Trzecie stadium ewolucji - Janusz Szablicki - ebook

Trzecie stadium ewolucji ebook

Janusz Szablicki

3,0

Opis

Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.
W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.
W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Szablicki

Trzecie stadium ewolucji

© Copyright by

Janusz Szablicki & e-bookowo

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-7859-578-6

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2015

Konwersja

Od Redakcji:

Zbiór siedmiu opowiadań fantastyczno-naukowych wydany po raz pierwszy w 1980 r. przez Wydawnictwo „Śląsk” Obecnie prezentowana elektroniczna wersja została poddana przez autora niewielkiej autokorekcie.

W opowiadaniach spotykamy się między innymi z uwieńczonym sukcesem naukowym eksperymentem mającym na celu stworzenie repliki istoty ludzkiej, a także z raczej mało sympatyczną wizją przeludnionego świata i wynikającymi z tego faktu dla ludzkiego rodzaju nieoczekiwanymi konsekwencjami.

W opowiadaniu „Śmieciarze Przestrzeni” dwaj przedstawiciele tego szacownego zawodu w trakcie dokonywania programowej utylizacji resztek najrozmaitszej aparatury wynoszonej niegdyś beztrosko na najrozmaitsze orbity w epoce pionierskiego zagospodarowywania wokółziemskiej przestrzeni natrafiają niespodziewanie na zainstalowaną tam w czasie walk na ideologicznym podłożu sprawną wyrzutnię nuklearną nadal stanowiącą śmiertelne zagrożenie dla ziemskiej społeczności.

HOLOMAN

Mozolnie gramoliłem się z ciężkiego, jakby oślizgłego snu. Wokół mnie to się zwijała, to znów w dalekim od równomierności rytmie rozwijała dygotliwa, niemożliwa do przeniknięcia czerń. Niczym dokuczliwy kolec tkwiło we mnie nie wiadomo skąd się biorące przekonanie, że ukrywa się w niej coś nieprzyjaznego, czyhającego na moment najbardziej stosowny do wyrządzenia mi jakiejś bliżej niesprecyzowanej krzywdy. Przez cały ten czas miałem dziwaczne, raczej nie zaliczające się do kategorii najprzyjemniejszych wrażenie, że całe me ciało, od stóp aż po same koniuszki włosów, pulsuje w rytm pracy jakiejś potężnej acz nie wolnej od technicznych usterek, raz po raz zachłystującej się pompy, to wtłaczającej w me tkanki jakąś bliżej nieokreśloną materię, zagęszczającej ją do wprost niewyobrażalnych wartości, to zaś wytwarzającej w nich próżnię niezmiernie bliską ideału. Jednocześnie w uszy moje wpadały najrozmaitsze, rodzące się jakby w oddali, poza jakąś nie nazbyt szczelną przegrodą, dźwięki – coś na kształt głuchych, gardłowych postękiwań, monotonnych, absolutnie z niczym mi się nie kojarzących szelestów, a także wysokie, ostre trele szkła, zupełnie jakby ktoś gdzieś nie nazbyt ode mnie daleko zabawiał się infantylnie otwieraniem i zatrzaskiwaniem lufcika, w którym wyschnięty na wiór kit tylko jakimś cudem podtrzymywał szyby.

Gdyby mnie ktoś o to spytał, w żaden sposób nie potrafiłbym określić, jak długo to wszystko trwało – czas był wówczas dla mnie tylko pustym, nic nie znaczącym słowem. Po prostu trwałem sobie w pozycji horyzontalnej cichutko, grzeczniutko, bez drgnięcia jednego muskułu, utrzymując kontakt z otaczającym mnie niepojętym światem li tylko za pośrednictwem zmysłu słuchu i niezmiernie słabiutkiego oddechu.

Głowy bym za to nie dał, lecz zdaje się, że owym bodźcem, który ostatecznie wytrącił mnie z tej swoistej katalepsji, był głód. Wtenczas mi naturalnie ani przez myśl nie przeszło, że tu faktycznie może chodzić o to. Po prostu w pewnym momencie zaczęły mi się boleśnie skręcać kiszki, a z wnętrza trzewi dobyło się żałosne, dosyć skutecznie wyciszające wszelkie inne odgłosy burczenie.

Otworzyłem oczy. A może już wcześniej miałem je rozwarte, teraz dopiero zdając sobie z tego sprawę? Tak czy owak, w niczym nie zmieniło to mej sytuacji, nadal było bowiem ciemno choć oko wykol. Myśli rozsypywały mi się niczym najprawdziwsze plewy na porywistym wietrze. Wreszcie niemal nadludzkim wysiłkiem udało mi się jednak ująć je jakoś w ryzy i zacząłem się mozolnie zastanawiać nad swoim położeniem. Czyżby ów koszmar, który dopiero co dane mi było przeżyć, był jedynie snem? No cóż, tego nie można było wykluczyć. Tylko, do cholery, co mnie wobec tego właściwie przebudziło?!

Na oślep wyciągnąłem rękę do szafki, chcąc zapalić nocną lampkę i zorientować się, która to już jest godzina. Lecz tam, gdzie się ona winna znajdować, natrafiłem na pustkę. Co u diabła? Opadła mi bezwładnie ręka. I wtedy pod dłonią wyczułem metal. Ściśle mówiąc, metalową ramę łóżka. Lecz przecież u mnie w mieszkaniu nigdy nie było żadnego łóżka, zawsze przedkładałem bowiem nad nie pozostawiające w pomieszczeniach o wiele więcej swobodnej przestrzeni wersalki! Więc gdzie ja właściwie w takim razie jestem?!

Jakiś czas leżałem bez ruchu, z ledwie tlącym się oddechem, jakoś nie mogąc się na nic zdecydować; wreszcie jednak postanowiłem podjąć próbę spenetrowania miejsca mego pobytu choćby po omacku. Poruszyłem się, próbując się wywindować przy pomocy łokci do pozycji siedzącej, lecz wówczas skronie prześwidrował mi tak potworny ból, że nie zdoławszy zdławić w krtani chrapliwego jęku pacnąłem potylicą o poduszkę.

Minęło ładnych parę sekund, nim zaciekłość fachowo rozwalających mi czaszkę pneumatycznych młotów poczęła zacichać. Z niemałym wysiłkiem rozchyliłem powieki. I w tym właśnie momencie czerń nagle przemieniła się w morze jaskrawego, agresywnego światła. Źrenice zabolały, jakby wbito mi w nie dla jakiegoś okrutnego żartu tysiące szpileczek.

– Nie... śpisz? – dobiegł skądś jakiś nierealny, pełen wahań półszept.

Z najwyższą ostrożnością znowu otworzyłem oczy. U drzwi, ustawiony tak jakoś bokiem do mnie, jak gdyby jeszcze nie był do końca zdecydowany, w którą za chwilę powędruje stronę, stał Ray. Jego prawica uniesiona była w geście kaznodziei sposobiącego się akurat do pobłogosławienia wiernej trzódki. Upłynęło dobre kilka sekund, nim pojąłem, że gest ów oznacza jedynie zdjęcie palca z przycisku świetlnego.

– Gdzie... jestem? – wymamrotałem. – I co się tutaj… właściwie dzieje!?

Ray stał jeszcze parę chwil z tą uniesioną ręką, zupełnie jakby mu ją ktoś nie wiadomo po co przywiązał niewidocznym sznurkiem do sufitu; w końcu postąpił w moją stronę.

– Uspokój się, już wszystko jest w należytym porządku! – powiedział szybko takim tonem, jak gdyby pragnął o tym przekonać przede wszystkim siebie.

Krew nadal tętniła mi w skroniach mocnym, przyspieszonym rytmem, język tkwił w ustach niczym kawałek wysuszonej na wiór, w dodatku chropowatej skóry. Dla uniknięcia kolejnych nie nazbyt miłych niespodzianek starając się trzymać głowę nieruchomo, zerknąłem tu i tam mętnym jeszcze okiem. Białe łóżko, w nogach charakterystyczna, prostokątna tabliczka, pod samą ścianą, niedaleko okna, stojak z zestawem do kroplówki... Słowem, szpitalna izolatka! Tylko ściany w kolorowy, figlarny wzorek jakoś mi do tego wszystkiego niezbyt pasowały. A nadto ów wzorek sprawiał wrażenie czegoś niezwykle swojskiego, coś mi niewątpliwie przypominał. Tylko co, u diabła?!

Ściągnąłem brwi, wytężając pomięć, lecz jedynym tego efektem było nasilenie się łomotu krwi w skroniach. Przed oczyma zapląsały mi ostrzegawczo gwiazdeczki, rozwirowały się jakieś rozległe, wielobarwne kręgi. Z żołądkiem kurczącym się i rozprężającym niesympatycznie zda się blisko przełyku zatrzymałem się gdzieś na progu omdlenia czy może nawet odrobinkę go przekroczyłem. Nie ma co, dobre mi „wszystko w porządku”! A na dobitkę ta cholerna kroplówka... Zestaw z całą pewnością był całkiem niedawno w użyciu, to mógł stwierdzić nawet taki laik jak ja. A kroplówki, jak wiadomo, na ogół nie aplikuje się przecież pacjentowi li tylko dla poprawienia mu humoru!

Kiedy znów wróciła mi ostrość widzenia, stwierdziłem z niejakim zdziwieniem, że w pomieszczeniu jest o jedną osobę więcej aniżeli poprzednio. Dość tęgi, lekko szpakowaty, z całą pewnością nieznajomy mi mężczyzna. Chyba mnie rzeczywiście musiało lekko zamroczyć, skoro uszło mej uwagi jego wejście. Krzątał się dość żwawo przy mnie ze sporą strzykawką w dłoni, z ani trochę mi się nie podobającym wyrazem twarzy. Czujny, napięty, jakby tylko czekał na chwilę mej nieuwagi.

Natomiast co do Raya, to ten tkwił nadal w tym samym co poprzednio miejscu, w nogach łóżka, jakby się stamtąd w ogóle nigdy nie ruszał. Tyle tylko, że obecnie, wsparty piersią o metalową poręcz, pochylał się głęboko ku mnie. Niewykluczone, że była to tylko gra wyobraźni, lecz odniosłem wrażenie, iż w jego oczach maluje się nie tyle troska, co zachłanna ciekawość wymieszana z czymś w rodzaju niepokoju, może nawet trwogi.

Chcąc coś powiedzieć, z pewnym trudem przełknąłem blokującą mi przełyk ślinę, lecz w tym momencie z tyłu, zza mojej głowy, wynurzył się ów mężczyzna kojarzący mi się z czymś w rodzaju lekarza. Nim zorientowałem się o co chodzi, chwycił mnie zdecydowanie, całą garścią za nadgarstek i lekko się zamachnąwszy wbił mi w ramię żądło strzykawki. Zaaplikowany mi w tak brutalny sposób środek musiał być niezwykle mocny, film urwał mi się bowiem nagle, niczym ręką uciął.

Kiedy się ponownie ocknąłem, za oknem stał już dzień.

Przez jakiś czas gapiłem się bezmyślnie na nieruchome, jakby pogrążone w kamiennym śnie, rachitycznie powyginane konary drzew. Po obolałej głowie snuła mi się leniwie jakaś myśl, której jednak dość długo ani rusz nie mogłem uchwycić, zmusić ją do przybrania w miarę czytelnej formy. Nagle jakby mnie olśniło – uprzytomniłem sobie, co mi przypomina ów sympatyczny wzorek na ścianie. Przecież taki sam wzorek był na tapecie wyścielającej ściany naszej fotograficznej pracowni!

Mógł to być naturalnie zwykły zbieg okoliczności, podobieństwo najzupełniej przypadkowe – wszak te tapety to była produkcja fabryczna, wielkoseryjna, więc zapewne pokrywała tysiące metrów kwadratowych ścian najrozmaitszych pomieszczeń – coś mi jednak podpowiadało, że jest inaczej. Lecz jak to sprawdzić? Dłuższą chwilę medytowałem z oczami wbitymi w sufit, wreszcie wydało mi się, iż znalazłem właściwy sposób.

Pomny niedawnych cierpień, uniosłem głowę z poduszki z taką ostrożnością, jak gdyby chodziło tu o nadpęknięte jajo. Po bólu nie zostało już jednak na szczęście ani śladu – widać pierzchnął wraz z nocą. Poruszyłem nogami i rękami i od razu zrobiło mi się o wiele weselej na duszy: wyglądało na to, że członki moje zachowały pełną sprawność! Kiedy zgarnąłem z siebie koc, skonstatowałem z niemałym zdumieniem, że jestem wystrojony jedynie w kuse bokserki i w jasnoniebieską, z całą pewnością nie mającą wcześniej ze mną nic wspólnego, bo o wiele za obszerną gimnastyczną koszulkę. A więc cokolwiek mi się przydarzyło, musiało się to stać nagle. Tak nagle, że nawet nie zdążono zabezpieczyć dla mnie troszeczkę bardziej stosownego do wylegiwania się w łóżku stroju. Nadto był to argument świadczący przeciwko wersji szpitalnej – wszak w tego rodzaju instytucjach nie powinno być z tym przecież większych kłopotów!

Wyprawiłem bose stopy pod łóżko na przeszpiegi, lecz pomimo starań nie udało mi się odnaleźć żadnych pantofli. Kolejny punkt ujemny dla tych, którzy mnie tutaj wbrew mej woli gościli! Chcąc nie chcąc trzeba było zatem wejść w bliższy kontakt z posadzką. Jej przenikliwy chłód uległ w mym ciele transformacji na długi, nieprzyjemny dreszcz. Chwilę rozpaczliwie walczyłem z przemożnym pragnieniem ponownego zakutania się w wabiące miłym ciepełkiem i miękkością koce, ucieczki w sen od tchnącej w jakiś bliżej nieokreślony sposób niepokojem atmosfery tego pomieszczenia, lecz w końcu udało mi się przemóc te ciągoty i kuląc stopy, by z posadzką stykać się jak najmniejszą ich powierzchnią, pokuśtykałem do ściany. Pochyliłem się.

A więc tak, to rzeczywiście była jednak nasza pracownia! Nieregularna, wypalona kwasem parę dni temu przez nieuwagę dziura, za którą tak mi się dostało od Raya, nie pozostawiała co do tego najmniejszych wątpliwości! Tyle tylko, że zmienił się gruntownie jej wystrój.

Uśmiechnąłem się. Mówiąc ściślej, zamierzałem to uczynić, lecz bardzo wątpię, czy komukolwiek obserwującemu mnie w tym momencie z boku w ogóle by wpadło do głowy poczytać ów grymas za uśmiech. Dobre mi „tyle tylko” ! Wszak pracownia, a zwłaszcza jej wyposażenie w tym, co tutaj ostatnimi czasy usiłowaliśmy uporczywie wysmażyć, odgrywała ogromną, jeśli nie wręcz kluczową rolę, więc zrezygnowanie z niego, skrupulatne jego uprzątnięcie dawało wiele do myślenia. A w dodatku wszystko wskazywało na to, iż zmiany owe są ściśle związane właśnie z moją skromną osobą!

Nie dane mi jednak było zbyt długo kontemplować tego faktu, gdyż raptem posłyszałem zbliżające się gdzieś za drzwiami kroki. Doprawdy nie mam pojęcia, co mną powodowało; dość że niemal jednym susem przyskoczyłem do łóżka, wyciągnąłem się na nim jak długi i podciągnąłem koc aż po brodę.

Zgrzytnął klucz w zamku. A więc przez cały ten czas byłem zamknięty! Jeśli mam być zupełnie szczery, odkrycie to jakoś nie wzbudziło we mnie nadmiernego zachwytu. Poprzez firankę rzęs z pewnym niepokojem obserwowałem wolne, jakby niezdecydowane uginanie się klamki, potem – takież uchylanie się drzwi. Ray stał w progu parę sekund, gapiąc się na mnie z owym dziwnym, znanym mi już z jego poprzedniej wizyty wyrazem twarzy, w którym ciekawość zdawała się walczyć o lepsze z czymś w rodzaju lęku, po czym – doszedłszy pewnie do przekonania, że jestem jeszcze w najlepsze pogrążony w objęciach Morfeusza – postąpił krok do przodu, zamknął za sobą cichutko drzwi i zaczął się zbliżać do mnie miękkim, skradającym się krokiem.

– Czym ci, mój drogi, mogę służyć? – rzuciłem niegłośno, otwierając oczy.

Mój manewr odniósł zamierzony efekt: Ray dosłownie wrósł w podłogę tak jak stał, w niewielkim rozkroku; zdawało się, że z jego ściętej zaskoczeniem twarzy spłynęła wszystka krew. Najwyraźniej nie mógł wykrztusić z siebie ni słowa. Od kiedyż to on, u diabła, zrobił się tak strachliwy?!

Przez dobre parę sekund niczym nieprzebyta zapora rozdzielała nas ciężka, jakby nierealna cisza.

– No? – przynagliłem go wreszcie z dobrotliwym uśmiechem, dość sprawnie windując się do pozycji siedzącej..

Nerwowo wessał w siebie sporą porcję powietrza.

– Chciałem się... tylko zorientować, czy ci tu nie potrzeba czegoś.

– Wielce zobowiązany za troskę! – powiedziałem głosem obficie przyprawionym ironią, lecz nie przypuszczam, żeby w ogóle ją wyczuł. Odchyliwszy koc bezwstydnie zademonstrowałem swój nader skromny przyodziewek. – Byłbym wielce rad, gdybyś przyniósł mi moje spodnie. I resztę ekwipunku.

Zamrugał szybko oczami.

– Po... co?

Okazuje się, że z człowiekiem można zjeść beczkę soli, a i tak się nie rozezna, co w nim naprawdę siedzi! W każdym razie nigdy bym wcześniej nie przypuszczał, że może być zdolny do zadania tak beznadziejnie głupiego pytania. Pokiwałem głową z prawdziwym politowaniem.

– Taka moda – wyjaśniłem sucho. – Nie mogę jej zmieniać nazbyt gwałtownie, bo mógłbym przyprawić publiczność, a zwłaszcza piękniejszą jej połowę o szok. No a ponadto jak myślisz, jak by zareagował pierwszy z brzegu policjant, gdybym wyszedł na ulicę w slipkach?

W jego twarzy raptem zaszła jakaś zmiana. Rychło zrozumiałem, o co chodzi: po prostu zdołał się wziąć wreszcie w garść.

– Na razie możesz tym sobie zupełnie nie zaprzątać głowy – powiedział z iście lodowatą uprzejmością. – Przyjdzie ci poleżeć tu jeszcze troszeczkę.

– Doprawdy?! – rzuciłem niedowierzająco, spoglądając ostentacyjnie w kierunku drzwi. Nie poruszyłem się jednak, bardzo mi bowiem zależało na wyjaśnieniu paru nie dających mi spokoju szczegółów.

Upływały sekundy; milczeliśmy, mierząc się badawczymi spojrzeniami, niczym wytrawni zapaśnicy szykujący się do założenia na kark przeciwnika optymalnego chwytu.

– Czas porozmawiać – bąknął.

– Najwyższy! – przyznałem.

– Chciałbym ci zadać kilka pytań.

Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, który jednak miał niewiele wspólnego z wesołością.

– I ty to nazywasz rozmową!? – nie miałem najmniejszego zamiaru ukrywać drwiny.

– Zmusza mnie do tego szczególna sytuacja – powiedział lekko stropiony.

– Naprawdę?! – rzuciłem z przekąsem. – Wiesz, myślę, że byłoby zdecydowanie korzystniejsze dla nas obu, gdybyś jednak zechciał zadać sobie odrobinę trudu i wczuł się chociaż na chwilę w moje położenie. Ni stąd ni zowąd budzę się w obcym pomieszczeniu, niemal tak, jak mnie Pan Bóg w swej niezgłębionej łaskawości stworzył, w dodatku, jak jakiś tam zwykły bandziorek, pod kluczem, a ty mi tu jeszcze za przeproszeniem pieprzysz, że sytuacja wymaga zadania pytań właśnie mnie!

Ray nerwowo zakasłał, z tanią elegancją przysłaniając usta dłonią.

– Różnie bywa – powiedział enigmatycznie. O wiele za enigmatycznie jak na mój niewybredny gust.

– Pewnie – zgodziłem się. – Zresztą nie tylko z ludźmi. Zdaje się, że dotyczy to także pomieszczeń. Na przykład to, co jeszcze wczoraj było zwykłą pracownią fotograficzną, dziś prawem kaduka może awansować do szpitalnej separatki!

– A więc... już zauważyłeś? – westchnął w taki sposób, jakbym mu wyrządził nie wiedzieć jak wielką przykrość.

Zamiast odpowiedzi wzruszyłem ramionami.

Ray milczał parę sekund, skupiając całą uwagę na swoich poplamionych chemikaliami palcach.

– Niech będzie – westchnął wreszcie niechętnie, jakby z rezygnacją. – Co konkretnie chcesz wiedzieć?

– Wszystko!

– Co pamiętasz? – zagadnął ostrożnie po chwili milczenia.

Dotąd, aczkolwiek może się to wydać nader dziwne, nad tym problemem jakoś się w ogóle nie zastanawiałem. I oto naraz, jak gdyby ktoś odkręcił kurek jakiegoś ukrytego we mnie rezerwuaru ze wspomnieniami, zaczęły mi rączo pomykać przed oczyma rozmaite fragmenty wydarzeń, których – co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości – byłem niedawno świadkiem, a nawet, mówiąc ściśle, odegrałem w nich niepoślednią, choć wciąż jeszcze nie w pełni zrozumiałą dla mnie rolę.

Dni i noce morderczej, wyczerpującej do cna harówki, możliwej tylko w owym szczególnym, jakby w ogóle nie podlegającym prawom fizjologii stanie euforii, kiedy sukces zdaje się być tuż tuż, niemal w zasięgu ręki, gdy świadomość tego z powodzeniem może zastąpić jadło i sen; i wiele innych rzeczy. Następujące jeden po drugim eksperymenty, bez wątpienia coraz to bardziej udane, lecz wciąż jeszcze nie na miarę naszych rachub i nadziei. I wreszcie ów dzień ostatni. To znaczy, dzień zarejestrowany przez moją pamięć jako ostatni.

Zwiększenie do granic możliwości – biorąc pod uwagę konieczność zapewnienia układowi właściwej stabilności – napięcia pól kierunkowych umożliwiło wreszcie otrzymanie wiązki o koherencji bliskiej ideału. Częstotliwość także już nam nie sprawiała najmniejszych kłopotów, a ośrodek projekcyjny, owa chluba Raya, według wszelkich obliczeń charakteryzował się optymalnym (nareszcie!) składem i konsystencją. Słowem, gdyby jeszcze teraz coś nie zagrało, znaleźlibyśmy się w autentycznym ślepym zaułku, jako że najprawdopodobniej nie potrafilibyśmy sobie wówczas wyobrazić nawet w najogólniejszych zarysach, co by w tej technologii można jeszcze było zmienić, jak ją choć odrobinę udoskonalić!

Chyba właśnie wtenczas nasza euforia osiągnęła apogeum. W słowa przemienił ją nie kto inny, jak właśnie ja.

– Dość zabawy z materią nieożywioną, wszystko albo nic! – oświadczyłem głosem nie pozostawiającym cienia wątpliwości, że bez ostrej walki, wytoczenia naprawdę solidnych kontrargumentów nie dopuszczę do pokrzyżowania przez kogokolwiek moich planów.

Okazało się jednak, że toczyć walki nie ma z kim, albowiem Rayowi ani w głowie postało oponować.

– Dość! – niczym doskonale zgrane echo zawtórował mi skwapliwie. Przez chwilę dźwięczała nam w uszach cisza. Nic dziwnego, wszak – choć żaden z nas nawet nie napomknął o tym – obydwaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, do jakiej gry właśnie zasiadamy. I co może być jej stawką!

Tam, gdzie spośród dwojga zainteresowanych tylko jeden musi wziąć na swe barki gros ryzyka, jak dotąd nie wymyślono jeszcze niczego stosowniejszego od losowania. Postałem tak jeszcze parę sekund, a potem podszedłem na odrobinę usztywnionych rozpierającymi mnie emocjami nogach do stojącego w kącie biurka. Energicznie szarpnąłem za rączkę szuflady, omal zupełnie nie wyciągając jej z prowadnic. Przedarłszy na dwoje arkusik papieru, zacząłem starannie, jak gdyby od samego kształtu liter uzależnione było powodzenie całego przedsięwzięcia, wypisywać nasze imiona.

– No to masz – powiedziałem wręczając Rayowi losy. Najprzód zmiął je starannie, a potem ukrywszy w mocno zaciśniętych dłoniach schował ręce za plecy. Kiedy wyciągnął ku mnie pięści, bez chwili namysłu, patrząc mu prosto w oczy, klepnąłem po lewej. Naturalnie z mojego punktu widzenia. Z jego twarzy wyczytałem, że sam nie wie, co tam trzyma – widać zupełnie stracił orientację, nazbyt gorliwie manipulując karteczkami.

Wyprostowałem niecierpliwym gestem papier. Okazało się, że ślepy los wyróżnił właśnie mnie.

Chociaż już raz, z samego rana, robiliśmy to dzisiaj, teraz, w obliczu nowego wyzwania, uznaliśmy za niezbędne ponowne poddanie całego układu skrupulatnemu przeglądowi. Koniec końców, jest przecież jednak jakaś różnica pomiędzy dajmy na to starym kaloszem czy też kawałkiem tak czy inaczej wymodelowanego drewna, a żywym człowiekiem! Skutek był oczywiście łatwy do przewidzenia: wszystko znajdowało się w idealnym porządku. Potem bez słowa zająłem miejsce na ekspozycyjnym postumencie, natomiast Ray schował się za kołnierzem ochronnym emitera. I tutaj...

Westchnąłem boleściwie. Tak, właśnie w tym bez wątpienia najbardziej frapującym punkcie akcji w mojej pamięci ziała nieprzeniknioną czernią wyrwa! Jak gdyby pomiędzy owym momentem a niezbyt miłym ocuceniem się w obecnie zajmowanym przeze mnie pomieszczeniu zupełnie niczego nie było. W rzeczywistości musiały się tam jednak dziać niezwykle doniosłe rzeczy. Doniosłe zwłaszcza dla mojej skromnej osoby! Tyle tylko, że z jakichś tajemniczych powodów mózg mój stanął okoniem, zdecydowanie odmawiając mi świadczenia na ten czas usług i kompletnie niczego nie zarejestrował!

Powiedziałem Rayowi na tę okoliczność to, co uważałem za stosowne. Przez cały czas tej mojej oracji nie zwodził oczu z mych warg, jakby sądził, iż w ten właśnie sposób zagwarantuje sobie moją prawdomówność. Gdy umilkłem, westchnął z głębi piersi i zagłębił się w jakichś sobie tylko wiadomych medytacjach. Czekałem dobre parę chwil, w końcu jednak zasoby mojej cierpliwości wyczerpały się.

– Pozwól, że teraz powrócimy do zasadniczego tematu! – powiedziałem obcesowo.

Szybko zamrugał oczami, jakby się właśnie budził z głębokiego snu, a potem znowu skoncentrował całą uwagę na swych przeżartych chemikaliami palcach.

– Prawdę mówiąc, niewiele mam ci do powiedzenia – powiedział przygnębiony. – Wygląda na to, że jednak zbyt pochopnie zdecydowaliśmy się na eksperymentowanie na samych sobie. Po zakończeniu tej operacji straciłeś przytomność na dobre parę godzin. Jeszcze nie wszystko zostało wyjaśnione, lecz wydaje się, że zaistniało coś w rodzaju rezonansu fali ekspozycyjnej na molekularnym poziomie, co wywołało nadzwyczaj silny bioszok.

Przez parę sekund próbowałem to co powiedział ułożyć sobie w jakąś mniej więcej zjadalną całość. Coś mi tutaj jednak nie grało. Przecież gdyby mój stan był rzeczywiście tak poważny, jak utrzymywał, to zamiast trzymać mnie tutaj, zawracać sobie głowę całą tą czasochłonną i z pewnością nader kłopotliwą adaptacją pracowni, winien był raczej odwieźć mnie czym prędzej do jakiegoś renomowanego, sposobnego do otoczenia mnie należytą opieką szpitala. Już chciałem mu to zakomunikować w formie wyrzutu, lecz w porę ugryzłem się w język. W takich przypadkach, skoro nie ma najmniejszych widoków na skłonienie kogoś do gry w otwarte karty – a instynkt podpowiadał mi, że właśnie z czymś w tym guście mam tutaj do czynienia! – najlepiej, póki się da, odstawiać pierwszego naiwnego. Nieraz udaje się w ten nieskomplikowany sposób uśpić czujność przeciwnika i w najmniej spodziewanym dla niego momencie pociągnąć go za język, zorientować się, co takiego chowa w zanadrzu.

– Co to za człowiek, który był tutaj z tobą dzisiaj w nocy? – zagadnąłem.

– Lekarz.

– Czy aby dobry?

– Pierwszorzędny! – zapewnił z zapałem; z dwie sekundy kręcił palcami młynka, po czym dorzucił: – Znam go od dziecka. To znaczy, ufam mu jak samemu sobie.

Powiedział to w taki sposób, że aż się po prostu prosiło, by spytać, co ma wspólnego tego rodzaju zaufanie, u którego podłoża tkwi przyjaźń z lat dziecięcych, z umiejętnościami lekarskimi. Pomny jednak obranej linii postępowania udałem, że przyjmuję jego słowa za dobrą monetę.

– Można wiedzieć, jak długo mam tu jeszcze kisnąć? – spytałem więc zamiast tego.

Z taką energią przejechał palcami po czole, jakby właśnie zapragnął rozprawić się raz na zawsze z brużdżącymi je o wiele głębiej aniżeli zwykle zmarszczkami.

– O ile wiem, chodzi jeszcze tylko o parę uzupełniających testów – powiedział lekko. Jak na mój gust odrobinę za lekko! – Sam chyba rozumiesz, po tak głębokim szoku lepiej chuchać na zimne. Jednak najlepiej będzie, jeżeli o tym sam porozmawiasz sobie z Lonem.

Nietrudno się było domyśleć, że ów Lon, to właśnie ten genialny, przynajmniej według niego, medyk.

– Więc dawaj mi go tutaj! – zażądałem jowialnie.

Ray zakasłał z zakłopotaniem.

– Na razie musisz sobie wziąć na wstrzymanie. Przecież on opiekuje się tobą tylko grzecznościowo, więc musi gdzie indziej zarabiać na chlebuś. Obiecał jednak, że zajdzie tutaj zaraz po zakończeniu swego dyżuru. To znaczy po szesnastej.

– Szkoda – burknięciem dałem wyraz swemu niezadowoleniu.

– Przecież to tylko parę godzin! – pocieszył mnie.

– No dobra! – zgodziłem się niechętnie. – I skoro naprawdę wiesz tak niewiele, to nie mam już więcej pytań. Z nim sobie oczywiście sam porozmawiam. Teraz twoja kolej.

Przestąpił niezgrabnie z nogi na nogę.

– Ja w zasadzie... – zaczął i urwał; chwilę obserwowałem go spod oka, wreszcie zrozumiałem, w czym rzecz. To, co go naprawdę interesowało, już mu właściwie wyjawiłem, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Słowem, jak by na to nie patrzeć, ta runda była dla niego. A dla mnie na pocieszenie pozostawał jedynie fakt, że z całą pewnością nie była to runda ostatnia!

Ray tymczasem zaczął popatrywać ostentacyjnie na ciasno opinający mu lewy przegub zegarek.

– Spieszy ci się? – zagadnąłem.

– Raczej... tak – uśmiechnął się półgębkiem. – Mam jeszcze do załatwienia parę pilnych spraw na mieście.

– No dobrze, masz moją dyspensę. Ale pod jednym warunkiem...

Poruszył się niespokojnie; z widocznym trudem przełknął ślinę.

– Miano... wicie? – wydukał.

– Że natychmiast dostanę coś nadającego się do zjedzenia! Chyba nie chcecie, ty i ten twój Lon, doprowadzić do tego, aby głód skręcił mi dokumentnie kiszki?

Ray zamrugał oczami. Potem jego twarz właściwie po raz pierwszy od momentu przestąpienia progu tego pomieszczenia rozjaśniła się, jakby się odprężyła. Najwidoczniej spodziewał się po mnie czegoś znacznie dla siebie gorszego. Tylko co to, u diabła, mogło być takiego?

– Och, bardzo przepraszam za to doprawdy karygodne niedopatrzenie! – przybrał minę pokutnika. – Naturalnie, zaraz się coś zorganizuje! Na co masz ochotę?

Machnąłem niecierpliwie ręką, z najwyższym trudem nadążając z przełykaniem błyskawicznie gromadzącej mi się w ustach śliny.

– Bez różnicy. Byle dużo!

Ray nagle się stropił.

– Tylko że tutaj, sam dobrze wiesz, niczego nadającego się do konsumpcji nie ma. Będę musiał... wyskoczyć na miasto.

– A co, instalując mnie tutaj spodziewaliście się, że będę żył samym powietrzem? – rzuciłem z przekąsem. – Krótko mówiąc, załatw to jak chcesz, byle szybko! I postaraj się, ażebyśmy z obiadem nie mieli już tego rodzaju kłopotów!

Skonfundowany mą reprymendą bąknął coś mało zrozumiałego na swoje usprawiedliwienie, ostro wykręcił na pięcie i znikł za drzwiami, nie zapominając jednakowoż przy tym, nim zdążyłem w ogóle pomyśleć o jakimkolwiek przeciwko temu proteście, o starannym przekręceniu klucza w zamku.

Odczekałem, póki na korytarzu nie ucichł zupełnie szybki werbel jego obcasów, po czym powoli uniosłem ramiona, przeciągnąłem się aż mi coś chrupnęło w kościach i zwlokłem się na podłogę. Niewykluczone, iż było to jedynie złudzenie, lecz wydało mi się, że już nie ciągnie od niej tym piekielnym chłodem. Dałem jeszcze niezbyt pewny krok w kierunku nóg łóżka, tam gdzie wisiała tabliczka, na której zwykle wypisuje się historię choroby, lecz spotkał mnie zawód: na wetkniętej byle jak w jej ramkę karteczce nie było ani słowa!

Postałem jeszcze chwilkę, a następnie bez pośpiechu podszedłem do okna. Rozwarłem je na oścież. Dopiero teraz, kiedy owiało mnie łagodnym tchnieniem świeże powietrze, zdałem sobie sprawę, jak bardzo było dotąd duszno w tej mojej klitce.

Okno naszej byłej pracowni fotograficznej, obecnie – ku memu zaskoczeniu! – przekształconej w coś w rodzaju miniaturowej prywatnej kliniki z jednym jedynym pacjentem, wychodziło na dosyć rozległy skwer przecięty mniej więcej pośrodku wąziutką, dwukrotnie spiętą klamrami zgrabnych, miniaturowych mostków leniwie toczącą się rzeczką przyodzianą w wierzby o nieustannie trzęsących się listkach. Zza skweru, spoza dość szczelnej żywej konstrukcji uformowanej z drzew i krzewów, nadpływał zgiełk charakterystyczny dla tętniącego gorączkowym życiem wielkiego miasta. Panorama ta była mi aż do dzisiaj niemal zupełnie nieznana, okno bowiem – jak daleko tylko potrafiłem sięgnąć wstecz pamięcią – wiecznie przesłaniała gruba, czarna roleta, natomiast okna dwóch pozostałych pomieszczeń wynajmowanych przez nas w tym budynku wychodziły na drugą stronę, na niezbyt ruchliwą ulicę.

Ray widać właściwie podkręcony moją niedawną przyganą musiał pewnie gnać całą drogę, nim bowiem minęło piętnaście minut, był już z powrotem. Niemal przemocą wyrwałem mu z rąk torebkę, pośpiesznie ją otworzyłem i z prawdziwą pasją wbiłem zęby w kanapkę grubo przełożoną szynką. Postawiłem obok łóżka dwie butelki coli i otwieracz. Kiedy tak wcinałem, niemal całkiem zapominając o bożym świecie, Ray wędrował w milczeniu po mojej twarzy swoimi szarymi, badawczymi oczyma, zupełnie jakby oczekiwał po mnie jakiejś sobie tylko wiadomej reakcji. Albo jakby widział po raz pierwszy w życiu tak zachłannie posilającego się człowieka!

– No