareszcie pokazał nam się dym biały a wkrótce postrzegliśmy czarne linije piechoty. Długie, krótkie, naprzód wysunięte, w tył cofnięte, odbijały od śnieżnego tła jak świeżo wysypane przekopy, tylko w koło nich objawiało się życie nieustannym ruchem drobnych punkcików, jak mrówek koło mrowiska. Nikt tam pewnie nie drzymał, nikt nawet nie dumał, — nigdy życie raźniéj i jaskrawiej nie gore jak ze śmiercią oko w oko i częstokroć jego mocniejsze łyśnięcie bywa ostatniém.  Na pierwszy rzut oka można było poznać, że nie przybywamy na początek boju. Wiatr przeciwny, czy ciężkie powietrze, czy téż położenie kraju, albo może i wszystko razem było przyczyną, dlaczegośmy tak późno zasłyszeli huk dział. Była to niespodzianka... i dobrze!.. we wszystkiem trzeba odmiany i nowości, aby żyć wesoło.  Z lewego skrzydła wstępujemy do boju... Vive l’Empereur! Linije ściskają się w massy... działa schodzą z pozycyi... ruch ku prawemu... potém kolumny rozwijają się znowu... baterye stają w oddziałach... strzelamy, atakujemy, zwyciężamy... Montereau w naszém ręku. Zwinęliśmy się gracko, niema co mówić, ale miał się téż z pyszna Pan Marszałek Victor za to, ze nas w tém dziele nie uprzedził. Powiedział mu Cesarz parę słów, które należałoby powtórzyć tak jak wszystko co wyszło z ust tego wielkiego człowieka, bo każdy je słucha albo czyta chętnie, ale Cesarz, aczkolwiek Cesarz, miewał czasami wyrazy dobitne wprawdzie i właściwe i węzłowate, trudne jednak dla historyka do powtórzenia a tém więcéj do przetłómaczenia. Trzeba więc ograniczyć się w podobnym razie na wolném naśladowaniu, tak téż i ja uczynię mówiąc, że po bitwie pod Montereau, Cesarz powiedział Panu Marszałkowi: Idź do diabła! — A po téj krótkiéj przemowie powierzył komendę korpusu jenerałowi Gérard. Nim się to wszystko stało i nim ja się o tém dowiedziałem, baterya artyleryi konnéj gwardyi, z ogrodu pałacu Surville dominującego miasteczko Montereau, równie jak i drogi, któremi wypędzony cofał się nieprzyjaciel, żegnała go jak mogła najlepiéj. Wie każdy, że tam Napoleon sam wymierzył jedno działo, — wié, że powiedział swoim gwardzistom: „Nie lękajcie się, jeszcze kula nie ulana, która mnie zabije“, ale nie wié pewnie, że o kilkadziesiąt kroków z tyłu stał deresz a na dereszu Ja. Chcąc wyrazić doskonałość jakowéj czynności, mówią zwykle: Zrobił to lub owo jak Król! Ale źle mówią ci co tak mówić zwykli, bo nie tylko Król, ale Cesarz i Król w jednéj osobie wymierzył, strzelił i.. chybił. Kula padła przed liniją nieprzyjacielską. Utrzymują wprawdzie niektórzy, że dobrą dał dyrekcyę... być może... ale ja nie rezonując jako artylerzysta powiadam simpliciter com widział, że Jego Cesarska Mość spudłowała na piękne. Po téj scenie nastąpiła druga. Oficer z pułku liniowego francuskiego, Polak, przyniósł zdobyty sztandar, — dostał krzyż i czterdzieści napoleonów. Mało kto w życiu bywał tak mocno tureckim świętym jak ja, a jednak pieniądze jako część nagrody świetnego czynu, nie podobało mi się wcale, — byłem jeszcze młody! Mieć konia mniéj roztargnionego jak mój deresz... mieć dobry płaszcz... (O mój płaszczu biały!) płaszcz przyjaciel w dzień, opiekun, dobrodziej w nocy, kiedy pniaczek za poduszkę, śnieg za materac służy... mieć nareszcie flaszeczkę zawsze napełnioną kroplami pociechy, są to rzeczy arcydobre, tego nikt nie zaprzeczy, równie jak i tego, ze bez tych podłych pieniędzy miejsca mieć nie mogą. Wychodzisz z pod dachu, gdzie wygodnie noc przespałeś... poranek letni... koń twój dobrze nakarmiony i wychędożony strzyże uchem, grzebie nogą... siedzisz na nim ledwie tknąwszy grzywy i strzemienia... Marsz! Wstępujesz do boju. Przed tobą rzeka, za rzeką baterya sypie kartaczami. Za mną dzieci! W Bogu wiara! Rzeka przepłyniona, działa zdobyte, zwycięstwo nasze! Czyn świetny, wart nagrody, ale ty rozwinąłeś tylko przy pomyślnéj sposobności władze, które jeszcze nie tknięte w tobie leżały. Padły na szalę z jednéj strony obawa kalectwa lub śmierci, z drugiéj męztwo rozgorzałe całym ogniem krwi, całém zdrowiem życia, musiała więc obawa ulecić nie objawiwszy się nawet. Ale patrzno na tego co po kilkomiesięcznéj, codziennéj walce z głodem, zimnem i wrogiem odtrąca resztę skopciałego snopka z pod pyska zgłodniałéj szkapy... wznosi się na kulbakę, pod którą ścierwa już niema... odwija szczątki płaszcza... chwyta za rękojeść, którą deszcz zardzewił, szron posrebrzył... a jeżeli on zadziwi cię świetnym czynem, oddaj mu twój wieniec, bo go dwojako zasłużył. Jeżeli zaś dobrowolnie poświęcił się dla dobra ogólnego, uklęknij na jego mogile, godzien czołobitności. — Tak widzieliśmy saperów francuskich wstępujących w przełamane lody Berezyny. Oni naprawiając załamane mosty, życie swoje za pomost kładli... dobrze o tém wiedzieli, a jednak nie cofnęli kroku. Nie mieli do wzniesienia swojéj odwagi nawet oporu nieprzyjaciela... nie mieli na oku progów ojczystych, zkądby pożegnanie towarzyszyło ich męczeństwu. Poginęli w śniegach litewskich lub więzieniach wileńskich. Niewdzięczna ojczyzna nie podała nawet ich imion potomności. Jeden z nich tylko wrócił do Francyi i na własnéj grzędzie pędził w niedostatku dnie starości i cierpienia. Napoleona już nie było.  Wszystko musi się skończyć, mawiał Ludwik XV., bodaj mu Bóg tego nie pamiętał, — skończyła się więc i bitwa pod Montereau. Jeszcze na dobranoc dwie kule wirtemberskie przeleciały gdzieś wysoko ponad nasze głowy i jak słomki na wiosnę zapadły w grabowe szpalery. Wszystkie te kule puszczone à toute volée są zawsze pod adresem ciurów i bywały dla naszych jeszcze cięższą Boską plagą niż sam Marszałek Lefèvre. Jeżeli gdzie w ciasném miejscu lub na wązkim mostku przechód został zatamowany a Lefèvre nadjechał, — kropił bez litości ogromną trzciną z ogromnego skarogniadego hiszpańskiego ogiera les vilains brosseurs i kantynierki, którym także właściwych nazwisk nie szczędził. Znały go téż ciury, znała niewieścia konnica. Na jego pierwsze sacrrr... rozwijała się jakby z kłąbka splątana ciżba, któréj nieraz i czoło kolumny staréj gwardyi rozsunąć nie zdołało. — Są wszędzie Arcyksiążęta, Arcybiskupi, w Galicyi jest nawet Arcystolnik, ale nigdzie niema Arcyciury, — a tym powinien był być par droit de conquète et par droit de naissance mój Onufry. Wysoki, pleczysty, chciwy łupu, skory do kieliszka równie jak i do bójki, kiedy odbierał rozkazy wyprężał się jak stróna, brzuch w tył, pierś naprzód, stawał skosem jak Pizańska wieża. Odpowiedź jego była zawsze: „Słucham“. Bał się kozaków jak djabeł święconéj wody. Wszystko to kazało wnosić z niejaką pewnością, że był kiedyś w rossyjskiéj służbie i że nie dopełnił potrzebnych formalności przy podaniu swojéj dymisyi. Jeżeli kto schylony nad jakim Hauptmanom lub Praporszczykiem, co już nigdy nie ujrzy ojczystéj zagrody, ściąga z niego to czego ściągnąć właśni nie zdołali koledzy, albo sylabizuje po szwach i zakładach najmniejszéj odzieży czy nie doczyta się gdzie zaszytego dukata lub talarka, to pewnie Onufry. Jeżeli kto szuka furażu nie w stajni, nie w stodole, ale po kufrach i szufladach, to pewnie Onufry. W Dreznie przyjąłem go i tydzień nie minął, już stał się powodem nie małego dla mnie kłopotu. Powiem co się stało, bo téż niemam innego celu pletąc trzy po trzy, jak tylko bawić się, niby dziecko wolantem, wspomnieniem lat przeszłych, — przerzucać obrazki, których mniéj więcéj każdy nagromadzi w skarbonkę swojéj pamięci. Ale chcąc śpiewać Achilla gniew zgubny, muszę zastanowić się pierwéj czy mam przedstawić nagą prawdę, czyli też, pożyczając jéj tła, zarzucić ją kwiatami fantazyi. — Prawda w oczy kole, może ukłuć i w uszy, o tém każdy opowiadający pamiętać powinien; ale znowu z drugiéj strony uganiać się zawsze za kwiatami i tylko za kwiatami, niemi tylko sypać, niemi zdobić i stroić, strach by się nie zdarzyło, że ołtarz nie wart ozdoby, albo ozdoba nie godna ołtarza. — Prawda tylko piękna! prawda, prawda wielkie słowo. Ale z prawdą jak z ogniem, grzeje ale i pali razem. Oby to chcieli poznać i pamiętać ci co się Weredykami lubią nazywać. Ztąd szukają zalety i chluby. Nie jeden z nich chełpliwie wywołuje: „Powiedziałem mu prawdę aż mu w pięty poszła!“ Bravo! Ciąłeś jak chirurg, wpuszczałeś sondę w ranę bez względu na boleść chorego. Ale czyż to cięcie było koniecznie potrzebném? Miałżeś zaraz w drugim ręku gojący balsam? To pytanie... tak jest, wielkie pytanie, równie jak i to czy ta prawda, którą wciskasz w głąb serca, którą mącisz myśl swobodną, którą jak drugi los wytrącasz z dawnéj a rzucasz w nową kolej, — którą zgniatasz czasem całe życie duszy, zgniatasz na miazgę jak ową jagodę, co ci padła pod stopę i któréj potém już jeden Bóg tylko może wrócić dawny kształt, dawne jądro, dawną barwę, czy ta prawda mówię jest istotną prawd Czy nie jest owocem twojego tylko własnego rozumowania, rozumowania podległego błędom, bo lubo Weredyk, nie jesteś niczém więcéj jak człowiekiem. A jeżeli jeszcze twój wyrok ozłacasz przyjaźnią, wzmacniasz ufnością w nią tego, co się wije pod twymi razami, — jeżeli nie rozważyłeś wprzódy czy wyjawienie owéj mniemanéj a bolesnéj prawdy jest nieodzownie potrzebném, — czy nareszcie masz w ręku środki zaradcze, — wtedy jesteś bez serca, bo się pastwisz, bez rozumu, bo działasz bez celu. Pocóż pozbawiasz mnie ufności w siebie i ludzi, jeżeli nieufność nic naprawić nie zdoła? Po co mniesz, zrywasz moją ułudę, jeżeli nikomu szkodną nie była a rzeczywistość ani mnie ani komubądź pomódz nie może? Dlaczego nie dozwalasz mi snu, gdy zadrzymię na szczątkach mego szczęścia lub nadziei moich, jeżeli mi dać lepszego posłania nie jesteś w stanie? Czemu gasisz pochodnię, co mi swoją łuną w daleką przyszłość świeciła, kiedy nie stać cię w twojém ubóstwie na jedną iskierkę? Dlaczego rachujesz mi w ucho wszystkie groty na mnie rzucone, kiedy od nich nie zasłaniasz a ja uniknąć nie mogę? Po co? Czemu? Dlaczego? Tysiąc razy jeszcze mógłbym się zapytać, ale zawsze musiałbym odpowiedzieć: Dlatego bo lubisz pluskać się, przeciągać, rozkoszować w ciepłej kąpiółce zadowolnienia z własnéj wyższości, — bo lubisz mieć klęczących w koło siebie, bo wtenczas tylko widzisz się wyższym. — Proszę mi przebaczyć ten, że się tak wyrażę, gwałtowny wybryk przeciw Weredykom. Bo taki Weredyk stąpił kiedyś na serce moje i zgniótł je raz na zawsze.

Przyjaciel, stał się tłómaczem niby opinii powszechnéj. Zapewnił mnie, że jestem nienawidzony. Za co? Nie wiedział ale tak słyszał, — zapewniał, że dążności dzieł moich są potępiane. Dążności? Jakie? Nie wiedział ale tak słyszał. Zapewnił, że ogólnie ganią sposób, jakim dopiero myślę wychować syna i wiele, wiele jeszcze podobnych zapewnień. Odurzony odkryciem z ust tego, którego przyjacielem być mniemałem a zatém i o poprzedniém zgłębieniu z jego strony wątpić nie mogłem, opuściłem ręce i przestałem żyć i pracować dla świata. Dziwna rzecz. Niech każdy człowiek w późniejszym wieku spojrzy w życie za siebie, — niech dobrze śledzi powody, przyczyny ważniejszych swoich zdarzeń, a ujrzy pewnie jakąś osobistość, która zawsze w jego atmosferze, jakby drabant obok niego grawitowała i która zawsze pośrednio albo bezpośrednio, z wiedzą lub bez wiedzy wywierała swój wpływ na jego życie pomimo nawet częstokroć niższego stopnia wiadomości i ukształcenia albo i rozumu naturalnego. Nie jest wszakże myślą moją ganić rady lub przestrogi rzetelnéj życzliwości, napomnienia macierzyńskie szczerej przyjaźni, — przeciwnie, szczęśliwym nazwę tego, który zawsze miał je przy sobie w podróży życia jak owe rószczki wrzosu wzdłuż przepaścistéj ścieżki co niby rękę podają podróżnemu, jeżeli mu się czasem noga z dobréj drogi zesunie. — Ale gdzież mnie, w jaki świat daleki odwiodło to słowo: Prawda. Spinałem się po szczeblach, co się za mną łamały a teraz jakże wrócić na poziom? Skoczyć trzeba, nie ma innego sposobu. Skaczę więc równemi nogami do Onufrego, jego kłótni i bójki. — Powiem prawdę, rzuciwszy wszakże na nią lekką gazę przyzwoitości, na jaką stać tylko może starego ułana.  Jednego wieczora, było to w Saxonii, w Dreznie, w oberży pod Jeleniem, gdzie stałem kwaterą. Onufry poszedł do Rezli, sztubmadli, i zawołał czystą niemiecczyzną: „Na — top!“ — Dziewczyna rozśmiała się i przedrzeźniać zaczęła. — „Czego się śmiejesz małpo? krzyknął luzak po polsku, nie rozumiesz co Na — top?“ — Od słowa do słowa aż boli głowa, powiedziałby Pan Jowialski, bo Onufry postąpił sobie nareszcie z Rezlą jak ów gminną piosneczką wsławiony z Małgorzatą Grzegorz, ale Rezla miast zawołać: Czegóż? walnęła go w łeb lichtarzem. Że zaś świeca w tym razie zgasnąć musiała, ciemnota pokryła tę część historyi. Że jednak coś padło z jednéj i drugiéj strony, wątpić nie można. Kiedy to wszystko działo się na dole, ja na drugiém piątrze spokojnie kończyłem wieczerzę z kolegą kapitanem Maciejowskim. Rozmawiamy sobie o tém i o owém, — wtém... otwierają się drzwi i Onufry wpada. Twarz zarydzona, nozdrza sapiące, kawał knota na czole powiadały nam wyraźnie, że walka była gdzieś stoczona i że spieszny odwrót ma miejsce. Nim jeszcze słowo mogło być wyrzeczone, wbiegł Hausknecht ze świecą w ręku a za nim sam Pan Gospodarz. — „Wo ist er?“ — Da steht er!“ I już luzak wziął w papę aż nosem pociągnął. Wtenczas to wymknęło mi się co się tak łatwo z ust polskich w podobnym razie wymyka: „A walże!“ — Nie potrzeba było mówić dwa razy, — Onufry jak Niemca utnie... Ach co za szkoda, że dla przyzwoitości stylu nie mogę powiedzieć „jak utnie w pysk!“ bo w tym acz gminnym wyrazie leży tyle prawdy, tyle nawet naśladowczéj harmonii, — ale nie wypada, nie można, więc powiadam, Onufry jak utnie Niemca gdzieś między nosem a uchem... aż szyby brzękły — Schön! Niemiec zwinął się, zatoczył i chylcem, zygzakiem jak lis postrzelony leciał, leciał i aż w przeciwnym rogu padł na kanapę. A nim się zerwać zdołał, już Onufry leżał na nim. — Jeżeli kto aby raz w życiu widział niedźwiedzia idącego w hurku, kiedy schwyci pod siebie jednego z kundli a kiedy mu drugi tymczasem szarawary skubie, łatwo wystawi sobie walczącą grupę. Hausknecht, krzycząc w niebogłosy, usiłował ściągnąć ze swojego pana zajadłego nieprzyjaciela ale jedną tylko ręką, bo w drugiéj trzymał świecę, a świeca kosztuje einen Groschen... a on za świecę odpowiada... porządek przedewszystkiém. Chwyciłem go nareszcie za kołnierz i nogą za drzwi pchnąłem, zostawiając wolny bieg sprawiedliwości. Wkrótce jednak zląkłem się, bo Sas już głosu nie puszczał, — zląkłem się czy przypadkiem za mocne uderzenie nie strąciło filigranowego niemieckiego karku. Zawołałem: „Dość tego!“ — I w mgnieniu oka stał przedemną Onufry, brzuch w tył, pierś naprzód, skosem jak Pizańska wieża. Pan Gospodarz podniósł się, kręcił się w kółko i byłby pewnie do drzwi nie trafił, gdybyśmy mu nie byli w tym względzie przyszli w pomoc. — Skończył się akt pierwszy. Ale cóż daléj? Otwierano i zamykano z trzaskiem i hałasem ledwie nie wszystkie drzwi w całym domu... biegano po schodach i gankach... Oczywiście chmura się zbierała. My zaś już wpół rozebrani wzięliśmy czémprędzéj mundury na siebie, pałasze do boku, kapelusze na głowy. Nie można było bowiem ręczyć czy lokatorowie, po większéj części krajowcy, nie zechcą przekroczyć praw grzeczności, czy nie chwycą sposobności bicia albo i ubicia francuskich oficerów. Sasi nas nie lubili i nietylko, że nie lubili, ale byliby chętnie całą naszą armiję z Cesarzem na jéj czele w łyżce wody utopili, gdyby tylko mogli byli taką łyżkę znaleźć. Nie ma się czemu i dziwić. Ów ciągły menuet wojsk wszystkich narodów od Portugalczyka do Czerkiesa, od Neapolitańczyka do Lapończyka po całéj pięknéj Saksonii, nie mógł ich ani bawić ani uszczęśliwiać. Byliśmy w kraju arcynieprzyjacielskim, o tém trzeba było zawsze pamiętać i o tém nie zapomnieliśmy teraz stając frontem ku drzwiom, za któremi coraz liczniejsze, coraz burzliwsze i coraz bliższe wznosiły się głosy. Niepewność często nieznośniejsza od złego. Otwieram więc drzwi i obraz godny pędzla Hogarta widzę przed sobą. Kilkanaście osób różnego wieku i różnéj płci w nocnym stroju, czyli raczéj rozstroju, w szlafmicach, pantoflach (szlafroków nie było), świeca w rękach, a gdzieniegdzie i kij, blade i drzące z gniewu i trwogi wlepiało we mnie wytrzeszczone oczy. Nie tracę czasu... korzystam z pomięszania i jak Bonaparte ośmnastego Brumaire do Rady pięciuset, wstępuję do sieni. A żółty krawiec stojący na przodzie mógł był zawołać jak Arena: Ici des sabres! Wstępuję do sieni i odzywam się grzmiącym wprawdzie głosem, ale mało co lepszą niemiecczyzną jak przed chwilą mój Onufry: „Idą do komendanta placu oznajmić, że w tym domu napadnięto kwaterę oficerów sztabu cesarskiego.“ Rzekłem, spuściłem pałasz po ostrogach.. szeregi się rozstąpiły... a ja z brzękiem i szczękiem tryumfalnie zszedłem ze wschodów... W saméj rzeczy chciałem uprzedzić komendanta... nie zastałem go... czekałem... chodziłem sam nie wiedząc co robić... nareszcie po godzinie czasu wróciłem do domu, — wszystko było cicho. Nazajutrz postawiono nam kawę. Nie spieszyliśmy się do niéj. Spojrzeliśmy po sobie. Jeden zagwizdał, drugi śpiewał, — jeden powąchał, drugi skosztował... A ba!.. wymówiliśmy razem i kawa spożytą została. Niespokojny jednak idę do Jenerała Błeszyńskiego, adjutanta Króla saskiego, dawnego znajomego a niegdyś i sąsiada rodziców moich. Zwierzam mu całe zdarzenie i proszę o radę. Jenerał słuchał mnie i golił się razem podstrugując sobie wąsiki z najsumienniejszą precyzyą i podług potrzeby wykrzywiając twarz, nadymając policzki albo wypychając językiem wierzchnią wargę puszczał przez zęby przerywane słowa: „Źle!.. hm, hm... bardzo źle... niema co żartować... skarga może łatwo dojść do Króla... Król odda Cesarzowi. Cesarz jest dla Króla nadmiarę uprzejmy i gdzie idzie o karność wojska, dla winnych bez litości.“ — Ależ ja, rzekłem, nie wykroczyłem przeciw karności.“ — „Hm, mówił dalej Jenerał macając sobie brodę czy jeszcze gdzie nie zostawił siwego włoska, zapewne nie wykroczyłeś, ale ogólnie armii jest przykazane dobrze obchodzić się z mieszkańcami, — a sam przyznasz, że twój służący...“ — „Bronił się“, przerwałem. — „Tak, zapewne, bronił się, rzekł Jenerał i złożył brzytwę, ale pod armatami nieprzyjacielskiemi niema czasu procesu wytaczać... Dla przykładu wiele się czyni... Właśnie niedawno z powodu zażalenia podanego na ręce Króla, Cesarz kazał jednego oficera z kontroli wykreślić. Radzę ci zatém, załagodź tę sprawę.“ — Tak, załagodź, rzekłem do siebie wychodząc mniéj spokojny niż byłem przychodząc. A jak załagodzić? Co ja mogę dać temu oberżyście? Chyba buzi z jednéj i drugiéj strony. Pieniędzy nie mam. Komuż kiedy mogła przyjść myśl szukać u mnie pieniędzy?!! Wziąłem wprawdzie na wstępie do sztabu 500 franków na ekwipowanie... z domu także trochę miałem, ale do domu przyszedłem z niewoli w sukmance, z domu jechałem pocztą, poczta droga, przytem kolasa Franciszka Skrzyńskiego czy Ludwika Porczyńskiego, z którymi jechałem, psuła się nieustannie, — gdyby nie przydłużenie zawieszenia broni, bylibyśmy ugrzęźli w Pradze. W Dreznie musiałem kupić trzy konie, kulbaki, juki, broń, sprawić mundur z haftowanym kołnierzem, — musiałem i witać się z kolegami 11go pułku ułanów i 5go strzelców konnych, w których pułkach dawniéj służyłem a w pułkach oficerów nie mało, — słowem byłem w moim normalnym stanie, tj. w stanie golizny. Nareszcie jak przystąpić do zgody z oberżystą? Na Speiszetlu jego pafli niema. Bóg wie jakby ją taksował. Jednak niema co żartować, mówi Jenerał... i prawda, w Saksonii do Króla zawsze niedaleko a Królowi teraz do Cesarza nawet za blisko, jedno słowo i dosyć... Ja wiem, że Cesarz wymierzyć może karę jedynie przez uprzejmość dla Króla, jedynie dla przykładu, — ale djabliż z téj uprzejmości, jeżeli ma być moim kosztem. I wszystko to przez to nieszczęsne: „A walże!...“ Ale jakie nie walić Mościa Dobrodziejko! — Taka była treść moich monologów. Chciałem pójść za radą Jenerała, ale po niejakim czasie mogłem o nim powiedzieć to, co Molière Królowi o swoim doktorze mówił: „ Il m’ordonne des remèdes, je ne les prends point et je gueris.“ Alias: co padło przepadło a Niemiec mógł tylko w swoim dzienniku zapisać fakt jako casus belli.  Jeżeli Onufry w Dreznie stał się powodem niepokoju, który krótko opowiedziałem a długo cierpiałem, to w Lipsku mógł był wtrącić mnie do niewoli, z której dopiero com się był otrząsł, albo mnie umieścić w lazarecie, albo i prosto w raju, gdzie nb. dostać się mam zawsze nadzieję, a przynajmniej skąpać w Elsterze, bo jak wiadomo most tam nie czekał na wszystkich. Tak jest, mógł był stać się tego wszystkiego przyczyną, gdyby nie ślepe Fatum co tak dziwacznie igra w dymie wznoszącym się po nad pola bitwy. — Dziewiętnastego października, ostatniego dnia czterodniowéj, najkrwawszéj jaka może kiedy była i będzie walki pod Lipskiem, między dziesiątą godziną a południem, staliśmy Oficerowie sztabu Księcia Neufchatel pod drzewami, które ulicą otaczają miasto. Czekaliśmy rozkazów, — słuchaliśmy nie wystrzałów, bo tych trudno już było rozróżniać, ale raczej grzmotu mniej więcéj ryczącego, który nas w około opływał. Już wtenczas i szary koniec wiedział jak rzeczy stoją. Z upadkiem potęgi francuskiej upadły i nadzieje Polaków. Ale mniemaliśmy, że dopiero pod Lipskiem tracimy powtórnie Ojczyznę, nie wiedzieliśmy, że Napoleon najłatwiej zawsze przyjmował warunek wrócenia jej w potrójne jarzmo niewoli. Piekielna obłudo! szatańska polityko! Tyle poświęcenia, tyle krwi przyjmować za nadzieje, których w głębi serca nie myśli się spełnić. Skrępował nas tém Księstwem Warszawskiém, tym Królem Saskim i kiedy pozbawił wszelkiéj samodzielności, jak martwą swoją własnością był zawsze gotów rozrządzić. Biada człowiekowi, którego los zawisł od drugiego, ale dwakroć biada narodowi, co zawisł od interesu innego narodu. Narody sumienia nie mają. Smutne rozmowy biednych nas Polaków w Lipskich alejach przerwała kula armatnia, która zaszumiała jak gdyby kto wentyl samego piekła uchylił i potém ucięła kozła między nami. Wspomniawszy studenckie czasy, można było zawołać: Kasza, Panowie, kasza! Byłać to w rzeczy saméj kasza, ale już i ze szwedami. Wtém Rejtan zawołał: „Cesarz wsiada na koń!“ Ruszyliśmy i my każdy do swojego, ale nasi służący wprowadzili je byli do bliskiego domu; tam biegniemy, a wstępując na dziedziniec widzimy znowu kaszę... tak jest kaszę, nie w alegorycznéj, ale w jéj najnaturalniejszéj postaci. Komu, komu innemu, jak tylko ciurom mogło przyjść na myśl dziewiętnastego października 1813 r. o dziesiątéj rano w Lipsku gotować kaszę!? I ugotowali ją w istocie, ale djabeł zdawał się jakby na psotę dmuchać im ogniem w garnek, bo kasza nie stygła a łyżka lubo ochuchana, odmuchana, jeżeli wjechała do zgłodniałéj paszczy, jeszcze prędzej się cofała. Daremnie wołaliśmy, łajali, „Zaraz, zaraz“, odpowiadały sparzone języki i bylibyśmy mostu pewnie już nie zastali, gdyby jeden z nas nie był wpadł na myśl szczęśliwą i nie był nogą w garnek uderzył. Kasza jak z bomby w tysiąc promieni bryznęła a ciury boleśnie jęknęły, ale wkrótce były na koniach. Jeden tylko Onufry nie mógł dać sobie rady, a ja nie chcąc odstąpić koni, czekać musiałem. Miał on wprawdzie do czynienia z klaczą szpakowatą, djabłem wcielonym, której nie w smak były juki a jeszcze więcéj dwie wiązki siana do przedniéj kuli siodła przywiązane. Kupiłem ją był w Löbau od oficera polskich huzarów za czterdzieści dukatów. Wsiadałem, zsiadałem, próbowałem do woli, wszystko szło jak najlepiéj; ale nazajutrz, gdy przyszło do kulbaczenia, klacz gryzie i bije tyłem i przodem, — a do wsiadania jeszcze gorzéj. — Wczoraj stała jak opoka, dziś tańcuje jak Paraszka, boczkiem, boczkiem odemnie a ja za nią, za nią na jednéj nodze, — istna kołomejka. Dosiadłszy zaś trzymaj się zrazu choćby i grzywy, bo w okna pierwszego piętra zaglądać będziesz. Nareszcie żadna przemoc, ani cierpliwość ludzka nie zdołała zniewolić jéj przejść koło martwego konia. W wiliją dnia, o którym mówię, pod Lipskiem będąc na służbie, przemierzyłem na niéj nieraz całe pole bitwy w słotę, błoto i o głodzie, a jednak narowy jéj nie zmniejszyły się wcale. Po długich zatém korowodach wyjeżdżam nakoniec z dziedzińca, za mną Onufry. Patrzę za kolegami, — niema już żadnego. Przy sztabie koleżeństwo bez kleju, acz się niby zlepi, trzyma się nie tęgo. Nie widać już nawet koni powodnych ostatniego szwadronu służbowego. Ale za to Berezyna stanęła mi przed oczy. Długa procesya, jakby z arki Noego wypuszczona, wolnym i co chwila wstrzymywanym postępowała krokiem. Ludzie i zwierzęta przy sobie, na sobie, pod sobą, jedną massą posuwały się razem, a coby z tych ostatnich nie stało, można było skompletować między ludźmi. — Tak był tam lew straszny i w odwrocie, tygrys rozjuszony, wół pracowity, pies wierny, kot fałszywy, kot saski, — był tam i osioł, była i świnia, był i tchórz Mości Dobrodzieju, a wszystko w ciżbie. Każdy o sobie, a Bóg o wszystkich! Spiąłem konia ostrogą i pół siłą, pół zręcznością torowałem drogę sobie i moim koniom powodnym. Wyprzedzałem park artyleryi po lewym boku przesuwając się powoli, nareszcie naprzód już nie można, ale z drugiej strony widzę trochę wolnego miejsca. Można było po leżących postronkach na ziemi, między przednimi a dyszlowymi końmi zatrzymanéj armaty przejechać, co téż mi się udało szczęśliwie. Onufry mniéj głupi a więcéj zręczny byłby mógł to samo czynić, ale wjechawszy w ciasny przesmyk, zamiast długo puścić za siebie jucznego konia, wolał zrobić sobie więcéj miejsca; uderzył przednie armatnie konie, te postąpiwszy podniosły postronki, postronki załechtały klacz, klacz zaczęła gryźć, wierzgać, związała się i padła. Kłąb z ludzi i koni zrobił się w okamgnieniu. Ileżto czasu, ile cierpliwości trzeba było aby go rozplątać i jakiego szczęścia aby po tém wszystkiém z jaką taką całą głową i z wszystkimi końmi dostać się do Lindenau. Niechże się teraz kto dziwi, że ja strącony w Berezynę, mało w Lipsku nie roztratowany, a to jedynie z powodu ciżby, ciżby nienawidzę. Niech się dziwi, że dostanie odemnie łokciem w brzuch albo nogą w łydkę, jak mnie w ciasném miejscu zanadto przyciśnie.  Napoleon miał gdzieś, kiedyś w gniewie wykrzyknąć: „Gdybym miał dwóch Vandamów, kazałbym jednego powiesić!“ Ja toż samo ledwie nie codzień mogłem o moim Onufrym powiedzieć. Ale pod Montereau, gdy przyszło zsiąść z konia, nietylko dwóch ale i jednego nie było. Szukałem daremnie, nareszcie trzeba było konia uwiązać. Tymczasem batalion staréj gwardyi złożył broń w kozły, straże otoczyły pałac. Cesarz tam nocować będzie. Poszedłem więc zobaczyć, gdzie nasz salon służbowy ( Salon de service).  Z tego wszystkiego, co miałem honor powiedzieć, Wać Pan Dobrodziej wnosisz zapewne, że byłem zawsze przy Cesarzu Napoleonie... I bardzo trafnie. Nietylko w moim stanie służby jest wyraźnie, że znajdowałem się w ostatnich kampaniach we wszystkich bitwach, w których był sam Cesarz, ale i grzałem się z nim nieraz przy jednym ogniu... prawda, że się to nie często zdarzało; Cesarz rzadko kiedy biwakował... prawda, że ogień dla Cesarza założony o wiele, wiele bywał większy jak zwykłe ognie biwakowe... prawda, że zawsze po téj stronie stawałem na którą wiatr dym gonił, nawet najczęściéj, mówiąc między nami, Cesarz był tyłem do ognia a przeto i do mnie obrócony i do tego jeszcze rozkładał czasem poły, aby się wygrzać lepiéj. — W stosunkach obywatelskich możnaby to uważać za uchybienie z jego strony, ale w czasie wojny nie jest się tak dalece uważającym na etykietę i ja téż urażać się nie widziałem powodu. Przy jednym z takich biwaków, było to wieczór pierwszego dnia bitwy pod Lipskiem, piękny widok nam się przedstawił, który jako godny pędzla podaję malarzom do wiadomości. Cesarz Napoleon w swoim sieraczkowym surducie stał tyłem obrócony do obszernego ogniska. Ze strony dymu oficerowie różnej broni. Opodal, jakby na czterech rogach, strzelcy konne gwardyi pieszo z karabinkami na ramieniu utrzymywali jakby liniję demarkacyi cesarskiego biwaku. Ile razy Cesarz zsiadał z konia w polu czy w jakiéj wiosce, zaraz czterech gwardzistów stawało na straży w około i posuwało się zawsze w równém oddaleniu w miarę ruchów Najjaśniejszego Pana. Stał więc Cesarz Napoleon tyłem do ognia i do mnie obrócony, przed nim o kilka kroków na prawo Jenerał Merfeld, ujęty w niewolę, w surducie sinym jeneralskim austryjackim, w kapeluszu z galonem i zielonym pióropuszem. Między nim a Cesarzem Jenerał Caulaincourt bez kapelusza w suto złotem haftowanym mundurze, nalewał mu wina w srebrny kubek. W małém oddaleniu, w głębi, ale jeszcze w świetle ogniska, zsiadał z konia Król Neapolitański w swoim malowniczym, żeby nie powiedzieć teatralnym ubiorze. Miał on wówczas na sobie surducik krótki jasno-szafirowy na piersiach suto złotym haftem okryty równie jak i pas biały sukienny na sześć cali albo i więcéj szeroki, przy którym wisiał krótki oręż niby kordelas, — pantalony obszerne karmazynowe, w ręku trzcina, na głowie wysoki ugalonowany kapelusz z strusim pióropuszem i czaplą kitką. Na krawędziach zaś ciemnego horyzontu łyskały jeszcze czasami wystrzały armatnie. Piękny to był obraz, ale wróćmy do naszego przedmiotu. Powiadam, że Wać Pan Dobrodziej bardzo trafnie wnosisz, iż byłem przy Cesarzu, ale jeżelibyś z tego wniosku drugi na pozór bardzo naturalny chciał wyciągnąć, że kto był przy Cesarzu, był przeto w sztabie cesarskim, omyliłbyś się zupełnie. Dlatego pozwolę sobie dać niektóre objaśnienia w nadziei, że, jeżeli cię nie będą interesować, to zapewne będziesz dość grzeczny wysłuchać je cierpliwie.

Sztab Cesarza Napoleona... Co jest sztab, po francusku ètat major, wiadomo Wać Panu Dobrodziejowi bez wątpienia. Tém więcéj, że z jego dużych wąsów, przechodzących znacznie miarę wąsów obywatelskich, wnosić mogę, że służyłeś w wojsku?.... W wojsku Rzeczypospolitéj Krakowskiéj. — Bravo! — A więc mówię daléj. — Sztab Cesarza Napoleona, nie licząc różnych biór towarzyszących mu wszędzie, był wcale nie liczny. Składali go: Berthier, książe de Neufchatel, Major Général, alias Szef Sztabu, — Jenerałowie-Adjutanci, których obecnych w saskiéj i francuskiéj kampanii było czterech i z ośmiu Officiers d’ordonnance. Achselbandy przy szlifach jeneralskich oznaczały adjutantów. Oficerowie d’ordonnance mieli