Trylogia Kaladanu. Diuna. Pani Kaladanu - Brian Herbert, Kevin J. Anderson - ebook

Trylogia Kaladanu. Diuna. Pani Kaladanu ebook

Herbert Brian, Kevin J. Anderson

3,7

Opis

Drugi, po Księciu Kaladanu, tom trylogii ukazującej wydarzenia sprzed Diuny.

RODZINA CZY PRZEZNACZENIE?

Lady Jessika jest oficjalną konkubiną i wielką miłością księcia Leto Atrydy, matką ich syna Paula, Muad’Diba. Wybory, których dokonała, zaważyły na losie Imperium. Już raz przeciwstawiła się starożytnemu zakonowi Bene Gesserit, teraz jednak musi ostatecznie zdecydować, co jest dla niej ważniejsze: lojalność wobec szkoły matek wielebnych czy więzy krwi i oddanie najbliższym.

Tymczasem wydarzenia w Imperium nabierają tempa i zaczynają wymykać się spod kontroli, a Bene Gesserit i rodzina Jessiki znajdują się na kursie kolizyjnym z przeznaczeniem.

Brian Herbert i Kevin J. Anderson od lat z powodzeniem kontynuują sagę Franka Herberta o Diunie. Napisali wspólnie m.in. trylogie „Legendy Diuny”, „Wielkie Szkoły Diuny” i „Preludium do Diuny” oraz dwutomowe zwieńczenie legendarnych „Kronik Diuny”, a także zaadaptowali ich pierwszy tom na trzyczęściową powieść graficzną. Wszystkie książki ukazały się nakładem DW REBIS.

„Trylogia Kaladanu” składa się z następujących tomów:

Książę Kaladanu, Pani Kaladanu, Dziedzic Kaladanu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 676

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgus13

Całkiem niezła

ksiązka dużo czerpie z poprzedniego tomu i jest od niego dużo lepsza. nadal jednak nijak sie ma do głównego cyklu, bo ważne wydarzenia z tej książki nie są w żaden sposób wspominane w kronikach diuny
00

Popularność




Brian Herbert

Kevin J. Anderson

DIUNA

Pani Kaladanu

Prze­ło­żył Andrzej Jan­kow­ski

Dom Wydaw­ni­czy REBIS

Pro­gram euge­niczny Kwi­satz Hade­rach miał przy­nieść poży­tek ludz­ko­ści, ale za jaką cenę? Kosz­tem ilu ludzi?

– lady Jes­sika, dzien­niki pry­watne

Sercem i umy­słem Jes­sika zna­la­zła się na dnie prze­pa­ści. Z każdą chwilą coraz bar­dziej odda­lała się od Kala­danu, księ­cia Leto i Paula.

Po otrzy­ma­niu ulti­ma­tum, w któ­rym Bene Ges­se­rit gro­ziły jej rodzi­nie poważ­nymi kon­se­kwen­cjami, Jes­sika, przy­wo­łana na Wal­la­cha IX jak krnąbrne dziecko, prze­mie­rzyła układy gwiezdne w liniowcu Gil­dii Kosmicz­nej. Lecąc pro­mem z ogrom­nego statku orbi­tu­ją­cego wokół ponu­rego i zim­nego ojczy­stego świata zgro­ma­dze­nia żeń­skiego, nie czuła wzru­sze­nia z powodu powrotu do domu.

Czy jesz­cze kie­dyś zoba­czy Kala­dan? Albo Leto czy Paula? Zmie­niła pozy­cję na twar­dym sie­dze­niu. Praw­do­po­dob­nie odpo­wiedź na to pyta­nie zale­żała od tego, czego chciała od niej matka prze­ło­żona Hariszka.

W sta­tek ude­rzył wyjąt­kowo silny boczny wiatr, zmu­sza­jąc pilota do prze­rwa­nia scho­dze­nia na powierzch­nię pla­nety i wznie­sie­nia się do czasu osłab­nię­cia tur­bu­len­cji. Wśród pasa­że­rów roz­le­gły się głosy zanie­po­ko­je­nia. Jes­sika mil­czała; zma­gała się z wła­snymi wewnętrz­nymi tur­bu­len­cjami.

Spoj­rzaw­szy przez rom­bo­idalny ilu­mi­na­tor, zoba­czyła kłę­biące się chmury, które odzwier­cie­dlały zamęt panu­jący w jej gło­wie. Była obu­rzona, że zgro­ma­dze­nie trzyma ją żela­zną ręką. Opu­ściła je przed wie­loma laty i wyobra­żała sobie, że na Kala­da­nie jest nie­za­leżna – aż do teraz, kiedy to Bene Ges­se­rit strze­liły z bata. Wezwa­nie nie pozo­sta­wiało żad­nego pola do nego­cja­cji. Matka wie­lebna Mohiam zagro­ziła, że jeśli Jes­sika nie posłu­cha, zgro­ma­dze­nie znisz­czy księ­cia i przy­szłość rodu Atry­dów, a na pewno miało środki, by tego doko­nać.

Potrze­bo­wały jej do swo­ich celów, wyco­fały ją – na stałe? – z Kala­danu. Jesz­cze ni­gdy nie była tak przy­gnę­biona, odizo­lo­wana od wszyst­kich i wszyst­kiego, co kochała. Ale nie zamie­rzała pokor­nie się na to godzić.

Prom znowu zako­ły­sał się w podmu­chach wia­tru, lecz wymi­nąw­szy burzę, zaczął ponow­nie scho­dzić i Jes­sika patrzyła, jak zbli­żają się do kom­pleksu szkoły matek. Przez zasłonę chmur widziała stare budynki i nowe dobu­dówki, spa­dzi­ste dachy pokryte czer­wo­nymi dachów­kami i niskie zaro­śla na ziemi. Liście nabrały jesien­nych kolo­rów – jasnego szkar­łatu i oranżu. Zabu­do­wa­nia były połą­czone jak liczne kobiety w zgro­ma­dze­niu, sta­no­wiące część zło­żo­nej i potęż­nej machiny poli­tycz­nej.

Osie­ro­cona Jes­sika wycho­wy­wała się tu od dziecka, a zgro­ma­dze­nie uczyło ją, indok­try­no­wało i zawład­nęło nią od uro­dze­nia aż do nie­uchron­nej śmierci. Była wła­sno­ścią Bene Ges­se­rit.

Ucie­ka­jąc się do metod wpo­jo­nych jej w szkole matek, skon­cen­tro­wała się na ćwi­cze­niach odde­cho­wych, które przy­wra­cały jasność umy­słu i spo­kój. Czuła, jak jej mię­śnie się roz­luź­niają. Musiała być w naj­lep­szej for­mie, by sta­wić czoło temu, co ją nie­ba­wem czeka.

Gdy tak się sku­piała, tur­bu­len­cje ustały i reszta chmur nad lądo­wi­skiem na obrzeżu kom­pleksu szkol­nego się roz­pro­szyła. Na­dal mając na sobie kala­dań­skie szaty, Jes­sika czuła się nie na miej­scu, wkrótce sio­stry zmu­szą ją jed­nak do prze­bra­nia się w tra­dy­cyjny ciemny strój, by przy­po­mnieć jej, że na­dal jest i zawsze będzie jedną z nich.

Na Wal­la­chu IX, z jego sła­bym słoń­cem i chłod­nym kli­ma­tem, młode kobiety ze zgro­ma­dze­nia od dawna albo dora­stały do cze­ka­ją­cych je wyzwań, albo odpa­dały. Jes­sika poczuła dziwną nostal­gię za starą szkołą i wewnętrzne roz­dar­cie mię­dzy lojal­no­ścią wobec zgro­ma­dze­nia a wier­no­ścią rodzi­nie. Spę­dziła tutaj tak wiele lat, kształ­to­wana, jakby była z mięk­kiej gliny, i w końcu została przy­dzie­lona jako ofi­cjalna kon­ku­bina mło­demu księ­ciu o wiel­kim poten­cjale.

A teraz zna­la­zła się tu z powro­tem. Miała złe prze­czu­cie.

Na lądo­wi­sku powi­tała ją oso­bi­ście matka prze­ło­żona. Hariszka miała prze­szy­wa­jący wzrok i surowy spo­sób bycia. Pomimo wieku jej skóra była zadzi­wia­jąco jędrna i gładka, praw­do­po­dob­nie skut­kiem regu­lar­nego zaży­wa­nia melanżu. Przez całe życie słu­żyła zgro­ma­dze­niu, a swoją obecną funk­cję peł­niła od dzie­siąt­ków lat.

– Chodź ze mną. Jesteś natych­miast potrzebna – powie­działa, nie wyja­śnia­jąc jed­nak, jaka to nie­cier­piąca zwłoki sprawa wywró­ciła życie Jes­siki do góry nogami.

Star­sza kobieta narzu­ciła szyb­kie tempo, niczym dowódca pro­wa­dzący oddział do szturmu na nie­przy­ja­ciela. Wkro­czyły do dużego nowego budynku admi­ni­stra­cji wznie­sio­nego dzięki hoj­nej daro­wiź­nie sta­rego wiceh­ra­biego Alfreda Tulla, któ­rego nazwi­sko umiesz­czono na tablicy przy wej­ściu.

– Chcę, żebyś to zoba­czyła, zanim na powrót się zaakli­ma­ty­zu­jesz. Możemy nie mieć wiele czasu – oznaj­miła Hariszka. – Musisz poznać powód, dla któ­rego się tutaj zna­la­złaś, i dowie­dzieć się, dla­czego jest to takie ważne.

„Tak – pomy­ślała Jes­sika. – Muszę się tego dowie­dzieć”.

Idąc za matką prze­ło­żoną po sze­ro­kich scho­dach, chło­nęła mało ważne detale, ale cho­ciaż drę­czyła ją cie­ka­wość, nie zada­wała żad­nych pytań. W odizo­lo­wa­nej czę­ści dru­giego pię­tra Hariszka zapro­wa­dziła ją do okna w zamknię­tych na cztery spu­sty drzwiach obszer­nej izby cho­rych. Przed pla­zem stały na straży dwie sio­stry, ale Jes­sika pode­szła, zde­cy­do­wana zaj­rzeć do środka.

– Drzwi są zamknięte i zaba­ry­ka­do­wane, lecz nie lek­ce­waż zagro­że­nia – ode­zwała się Hariszka. – Okno jest z prze­zro­czy­stego, zbro­jo­nego płazu i ona też może nas przez nie widzieć, jeśli tylko jest wystar­cza­jąco przy­tomna. Jeśli jed­nak będzie to konieczne dla naszego bez­pie­czeń­stwa, możemy prze­łą­czyć plaz na widok jed­no­stronny.

Skoro zasto­so­wano tyle zabez­pie­czeń, Jes­sika spo­dzie­wała się ujrzeć w środku jakie­goś potwora. Zamiast tego zoba­czyła wycią­gniętą na łóżku starą kobietę wier­cącą się nie­spo­koj­nie we śnie. Miała na sobie szpi­talną koszulę, a do ciała pod­łą­czone rurki i prze­wody pro­wa­dzące do moni­to­rów. Jej twarz była wykrzy­wiona w gry­ma­sie. Krzy­czała coś, ale gruby plaz tłu­mił dźwięki. Cho­ciaż jej szyję i ręce pokry­wały zmarszczki i star­cze plamy, obli­cze nie było tak zwię­dłe jak ciało.

Jes­sika nic z tego nie poj­mo­wała.

– Ona… jest groźna? Co to ma wspól­nego ze mną?

Hariszka udzie­liła wykręt­nej odpo­wie­dzi:

– To Lethea, była Kwi­satz Matka. Teraz służy zgro­ma­dze­niu ina­czej, dopóki pozo­staje przy życiu… i dopóki nie ujawni nam tego, czego potrze­bu­jemy.

Kwi­satz Matka. Jes­sika przy­po­mniała sobie pierw­szą żonę Szad­dama Cor­rino, Ani­rulę, która była obecna przy naro­dzi­nach Paula i bar­dzo się chłop­cem inte­re­so­wała. Kobieta była Bene Ges­se­rit o „ukry­tej ran­dze” i nosiła ten ważny, sekretny tytuł. Umarła krótko po przyj­ściu Paula na świat.

– A czym zaj­muje się Kwi­satz Matka? – zapy­tała. „I dla­czego ma taką wła­dzę, aby mnie wezwać?” – dodała w myślach.

– Tak jak nawi­ga­tor Gil­dii prze­wi­duje bez­pieczne trasy mię­dzy gwiaz­dami, tak Kwi­satz Matka może ujrzeć każdą nić w gobe­li­nie naszych pla­nów euge­nicz­nych. Lethea została zwol­niona z tego obo­wiązku z powodu nie­sta­bil­no­ści psy­chicz­nej. Ale na­dal jest uży­teczna, cho­ciaż groźna.

Jes­sika nie mogła ode­rwać oczu od wiedźmy wiją­cej się na łóżku w izo­latce. Wyda­wało się jej, że sta­ruszka led­wie może się ruszać.

– Groźna?

Hariszka patrzyła przed sie­bie, jakby mogła wzro­kiem prze­nik­nąć drzwi.

– Zamor­do­wała już kilka sióstr. Stąd te wszyst­kie środki bez­pie­czeń­stwa. – Matka prze­ło­żona ski­nęła na jedną z kobiet trzy­ma­ją­cych straż przy oknie, trzy­dzie­sto­latkę o czar­nych wło­sach i oliw­ko­wej cerze. – Sio­stra Jiara uważ­nie ją obser­wuje, ale oba­wiam się, że nie­wiele może o niej powie­dzieć.

Jiara zer­k­nęła przez pla­zową szybę.

– Jej umysł słab­nie, lecz na­dal jest nie­wia­ry­god­nie potężny. – Prze­rwała, ale zaraz dodała: – Na tyle, by potra­fiła zabić samą siłą woli.

Jakby wyczu­wa­jąc ich obec­ność, Lethea unio­sła nieco powieki i spoj­rzała szpar­kami oczu pro­sto na Jes­sikę za szybą. Jes­sika się wzdry­gnęła.

– Do czego ona jest wam potrzebna? – zapy­tała matkę prze­ło­żoną. – Co jest takie ważne?

– Lethea posiada szcze­gólną zdol­ność pre­ko­gni­cji, zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści naszego zakonu. Już nie­raz jej pro­gnozy oka­zały się trafne i cenne dla nas, bo pozwo­liły nam pod­jąć roz­ważne decy­zje. Dla­tego mimo zagro­że­nia, które sta­nowi, pod­trzy­mu­jemy ją przy życiu. Ten dar jed­nak to poja­wia się, to zanika, a ona traci nad nim kon­trolę.

– Postra­dała zmy­sły – dodała Jiara gorz­kim tonem. – Ale nale­gała, żeby cię tu spro­wa­dzić.

Jes­sikę nur­to­wało tak wiele pytań, że nie mogła już się powstrzy­mać przed ich zada­niem.

– Co to ma wspól­nego ze mną? Ni­gdy nie spo­tka­łam tej Kwi­satz Matki.

Hariszka odwró­ciła się do niej i odparła:

– Jesteś tu, ponie­waż Lethea powie­działa: „Spro­wadź­cie ją. Od niej zależy nasza przy­szłość”. I nale­gała, żeby odse­pa­ro­wać cię od syna. Według niej możesz poło­żyć kres naszemu zgro­ma­dze­niu.

Jes­sika poczuła się, jakby spa­dła z wyso­kiej skały.

– Odse­pa­ro­wać mnie od Paula? – To nie miało sensu. – Dla­czego? W jakim celu?

Hariszce zrze­dła mina.

– Potrze­bu­jemy cię wła­śnie po to, by zna­leźć odpo­wiedź na to pyta­nie. Lethea prze­wi­działa grozę, roz­lew krwi, kata­strofę. Dla­tego tak pil­nie cię wezwa­ły­śmy.

Oddzie­lona od nich pla­zem Lethea na­dal wbi­jała spoj­rze­nie w Jes­sikę, a potem spio­ru­no­wała wzro­kiem matkę prze­ło­żoną, Jiarę i drugą sio­strę. W końcu zamknęła oczy i opa­dła bez­wład­nie na łóżko.

– Jest pod­stępna – szep­nęła Jiara. – Popatrz na nią. Chce zabić jesz­cze parę spo­śród nas, jeśli tylko damy jej szansę.

– Naprawdę wresz­cie zasnęła? – zapy­tała druga sio­stra.

Hariszka wci­snęła przy­cisk w ścia­nie i drzwi izby cho­rych otwo­rzyły się z cichym sykiem. Zawo­łała jesz­cze trzy sio­stry medyczki, które przy­bie­gły kory­ta­rzem.

– Zaj­mij­cie się nią szybko, póki jesz­cze można – powie­działa.

Kobiety wto­czyły do izby cho­rych maszynę i pod­łą­czyły do niej sta­ru­chę dodat­ko­wymi rur­kami i kablami, sta­ra­jąc się jej przy tym nie zbu­dzić. Dwie sio­stry odczy­ty­wały wska­za­nia urzą­dze­nia, nato­miast trze­cia pozo­sta­wała czujna, jakby spo­dzie­wała się ataku.

– To urzą­dze­nie do wle­wów dożyl­nych – wyja­śniła Hariszka. – Lethea odma­wia jedze­nia. Musimy utrzy­mać ją przy życiu bez względu na to, jak się temu sprze­ci­wia. I spo­dzie­wamy się, że wyci­śniesz z niej odpo­wie­dzi.

Medyczki pra­co­wały szybko, ale gdy odłą­czały rurki, pacjentka się poru­szyła. Prze­stra­szone kobiety odsko­czyły i rzu­ciły się w stronę drzwi.

Lethea roz­bu­dziła się zupeł­nie i krzyk­nęła dziw­nie:

– Stać!

Jes­sika roz­po­znała nie­od­partą siłę Głosu. Czy wła­śnie w ten spo­sób sta­ru­cha zabi­jała?

Dwie sio­stry zdą­żyły umknąć na kory­tarz, ale trze­cia, straż­niczka, nagle zatrzy­mała się jak rażona pio­ru­nem. Była prze­ra­żona i mimo wszystko usi­ło­wała wydo­stać się z pomiesz­cze­nia, ale nie mogła się ruszyć, jakby została spę­tana. Jej towa­rzyszki wró­ciły, zła­pały ją za ręce i wycią­gnęły na zewnątrz, po czym zamknęły za sobą drzwi.

Mio­ta­jąc się na łóżku, Lethea patrzyła ze zło­ścią w okno.

– Wła­śnie dla­tego musimy przy­sy­łać tu trzy­oso­bowe zespoły – powie­działa Hariszka. – Wydaje się, że Lethea może zapa­no­wać nad umy­słem tylko jed­nej sio­stry, dzięki czemu pozo­stałe dwie mogą ura­to­wać ofiarę.

– Dla niej to zabawa – dodała Jiara. – Stara się zła­pać któ­rąś z nas, kiedy będzie sama.

Lethea obrzu­ciła Jes­sikę wro­gim, prze­ra­ża­ją­cym spoj­rze­niem, ale ta nie spu­ściła wzroku i patrzyła jej pro­sto w oczy.

– To dla­tego doma­gała się widze­nia ze mną? Żeby mnie zabić?

– Moż­liwe – odparła matka prze­ło­żona. – Bar­dzo moż­liwe.

Ród Atry­dów zawsze oce­niał swoją war­tość w kate­go­riach honoru, nie miarą posia­da­nych wło­ści. Jeśli cho­dzi o to, co jest dla nas ważne, jeste­śmy znacz­nie bogatsi niż jaki­kol­wiek inny ród w Land­sra­adzie.

– Leto Atryda, prze­mó­wie­nie z oka­zji przy­ję­cia tytułu księ­cia Kala­danu

Wszyst­kie główne trasy Gil­dii pro­wa­dziły osta­tecz­nie na Kaita­ina, roz­iskrzoną sto­licę Impe­rium. Książę Leto wyle­ciał z odle­głego Kala­danu na pokła­dzie rodo­wej luk­su­so­wej fre­gaty, która zacu­mo­wała w luku liniowca. Jego orszak, znacz­nie więk­szy, niż potrze­bo­wał, odziany był w zie­lono-czarne stroje ozdo­bione wspa­nia­łym jastrzę­biem Atry­dów. Land­sraad zupeł­nie się nie spo­dzie­wał po księ­ciu Kala­danu takiej osten­ta­cji.

Po ataku ter­ro­ry­stycz­nym na Oto­rio zasady obo­wią­zu­jące w Impe­rium się zmie­niły. A po kło­po­tach zwią­za­nych z Jes­siką… Leto poczuł przy­pływ emo­cji. Po jej wyjeź­dzie on sam też się zmie­nił. Był teraz innym czło­wie­kiem, miał nowy cel i prio­ry­tety. Chciał zre­ali­zo­wać długo odkła­dane ambitne plany doty­czące rodu i syna i zabrał się do tego z deter­mi­na­cją. Tylko to mu zostało.

Mini­ster pro­to­kołu Atry­dów, chudy i nie­zbyt pewny sie­bie męż­czy­zna o nazwi­sku Eli Conyer, wypeł­nił pod­czas podróży wszyst­kie for­mu­la­rze i gdy linio­wiec Gil­dii wypu­ścił na orbitę Kaita­ina chmarę fre­gat, pro­mów i stat­ków pasa­żer­skich, wysłał wia­do­mość o przy­by­ciu księ­cia. Prze­ka­zał ją do biura sekre­ta­rza Land­sra­adu i pałacu Impe­ra­tora, a także do źró­deł i kana­łów infor­ma­cyj­nych, nale­ga­jąc na zor­ga­ni­zo­wa­nie należ­nego mu ofi­cjal­nego powi­ta­nia.

Conyer nie mógł ukryć uśmie­chu.

– Wszystko odbę­dzie się tak, jak na to zasłu­gu­jesz, mój panie. Sto­lica dowie się, że przy­le­ciał książę Kala­danu!

Nie tak dawno temu, pod­czas inau­gu­ra­cji jar­marcz­nego muzeum Cor­ri­nów na Oto­rio, Leto prze­wra­cał oczami na widok wystro­jo­nych i kolo­ro­wych jak papugi szlach­ci­ców, któ­rzy popi­sy­wali się w nadziei, że zwrócą na sie­bie uwagę Szad­dama Cor­rino IV. Teraz wyglą­dało na to, że sam będzie się tak zacho­wy­wał.

Nie czuł się dobrze, będąc w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia, ale tak wła­śnie pole­cił to urzą­dzić swemu mini­strowi. Była to jego pierw­sza próba pod­kre­śle­nia rangi rodu Atry­dów.

– Czyż nie tak postę­puje każdy czło­nek Land­sra­adu? – zapy­tał.

– To powszechna prak­tyka, mój panie – obru­szył się Conyer – ale ty ni­gdy wcze­śniej tak nie postę­po­wa­łeś. Dla­tego ta wizyta jest godna uwagi.

Dotych­czas Leto zado­wa­lał się rolą dobrego władcy swego ludu, nade wszystko ceniąc sobie honor, i tak też wycho­wy­wał syna. Z tego powodu wiele oka­zji do powięk­sze­nia majątku i wła­dzy, a zatem rów­nież bez­pie­czeń­stwa rodu, mu umknęło. Prze­oczył wiele spo­sob­no­ści. A jeśli w ten spo­sób uszczu­plił dzie­dzic­two Paula? Zasta­na­wiał się, czy inni szlach­cice nie uwa­żają go po cichu za nie­zdol­nego do pro­wa­dze­nia roz­gry­wek poli­tycz­nych.

Po ataku ter­ro­ry­stycz­nym, któ­rego doko­nał Jaxson Aru, w Land­sra­adzie zwol­niło się wiele miejsc i szlachta rywa­li­zo­wała o nie jak świ­nie o dostęp do koryta. Leto nie chciał brać w tym udziału, ale zda­wał sobie sprawę, że nie może oka­zać sła­bo­ści. Musiał przy­być na Kaita­ina i zażą­dać choćby czę­ści tego, na co zasłu­gi­wali Atry­dzi. Od dawna im się to nale­żało.

Conyer spoj­rzał na ekran i uśmiech­nął się.

– Zała­twi­łem nam straż hono­rową i eskortę w Impe­rial­nym Por­cie Kosmicz­nym, mój panie. – Zer­k­nął w bok, jakby zmie­szany. – To płatna usługa, ale mie­ści się w naszym budże­cie.

– Dobrze zro­bi­łeś – rzekł Leto, gdy pyszna fre­gata osia­dła w wyzna­czo­nej stre­fie. – Czy dla mnie i mojej świty przy­go­to­wano odpo­wied­nie kwa­tery gościnne?

Conyer zro­bił ura­żoną minę.

– Oczy­wi­ście, mój panie! W skrzy­dle pro­me­na­do­wym. Wspa­niały apar­ta­ment z przy­le­głymi poko­jami dla służby i ochrony. Będziesz dosko­nale widoczny, dokąd­kol­wiek się udasz w swo­ich spra­wach, i na pewno zosta­niesz zauwa­żony.

Mia­sto sto­łeczne, z budyn­kami rzą­do­wymi, pomni­kami, muze­ami, wie­żami, rzeź­bami, fon­tan­nami, obe­li­skami, bra­mami i zega­rami sło­necz­nymi pod czy­stym, błę­kit­nym, pod­le­ga­ją­cym kon­troli kli­matu nie­bem, było oknem wysta­wo­wym Impe­rium. Kako­fo­nia dźwię­ków i natłok obra­zów spra­wiły, że Leto po opusz­cze­niu fre­gaty przy­sta­nął. Bra­ko­wało mu nie­ustan­nego szumu morza, fal roz­bi­ja­ją­cych się o nabrzeża kala­dań­skiego portu. Pamię­tał, jak spa­ce­ro­wał z Jes­siką mię­dzy pozo­sta­wio­nymi przez odpływ kału­żami, poka­zu­jąc jej ane­mony, umy­ka­jące kraby i kol­cza­ste ryby gwiezdne. Wspo­mi­nał sztorm na morzu, bły­ska­wice prze­ci­na­jące chmury…

Spo­glą­da­jąc na sto­licę, pamię­tał, po co tutaj przy­był. Gdy zosta­nie potęż­niej­szym panem na roz­le­głych wło­ściach, znowu będzie mógł się roz­ko­szo­wać pięk­nem swej oce­anicz­nej odzie­dzi­czo­nej po przod­kach pla­nety.

Ale nie będzie już z nim Jes­siki. Ich zwią­zek nie­odwo­łal­nie się roz­padł, Bene Ges­se­rit ofi­cjal­nie wezwały ją z powro­tem na Wal­la­cha IX. Zasta­na­wiał się, czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek ją zoba­czy albo będzie mógł z nią poroz­ma­wiać.

Do fre­gaty pod­szedł oddział żoł­nie­rzy wyglą­da­ją­cych jak straż pała­cowa, ale była to tylko eskorta zamó­wiona przez Cony­era, by Leto wywarł więk­sze wra­że­nie. Dwóch cho­rą­żych trzy­mało szkar­łatno-złotą flagę z lwem Cor­ri­nów, a obok zie­lono-czarny sztan­dar z jastrzę­biem Atry­dów. Jeden ze straż­ni­ków ryk­nął grom­kim gło­sem:

– Kaitain wita księ­cia Kala­danu!

Dwu­na­stu umun­du­ro­wa­nych żoł­nie­rzy ukło­niło się rów­no­cze­śnie, oka­zu­jąc dobrze wyćwi­czony sza­cu­nek. Na pobli­skich lądo­wi­skach Leto zauwa­żył inne promy pasa­żer­skie i pry­watne fre­gaty szlachty, które rów­nież wynu­rzyły się z prze­past­nego wnę­trza liniowca. Przy­by­łych gości witały podobne komi­tety hono­rowe.

Kiedy fre­gatę opu­ściła jego służba, Leto odgar­nął ciemne włosy i uniósł brodę. Z orlim nosem i silną szczęką miał przy­stojny pro­fil.

Twar­dym gło­sem rzu­cił do eskorty:

– Zabierz­cie mnie do pałacu. Czeka na mnie Impe­ra­tor Szad­dam.

Nie miał poję­cia, czy to prawda, a ten wynio­sły ton zabrzmiał w jego uszach nie­na­tu­ral­nie, ale straż­nicy sta­nęli na bacz­ność, po czym ruszyli przo­dem. Jego rze­czy miała prze­trans­por­to­wać do przy­dzie­lo­nej mu kwa­tery oso­bi­sta służba.

Myślał o czter­na­sto­let­nim Paulu, swym dzie­dzicu, cho­ciaż był on dziec­kiem zro­dzo­nym z kon­ku­biny, nie potom­kiem z pra­wego łoża. Leto nie miał ochoty pro­wa­dzić matry­mo­nial­nych gie­rek. Jego jedyna próba zawar­cia poli­tycz­nego związku zakoń­czyła się roz­le­wem krwi i tra­ge­dią pod­czas cere­mo­nii ślub­nej i wtedy przy­rzekł sobie, że już ni­gdy nie narazi rodziny na coś takiego. Swo­jej rodziny.

Tak wiele się zmie­niło.

Zamiast myśleć o wła­snym ożenku, skie­ro­wał uwagę na poten­cjalne kan­dy­datki na żonę dla Paula, ale ze zdzi­wie­niem odkrył, że nie­któ­rzy szlach­cice nie uwa­żali Atry­dów za ród wystar­cza­jąco ważny, by wią­zać się z nim takim soju­szem. Na wspo­mnie­nie, jak książę Fau­sto Ver­dun zakpił z samego pomy­słu, że jego córka mogłaby wyjść za Atrydę, ogar­nął go gniew.

Jeśli jed­nak uda mu się zre­ali­zo­wać swój cel na Kaita­inie, to może się zmie­nić.

Po wej­ściu do osza­ła­mia­ją­cego pałacu Impe­ra­tora Leto był tylko jed­nym z rów­no­rzęd­nych gości. Eskorta wpro­wa­dziła go do ogrom­nego holu i tam zosta­wiła, bo na tym koń­czyło się jej zada­nie. Leto poczuł się nagle jak poje­dyn­czy pła­tek kwiatu na roz­le­głej gór­skiej łące. W dwor­skim roz­gar­dia­szu przy­cią­gał nie­wiele uwagi.

Zasko­czył go głos, który nie­spo­dzie­wa­nie roz­legł się bli­sko niego:

– Aach, hmm, mój drogi książę. Mia­łem nadzieję, że cię tutaj przejmę!

Leto odwró­cił się i zoba­czył szczu­płego, ciem­no­wło­sego męż­czy­znę o ostrych rysach, dużych oczach i nikłej bro­dzie. Jego czarno-pur­pu­rowe szaty zdo­biły wszel­kie sym­bole, jakich można się było spo­dzie­wać u czło­wieka waż­nego na dwo­rze.

– Pozwól, że cię powi­tam. Będę ci towa­rzy­szył, jeśli łaska.

Roz­po­znaw­szy go, Leto zło­żył krótki ukłon.

– Doce­niam ten gest, hra­bio Fen­ringu. – Nagle uświa­do­mił sobie, że to nie­ocze­ki­wana oka­zja. – Może mógł­byś pomóc mi w spra­wach, które mnie tu przy­wio­dły.

Hasi­mir Fen­ring był jed­nym z naj­bliż­szych przy­ja­ciół i dorad­ców Impe­ra­tora Szad­dama. Nosił ofi­cjalny tytuł mini­stra do spraw przy­prawy na Arra­kis, ale wiele czasu spę­dzał na knu­ciu dwor­skich intryg. Z pew­no­ścią mógłby się stać dla Leto potęż­nym sprzy­mie­rzeń­cem, był jed­nak czło­wie­kiem, który nie ule­gał nikomu prócz Szad­dama. Dla­czego zwró­cił uwagę na księ­cia Kala­danu?

Hra­bia wyko­nał szybki ukłon.

– Ani Pady­szach Impe­ra­tor, ani ja ni­gdy nie zapo­mnimy, że oca­li­łeś nas przed tym sza­leń­cem na Oto­rio. Prze­ży­li­śmy dzięki two­jemu ostrze­że­niu. Jestem pewien, że Szad­dam zrobi wszystko, o co go popro­sisz.

– Dzię­kuję. Przy­by­łem na Kaita­ina, by spró­bo­wać tro­chę innego podej­ścia i zaskar­bić rodowi Atry­dów nieco wię­cej sza­cunku. – Leto ode­tchnął głę­boko, skry­wa­jąc iry­ta­cję.

– Wię­cej sza­cunku? – Fen­ring uniósł brwi.

W barw­nym tłu­mie ogrom­nego holu Leto dostrzegł ciemno odzianą Bene Ges­se­rit i zamarł – matka wie­lebna Mohiam, praw­do­mów­czyni Impe­ra­tora, przy­su­nęła się bli­żej, by posłu­chać ich roz­mowy. Rana, którą sio­stry zadały Jes­sice i jemu, była głę­boka i świeża.

Książę osten­ta­cyj­nie odwró­cił się do niej ple­cami.

– Prze­pra­szam za szorstki ton, hra­bio. Moja rodzina doznała znie­wagi ze strony innego szla­chec­kiego rodu, więc jestem w złym humo­rze. – Wypro­sto­wał ramiona i wygła­dził zie­lono-czarną pele­rynę.

Wyda­wało się, że Fen­ring nie zauważa sta­rej matki wie­leb­nej.

– Znie­waga dla two­jego rodu? Aach, więc to kanly?

Ten pomysł zanie­po­koił Leto. Ver­dun ubli­żył jemu i jego synowi, ale książę nie zamie­rzał wsz­czy­nać krwa­wej waśni.

– Nie, nie w tym rzecz. Wygląda na to, że ród Ver­dun uważa mego syna za nie­god­nego ubie­ga­nia się o rękę jego potom­kini, a książę Fau­sto nie uznaje mnie za dość waż­nego członka Land­sra­adu. Jestem tu po to, by powięk­szyć mają­tek i wpływy i napra­wić to wra­że­nie.

– Aach, hmm… – Usta Fen­ringa wykrzy­wiły się w uśmie­chu. – Szlach­cice zwy­kle sta­rają się z ukry­cia pocią­gać za sznurki, by zyskać wpływy, a ty jesteś wielce bez­po­średni! To mi się podoba. Praw­do­po­dob­nie będę mógł ci pomóc, książę Leto. Oczy­wi­ście mam swoje moż­li­wo­ści i dostęp do impe­ra­tor­skiego ucha. – Zachi­cho­tał. – Ale nie przej­mo­wał­bym się księ­ciem Ver­dun.

Kątem oka Leto zauwa­żył, że praw­do­mów­czyni przy­su­nęła się bli­żej.

– A to dla­czego? – zapy­tał.

Fen­ring uniósł brwi.

– Aach, dla­tego że ród Ver­dun został wyeli­mi­no­wany. Książę Fau­sto był bun­tow­ni­kiem i zdrajcą, uczest­ni­kiem rebe­lii Wspól­noty Szla­chec­kiej. Impe­ra­tor go uka­rał. Cała jego rodzina nie żyje.

Leto wstrzy­mał oddech. Cze­goś takiego się nie spo­dzie­wał.

Jesz­cze tego samego popo­łu­dnia w pry­wat­nych kom­na­tach kon­tem­pla­cyj­nych Szad­dama, gdzie Impe­ra­tor odda­wał się roz­my­śla­niom, Fen­ring wyja­wił, co Leto Atryda powie­dział mu na temat celu swego przy­lotu na Kaita­ina.

Impe­ra­to­rowa Ari­ca­tha, kru­czo­czarna pięk­ność o wyra­zi­stych oczach i peł­nych ustach, owi­nęła sobie mał­żonka wokół palca. Stała przy drzwiach, mając zamiar przy­słu­chi­wać się roz­mo­wie, ale Fen­ring posłał jej znie­cier­pli­wione spoj­rze­nie. Jesz­cze nie zde­cy­do­wał, czy jest sojusz­niczką czy wro­giem.

Szad­dam wyle­gi­wał się w nie­for­mal­nym mun­du­rze, na który zużyto zbyt dużo bro­katu, by był wygodny. Odpra­wił żonę mach­nię­ciem ręki.

– Pozwól nam poroz­ma­wiać, kochana. Potem opo­wiem ci o wszyst­kim, co musisz wie­dzieć.

Fen­ring uważ­nie ją obser­wo­wał, dostrzegł więc w jej oczach błysk, zanim szybko ski­nęła głową i wymknęła się z pokoju.

Po jej wyj­ściu Szad­dam rzekł:

– A więc mój krew­niak w końcu zain­te­re­so­wał się wła­dzą, którą mógł dostać dawno temu. Wyna­gro­dzimy go za to, co zro­bił na Oto­rio? – Prze­cią­gnął pal­cem po dol­nej war­dze. – To by dobrze wyglą­dało w oczach reszty Land­sra­adu.

– Dąże­nie do wła­dzy wydaje się nie­zgodne z jego cha­rak­te­rem – powie­dział hra­bia. – Ma jakiś inny cel? Czyżby po cichu sku­mał się ze Wspól­notą Szla­checką? Jest aku­rat takim typem czło­wieka, jakiego bun­tow­nicy chcie­liby prze­cią­gnąć na swoją stronę.

– Leto Atryda? – zakpił Szad­dam. – Miałby być bun­tow­ni­kiem i zdrajcą?

Matka wie­lebna do tej pory sie­działa sztywno na krze­śle i mil­czała. Teraz prze­mó­wiła:

– Obser­wo­wa­łam go i mogę zaświad­czyć, że prze­żył auten­tyczny wstrząs, gdy się dowie­dział o losie księ­cia Ver­dun. Stu­dio­wa­łam wyraz jego twa­rzy, napię­cie mię­śni, ton głosu. Jego anty­pa­tia nie była uda­wana. Jeśli książę Ver­dun był człon­kiem rebe­lii, to Leto Atryda nie widział w nim sojusz­nika.

– Ja też nie mia­łem dobrego zda­nia o Fau­ście – rzekł Szad­dam. – Tego czło­wieka trudno było polu­bić. – Potem się roze­śmiał. – Ale dobry i szla­chetny książę Leto? Czę­sto chcia­łem, żeby wyka­zał się więk­szą ambi­cją i poka­zał ciem­niej­szą stronę swo­jej oso­bo­wo­ści. Wtedy bym go zro­zu­miał.

– To czy­ni­łoby go bar­dziej ludz­kim – przy­znała Mohiam. – Teraz, kiedy jego kon­ku­bina ode­szła, będzie miał czas, by roz­wa­żyć inne prio­ry­tety.

Fen­ring podra­pał się po grzbie­cie nosa.

– Może jest dobry w skry­wa­niu praw­dzi­wej natury, hmm?

Mohiam zasta­no­wiła się przez chwilę, po czym potrzą­snęła głową.

– Nie, jest bez­po­średni i auten­tyczny.

Nie­bez­pie­czeń­stwo, jakie sta­nowi wróg, jest wprost pro­por­cjo­nalne do stra­chu, który budzi.

– pod­ręcz­nik walki dla sar­dau­ka­rów

Impe­rialne maszyny ozna­ko­wane szkar­ła­tem i zło­tem Cor­ri­nów spa­dły na pla­netę Ele­gia jak lawina. Nie była to wizyta dyplo­ma­tyczna, lecz strasz­liwy pokaz siły. Oddziały sar­dau­ka­rów zapew­nią Impe­ra­to­rowi współ­pracę guber­na­tora i wypło­szą dzi­kiego przy­wódcę bun­tow­ni­ków Jaxsona Aru.

Puł­kow­nik baszar Jopati Kolona nie był prze­ko­nany, że ter­ro­ry­sta prze­bywa na Ele­gii, ale Szad­dam spraw­dzał każdą plotkę szybko i bez­li­to­śnie. W por­cie kosmicz­nym pla­nety wylą­do­wało dzie­sięć trans­por­tow­ców z set­kami wojow­ni­ków pod dowódz­twem Kolony. Nie przed­sta­wili wieży kon­tro­l­nej żad­nego planu lotu i nie popro­sili o pozwo­le­nie na lądo­wa­nie. Sar­dau­ka­rzy po pro­stu zmu­sili wszyst­kie jed­nostki han­dlowe, by usu­nęły im się z drogi. Kolona nie tyle wyda­wał roz­kazy, ile patrzył, jak nie­uchron­nie speł­niają się jego życze­nia.

Pod­czas lotu ze zgru­po­wa­nia fre­gat bojo­wych na orbi­cie puł­kow­nik baszar prze­słał wiceh­ra­biemu Gian­drowi Tul­lowi żąda­nie, by cze­kał na niego w por­cie kosmicz­nym, doda­jąc spo­koj­nie, że albo je spełni i będzie współ­pra­co­wał, albo ponie­sie kon­se­kwen­cje.

Gdy tylko maszyny wylą­do­wały i otwo­rzyły luki, wysko­czyli z nich żoł­nie­rze i pobie­gli przez lądo­wi­sko zwar­tym szy­kiem, który dzięki latom pre­cy­zyj­nego szko­le­nia two­rzyli w spo­sób nie­mal natu­ralny. W otwo­rach strzel­ni­czych poja­wiły się działka, a ich obsługa zasia­dła przy urzą­dze­niach celow­ni­czych, gotowa do znisz­cze­nia na roz­kaz dowódcy całego portu kosmicz­nego.

Po wyj­ściu Kolony ze statku fla­go­wego jego wzrok musiał się przy­sto­so­wać do przy­mglo­nego świa­tła sło­necz­nego. Puł­kow­nik baszar wcią­gnął głę­boko powie­trze prze­sy­cone dziw­nym zapa­chem wszech­obec­nych poro­stów, z któ­rych sły­nęła pla­neta, po czym ruszył naprzód, bo zabrać się do dzieła.

Jak było do prze­wi­dze­nia, wiceh­ra­bia przy­był na spo­tka­nie. Zdą­żył nawet wznieść na skraju lądo­wi­ska przy­ozdo­bioną wstę­gami try­bunę. Zacho­wy­wał się tak, jakby akcja sar­dau­ka­rów była swego rodzaju paradą.

Kolona, wyćwi­czony w bez­li­to­snej walce o prze­trwa­nie na Salu­sie Secun­du­sie, zawsze zwra­cał baczną uwagę na oto­cze­nie, gotowy w każ­dej chwili sta­wić czoło zagro­że­niu. Jego spoj­rze­nie sku­piło się na wiceh­ra­bim jak lase­rowy celow­nik.

Gian­dro Tull stał na try­bu­nie odziany w lśniący strój z ele­gij­skich poro­stów, które bujną szatą pokry­wały for­ma­cje skalne. Miał się­ga­jące ramion kasz­ta­nowe włosy i szczu­płą, przy­stojną twarz. Wid­niał na niej sze­roki, acz sztuczny uśmiech. Cze­kał nie­ru­chomy jak posąg na zbli­ża­ją­cego się Kolonę w galo­wym mun­du­rze, który był wzo­rem woj­sko­wej ele­gan­cji, z tak ostro zapra­so­wa­nymi kan­tami, że mogłyby być użyte jako broń sieczna.

Puł­kow­nik baszar i jego skła­da­jąca się z trzy­dzie­stu żoł­nie­rzy straż hono­rowa mieli tar­cze oso­bi­ste, dłu­gie mie­cze i krót­kie szty­lety, haki oraz noże do rzu­ca­nia. Gian­drowi Tul­lowi towa­rzy­szyli tylko doradcy w odzie­niu z łusko­wa­tych poro­stów. Byli wyraź­nie zanie­po­ko­jeni i sta­rali się nie zro­bić niczego, co zaogni­łoby sytu­ację. Dobrze, wła­śnie takie zacho­wa­nie chciał widzieć Kolona.

Spo­kojny uśmiech nie zni­kał z twa­rzy wiceh­ra­biego; jego opa­no­wa­nie zaim­po­no­wało dowódcy sar­dau­ka­rów.

– Czemu zawdzię­czamy ten nie­spo­dzie­wany zaszczyt, puł­kow­niku basza­rze? – zapy­tał gospo­darz.

– Pady­szach Impe­ra­tor przy­słał nas, byśmy spraw­dzili, czy nie­po­ko­jące wie­ści, jakoby na Ele­gii widziano kry­mi­na­li­stę Jaxsona Aru, są praw­dziwe – odparł rów­nie ofi­cjal­nie Kolona. – Jestem tu po to, by zba­dać, czy na waszą pla­netę nie dotarła zaraza buntu.

Tull nie wyglą­dał na wstrzą­śnię­tego.

– Gdzie sły­sze­li­ście takie bred­nie?

– Nie wolno mi ujaw­niać źró­deł naszych infor­ma­cji, panie. – W isto­cie Kolona nie wie­dział, skąd przy­szedł ten mel­du­nek, ale Szad­dam wszę­dzie widział kon­spi­ra­to­rów. Samo podej­rze­nie było wystar­cza­ją­cym powo­dem do wsz­czę­cia śledz­twa, a puł­kow­nik baszar wyko­ny­wał roz­kazy bez szem­ra­nia.

– Z przy­jem­no­ścią o tym poroz­ma­wiam. – Tull lekko się ukło­nił. – Nie­chaj będzie mi wolno zapro­sić pana w moje skromne progi. Przy obie­dzie będzie pan mógł przed­sta­wić mi ewen­tu­alne dowody, które prze­ma­wiają prze­ciwko mnie. Jestem lojal­nym pod­da­nym Impe­ra­tora.

Zapro­sze­nie zasko­czyło Kolonę.

– Nie przy­by­łem tu z wizytą towa­rzy­ską, panie. To powinno być oczy­wi­ste.

Głos wiceh­ra­biego stward­niał.

– Nie jestem ślepy ani głupi, puł­kow­niku basza­rze. Wiem, że sar­dau­ka­rzy uni­ce­stwili ród Ver­dun na Ostat­kach i że to samo może się stać z moją pla­netą. – Jego sztuczny uśmiech stał się jesz­cze szer­szy. – Wolę współ­pracę i szczerą roz­mowę, chyba że uzna pan, iż lepiej będzie zała­twić to w nie­przy­jemny spo­sób. Pan i pań­scy ludzie dosta­nie­cie wszelką pomoc potrzebną do zde­men­to­wa­nia tych bredni, tak byście mogli jak naj­szyb­ciej ruszyć w drogę powrotną.

Kolona dał znak swo­jej straży.

– Moi ludzie prze­cze­szą mia­sto i wio­ski, w któ­rych mogliby się ukry­wać Jaxson Aru albo jego zwo­len­nicy. Rozej­rzą się i prze­pro­wa­dzą konieczne docho­dze­nia.

Wiceh­ra­bia prze­łknął ślinę w spo­sób aż nadto widoczny.

– Pro­szę mnie zapew­nić, że pań­scy żoł­nie­rze będą ści­śle prze­strze­gali pro­ce­dur i nie poczy­nią nie­po­trzeb­nych szkód.

Kolona dał mu jedyną moż­liwą odpo­wiedź:

– Są sar­dau­ka­rami.

Żoł­nie­rze roz­pry­snęli się na wszyst­kie strony jak śrut z dubel­tówki i zaczęli prze­cze­sy­wać sto­licę Ele­gii, by spraw­dzić wia­ry­god­ność pogło­sek i plo­tek. Wiceh­ra­bia zacho­wy­wał się ostroż­nie i Kolona to doce­niał. Nie chciał siać nie­po­trzeb­nego znisz­cze­nia jak na pla­ne­cie rodu Ver­dun. Pamię­tał też, jak przed laty nie­spo­dzie­wany atak prze­pro­wa­dzony pod dowódz­twem księ­cia Pau­lusa Atrydy zmiótł ród Kolo­nów i ich posia­dło­ści…

Wystawne przy­ję­cie, które wiceh­ra­bia wydał w swo­jej posia­dło­ści na jego cześć, nie zro­biło na Jopa­tim Kolo­nie wiel­kiego wra­że­nia. Spo­ży­wa­nie przez całe życie boga­tych w skład­niki odżyw­cze racji żyw­no­ścio­wych zabiło w nim ape­tyt na wykwintne dania, ale puł­kow­nik baszar odgry­wał swoją rolę tak, jakby wyko­ny­wał zada­nie bojowe. Wie­dząc, że otru­cie go nie leży w inte­re­sie Tulla, zjadł tyle, by nie zostać uznany za pro­staka, ale na błahe poga­wędki nie miał chęci.

Sie­dzieli tylko we dwóch w sali ban­kie­to­wej, którą zdo­biły roz­sie­wa­jące mgiełkę wodną fon­tanny i piło­kształtne bukiety poro­stów. Służba wno­siła tacę za tacą i bez słowa wycho­dziła.

– Mógł­bym zabrać pana do moich stajni i poka­zać wspa­niałe konie naj­rzad­szej rasy wywo­dzą­cej się ze sta­rej Ziemi – rzekł z uśmie­chem Tull. – Woj­skowy, jak pan, powi­nien doce­nić wyjąt­ko­wość tych wierz­chow­ców.

– Sar­dau­ka­rzy nie­czę­sto jeż­dżą wierz­chem. Poza tym to nie jest towa­rzy­ska wizyta – powtó­rzył Kolona. Sar­dau­ka­rzy odkryją, czy w plot­kach o poby­cie Jaxsona Aru na Ele­gii kryje się ziarno prawdy.

Tull próżno cze­kał na ciąg dal­szy wypo­wie­dzi, więc w końcu zapy­tał:

– Wyjawi mi pan, dla­czego zna­la­złem się w kręgu podej­rzeń Impe­ra­tora?

– Z wielu powo­dów. Przede wszyst­kim dla­tego, że był pan – jakże korzyst­nie dla sie­bie – nie­obecny na Oto­rio pod­czas ataku ter­ro­ry­stycz­nego. Na galę przy­było wielu szlach­ci­ców, by oka­zać Impe­ra­to­rowi swoje popar­cie, ale pana wśród nich nie było. I dla­tego pan żyje. Może wie­dział pan o tym zama­chu?

Tull stra­cił pano­wa­nie nad sobą.

– Sza­nowny panie, tuż przed galą zmarł mi ojciec! Było to wstrzą­sem dla całej Ele­gii, więc musia­łem zostać. Myśli pan, że celowo dopro­wa­dzi­łem do jego śmierci, by mieć uspra­wie­dli­wie­nie? – powie­dział łamią­cym się ze zło­ści gło­sem.

Kolona zacho­wał nie­wzru­szoną minę.

– To moż­liwy sce­na­riusz. Wie­dząc o ataku, mógł pan sko­rzy­stać z oka­zji, by pozbyć się ojca i prze­jąć wła­dzę.

Wiceh­ra­bia wyda­wał się szcze­rze obu­rzony.

– Taka suge­stia z ust nie tylko ofi­cera sar­dau­ka­rów, ale po pro­stu czło­wieka jest dla mnie obe­lgą.

Kolona skub­nął jedze­nia, po czym kon­ty­nu­ował:

– Rów­nież praw­do­mów­czyni Impe­ra­tora zgło­siła pewne podej­rze­nia w związku z pań­ską nową pozy­cją w rodzie. Twier­dzi, że widzi dziwne zmiany w pana zacho­wa­niu, które tylko ona potrafi dostrzec. Impe­ra­tor jej słu­cha.

– Uwagi matki wie­leb­nej nie są bez­in­te­re­sowne – rzu­cił szy­der­czym tonem wiceh­ra­bia. – Jest Bene Ges­se­rit, a ich zgro­ma­dze­nie pozo­staje ze mną w otwar­tym spo­rze. Motywy, któ­rymi kie­rują się sio­stry, są oczy­wi­ste nawet dla dziecka. Nie dawał­bym zbyt­niej wiary ich pod­szep­tom. – Skrzy­wił się, po czym cią­gnął: – Te cza­row­nice wodziły mojego ojca za nos przez całe życie. Dawał im mnó­stwo pie­nię­dzy na roz­bu­dowę ich szkoły. Trwo­nił nasz rodowy mają­tek, jeśli chce pan znać moje zda­nie! Gdy zmarł, skoń­czy­łem z ich finan­so­wa­niem, a jego kon­ku­binę wygna­łem. Ta baba pró­bo­wała mnie uwieść przy łożu z jesz­cze cie­płymi zwło­kami mojego ojca. – Tull wyglą­dał, jakby zbie­rało mu się na mdło­ści. Zapa­no­wał nad tą reak­cją i rzekł ostrzej­szym tonem: – Jeśli pan jesz­cze nie wie tego wszyst­kiego, puł­kow­niku basza­rze, to powąt­pie­wam w pań­skie zdol­no­ści śled­cze.

Kolona kiw­nął głową z sza­cun­kiem. Oczy­wi­ście znał te szcze­góły.

Wiceh­ra­bia odcze­kał chwilę, po czym spy­tał z naci­skiem:

– Coś jesz­cze?

– Impe­ra­tora nie­po­koją wasze związki biz­ne­sowe z rodem Ver­dun. Według upu­blicz­nio­nych danych KHOAM wasze inte­resy są ze sobą powią­zane.

– Natu­ral­nie. Nasza sto­lica jest piękna, czer­piemy zyski z uprawy naszych rzad­kich odmian poro­stów, ale kon­cen­tru­jemy się też na eks­plo­ata­cji ota­cza­ją­cego nas pasa aste­roid. Wydo­by­wamy z nich rudę metali nie­szla­chet­nych i wysy­łamy do prze­two­rze­nia na Ostatki. – Twarz Tulla spo­chmur­niała. – Ude­rze­nie na ród Ver­dun było cięż­kim cio­sem dla mojego ludu i zło­ży­łem już w tej spra­wie ofi­cjalną skargę do Land­sra­adu.

– Skąd mamy wie­dzieć, czy wasze rela­cje biz­ne­sowe nie są spo­so­bem na finan­so­wa­nie Wspól­noty Szla­chec­kiej?

– A skąd my mamy wie­dzieć, że Fau­sto Ver­dun był zdrajcą? – odpa­ro­wał Tull. – Muszę wpierw zoba­czyć dowody jego zdrady przed­sta­wione Land­sra­adowi po bły­ska­wicz­nej egze­ku­cji księ­cia i całej jego rodziny. – Wiceh­ra­bia led­wie powścią­gał złość.

Kolona zacho­wał neu­tralny wyraz twa­rzy. Wąt­pił w winę pana na Ostat­kach, ale sar­dau­kar nie mógł wyra­żać zastrze­żeń wobec roz­ka­zów Impe­ra­tora.

– Moim zda­niem dowody były mocne – powie­dział.

Wiceh­ra­bia nie skry­wał już prze­peł­nia­ją­cej go wście­kło­ści.

– Ci wszy­scy ludzie zostali zamor­do­wani bez pro­cesu, bez przed­sta­wie­nia jakich­kol­wiek dowo­dów, bez szansy na ape­la­cję, a ja mam uwie­rzyć panu na słowo?

– Niech pan uwie­rzy słowu Impe­ra­tora – odparł Kolona, co ucięło roz­mowę.

Jedli i pili w mil­cze­niu. Po chwili Tull ode­zwał się potul­nym, ale gorz­kim tonem:

– Pro­szę badać, co pan sobie zaży­czy, puł­kow­niku basza­rze, ale nie znaj­dzie pan tutaj żad­nych dowo­dów rebe­lii. – Odsu­nął talerz, dając tym znak, że posi­łek dobiegł końca. – Chyba że pan je sfa­bry­kuje.

Kolona ponow­nie udzie­lił mu nie­ubła­ga­nej odpo­wie­dzi:

– Jeste­śmy sar­dau­ka­rami.

Nie było to jed­no­znaczne zapew­nie­nie, że tego nie zrobi, ale chciał, żeby tak zabrzmiało.

Opu­ścił luk­su­sową posia­dłość i wró­cił na swój oso­bi­sty trans­por­to­wiec w por­cie kosmicz­nym, gdzie usta­no­wił cen­trum dowo­dze­nia.

Jego oddziały pozo­stały na Ele­gii jesz­cze cztery dni, pro­wa­dząc wni­kliwe śledz­two, ale nie zna­la­zły żad­nych pogrą­ża­ją­cych wiceh­ra­biego dowo­dów. Jopati Kolona ode­tchnął z ulgą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Dune: The Lady of Cala­dan

Copy­ri­ght © Her­bert Pro­per­ties LLC 2022

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Copy­ri­ght © 2022 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

www.siud­mak.fr

Redak­cja mery­to­ryczna: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Diuna. Pani Kala­danu, wyd. I, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-959-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer