Trybunał dusz - Donato Carrisi - ebook + książka

Trybunał dusz ebook

Donato Carrisi

4,3

Opis

Jego członkowie – penitencjariusze – dziś działają na granicy legalności. Na granicy dobra i zła. Światła i ciemności. Odpowiadają za archiwum, o jakim FBI może tylko marzyć. To biblioteka zła ukryta za murami serca Kościoła – Watykanu… Opiekuje się nią garstka ludzi.

Wśród nich jest ktoś specjalny.

Marcus, penitencjariusz obdarzony umiejętnością wychwytywania na miejscu zbrodni anomalii, zajmuje się zniknięciem studentki, łączącym się ze sprawą leżącego w śpiączce mężczyzny podejrzanego o seryjne zabójstwa kobiet.

Sandra Vega, policjantka z Mediolanu, rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie śmierci męża, oficjalnie uznanej za wypadek. Sandra podejrzewa jednak, że został zamordowany, ponieważ próbował zdemaskować nielegalną działalność penitencjariuszy.

Tymczasem w Rzymie, jeden po drugim, giną zbrodniarze, którzy dotychczas byli poza wszelkimi podejrzeniami. Odpowiedź na pytanie, kto za tym stoi, wydaje się oczywista:

Ktoś, kto ma dostęp do archiwum penitencjariuszy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 539

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (321 ocen)
176
82
45
16
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alicja436

Całkiem niezła

banały końcówka dopiero zachecila
00
Waldemar-Cybulski
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Historia pełna mrocznych sekretów (wiadomo...Watykan, ale nie rozumiem wątku z Czarnobylem), intryga kryminalna trudna do przewidzenia. Poczytać sobie można.
00
dominikanous

Dobrze spędzony czas

bardzo dobra
00
Rolcia04

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna książka! tajemnicza i ciężko do domyślenia się co będzie dalej, po prostu dzieło sztuki🤍
00
MimiZ

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, zaskakująca i intersująca
00

Popularność




Tajemnicza instytucja kościelna, której początki sięgają XII wieku. Trybunał sumienia decydujący o zbawieniu i potępieniu. Jego członkowie – penitencjariusze – dziś działają na granicy legalności. Na granicy dobra i zła. Światła i ciemności.

Odpowiadają za archiwum, o jakim FBI może tylko marzyć. To biblioteka zła ukryta za murami serca Kościoła – Watykanu… Opiekuje się nią garstka ludzi. Wśród nich jest ktoś specjalny.

Marcus, penitencjariusz obdarzony umiejętnością wychwytywania na miejscu zbrodni anomalii, zajmuje się zniknięciem studentki, łączącym się ze sprawą leżącego w śpiączce mężczyzny podejrzanego o seryjne zabójstwa kobiet.

Sandra Vega, policjantka z Mediolanu, rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie śmierci męża, oficjalnie uznanej za wypadek. Sandra podejrzewa jednak, że mąż został zamordowany, ponieważ próbował zdemaskować nielegalną działalność penitencjariuszy.

Tymczasem w Rzymie, jeden po drugim, giną zbrodniarze, którzy dotychczas byli poza wszelkimi podejrzeniami. Odpowiedź na pytanie, kto za tym stoi, wydaje się oczywista:

Ktoś, kto ma dostęp do archiwum penitencjariuszy.

DONATO CARRISI

Włoski pisarz, scenarzysta i dramaturg. Absolwent prawa specjalizujący się w kryminologii. Od 1991 r. współpracuje z telewizją RAI. Jest autorem scenariuszy do kilku bardzo popularnych we Włoszech seriali.

Powieść Zaklinacz (2009 r.), debiut literacki Carrisiego, przyniosła mu niesamowity sukces: tłumaczenia na 20 języków, milion sprzedanych egzemplarzy, wysokie i długo utrzymujące się pozycje na włoskich i światowych listach bestsellerów, nagrodę Bancarella oraz nominację do prestiżowej francuskiej Prix des lecteurs.

Kolejne powieści – Trybunał dusz i Hipoteza zła – ugruntowały wysoką pozycję pisarza wśród autorów kryminałów na całym świecie.

W labiryncie to druga w karierze Donato Carrisiego ekranizacja własnej powieści. Za poprzednią, Dziewczynę we mgle, otrzymał w 2018 r. nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej – odpowiednik amerykańskiego Oscara – za debiut reżyserski.

donatocarrisi.it

Tego autora

DZIEWCZYNA WE MGLE

W LABIRYNCIE

Paenitentiaria Apostolica

TRYBUNAŁ DUSZ

ŁOWCA CIENI

WŁADCA CIEMNOŚCI

Mila Vasquez

ZAKLINACZ

HIPOTEZA ZŁA

Tytuł oryginału:

IL TRIBUNALE DELLE ANIME

Copyright © Donato Carrisi, 2011

All rights reserved

Published by arrangement with Luigi Bernabo Associates S.R.L.

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Jan Jackowicz 2014

Redakcja: Beata Słama

Zdjęcie na okładce: Brooke Shaden

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8125-990-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Nie istnieją tak straszliwi świadkowie ani tak nieubłagani oskarżyciele jak sumienie, które zamieszkuje w duszy każdego człowieka.

Polibiusz

Godzina 7.37

Trup otworzył oczy.

Leżał na wznak na łóżku. Pokój był pomalowany na biało i oświetlony dziennym światłem. Na wprost niego wisiał na ścianie drewniany krzyż.

Przyjrzał się swoim rękom wyciągniętym wzdłuż boków na czystych prześcieradłach. Wydawało mu się, że nie należą do niego, ale do kogoś innego. Uniósł jedną z nich – prawą – i przytrzymał przed oczami, żeby lepiej jej się przyjrzeć. Wtedy właśnie dotknął lekko bandaży na głowie. Był ranny, ale uświadomił sobie, że nie czuje bólu.

Odwrócił się do okna. Zobaczył słabe odbicie swojej twarzy w szybie. W tym momencie ogarnął go strach. Zadał sobie pytanie, które sprawiło mu przykrość. Ale jeszcze bardziej przykra była świadomość, że nie potrafi na nie odpowiedzieć.

Kim jestem?

PIĘĆ DNI WCZEŚNIEJ

Godzina 0.03

Adres wskazywał, że miejsce znajduje się poza miastem. Z powodu złej pogody i źle działającego GPS-u, który nie pomagał w znalezieniu drogi, dotarcie do tego odosobnionego miejsca zajęło im przeszło pół godziny. Gdyby u wylotu alejki dojazdowej nie paliła się mała latarnia, pomyśleliby, że nikt tu nie mieszka.

Karetka posuwała się powoli przez zaniedbany ogród. Błyskawica wydobyła z mroku pokryte mchem posągi nimf i bogiń z obtłuczonymi rękami. Pozdrawiały ich bezmyślnymi uśmiechami, zastygłe w eleganckich przypadkowych pozach. Pląsały tylko dla nich, tkwiąc nieruchomo w miejscu.

Stara willa powitała ich niczym bezpieczna przystań pośród burzy. W środku nie było widać świateł, ale drzwi były otwarte.

Dom czekał na nich.

Było ich troje. Monica, młoda internistka, która tej nocy miała dyżur w pogotowiu ratunkowym. Tony, sanitariusz, mający duże doświadczenie w nagłych interwencjach. Oraz kierowca, który pozostał w karetce, podczas gdy Monica i Tony, nie zważając na burzę, ruszyli w stronę domu. Zanim przekroczyli próg, głośno uprzedzili ewentualnych mieszkańców o swoim przybyciu.

Nikt im nie odpowiedział. Weszli do środka.

Zapach stęchlizny, mdłe pomarańczowe światło rzędu lamp oświetlających długi korytarz o ciemnych ścianach. Po prawej stronie schody prowadzące na piętro.

W pokoju w głębi ktoś leżał.

Przyspieszyli kroku, żeby udzielić mu pomocy, i znaleźli się w saloniku z meblami przykrytymi białymi pokrowcami. Wyjątkiem był podniszczony fotel stojący na środku, dokładnie naprzeciwko starego telewizora. Prawdę mówiąc, wszystko w tym wnętrzu trąciło starzyzną.

Monica przyklękła obok leżącego na podłodze mężczyzny. Z trudem oddychał. Przywołała Tony’ego niosącego zestaw reanimacyjny.

– Jest siny – zauważyła.

Tony upewnił się, czy drogi oddechowe mężczyzny są drożne, po czym przyłożył mu do ust końcówkę respiratora, podczas gdy Monica sprawdzała latarką jego tęczówki.

Był nieprzytomny, miał najwyżej pięćdziesiąt lat. W piżamie w prążki, skórzanych domowych pantoflach i szlafroku, z kilkudniowym zarostem i mocno przerzedzonymi, potarganymi włosami wyglądał niechlujnie. W jednej ręce ściskał komórkę, z której zadzwonił na pogotowie, skarżąc się na silne bóle w klatce piersiowej.

Najbliższym szpitalem była poliklinika Gemelli. Lekarz dyżurny stwierdził, że przypadek zasługuje na interwencję w pierwszej kolejności, i połączył się z załogą najbliższej karetki, jaka była do dyspozycji.

Dlatego Monica znalazła się tutaj.

Zobaczyła przewrócony stolik, a obok niego szczątki potłuczonego kubka, rozlane mleko i rozsypane biszkopty, wszystko to zmieszane z moczem. Mężczyzna musiał poczuć się źle podczas oglądania telewizji i zrobił w spodnie. Klasyczny przypadek, pomyślała Monica. Mieszkający samotnie mężczyzna w średnim wieku dostaje ataku i jeśli nie zdoła wezwać pomocy, zazwyczaj zostaje znaleziony martwy, gdy sąsiedzi zaczynają czuć smród rozkładających się zwłok. Ale w tej stojącej na uboczu willi sprawy potoczyłyby się inaczej. Jeśli nie miał bliskich krewnych, mogły minąć lata, zanim ktoś by zauważył, że coś mu się przydarzyło. W każdym razie Monica miała wrażenie, że widziała już taką scenę, i poczuła współczucie. Przynajmniej dopóki nie rozpięli mu góry od piżamy, żeby zrobić masaż serca. Na piersi miał wytatuowane dwa słowa: „Zabij mnie”.

Lekarka i sanitariusz udali, że tego nie widzą. Ich zadaniem było ratowanie życia. Ale od tej chwili w ich ruchach można było wyczuć pewne skrępowanie.

– Saturacja spada – powiedział Tony, sprawdziwszy dane na mierniku stężenia tlenu. Powietrze nie docierało do płuc mężczyzny.

– Trzeba go zaintubować, bo inaczej koniec z nim. – Monica sięgnęła do torby po laryngoskop i zajęła miejsce za głową pacjenta.

Usunąwszy się, odsłoniła sanitariuszowi widok i zauważyła błysk w jego oczach, zakłopotanie, którego powodów nie rozumiała. Tony był zawodowcem przyzwyczajonym do różnych sytuacji, a mimo to coś go poruszyło. Coś, co znajdowało się dokładnie za jej plecami.

Wszyscy w szpitalu znali historię młodej lekarki i jej siostry. Nikt z nią o tym nie rozmawiał, ale ona widziała współczucie i niepokój w oczach współpracowników, gdy spoglądali na nią, zadając sobie w duchu pytanie, jak można żyć z takim ciężarem.

W tym kłopotliwym momencie na twarzy sanitariusza pojawił się ten sam wyraz, ale towarzyszyło mu dużo większe przerażenie. Monica odwróciła się więc i zobaczyła to, co zauważył Tony.

W kącie pokoju leżała porzucona łyżworolka, która musiała tu trafić prosto z piekła.

Była czerwona i miała złocone sprzączki. Identyczna z tą, która znajdowała się nie tutaj, ale w innym domu, w innym życiu. Monice te łyżworolki zawsze wydawały się trochę kiczowate, natomiast Teresa twierdziła, że są super. Były bliźniaczkami, więc Monice wydawało się, że ogląda samą siebie, gdy zwłoki jej siostry zostały znalezione na polanie nad rzeką w zimny grudniowy poranek.

Teresa miała zaledwie dwadzieścia jeden lat i ktoś poderżnął jej gardło.

Mówi się, że każdy bliźniak wyczuwa, co się dzieje z tym drugim, nawet z odległości wielu kilometrów. Ale Monica w to nie wierzyła. Nie czuła strachu ani zagrożenia, kiedy porywano Teresę w niedzielne popołudnie, gdy wracała z rolek z koleżankami. Jej ciało znaleziono miesiąc później. Miała na sobie to samo ubranie, w którym zaginęła.

I ta czerwona łyżworolka, która wyglądała jak groteskowa proteza na stopie trupa.

Monica przechowywała ją od sześciu lat, zadając sobie pytanie, co się stało z drugą i czy któregoś dnia się spotkają. Ileż to razy wyobrażała sobie twarz człowieka, który porwał Teresę? Ile razy szukała go wśród nieznajomych na ulicy? Z czasem zamieniło się to w coś w rodzaju obsesji.

Być może teraz miała przed sobą odpowiedź.

Spojrzała na mężczyznę leżącego na podłodze. Na jego pulchne dłonie z popękaną skórą, na włoski, które wystawały mu z nosa, na plamę moczu w kroku spodni. Nie przypominał monstrum, jakie zawsze sobie wyobrażała. Był zwykłym człowiekiem. Pospolitą ludzką istotą, która w dodatku miała słabe serce.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Tony’ego:

– Wiem, co ci chodzi po głowie. Możemy przerwać, kiedy tylko zechcesz. I zaczekać na to, co nieuchronne… Wystarczy jedno twoje słowo. Nikt się o tym nie dowie.

Być może Tony zaproponował to dlatego, że zauważył jej wahanie, gdy drżącą ręką wkładała laryngoskop do ust z trudem oddychającego mężczyzny. Spojrzała ponownie na jego klatkę piersiową.

„Zabij mnie”.

Być może była to ostatnia rzecz, na którą patrzyły oczy jej siostry, podczas gdy on zarzynał ją jak zwierzę. Żadnego słowa pociechy, jaką powinna otrzymać każda ludzka istota, która na zawsze ma porzucić doczesne życie. Morderca chciał zabawić się kosztem swojej ofiary. I miał dużo uciechy. Być może Teresa błagała o śmierć, byle tylko prędzej się to skończyło. W przypływie złości Monica zacisnęła dłoń na laryngoskopie, aż zbielały jej kłykcie.

„Zabij mnie”.

Podlec wytatuował sobie te słowa na piersi, ale kiedy poczuł się źle, zadzwonił po pomoc. Był jak wszyscy. Także bał się śmierci.

Zamyśliła się. Ci, którzy znali Teresę, widzieli w Monice tylko jej duplikat, postać z muzeum figur woskowych, żałosną kopię. Przedstawiała sobą to, czym mogła stać się jej siostra. Przyglądali się, jak dorastała, i szukali w niej Teresy. Teraz Monica miała okazję uwolnić się od zjawy siostry, która w niej mieszkała. Przecież jestem lekarką, pomyślała. Chciała poczuć przebłysk litości dla leżącego przed nią człowieka, lęk przed jakąś wyższą sprawiedliwością lub dostrzec coś, co mogłoby być znakiem. Uświadomiła sobie jednak, że niczego takiego nie odczuwa. Zaczęła rozpaczliwie szukać w sobie wątpliwości, czegoś, co by ją przekonało, że ten mężczyzna nie ma nic wspólnego ze śmiercią Teresy. Ale jakby na przekór tym rozmyślaniom istniał tylko jeden powód, dla którego ta łyżworolka się tu znalazła.

„Zabij mnie”.

Próbując rozwiązać jakoś ten problem, Monica uświadomiła sobie, że już podjęła decyzję.

Godzina 6.19

Z powodu ulewnego deszczu w Rzymie było ponuro jak na pogrzebie. Na ścianach historycznych budowli i pałaców w centrum pojawiły się długie cienie, sprawiając, że ich fasady przypominały rzędy milczących, zapłakanych twarzy. Zaułki oplatające niczym wnętrzności Piazza Navona były opustoszałe. Ale kilka kroków od klasztoru zaprojektowanego przez Bramantego w mokrej, błyszczącej asfaltowej ulicy odbijały się okna starej Caffè della Pace.

W środku siedzenia obite czerwonym aksamitem, stoliki z szarego żyłkowanego marmuru, neorenesansowe posągi i stali klienci. Artyści, przede wszystkim malarze i muzycy, podenerwowani tym niedokończonym świtem. Ale także rzemieślnicy i antykwariusze szykujący się do otwarcia swoich warsztatów i sklepów przy tej samej ulicy oraz paru aktorów, którzy przed pójściem spać wstąpili na cappuccino po całonocnych próbach w teatrze. Wszyscy chcieli tu znaleźć odrobinę pociechy w ten niemiły ranek, a także pogadać z przyjaciółmi. Nikt nie zwracał uwagi na dwóch obcych w ciemnych ubraniach, którzy siedzieli przy stoliku naprzeciwko wejścia.

– Jak tam twoje migreny? – zapytał ten, który wyglądał na młodszego.

Jego towarzysz przestał zbierać opuszką palca drobiny cukru rozsypane wokół pustej filiżanki i odruchowo przesunął ręką po szramie na lewej skroni.

– Czasami nie dają mi spać, ale powiedziałbym, że czuję się lepiej.

– Miewasz jeszcze ten sen?

– Co noc – odparł mężczyzna, podnosząc na rozmówcę ciemnoniebieskie melancholijne oczy.

– Przejdzie ci.

– Tak, przejdzie.

Ciszę, która zapadła po tej wymianie słów, przerwał przeciągły syk pary wydobywającej się z ekspresu do kawy.

– Marcusie, nadszedł już czas – powiedział ten młodszy.

– Jeszcze nie jestem gotowy.

– Nie można dłużej czekać. Góra wypytuje mnie o ciebie, chcieliby wiedzieć, na jakim jesteś etapie.

– Robię postępy, prawda?

– Tak, owszem, z każdym dniem jesteś coraz sprawniejszy i to mnie uspokaja, możesz mi wierzyć. Ale oni bardzo na ciebie liczą. Od ciebie zależy wiele rzeczy.

– Kto tak się mną interesuje? Chciałbym się z nimi spotkać i porozmawiać. Znam tylko ciebie, Clemente.

– Rozmawialiśmy już o tym. To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Ponieważ zawsze odbywa się to w ten sposób.

Marcus znowu dotknął blizny, jak to robił za każdym razem, gdy był niespokojny.

Clemente pochylił się ku niemu, zmuszając go do podniesienia wzroku.

– To dla twojego bezpieczeństwa.

– Chciałeś powiedzieć: dla ich bezpieczeństwa.

– Także, jeżeli chcesz ująć to w ten sposób.

– Mógłbym narobić kłopotów, a do tego nie wolno dopuścić, prawda?

Sarkastyczny ton Marcusa nie poirytował Clemente.

– Na czym polega twój problem?

– Ja nie istnieję. – W jego głosie słychać było ból.

– Dzięki temu, że tylko ja znam rysy twojej twarzy, możesz czuć się wolny. Nie rozumiesz tego? Oni znają cię tylko z imienia, a co do całej reszty zdają się na mnie. Masz więc nieograniczone możliwości. Skoro nie wiedzą, kim jesteś, nie mogą ci w niczym przeszkodzić.

– Jak to możliwe? – spytał z przejęciem Marcus.

– Ponieważ zwierzyna, na którą polujemy, mogłaby zdeprawować także ich. Gdyby miały zawieść wszystkie pozostałe środki, gdyby granice okazały się nieskuteczne, pozostałby jeszcze ktoś, kto by nad nimi czuwał. Ty jesteś ich ostatnim strażnikiem.

W spojrzeniu Marcusa pojawił się wyzywający błysk.

– Wyjaśnij mi coś… Czy są inni tacy jak ja?

Clemente zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

– Nie wiem. Nie mam jak się tego dowiedzieć.

– Powinieneś był zostawić mnie w tym szpitalu…

– Nie wolno ci tak mówić, Marcusie. Nie sprawiaj mi zawodu.

Marcus wyjrzał na ulicę, obrzucając wzrokiem nielicznych przechodniów, którzy skorzystali z chwilowej przerwy w ulewie i opuścili przypadkowe schronienia, żeby ruszyć w dalszą drogę. Miał jeszcze wiele pytań do Clemente. O sprawy, które odnosiły się bezpośrednio do niego, a o których zapomniał. Człowiek siedzący naprzeciwko był dla niego jedynym łącznikiem ze światem. A raczej był całym jego światem. Marcus nie rozmawiał z nikim innym, nie miał przyjaciół. Dowiadywał się jednak o rzeczach, o których wolałby nie wiedzieć. O ludziach i o złu, jakie potrafili wyrządzać. To były rzeczy tak straszliwe, że mogły zachwiać ufność każdego, na zawsze zatruć każde serce. Przyglądał się otaczającym go osobom, które żyły nieprzytłoczone takim ciężarem, i zazdrościł im. Clemente go uratował, ale jego ocaleniu towarzyszyło wejście do świata mroku.

– Dlaczego wybrali właśnie mnie? – spytał.

Clemente się uśmiechnął.

– Psy nie rozróżniają kolorów. – Był to zwrot, po który zawsze sięgał w podobnych sytuacjach. – A więc zostajesz?

Marcus odwrócił się do swojego jedynego przyjaciela.

– Tak, zostaję.

Clemente bez słowa sięgnął do kieszeni płaszcza wiszącego na oparciu krzesła, wyjął z niej papierową kopertę, położył ją na stoliku i popchnął w stronę Marcusa. Ten wziął ją do ręki i otworzył, zachowując ostrożność, która znamionowała wszystkie jego ruchy.

W środku znajdowały się trzy zdjęcia.

Pierwsze z nich przedstawiało grupkę młodych ludzi bawiących się na plaży – na pierwszym planie widać było dwie dziewczyny w kostiumach kąpielowych, które stały przed ogniskiem, wznosząc toast butelkami piwa. Do drugiego pozowała tylko jedna z nich, miała włosy związane w kucyk i okulary korekcyjne, uśmiechała się, wskazując widoczny za jej plecami Pałac Kultury Włoskiej, wzór neoklasycyzmu z dzielnicy EUR. Na trzecim zdjęciu ta sama dziewczyna obejmowała mężczyznę i kobietę, przypuszczalnie rodziców.

– Kto to jest? – spytał Marcus.

– Ma na imię Lara. Dwadzieścia trzy lata. Studiuje w Rzymie, ale przyjechała tu z daleka. Wydział architektury, czwarty rok.

– Co jej się stało?

– To jest właśnie problem: nie wiadomo. Zaginęła miesiąc temu.

Marcus skupił wzrok na twarzy Lary, zapominając o zgiełku i wszystkim, co go otaczało. Wyglądała jak typowa dziewczyna z prowincji przeniesiona do wielkiego miasta. Bardzo ładna, o delikatnych rysach twarzy, bez makijażu. Pomyślał, że pewnie zwykle nosi koński ogon, ponieważ nie może sobie pozwolić na fryzjera. Być może zaglądała do niego tylko wtedy, gdy wracała do rodziców, żeby zaoszczędzić. Sposób, w jaki się ubierała, można było nazwać kompromisowym – nosiła dżinsy i koszulkę z krótkimi rękawami, co uniezależniało ją od mody. Na jej twarzy widać było ślady nocy spędzonych nad książkami lub może kolacji składających się z małej puszki tuńczyka, ostatniej deski ratunku studentów mieszkających poza domem, gdy wyczerpią już miesięczny budżet i czekają na wsparcie od mamy i taty. Po raz pierwszy daleko od domu. Prowadząca codzienną walkę z tęsknotą za bliskimi, poskramianą marzeniami o tym, by zostać architektem.

– Opowiedz mi o niej.

Clemente sięgnął do kieszeni po notes, odsunął filiżankę z kawą i zaczął przeglądać zapiski.

– W dniu zaginięcia Lara spędziła część wieczoru z paroma przyjaciółmi w pewnym lokalu. Zeznali, że wydawała się spokojna. Rozmawiali o zwykłych rzeczach, a potem, koło dziewiątej, powiedziała, że jest zmęczona, chce wrócić do domu i się położyć. Dwoje z nich, para narzeczonych, podwiozło ją autem i zaczekało, aż wejdzie do bramy.

– Gdzie mieszka?

– W starej kamienicy w centrum.

– A inni lokatorzy?

– Około dwudziestu. Budynek należy do uniwersytetu, który wynajmuje mieszkania studentom. Mieszkanie Lary znajduje się na parterze. Do sierpnia mieszkała w nim razem z koleżanką, która jednak się wyprowadziła, więc ostatnio rozglądała się za inną współlokatorką.

– Dokąd sięgają ślady, jakimi dysponujemy?

– Obecność Lary w domu w następnych godzinach potwierdzają strefowe przekaźniki telefoniczne, które zarejestrowały dwie rozmowy wychodzące z jej komórki: jedną o dziewiątej dwadzieścia siedem, drugą o dziesiątej dwanaście. Najpierw zadzwoniła do matki i rozmawiała dziesięć minut, a potem do najbliższej przyjaciółki. O dziesiątej dziewiętnaście wyłączyła telefon i już go nie uruchomiła.

Do stolika podeszła młoda kelnerka, żeby zabrać filiżanki. Przez chwilę ociągała się z odejściem, chcąc dać im sposobność złożenia nowego zamówienia, ale żaden tego nie zrobił. Ograniczyli się do milczenia, dopóki się nie oddaliła.

– Kiedy złożono zawiadomienie o zaginięciu? – spytał Marcus.

– Następnego wieczoru. Nie widząc jej na wydziale, koleżanki dzwoniły do niej przez cały dzień, ale za każdym razem włączała się automatyczna sekretarka. Koło dwudziestej zapukały do jej mieszkania, ale nie odpowiedziała.

– Co o tym myśli policja?

– W dniu poprzedzającym zniknięcie Lara podjęła z konta czterysta euro, żeby zapłacić za wynajem mieszkania, lecz administrator nie dostał pieniędzy. Zdaniem matki z szafy zniknęło trochę ubrań i plecak. Nie ma też śladu po jej komórce. Dlatego policja zakłada, że oddaliła się z własnej woli.

– Powiedziałbym, że to bardzo wygodne.

– Nie wiesz, jak to jest z takimi sprawami? Jeśli nie pojawi się przesłanka, która każe obawiać się najgorszego, w krótkim czasie zaprzestają poszukiwań. I czekają.

Być może na to, że gdzieś znajdą się zwłoki, pomyślał Marcus.

– Dziewczyna prowadziła uregulowany tryb życia, większość czasu spędzała na uniwersytecie, stale obracała się w tym samym kręgu znajomych – ciągnął Clemente.

– A co myślą jej koledzy i koleżanki?

– Że Lara nie była dziewczyną, której nagle mogło coś strzelić do głowy. Chociaż ostatnio trochę się zmieniła, wydawała się zmęczona i roztargniona.

– Żadnego amanta, żadnych flirtów?

– Z wykazów połączeń nie wynika, żeby dzwoniła do kogoś nieznajomego, nikt nie mówił też o narzeczonym.

– Może przez internet?

– Łączyła się z biblioteki swojego wydziału albo z kawiarenki internetowej w pobliżu dworca. Żadnego podejrzanego e-maila w jej poczcie.

W tym momencie szklane drzwi kawiarni otworzyły się i wszedł klient. Przez salę przeleciał powiew wiatru. Wszyscy obejrzeli się zirytowani – z wyjątkiem Marcusa, który zatopił się w myślach.

– Lara wraca do domu, jak każdego wieczoru – odezwał się po chwili. – Jest zmęczona, od jakiegoś czasu zdarza się to często. Jej ostatni kontakt ze światem ma miejsce o dziesiątej dziewiętnaście, kiedy to wyłącza telefon, który potem znika wraz z nią i nie zostaje już włączony. Nie wiemy nic więcej o tym, co się wydarzyło od tamtej chwili. Brakuje ubrań, pieniędzy i plecaka, dlatego policja zakłada samowolne oddalenie się… Wyszła z domu i zniknęła. Być może sama, a może z kimś. Nikt jej nie widział. – Marcus wbił wzrok w Clemente. – Co każe nam przypuszczać, że przydarzyło jej się coś złego? Słowem, dlaczego mamy się tym zająć?

Wzrok Clemente mówił sam za siebie. Dotarli do kluczowego punktu sprawy. Do anomalii, bo w gruncie rzeczy szukali właśnie tego. Drobnych odstępstw od normalności. Małych zacięć w logicznym ciągu policyjnego śledztwa. Te nieznaczne deformacje stanowiły często furtkę do jakiejś innej, niewyobrażalnej prawdy. Ich zadanie rozpoczynało się właśnie tu.

– Lara w ogóle nie wyszła z domu, Marcusie. Drzwi do jej mieszkania były zamknięte od wewnątrz.

* * *

Clemente i Marcus udali się na miejsce. Kamienica stała przy via dei Coronari, dwa kroki od Piazza di San Salvatore in Lauro z maleńkim kościółkiem z XVI wieku. Potrzebowali tylko paru sekund, by wejść do mieszkania na parterze. Nikt ich nie zauważył.

Znalazłszy się w środku, Marcus zaczął się rozglądać. Najpierw zauważył wyrwany łańcuch. Aby wejść do mieszkania, policja musiała wyważyć drzwi i funkcjonariusze nie dostrzegli małego szczegółu – łańcucha założonego od wewnątrz, który został wyrwany i teraz zwisał z futryny.

Mieszkanie miało najwyżej sześćdziesiąt metrów kwadratowych i było podzielone na dwa poziomy. Ten niższy obejmował salonik z aneksem kuchennym. Przy ścianie stał kredens z blatem i kuchenką elektryczną, nad nią wisiały półki. Obok niego znajdowała się lodówka usiana kolorowymi magnesami, na której stał wazon z pęczkiem zasuszonych fiołków. Był też stół z czterema krzesłami, a na jego środku taca z filiżankami i dzbankiem do herbaty. W rogu przed telewizorem stały dwie kanapy. Na pomalowanych na zielono ścianach wisiały nie obrazki czy plakaty, ale plany słynnych budowli rozsianych po świecie. Było zabezpieczone żelazną kratą okno, które – podobnie jak wszystkie inne w mieszkaniu – wychodziło na wewnętrzne podwórze. Nikt nie mógł przez nie wejść ani wyjść.

Marcus rejestrował wzrokiem wszystkie szczegóły. Nie mówiąc ani słowa, zrobił znak krzyża, natychmiast powtórzony przez Clemente. A potem zaczął kręcić się po wnętrzu. Nie ograniczał się jednak do patrzenia. Dotykał różnych rzeczy, muskając je lekko, jakby szukał w nich resztek energii czy sygnału radiowego. Wyglądało na to, że są w stanie coś mu zakomunikować, odkrywając przed nim to, co wiedziały i widziały. Niczym różdżkarz, nasłuchujący głosów wodonośnej warstwy ukrytej pod ziemią, Marcus sondował głębokie milczenie martwych przedmiotów.

Clemente przyglądał się swojemu uczniowi, stojąc z boku, żeby go nie rozpraszać. Nie dostrzegał u niego żadnego wahania, Marcus wydawał się naładowany energią i skupiony. Była to ważna próba dla nich obu. Marcus miał udowodnić samemu sobie, że może podjąć się nowego zadania, do którego wykonania został przeszkolony. Clemente chciał uzyskać potwierdzenie, że się nie pomylił co do jego poszukiwawczych zdolności.

Zobaczył, że Marcus rusza w głąb mieszkania, w kierunku drzwi, za którymi kryła się mała łazienka wyłożona białymi kafelkami i oświetlona neonową lampą. Prysznic znajdował się między umywalką i sedesem. Były też pralka oraz szafka na szczotki i środki czystości. Na tylnej stronie drzwi wisiał kalendarz.

Marcus wrócił i skierował się ku lewej stronie saloniku, gdzie były schody prowadzące na półpiętro. Przeskakując po trzy stopnie naraz, ruszył na górę i znalazł się na ciasnym podeście, przed drzwiami do dwóch sypialni.

Pierwsza z nich czekała na nową lokatorkę. Były w niej tylko nieprzykryty niczym materac, fotel i komódka.

Druga była sypialnią Lary.

Żaluzje w oknie podniesiono. W kącie stał stolik z komputerem, były też półki pełne książek. Marcus podszedł bliżej i przeciągnął palcami po grzbietach książek poświęconych architekturze. Następnie musnął teczkę z niedokończonym projektem mostu. Wziął w palce jeden z ołówków tkwiących w szklance i powąchał go, po czym zrobił to samo z gumką do wycierania, odczuwając sekretną przyjemność, jakiej mogą dostarczyć tylko artykuły biurowe.

Te zapachy należały do świata Lary. Było to miejsce, w którym czuła się szczęśliwa. Jej małe królestwo.

Otworzył szafę i przesunął ubrania wiszące na wieszakach, z których kilka było wolnych. Na dolnej półce stały trzy pary butów: dwie pary sportowych i jedna – wieczorowe pantofle – na specjalne okazje. Ale było też miejsce na czwartą parę, której brakowało.

Łóżko było trochę szersze od pojedynczego. Spomiędzy poduszek wystawał pluszowy miś. Musiał być świadkiem życia Lary od czasów, gdy była dzieckiem, a teraz został sam.

Na szafce nocnej stały oprawiona fotografia Lary z rodzicami oraz metalowa szkatułka, a w niej pierścionek z małym szafirem, bransoletka z koralu i trochę innej biżuterii. Marcus przyjrzał się zdjęciu. Rozpoznał je – było wśród tych, które Clemente pokazał mu w Caffè della Pace. Lara miała na szyi złoty łańcuszek z krzyżykiem, ale w szkatułce z biżuterią go nie znalazł.

Clemente czekał na niego u stóp schodów i niebawem zobaczył, że Marcus schodzi.

– I co?

Marcus się zatrzymał.

– Mogła zostać uprowadzona. – W tej samej chwili, w której wypowiedział te słowa, nabrał co do tego pewności.

– Co masz na potwierdzenie?

– Za dużo porządku. Jakby brakujące ubrania i komórka, której nigdzie nie ma, były tylko inscenizacją. Ale temu, kto to zorganizował, umknął szczegół w postaci łańcucha, który zamykał drzwi od środka.

– W takim razie jak zdołał… – zaczął Clemente.

– Dojdziemy i do tego – przerwał mu Marcus, po czym ruszył do saloniku, starając się skupić na tym, co tu się wydarzyło. Jego umysł pracował z zawrotną szybkością. Fragmenty mozaiki zaczęły układać się przed jego oczami w obrazek: Lara miała gościa.

Clemente zdawał sobie sprawę, co się dzieje. Marcus zaczynał identyfikować się z tajemniczym nieznajomym. Na tym polegał jego talent.

Zobaczyć to, co widział intruz.

– Przyszedł tu, kiedy Lary nie było. Usiadł na jej kanapie, wypróbował miękkość łóżka, pogrzebał w jej rzeczach. Obejrzał zdjęcia, przywłaszczył sobie jej wspomnienia. Dotknął szczoteczki do zębów, obwąchał ubrania w poszukiwaniu zapachu Lary. Pił ze szklanki, którą zostawiła w zlewozmywaku, żeby ją później umyć.

– Nie nadążam za tobą…

– Poruszał się pewnie. Wiedział o Larze wszystko, znał rozkład jej dnia, przyzwyczajenia.

– A jednak nie ma tu nic, co pozwoliłoby myśleć o uprowadzeniu. Ani śladu kłótni, nikt w kamienicy nie słyszał krzyków czy wołania o pomoc. Jak to wytłumaczysz?

– Uprowadził ją, gdy spała.

Clemente zamierzał coś powiedzieć, ale Marcus go uprzedził:

– Pomóż mi znaleźć cukier.

Mimo iż Clemente nie rozumiał dokładnie, co Marcusowi chodzi po głowie, postanowił mu pomóc. W szafce wiszącej nad kuchenką znalazł pojemnik z napisem SUGAR, podczas gdy Marcus sprawdzał cukierniczkę stojącą na środku stołu, obok filiżanek.

I cukierniczka, i pojemnik były puste.

Dwaj mężczyźni spoglądali na siebie przez dłuższą chwilę, wymieniając pozytywną energię. Brak cukru nie był przypadkowy. Marcus nie strzelał na chybił trafił. Miał przeczucie, które mogło potwierdzić wszystko.

– W cukrze najlepiej można podać narkotyk. Cukier maskuje jego smak i daje pewność, że ofiara przyjmie go w naturalny sposób.

– A Lara ostatnio ciągle była zmęczona, mówili o tym jej koledzy. – Clemente poczuł nagły przypływ nadziei. Ten szczegół zmieniał wszystko. Ale na razie nie mógł powiedzieć o tym Marcusowi.

– Działo się to stopniowo, nie było pośpiechu – ciągnął Marcus. – I to dowodzi, że ktoś, kto ją uprowadził, był tu wcześniej, nie tylko tej nocy. Zabierając ubrania i komórkę, zadbał, żeby zniknął również cukier, który zawierał narkotyk.

– Ale zapomniał o łańcuchu przy drzwiach – dodał Clemente. Ten szczegół przekreślał wszystkie teorie. – Którędy wszedł, a przede wszystkim którędy oboje wyszli?

Marcus znów rozejrzał się po mieszkaniu.

– Gdzie jesteśmy? – Rzym to największe zamieszkane miejsce wykopalisk archeologicznych na świecie. Miasto rozwijało się warstwami, wystarczało wkopać się na parę metrów w ziemię, aby natknąć się na ślady poprzednich epok i cywilizacji. Marcus dobrze wiedział, że także w tym, co znajdowało się na powierzchni, życie rozwarstwiło się z biegiem czasu. Każde miejsce kryło wiele historycznych śladów i mogło służyć więcej niż jednemu celowi. – Co to za miejsce? Nie mam na myśli obecnej chwili, ale tak w ogóle. Mówiłeś, że kamienica pochodzi z osiemnastego wieku.

– Była jednym z mieszkań markizów Costaldich.

– Tak. Arystokraci zajmowali wyższe piętra, natomiast tu były podwórzowe warsztaty, magazyny i stajnie. – Marcus dotknął szramy na lewej skroni. Nie mógł dociec, skąd pochodzi to wspomnienie. Jak się o tym dowiedział? Z jego pamięci znikło wiele informacji, inne wracały nieoczekiwanie, przynosząc także niemiłe pytanie: skąd się wzięły? W jego umyśle było miejsce, w którym tkwiły pewne rzeczy, ale pozostawały ukryte. Co jakiś czas wypływały na powierzchnię, przypominając mu o istnieniu tego mglistego zakątka i o tym, że nigdy do niego nie dotrze.

– Masz rację – przytaknął Clemente. – Kamienica pozostawała w tym stanie przez długi czas. Uniwersytet przejął ją za sprawą zapisu około dziesięciu lat temu i urządzono w niej mieszkania dla studentów.

Marcus pochylił się nad podłogą. Parkiet zrobiono z litego, nieobrobionego drewna. Deski były wąskie. Nie, nie tutaj, powiedział sobie w duchu. Nie zniechęcając się, ruszył do łazienki; Clemente poszedł za nim.

Marcus sięgnął po jedno z wiaderek schowanych w szafce na szczotki, postawił je pod prysznicem i napełnił do połowy wodą, następnie cofnął się o krok. Stojący za jego plecami Clemente nie domyślał się jeszcze, o co mu chodzi.

Marcus przechylił wiadro, wylewając wodę na podłogę z płytek. Kałuża powiększyła się pod ich stopami. Przyglądali się jej w napięciu.

Po kilku sekundach woda zaczęła znikać.

Wydawało się, że to jakaś sztuczka, dokładnie taka sama, jak z dziewczyną, która znika z mieszkania zamkniętego od wewnątrz. Tyle że tym razem istniało wytłumaczenie.

Woda przesączała się do podziemi.

Między płytkami zaczęły się tworzyć pęcherzyki powietrza, które ułożyły się w końcu w kształt kwadratu. Jego boki miały około metra długości.

Marcus na czworakach przejechał czubkami palców po płytkach, starając się znaleźć szczelinę. Wydawało mu się, że ją wyczuł. Wstał, żeby rozejrzeć się za czymś, czym mógłby podważyć płytkę. Sięgnął na półkę po małe metalowe nożyczki. Wystarczyły, żeby unieść kwadrat z kafelków. Włożył w szparę palce i pociągnął, unosząc kamienną klapę.

– Zaczekaj, pomogę ci – powiedział Clemente.

Odsunęli ją na bok i odsłonili stare schodki z trawertynu, które prowadziły do podziemnego korytarza.

– Porywacz skorzystał z tego przejścia – uznał Marcus. – Zrobił to co najmniej dwa razy, kiedy wszedł, a potem wyszedł z Larą. – Wyjął małą latarkę, którą zawsze nosił przy sobie, zapalił ją i oświetlił otwór.

– Chcesz zejść na dół? – spytał Clemente.

Marcus odwrócił się do niego.

– A czy mam wybór?

* * *

Trzymając latarkę, Marcus zszedł po kamiennych schodkach. Dotarłszy na dół, uświadomił sobie, że znajduje się w tunelu, który biegnie pod domem. Nie wiadomo było, dokąd prowadzi.

– Wszystko dobrze? – spytał go Clemente, który został na górze.

– Tak – odparł krótko Marcus. Prawdopodobnie w osiemnastym wieku tunel służył jako droga ucieczki w razie zagrożenia. Pozostało mu tylko zaryzykować wyprawę w jednym lub drugim kierunku. Wybrał ten, z którego dochodził głuchy szum ulewnego deszczu. Przeszedł co najmniej pięćdziesiąt metrów, choć kilka razy poślizgnął się na mulistym podłożu. Koło jego kostek przebiegło kilka szczurów, muskając go ciepłymi i gładkimi korpusami, po czym umknęły do swoich mrocznych kryjówek. Rozpoznał szum Tybru wezbranego po ulewnych deszczach oraz słodkawy zapach rzeki, podobny do zapachu zwierzęcia, które brało udział w szybkim wyścigu. Poszedł za wonią i wkrótce zobaczył masywną kratę, przez którą przeświecało szare światło dnia. Tędy nie można było przejść. Zawrócił więc, żeby spróbować w przeciwnym kierunku. Gdy tylko zaczął iść, zobaczył coś błyszczącego w mule pokrywającym dno.

Schylił się i podniósł złoty łańcuszek z krzyżykiem.

Przypomniał sobie, że widział go na szyi Lary na zdjęciu z rodzicami, które stało na szafce nocnej. Miał potwierdzenie, że jego domysły są słuszne.

Clemente się nie mylił – na tym właśnie polegał talent Marcusa.

Ten, podniecony odkryciem, nie zauważył przyjaciela, który tymczasem również zszedł na dół. Zdał sobie sprawę z jego obecności dopiero wtedy, gdy tamten stanął obok niego.

Marcus pokazał mu łańcuszek.

– Popatrz…

Clemente wziął go do ręki i przyjrzał mu się.

– Być może dziewczyna jeszcze żyje – powiedział Marcus, podbudowany tym odkryciem. – Mamy trop, możemy się dowiedzieć, kto ją porwał. – Zauważył jednak, że przyjaciel nie podziela jego optymizmu. Przeciwnie, wydawał się zakłopotany.

– To już wiemy. Potrzebowałem tylko potwierdzenia… I, niestety, mam je.

– O czym mówisz?

– O narkotyku w cukrze.

Marcus nie rozumiał, co Clemente ma na myśli.

– A więc w czym problem?

Clemente spojrzał na niego z poważną miną.

– Być może nadszedł czas, żebyś poznał Jeremiaha Smitha.

Godzina 8.40

Pierwsze, czego nauczyła się Sandra Vega, to to, że mieszkania nigdy nie kłamią.

Mówiący o sobie ludzie, potrafią budować piętrowe opowieści, w które w końcu sami zaczynają wierzyć. Ale miejsce, w którym żyją, nieuchronnie wyjawia wszystkie ich tajemnice.

W związku ze swoją pracą Sandra odwiedziła wiele mieszkań. Za każdym razem, gdy przekraczała próg, wydawało się jej, że powinna poprosić o pozwolenie. Jednak aby zrobić to, co miała do zrobienia, nie potrzebowała nawet naciskać dzwonka.

Gdy wiele lat przed podjęciem pracy zawodowej jechała nocą pociągiem, przyglądała się oświetlonym oknom domów, zadając sobie pytanie, co się za nimi dzieje. Jakie życie się tam toczy, jakie wydarzenia się tam rozgrywają? Co jakiś czas udawało jej się coś dojrzeć: kobieta prasowała, oglądając telewizję, mężczyzna w fotelu próbował puścić kółko z dymu papierosowego, dziecko stało na krześle i myszkowało w kredensie. Krótkie kadry z filmu oglądanego z okna, przy którym siedziała. A potem pociąg zostawiał je za sobą. Ludzie znikali, nieświadomi, że ktoś ich podglądał.

Zawsze starała się wyobrazić sobie, że pozostając niewidzialna, będzie przechadzała się wśród przedmiotów stanowiących największy skarb tych ludzi, że będzie ich obserwowała przy najbardziej banalnych zajęciach, jakby byli rybkami w akwarium.

I za każdym razem, gdy przeprowadzała się do nowego mieszkania, zadawała sobie pytanie, co się wydarzyło w tych murach przed jej przybyciem. Jakie radości, kłótnie i smutki były udziałem poprzednich mieszkańców?

Czasami myślała o dramatach lub o straszliwych wypadkach, które pozostały tajemnicą tych miejsc. Na szczęście mieszkania i domy prędko zapominają. Zmieniają się lokatorzy i wszystko zaczyna się od początku.

Jednak ci, którzy odchodzą, zostawiają czasami ślady swojej bytności. Zapomniana szminka w szafce w łazience. Stare czasopismo na stoliku. Buty w schowku. Kartka z numerem telefonu wydziału policji ścigającego gwałcicieli ukryta w głębi szuflady.

W niektórych przypadkach, oglądając te drobne znaki, można prześledzić czyjeś życie.

Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że właśnie poszukiwanie tych szczegółów stanie się jej zawodem. Była jednak pewna różnica: gdy zjawiała się w takim miejscu, ono już na zawsze pozbawione było niewinności.

Sandra została zatrudniona w policji w wyniku konkursu i przeszła standardowe przeszkolenie. Nosiła służbową broń i umiała z niej korzystać. Jednak jej mundurem był biały fartuch, w który wyposażyła ją sekcja naukowa. Po ukończeniu specjalistycznego kursu poprosiła o przydzielenie do zespołu dokumentacji fotograficznej.

Zjawiała się na miejscu zbrodni z aparatami fotograficznymi tylko po to, by zatrzymać czas. W błysku flesza wszystko ulegało zamrożeniu. Od tej chwili to, co znalazło się w obiektywie aparatu, nie mogło się zmienić.

Drugą nauką, jaką pobrała Sandra Vega, było to, że mieszkania i domy także umierają, podobnie jak ich mieszkańcy.

Los wyznaczył jej zadanie polegające na uczestniczeniu w ostatnich chwilach ich życia, gdy lokatorzy już się wynieśli, aby nigdy nie wrócić. Sygnałami tego powolnego zamierania były niezasłane łóżka, talerze w zlewozmywaku, skarpetka na podłodze. Jakby lokatorzy uciekli przed nagłym końcem świata, podczas gdy tak naprawdę koniec świata nastąpił właśnie w tych czterech ścianach.

Ledwie Sandra przekroczyła próg mieszkania na czwartym piętrze dużego bloku mieszkalnego na przedmieściach Mediolanu, zdała sobie sprawę, że czeka na nią miejsce zbrodni, którego nie zapomni. Najpierw zobaczyła ubraną choinkę, choć do Bożego Narodzenia było jeszcze bardzo daleko. Instynktownie zrozumiała powód. Jej siostra, gdy miała pięć lat, nie pozwoliła rodzicom zdjąć świecidełek tuż po świętach. Płakała i wrzeszczała przez całe popołudnie, aż w końcu rodzice ustąpili z nadzieją, że prędzej czy później o tym zapomni. Jednak plastikowa choinka z lampkami i kolorowymi bombkami stała w kącie przez całe następne lato i jesień. Dlatego Sandra poczuła ucisk w żołądku.

Domyśliła się od razu, że w tym mieszkaniu było dziecko.

Wyczuwała jego obecność także w powietrzu, gdyż trzecią rzeczą, której się nauczyła, było to, że domy i mieszkania mają swój zapach. Zależy on od ludzi w nich mieszkających i zawsze jest jedyny w swoim rodzaju. Gdy lokatorzy się zmieniają, stary zapach znika, ustępując nowemu, a ten tworzy się z biegiem czasu, sumując różne wonie pochodzenia chemicznego lub naturalnego – proszku do prania i kawy, szkolnych książek i roślin doniczkowych, płynów do mycia podłóg i kapuśniaku – aby stać się zapachem należącym do rodziny i osób, które noszą go na sobie, nawet go nie czując.

Tak więc w tej chwili jedynie zapach odróżniał mieszkanie, do którego weszła, od mieszkań innych rodzin utrzymujących się tylko z pensji matki lub ojca. Trzy pokoje z kuchnią. Meble kupione w różnych okresach, w miarę możliwości. Oprawione w ramki zdjęcia, na których uwieczniano przede wszystkim letnie urlopy, jedyne, na jakie rodzina mogła sobie pozwolić. Pled na kanapie przed telewizorem: to tu, ściśnięci obok siebie, chronili się co wieczór, żeby oglądać różne programy, dopóki nie zmorzył ich sen.

Sandra katalogowała w myśli te obrazy. Nie było wśród nich zapowiedzi tego, co się wydarzyło. Nikt na ich podstawie nie potrafiłby tego wywnioskować.

Po pokojach, jak nieproszeni goście, kręcili się policjanci, gwałcąc swoją prostacką obecnością wszelką intymność. Ale Sandra już dawno pozbyła się uczucia, że w takich sytuacjach jest intruzem.

Na miejscu zbrodni na ogół nikt się nie odzywał. Także horror ma swoje kodeksy. W tej milczącej choreografii słowa były zbędne, ponieważ każdy dokładnie wiedział, co ma robić.

Zawsze jednak zdarzały się wyjątki. Jednym z nich był Fabio Sergi, policyjny technik, który mamrotał w jakimś kącie mieszkania:

– Kurwa, to niemożliwe!

Sandra poszła za jego głosem, który dobiegał z małej łazienki bez okien.

– O co chodzi? – spytała, stawiając na podłodze w korytarzu dwie torby z aparatami. Założyła na buty plastikowe ochraniacze.

– Chodzi o to, że mamy piękny dzień – odparł złośliwym tonem Sergi, nie patrząc na nią. Zabierał się do wymierzenia paru energicznych klapsów przenośnemu piecykowi na gaz. – To przeklęte pudło nie działa!

– Nie chcesz chyba wysadzić nas wszystkich w powietrze, prawda?

Rzucił jej wściekłe spojrzenie. Sandra nie powiedziała więcej ani słowa, bo kolega był zbyt nerwowy. Spojrzała na zwłoki mężczyzny, które wypełniały przestrzeń między drzwiami i sedesem. Leżał na brzuchu zupełnie nagi. Czterdzieści lat, pomyślała. Waga około dziewięćdziesięciu kilogramów, metr osiemdziesiąt wzrostu. Jego głowa była wykręcona pod nienaturalnym kątem, a przez czaszkę biegło ukośne rozcięcie. Krew rozlała się w ciemną kałużę na białych i czarnych płytkach podłogowych.

W rękach ściskał pistolet.

Obok niego leżał kawałek umywalki, która roztrzaskała się przypuszczalnie w chwili, gdy się na nią osunął.

– Do czego potrzebny ci gazowy grzejnik? – chciała wiedzieć Sandra.

– Muszę odtworzyć tę scenę: facet brał prysznic i przeniósł go tutaj, żeby ogrzać łazienkę. Niedługo odkręcę też wodę, więc pospiesz się z rozstawianiem swoich klamotów – odparł nieuprzejmie.

Sandra domyśliła się, co Sergi ma na myśli – para ukaże ślady stóp na posadzce, dzięki czemu będą mogli odtworzyć dynamikę przemieszczania się ofiary w pomieszczeniu.

– Potrzebuję śrubokręta – rzucił wściekle Sergi. – Zaraz wracam. A ty staraj się chodzić tuż przy ścianach.

Nie odpowiedziała, była przyzwyczajona do takich poleceń. Specjaliści od odcisków palców i innych śladów uważali, że tylko oni potrafią zachować miejsce zbrodni w nienaruszonym stanie. Poza tym miała dwadzieścia dziewięć lat i była kobietą obracającą się wśród mężczyzn. Protekcjonalność kolegów często maskowała uprzedzenia płciowe. Z Sergim było nawet gorzej, bo jak dotąd się nie zaprzyjaźnili i nie lubiła z nim pracować.

Skorzystała z nieobecności kolegi, żeby wyjąć z toreb lustrzankę i statyw. Założyła na czubki jego nóżek końcówki z gąbki, żeby nie zostawiły śladów, a potem zamontowała na nim aparat, kierując obiektyw do góry. Przetarłszy go gazą zwilżoną amoniakiem, żeby nie zachodził parą, podłączyła do niego panoramiczny wizjer single shot, który umożliwiał robienie w pomieszczeniach zdjęć obejmujących trzysta sześćdziesiąt stopni.

Podstawową zasadą było: od widoku ogólnego do szczegółów.

Aparat potrafił objąć całe miejsce zdarzenia, robiąc automatyczne ujęcia, a potem Sandra uzupełniała rekonstrukcję zdarzeń, wykonując ręcznie coraz bardziej szczegółowe ujęcia. Każde zdjęcie oznaczała numerowanym kartonikiem o standardowych wymiarach, żeby zachować chronologiczny porządek i umożliwić oglądanie wszystkiego we właściwej kolejności.

Gdy tylko ustawiła aparat na środku łazienki, zauważyła stojące na półce akwarium z dwoma maleńkimi żółwiami. Coś ścisnęło ją za serce. Pomyślała o osobie, która w tej rodzinie zajmowała się nimi, upiększyła ich „mieszkanie” kamykami i plastikową palmą, żywiła je pokarmem z pudełka stojącego obok i zmieniała im co jakiś czas wodę.

To nie był dorosły, powiedziała sobie w duchu.

W tym momencie wrócił Sergi ze śrubokrętem i zaczął majstrować przy przenośnym piecyku. Po kilku sekundach udało mu się go uruchomić.

– Wiedziałem, że w końcu będę górą – ucieszył się.

Łazienka była mała, a zwłoki zajmowały prawie całą podłogę. Ledwie się w niej mieścili. Trudno będzie pracować w tych warunkach, pomyślała Sandra.

– Jak mamy się tu poruszać? – spytała.

– Ja uruchomię saunę tu w środku. – Sergi odkręcił na maksimum kran prysznica z gorącą wodą i dodał, jakby chciał się jej na jakiś czas pozbyć: – A tymczasem ty możesz zacząć od kuchni. Mamy tam bliźniaczkę…

Miejsca zbrodni dzieli się na główne i poboczne, żeby odróżnić te, w których doszło do jakiegoś zbrodniczego wydarzenia, od tych, które mają z nimi tylko pewien związek, na przykład ukryto w nich zwłoki albo została w nich odnaleziona broń użyta do popełnienia zbrodni.

Usłyszawszy, że w tym mieszkaniu jest bliźniaczka, Sandra domyśliła się, że Sergi mówi o drugim miejscu głównym. Mogło to oznaczać tylko jedno: inne ofiary. Jej myśli znowu pobiegły ku żółwikom i bożonarodzeniowej choince.

* * *

Stanąwszy w drzwiach do kuchni, znieruchomiała. Aby nie stracić panowania nad sobą w takich sytuacjach, starała się ściśle trzymać instrukcji dla policjantów zajmujących się dokumentacją fotograficzną. Reguł, które miały na celu uporządkowanie chaosu. A przynajmniej potrzebowała tego rodzaju złudzenia. I przekonywała samą siebie, że to pomaga.

Lew Simba mrugnął do niej, a potem zaczął śpiewać wraz z innymi mieszkańcami puszczy. Chciała wyłączyć telewizor, ale nie mogła.

Postanowiła się tym nie przejmować i przypięła do paska magnetofon, by nagrać słowny opis całej procedury. Kasztanowe włosy związała elastyczną tasiemką, którą nosiła na nadgarstku, po czym założyła na głowę mikrofon na zakrzywionym uchwycie, żeby mieć wolne ręce i móc posługiwać się drugą lustrzanką, którą wyjęła z torby. Aparat fotograficzny pozwalał jej zachować bezpieczny dystans między sobą a fotografowanym obiektem.

Dokumentowanie fotograficzne przeprowadzano na ogół od prawej do lewej oraz od dołu do góry.

Rzuciła okiem na zegarek, a potem włączyła nagrywanie. Najpierw wymieniła swoje dane, następnie miejsce, datę i godzinę rozpoczęcia procedury. Zaczęła robić zdjęcia, opisując jednocześnie to, co oglądała.

– Stół stoi na środku pomieszczenia. Jest nakryty do posiłku. Jedno z krzeseł jest przewrócone, a obok niego leży pierwsze ciało: kobieta, wiek od trzydziestu do czterdziestu lat.

Ofiara miała na sobie jasną koszulę nocną, która podwinęła się do bioder, odsłaniając bezwstydnie jej nogi i krocze. Włosy kobiety były niedbale spięte spinką w kształcie kwiatka. Zgubiła jeden kapeć.

– Liczne rany postrzałowe. W jednej ręce ściska kartkę.

Przygotowywała listę zakupów. Długopis leżał na stole.

– Zwłoki zwrócone są w kierunku drzwi: musiała dostrzec wchodzącego mordercę i próbowała go zatrzymać. Wstała od stołu, ale zrobiła tylko jeden krok.

Pstrykanie flesza wyznaczało nowe, inne tempo. Sandra skupiła się na tych odgłosach niczym muzyk, który pozwala, żeby kierował nim metronom. A jednocześnie chłonęła wszystkie szczegóły scenerii, w miarę jak utrwalały się w cyfrowej pamięci aparatu i w jej własnej.

– Drugie ciało płci męskiej, wiek w przybliżeniu od dziesięciu do dwunastu lat, siedzi plecami do drzwi.

Chłopiec nie zauważył nawet, co się dzieje, ale Sandra była zdania, że myśl o nieświadomości nadchodzącej śmierci jest pociechą tylko dla żywych.

– Ma na sobie niebieską piżamę, pochylony nad stołem, twarz zanurzona w miseczce płatków kukurydzianych, głęboka rana postrzałowa karku.

Sandra nie widziała jednak śmierci w dwóch ciałach poszarpanych pociskami ani w rozbryzganej naokoło krwi, która powoli schła na podłodze. Nie było jej w szklistych oczach umarłych, które patrzyły, niczego nie widząc, ani w niedokończonych gestach, jakimi ofiary pożegnały się ze światem. Była gdzie indziej. Sandra nauczyła się już, że główny talent śmierci polega na tym, iż potrafi ona ukryć się w szczegółach. I właśnie w nich jej szukała, patrząc przez obiektyw aparatu. W pokrywającej kuchenkę skorupie z kawy, która wylała się ze starego ekspresu, ponieważ wrzała, dopóki ktoś nie zgasił gazu. W mruczeniu lodówki, która niewzruszenie dbała o świeżość przechowywanego w niej jedzenia. We włączonym telewizorze, który pokazywał wesołe animowane obrazki. Po tej rzezi nadal toczyło się nikomu niepotrzebne nieprawdziwe życie. Śmierć kryła się właśnie w tym kłamstwie.

– Nieźle rozpoczęli dzionek, no nie?

Sandra odwróciła się, wyłączając magnetofon.

Na progu stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami inspektor De Michelis, z jego ust zwisał zgaszony papieros.

– Mężczyzna, którego widziałaś w łazience, pracował jako prywatny ochroniarz w spółce zajmującej się przewożeniem wartościowych przesyłek. Miał pistolet, legalnie. Żyli z jednej pensji, mieli do spłacenia pożyczkę, raty za samochód, niewielkie problemy z dotrwaniem do końca miesiąca. Ale kto ich nie ma?

– Dlaczego to zrobił?

– Przesłuchujemy sąsiadów. Mąż często kłócił się z żoną, jednak nigdy nie tak ostro, żeby trzeba było wzywać policję.

– W rodzinie były spięcia?

– Wydaje się, że tak. On uprawiał boks tajski, był lokalnym mistrzem, ale przestał po dyskwalifikacji za stosowanie anabolików.

– Bił ją?

– O tym poinformuje nas lekarz sądowy. Ale był bardzo zazdrosny.

Sandra spojrzała na kobietę leżącą na podłodze, nagą od pasa w dół. Nie można być zazdrosnym o zwłoki, pomyślała.

– Przypuszczacie, że kogoś miała?

– Być może, kto to wie. – De Michelis wzruszył ramionami, a potem zmienił temat: – Na jakim etapie jesteście z łazienką?

– Ustawiłam tam pierwszą lustrzankę, już robi zdjęcia panoramiczne. Czekam, aż skończy albo aż Sergi mnie zawoła.

– Nie odbyło się to tak, jak się wydaje…

Sandra spojrzała uważnie na De Michelisa.

– Co to znaczy?

– Ten gość nie strzelił do siebie. Policzyliśmy łuski pocisków i wszystkie są w kuchni.

– W takim razie co tu się stało?

De Michelis zrobił krok w głąb pomieszczenia, wyjmując papierosa z ust.

– Brał prysznic. Wyszedł nagi z łazienki, wziął pistolet, który znajdował się w przedpokoju, wsunięty do kabury obok uniformu, wszedł do kuchni i, stojąc mniej więcej tam, gdzie teraz jesteś, strzelił do syna. Strzał w kark, z bardzo bliskiej odległości. – Inspektor pokazał to ruchem ręki. – A potem opróżnił magazynek, strzelając do żony. Wszystko trwało kilka sekund. Wrócił do łazienki, ale posadzka była śliska. Poślizgnął się i upadając, uderzył głową o umywalkę tak mocno, że ją roztrzaskał – wyjaśnił inspektor, a potem dodał zjadliwie: – Czasami Pan Bóg okazuje wielkość poprzez drobne akty zemsty.

Pan Bóg nie ma z tym nic wspólnego, pomyślała Sandra, przyglądając się chłopcu. A tego ranka zajęty był gdzie indziej.

– Dwadzieścia po siódmej było po wszystkim – zakończył inspektor.

* * *

Wróciła do łazienki mocno zakłopotana. Ostatnie słowa De Michelisa nią wstrząsnęły. Gdy otworzyła drzwi, owionęła ją buchająca z wnętrza para. Sergi zakręcił już oba krany prysznica i klęczał przed walizką z odczynnikami.

– Czarne jagody, problem zawsze stanowią jagody… – mamrotał.

Sandra nie miała pojęcia, o czym mówi. Wydawał się spięty, więc postanowiła o nic nie pytać, obawiając się jego reakcji. Sprawdziła, czy lustrzanka zrobiła już zdjęcia, i zdjęła ją ze statywu.

Przed wyjściem odwróciła się do kolegi.

– Zmieniam kartę pamięci i zabieramy się do szczegółów. – Rozejrzała się. – Nie ma tu okien, a sztuczne oświetlenie nie wystarczy. Chyba będziemy potrzebowali paru lamp o małej mocy, co o tym myślisz?

Sergi spojrzał na nią.

– Myślę, że co jakiś czas dałbym się chętnie przelecieć któremuś z tych samców na motocyklach, jak kurewka. Tak, to by było w sam raz.

Wulgarność Sergiego wprawiła ją w zakłopotanie. Jeśli miał to być żart, to go nie zrozumiała. Ale sposób, w jaki wlepiał w nią oczy, świadczył o tym, że nie chciał jej rozśmieszyć. Po chwili wrócił jakby nigdy nic do swoich odczynników i Sandra wyszła na korytarz.

Próbowała zapomnieć o bredniach kolegi i zabrała się do oglądania zdjęć na wyświetlaczu lustrzanki. Panoramiczne zdjęcia łazienki wyszły dobrze, aparat zrobił ich sześć w trzyminutowych odstępach. Para uwidoczniła ślady gołych stóp mordercy, ale były zamazane. W pierwszej chwili Sandra pomyślała, że w tym pomieszczeniu doszło do kłótni między nim i żoną, ale w takim razie powinny znajdować się tu także ślady pozostawione przez kapcie kobiety.

Ominęła jedną z reguł postępowania: szukała wytłumaczenia. Mimo absurdalności tej masakry powinna w sposób obiektywny rejestrować fakty, a nie zastanawiać się nad przyczyną zdarzeń. Jej obowiązkiem było zachowanie bezstronności.

Jednak w ciągu ostatnich pięciu miesięcy przychodziło jej to z trudem.

Zgodnie z zasadą „od ujęć ogólnych do szczegółów” Sandra zaczęła utrwalać kolejne elementy sceny, którą miała przed oczami, szukając w tym wszystkim sensu.

Na wyświetlaczu: maszynka do golenia na półce pod lustrem. Gąbka w kształcie Kubusia Puchatka. Suszące się rajstopy. Codzienne sprawy, drobne przyzwyczajenia rodziny, takiej jak wiele innych. Nieszkodliwe przedmioty, które były świadkami czegoś przerażającego.

One nie są nieme, pomyślała Sandra. Przedmioty mówią do nas z głębi swojego milczenia, wystarczy umieć się w nie wsłuchać.

Oglądając przelatujące prędko zdjęcia, Sandra zadawała sobie pytanie, co wyzwala taką brutalność. Wcześniejsze zakłopotanie zamieniło się w złe samopoczucie, zaczął jej dokuczać dziwny ból głowy. Na chwilę jej oczy zaszły mgłą. Chciała zrozumieć, dlaczego doszło do tej domowej apokalipsy.

Rodzina budzi się przed siódmą. Kobieta wstaje z łóżka i idzie przygotować śniadanie dla syna. Mężczyzna pierwszy korzysta z łazienki, musi odwieźć chłopca do szkoły, a potem iść do pracy. Jest zimno, zabiera do łazienki gazowy grzejnik.

Co się stało, kiedy stał pod prysznicem?

Szumi woda, jego wściekłość narasta. Może przez całą noc nie zmrużył oka? – zastanawiała się Sandra. Coś go niepokoiło. Jakaś myśl, jakaś obsesja. Zazdrość? Odkrył, że żona ma kochanka? De Michelis powiedział, że często się kłócili.

Ale tego ranka nie było kłótni. A więc?

Mężczyzna wychodzi spod prysznica, bierze pistolet i kieruje się do kuchni. Przed oddaniem strzałów nie zamienia z żoną ani słowa. Co rozsypało się w jego głowie? Ból nie do wytrzymania, dręczący niepokój, paniczny strach – objawy, które zwykle poprzedzają napad szału.

Na wyświetlaczu: trzy płaszcze kąpielowe wiszące jeden przy drugim. Od największego do najmniejszego. Blisko siebie. Ze szklanki wystają trzy szczoteczki do zębów. Sandra starała się znaleźć jakieś drobne pęknięcie w tym sielankowym obrazku. Cieniutką rysę, która dała początek załamaniu.

„Dwadzieścia po siódmej było po wszystkim”, powiedział inspektor. O tej godzinie sąsiedzi słyszą strzały i wzywają policję. Branie prysznica mogło trwać najwyżej kwadrans. Kwadrans, który zadecydował o wszystkim.

Na wyświetlaczu: małe akwarium z dwoma żółwiami. Pudełko z karmą. Plastikowa palma. Kamyki.

Żółwie, powtórzyła w duchu Sandra.

Obejrzała wszystkie zdjęcia panoramiczne, za każdym razem skupiając się na tym szczególe. Zdjęcia robione co trzy minuty, w sumie cztery ujęcia: Sergi odkręcił do maksimum gorącą wodę, w powietrzu unosiła się para… a mimo to żółwie się nie poruszyły.

Przedmioty mówią. Śmierć kryje się w szczegółach.

Wzrok Sandry znowu się zamglił, przez moment bała się, że zemdleje. Zobaczyła nadchodzącego De Michelisa.

– Źle się czujesz?

W tym momencie Sandra zrozumiała wszystko:

– Gazowy grzejnik.

– Słucham? – De Michelis nie zrozumiał, o co jej chodzi.

Nie miała czasu na wyjaśnienia.

– Sergi. Musimy natychmiast go stamtąd zabrać.

* * *

Pod blokiem parkowały wóz strażacki i karetka, która przyjechała po Sergiego. Gdy weszli do łazienki, technik był nieprzytomny. Na szczęście dla niego – zdążyli. Na chodniku przed budynkiem Sandra pokazała De Michelisowi zdjęcie, na którym było akwarium z martwymi żółwiami. Próbowała odtworzyć kolejność zdarzeń.

– Kiedy tu dotarliśmy, Sergi próbował uruchomić gazowy grzejnik.

– Ten idiota był o krok od śmierci. Nie ma tam okien, a strażacy powiedzieli, że w łazience było mnóstwo tlenku węgla.

– Sergi po prostu odtwarzał stan, w jakim znajdowało się to pomieszczenie, więc wystarczy pomyśleć: to samo działo się rankiem, kiedy ten gość brał prysznic.

De Michelis ściągnął brwi.

– Wybacz, ale nie rozumiem.

– Tlenek węgla to gaz, produkt spalania. Jest bezbarwny i bezwonny.

– Wiem, co to jest… ale czy odpala też pistolety? – zażartował inspektor.

– Wiesz, jakie są objawy zatrucia tlenkiem węgla? Ból i zawroty głowy, a w niektórych przypadkach także halucynacje i paranoja… Przez pewien czas Sergi był wystawiony na działanie tego gazu w zamkniętej łazience, a potem zaczął bredzić. Mówił coś o czarnych jagodach, wygadywał jakieś świństwa.

De Michelis zrobił dziwną minę – ta historia wyraźnie mu się nie podobała.

– Posłuchaj, Sandro, wiem, dokąd zmierza twoje rozumowanie, ale to się nie trzyma kupy.

– Ten gość też zamknął się w łazience, zanim zabrał się do strzelania.

– Tego nie da się udowodnić.

– Ale wyjaśnia sprawę! Przyznaj przynajmniej, że mogło się to odbyć w taki sposób: facet wdychał tlenek węgla, dostał halucynacji i dopadł go atak paranoi. Nie zemdlał od razu, jak to się stało z Sergim, ale wyskoczył nagi z łazienki, chwycił pistolet i strzelił do żony i syna. A potem wrócił do łazienki i dopiero w tym momencie brak tlenu spowodował, że zemdlał i upadł, uderzając głową o umywalkę.

De Michelis skrzyżował ręce na piersi. Jego zachowanie irytowało Sandrę, wiedziała jednak dobrze, że inspektor nie może przyjąć tak śmiałej tezy. Znała go od lat i była przekonana, że i jemu byłoby wygodnie sądzić, że te absurdalne zabójstwa są wynikiem okoliczności niezależnych od woli mordercy. Mimo wszystko miał rację – brakowało oczywistych dowodów.

– Powiem o tym lekarzowi sądowemu, przeprowadzą badania toksykologiczne.

Lepsze to niż nic, pomyślała Sandra. De Michelis był skrupulatnym, dobrym policjantem, lubiła z nim pracować. Uwielbiał sztukę i w jej oczach była to oznaka wrażliwości. O ile było jej wiadomo, nie miał dzieci i planował urlopy z żoną pod kątem zwiedzania muzeów. Utrzymywał, że wszystkie arcydzieła zawierają mnóstwo ukrytych znaczeń, a zadaniem miłośników sztuki jest ich odnajdywanie. Dlatego nie był policjantem w rodzaju tych, którzy zadowalają się pierwszym wrażeniem.

– Czasami chcielibyśmy, żeby rzeczywistość wyglądała inaczej. A że nie możemy niczego zmienić, staramy się wyjaśniać sprawy na swój sposób. Ale nie zawsze się to udaje.

– Tak – odparła Sandra, nagle zła na siebie. Te słowa odnosiły się do niej, ale nie mogła tego przyznać. Zaczęła zbierać się do odejścia.

– Zaczekaj, chciałem ci powiedzieć… – De Michelis przeczesał palcami siwe włosy, szukając właściwych słów. – Przykro mi z powodu tego, co ci się przydarzyło. Wiem, że minęło już sześć miesięcy…

– Pięć – poprawiła go Sandra.

– Tak, ale mimo wszystko powinienem był zrobić to wcześniej, tyle że…

– Nie przejmuj się tym. – Zmusiła się do uśmiechu. – Dziękuję, to wystarczy.

Odwróciła się i ruszyła do auta. Szła szybkim krokiem, czując dziwny ucisk w piersi, dręczący niepokój, ale także wściekłość zmieszaną z bólem. Zupełnie jakby gdzieś w środku przylepiła się kulka gumy do żucia. Nazwała to „sprawą”.

Nie chciała się do tego przyznać, ale od pięciu miesięcy „sprawa” zastąpiła jej serce.

Godzina 11.40

Deszcz znowu zaczął lać ze wściekłym uporem. W odróżnieniu od spotykanych po drodze osób Marcus i Clemente przemierzali alejki na terenie wielkiej uniwersyteckiej polikliniki niespiesznym krokiem. Klinika Gemelli była najważniejszym szpitalem w mieście.

– Policja pilnuje głównego wejścia – zauważył Clemente. – Musimy też ominąć kamery ochrony.

To rzekłszy, skręcił w lewo i poprowadził Marcusa w kierunku białego budynku. Pod zadaszeniem znajdowały się tu pojemniki z proszkiem do prania i wózki pełne brudnych prześcieradeł. Żelazne schodki prowadziły do służbowego wejścia dla obsługi. Było otwarte, więc bez trudu wślizgnęli się do magazynu pralni. Windą towarową dostali się na parter i znaleźli w wąskim korytarzu zamkniętym drzwiami bezpieczeństwa. Przed wejściem konieczne było włożenie sterylnych fartuchów, masek i ochraniaczy na buty, które wzięli ze stojącego tam wózka. Następnie Clemente wręczył Marcusowi kartę magnetyczną. Mając na szyi takie karty, mogli być spokojni, że nikt nie będzie ich o nic pytał. Jedną z kart otworzyli zamek elektroniczny i znaleźli się w środku.

Przed nimi ciągnął się długi korytarz z niebieskimi ścianami. W powietrzu unosił się zapach spirytusu salicylowego i środków do mycia podłóg.

W odróżnieniu od innych części szpitala na oddziale intensywnej terapii panowała cisza. Nie było ustawicznej bieganiny lekarzy i pielęgniarek, personel poruszał się korytarzami bez pośpiechu, starając się nie robić hałasu. Jedynym odgłosem było mruczenie aparatury, od której zależało życie pacjentów.

Mimo to w tym spokojnym miejscu toczyła się zacięta walka ze śmiercią. Gdy jeden z walczących padał, nie towarzyszyły temu hałasy ani krzyki. Nie włączano alarmu; do poinformowania, że wszelkie funkcje życiowe ustały, wystarczało czerwone światło w dyżurce.

Na innych oddziałach ratowanie życia pacjentów było walką z czasem. Tu czas płynął inaczej. Rozciągał się tak, że wydawało się, iż nie istnieje. Pracownicy oddziału określali go słowem „granica”.

– Niektórzy decydują się ją przekroczyć, inni wolą zawrócić – powiedział Clemente, wyjaśniając Marcusowi, skąd wzięło się to określenie.

Znaleźli się przed szybą oddzielającą korytarz od jednej z sal reanimacyjnych. W środku stało sześć łóżek.

Tylko jedno było zajęte.

Leżał na nim mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, podłączony do respiratora. Patrząc na niego, Marcus pomyślał o sobie, o tym, jak przyjaciel znalazł go na podobnym łóżku, gdy walczył o życie, zbliżając się do granicy, za którą gaśnie wszelkie światło.

Postanowił wtedy zostać po tej stronie.

Clemente wskazał salę za szybą.

– Zeszłej nocy do willi za miastem pojechała karetka wysłana tam z powodu podejrzenia zawału serca. Mężczyzna, który wybrał numer pogotowia, miał w domu kilka przedmiotów: wstążkę do włosów, bransoletkę z koralu, różowy szalik i łyżworolkę, należące do ofiar niezidentyfikowanego dotąd seryjnego mordercy. Nazywa się Jeremiah Smith.

Jeremiah, takie spokojne imię, pomyślał Marcus. Nie pasuje do seryjnego mordercy.

Clemente wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza złożoną kartonową teczkę, na której widniała tylko sygnatura: c.g. 97-95-6.

– Cztery ofiary w ciągu sześciu lat. Zarżnięte. Wszystkie płci żeńskiej, w wieku od siedemnastu do dwudziestu ośmiu lat.

Podczas gdy Clemente wymieniał te suche bezosobowe dane, Marcus skupił się na twarzy mężczyzny. Nie wolno mu było dać się zwieść pozorom: leżące przed nim ciało było tylko przebraniem, sposobem, aby pozostać niezauważonym.

– Lekarze mówią o śpiączce – odezwał się Clemente, jakby czytał w jego myślach. – Załoga karetki, która udzielała mu pomocy, zaintubowała go, w związku…

– Co takiego?

– Dziwnym zrządzeniem losu razem z sanitariuszem była tam siostra pierwszej ofiary. Ma dwadzieścia siedem lat, jest lekarką.

Marcus wyglądał na zaskoczonego.

– I wie, komu uratowała życie?

– To ona zwróciła uwagę na łyżworolkę, która należała do jej siostry bliźniaczki zamordowanej sześć lat temu. W każdym razie nie była to rutynowa interwencja także z innego powodu… – Clemente wyjął z teczki zdjęcie i pokazał je Marcusowi. Przedstawiało klatkę piersiową mężczyzny, na której widać było napis „Zabij mnie”. – Chodził z tym tatuażem po mieście, między ludźmi.

– To symbol jego podwójnej natury – uznał Marcus. – Jakby chciał nam powiedzieć, że zazwyczaj oceniamy ludzi na podstawie tego, jak są ubrani. Gdy prawda wypisana jest na skórze, znajduje się w zasięgu każdego, ukryta, choć tak bliska, ale nikt jej nie dostrzega. Jeremiah Smith niczym się nie przejmował, ludzie ocierali się o niego, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Nikt nie dostrzegał w nim człowieka, jakim był naprawdę.

– Ale w tych słowach zamknięte jest wyzwanie: zabij mnie, jeżeli ci się uda.

Marcus odwrócił się do Clemente.

– A na czym to wyzwanie polega?

– Chodzi o Larę.

– Kto może nas zapewnić, że ona jeszcze żyje?

– Inne utrzymywał przy życiu przez co najmniej miesiąc i dopiero potem je znajdowano.

– Skąd wiemy, że to on ją uprowadził?

– Cukier. Innym dziewczętom także podał narkotyk. Wszystkie porwał w taki sam sposób. Podchodził do nich w biały dzień, proponując coś do picia. W napojach zawsze było GHB, lepiej znane jako rufis, czyli pigułka gwałtu. To narkotyk, który działa otępiająco i w większych dawkach powoduje utratę świadomości. Policyjni technicy znaleźli ślady narkotyku w plastikowej szklance zostawionej w miejscu, w którym Jeremiah spotkał pierwszą ofiarę, a potem w buteleczce znalezionej przy okazji trzeciego uprowadzenia. To jego podpis, coś w rodzaju parafki z zawijasem.

– Pigułka gwałtu – powtórzył Marcus. – A więc motyw seksualny?

Clemente pokręcił głową.

– Żadnych gwałtów, żadnych śladów torturowania na ciałach ofiar. Wiązał je, utrzymywał przy życiu i miesiąc później zarzynał.

– Ale Larę uprowadził z mieszkania – zauważył Marcus. – Jak to wytłumaczyć?

– Niektórzy seryjni mordercy doskonalą swój modus operandi, w miarę jak rozwija się ich sadystyczna fantazja, która karmi ich instynkty. Co pewien czas dodają jakiś szczegół, coś, co zwiększa przyjemność, jaką z tego mają. Stają się zawodowymi mordercami, więc udoskonalają swoje metody.

Wyjaśnienia Clemente były logiczne, ale nie przekonały Marcusa.

– Powiedz mi coś o willi Jeremiaha Smitha – poprosił.

– Policjanci ciągle ją przeszukują, dlatego na razie nie możemy tam pojechać. Ale, jak się wydaje, nie zawoził tam ofiar. Miał jakieś inne miejsce. Jeśli je znajdziemy, znajdziemy też Larę.

– Ale policja jej nie szuka.

– Może w tym domu jest coś, co każe im o niej pomyśleć?

– Nie powinniśmy skierować ich na właściwy trop?

– Nie.

– Dlaczego? – zdziwił się Marcus.

– My nie działamy w ten sposób – odrzekł stanowczo Clemente.

– Lara miałaby większe szanse na uratowanie.

– Ale policjanci mogliby ci przeszkadzać, a ty musisz mieć swobodę działania.

– Co mam rozumieć przez tę swobodę działania? – zaprotestował Marcus. – Na razie nie wiem, od czego zacząć!

Clemente stanął przed nim i spojrzał mu w oczy.

– Wiem, że nie sądzisz, żeby to było możliwe, i że wszystko to wydaje ci się nowe. Ale robisz to nie po raz pierwszy. Byłeś doskonały w tym, co robiłeś, i nadal możesz taki być. Zapewniam cię, że jeśli jest ktokolwiek, kto może odnaleźć tę dziewczynę, to tylko ty. Im prędzej to zrozumiesz, tym lepiej dla wszystkich. Bo mam wrażenie, że Larze nie zostało dużo czasu.

Marcus spojrzał nad ramieniem Clemente na pacjenta podłączonego do respiratora, będącego o krok od przekroczenia ostatniej granicy. Potem zobaczył odbicie swojej twarzy w szybie, nałożone na ten obraz. Poirytowany, odwrócił wzrok. Nie przeszkadzał mu widok potwora, ale nie cierpiał luster – wciąż nie mógł rozpoznać w nich siebie.

– Co ze mną będzie, jeśli mi się nie uda?

– A więc o to chodzi. Boisz się o siebie.

– Clemente, nie wiem, kim jestem.

– Prędko to odkryjesz, przyjacielu. – Podał mu dokumenty dotyczące sprawy. – Mamy do ciebie zaufanie. Ale od tej chwili jesteś sam.

Godzina 20.56

Trzecia zasada mówi, że każde mieszkanie ma inny zapach. Należy on do jego mieszkańców i jest jedyny w swoim rodzaju. Gdy lokatorzy się wynoszą, zapach znika. Dlatego za każdym razem, gdy Sandra Vega wracała do swojego mieszkania w poprzecinanej kanałami dzielnicy Navigli, starała się wyczuć zapach Davida.

Płyn po goleniu i papierosy aromatyzowane anyżem.

Wiedziała, że pewnego dnia, prędzej czy później, wróci do domu, pociągnie nosem i go nie wyczuje. Wraz ze zniknięciem tego zapachu zniknie David. Na zawsze.

Ta myśl doprowadzała ją do rozpaczy. I starała się przebywać jak najwięcej poza domem. Żeby nie „zanieczyścić” swoją obecnością poszczególnych pomieszczeń, żeby jej zapach nie przytłumił zapachu Davida.

Prawdę mówiąc, z początku nie lubiła pospolitego płynu po goleniu, który David kupował w supermarkecie. Wydawał się jej agresywny i natrętny. W ciągu trzech spędzonych razem lat kilka razy próbowała zastąpić go innym. Przy każdych urodzinach, z okazji Bożego Narodzenia czy rocznicy oficjalnemu prezentowi towarzyszył jakiś płyn po goleniu. David używał go przez tydzień, a potem stawiał obok innych na półce w łazience. Tytułem usprawiedliwienia powtarzał za każdym razem: „Przykro mi, Ginger, ale on mnie nie symbolizuje”. Mówiąc to, mrugał porozumiewawczo w sposób, który doprowadzał ją do szału.

Sandrze nigdy nie przyszłoby do głowy, że jakiś czas potem kupi dwadzieścia flakonów tego płynu, żeby rozstawić je w mieszkaniu. Kupiła ich tak dużo z absurdalnej obawy, że któregoś dnia wycofają płyn ze sprzedaży. Zaopatrzyła się też w te potworne papierosy z anyżem. Zapalała je i zostawiała w popielniczkach we wszystkich pokojach. Jednak ta magiczna alchemia nie była doskonała, ponieważ te zapachy łączył David, jego obecność na świecie. To jego skóra, jego oddech, jego nastrój nadawały temu związkowi szczególny charakter.

Po zakończeniu długiego dnia pracy, zamknąwszy za sobą drzwi mieszkania, Sandra odczekała kilka sekund, stojąc bez ruchu w ciemności. Po chwili zjawił się zapach jej męża, żeby ją przywitać.

Położyła torby koło fotela w przedpokoju. Powinna wyczyścić aparaty, ale od jakiegoś czasu odkładała wszystko na później. Pomyśli o tym po kolacji. Przygotowała sobie gorącą kąpiel i leżała zanurzona w wodzie, aż skóra na palcach zaczęła się marszczyć. Potem włożyła niebieski podkoszulek i otworzyła butelkę wina. To był jej sposób na zagłuszenie bólu. Nie była w stanie włączyć telewizora i nie mogła się skoncentrować na tyle, by czytać. Spędzała wieczory na kanapie, rozmyślając z kieliszkiem negramaro w ręce.

Miała dopiero dwadzieścia dziewięć lat i nie potrafiła myśleć o sobie jako o wdowie.

Druga nauka, jaką przyswoiła sobie Sandra Vega, mówiła, że mieszkania również umierają, tak jak ludzie.

Od śmierci Davida ani razu nie odczuła jego obecności w rzeczach rozrzuconych po pokojach. Być może dlatego, że większa część tego, co znajdowało się w mieszkaniu, należała do niej.

Jej mąż był niezależnym fotoreporterem i krążył po całym świecie. Zanim ją poznał, nie odczuwał potrzeby posiadania mieszkania, wystarczały mu pokoje hotelowe i jakieś przypadkowe lokale. Pewnego razu opowiedział jej, że będąc w Bośni, spał na cmentarzu w komorze grobowca.

Wszystko, co David posiadał, upchnięte było w dwie wielkie torby z zielonego płótna. Znajdowały się w nich ubrania letnie, jak i zimowe, gdyż nigdy nie wiedział, dokąd może zostać wysłany. Były tam też poobijany laptop, z którym nigdy się nie rozstawał, i najróżniejsze przybory: uniwersalne scyzoryki i akumulatory do komórek, a nawet aparat do oczyszczania moczu, na wypadek gdyby trafił w jakieś miejsce, w którym brakowałoby wody pitnej.

Sprowadził wszystko do rzeczy podstawowych. Na przykład nigdy nie miał żadnej książki. Czytał bardzo dużo, ale po zakończeniu lektury dawał książkę komuś w prezencie. Przestał to robić dopiero wtedy, gdy wprowadził się do niej. Sandra zrobiła mu miejsce na regałach i pomysł posiadania księgozbioru zaczynał mu się nawet podobać. To był jego sposób na zapuszczenie korzeni. Po pogrzebie przyjaciele Davida przyszli do Sandry i każdy przyniósł jej książkę, którą od niego dostał. Ich strony pełne były jego uwag, rogi pozaginane, nie brakowało nawet drobnych nadpaleń czy plam z oleju silnikowego. Dzięki temu mogła go sobie wyobrazić, jak spokojnie czyta Itala Calvina, paląc papierosa pod gorącym słońcem na jakiejś pustyni, obok uszkodzonego samochodu terenowego, czekając, aż ktoś się zjawi i udzieli mu pomocy.

Nadal będziesz go widziała we wszystkim, mówili jej przyjaciele, będzie ci trudno pozbyć się jego obecności. Ale wyglądało to zupełnie inaczej. Nigdy nie odnosiła wrażenia, że słyszy jego głos, wołający jej imię. Nigdy nie kładła na stole dodatkowego nakrycia.

Tym, czego naprawdę jej brakowało, była ich wspólna codzienność: powtarzające się chwile pozbawionych znaczenia przyzwyczajeń.

W niedzielę wstawała zwykle po nim i znajdowała go w kuchni, gdzie przy trzeciej kawie przeglądał gazetę w chmurze anyżowego dymu. Siedział z łokciem opartym na stole i papierosem, z którego zwisał popiół, tak zatopiony w lekturze, że zapominał o całym świecie. Gdy stawała w progu z nadąsaną miną, odgarniał z oczu rozczochrane kręcone włosy i uśmiechał się do niej. Starała się nie zwracać na niego uwagi, szykując śniadanie, ale wodził za nią wzrokiem z głupawym uśmieszkiem i w końcu nie wytrzymywała. David miał bowiem ułamany siekacz – pamiątkę po upadku z roweru w siódmym roku życia. Nosił też okulary w oprawkach ze sztucznego szylkretu, które trzymały się dzięki taśmie klejącej i upodobniały go do starej angielskiej damy. Po chwili sadzał sobie Sandrę na kolanach, składając na jej szyi mokry pocałunek.

Na to wspomnienie Sandra odstawiła kieliszek z winem na stolik koło kanapy. Sięgnęła po komórkę, a potem wybrała numer poczty głosowej.

Nagrany głos poinformował ją jak zawsze, że ma jedną wiadomość, już odsłuchaną. Pochodziła sprzed pięciu miesięcy.