Trup na trzepaku - Konstancja Nowicka - ebook + audiobook + książka

Trup na trzepaku ebook i audiobook

Konstancja Nowicka

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

KUDŁATA rzadko rano zdąża na tramwaj. Jej mieszkanie jest zakurzone jak egipski sarkofag, bo dnie i noce spędza na dyżurach w szpitalu. Kocha swoją pracę. Jest oddana pacjentom, psu Cystofiksowi i Obolałemu (temu ostatniemu do czasu).

ANTONINA haruje po kilkanaście godzin dziennie w kancelarii prawniczej, ale tego nie lubi, dlatego rzadko się uśmiecha. Ubiera się w eleganckie garsonki. Jest sztywniarą. Zupełnie jakby połknęła kij (do czasu).

SZABLA nie lubi wypacykowanych panienek. Rozpiera ją energia. Prowadzi szkółkę jeździecką. Marzy o wakacjach na egzotycznej plaży. Chodzi na nierandki z niechłopakami (do czasu).

BAZYLIA wspaniale przyrządza karkówkę, a po szampanie miewa ataki śmiechu. Ma kochającego męża, trzech wspaniałych synków i wymarzony dom za miastem, w którym czuje się bardzo szczęśliwa. Mąż nazywa ją Matką Teresą.

Kudłata, Antonina, Szabla i Bazylia są przyjaciółkami, których życie zmienia się, gdy jedna z nich znajduje trupa na osiedlowym trzepaku.

Trup na trzepaku to optymistyczna opowieść. Zawiera się w niej wszystko: niewiarygodna i komiczna zagadka kryminalna, nieplanowana miłość, czarujący mężczyźni, egzotyczne krajobrazy, zabawne sytuacje, a przede wszystkim KRZEPIĄCA SIŁA BABSKIEJ PRZYJAŹNI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 34 min

Lektor: Barbara Liberek

Oceny
4,7 (14 ocen)
11
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edytalm1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała książka, pogodna i momentami śmieszna
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, tyle fajnego humoru. I wspaniała lektorka. Polecam bardzo. Mam nadzieję że autorka uraczy nas następnymi książkami.
00

Popularność




Rozdział 1

Na trzepaku wisiał trup.

W czasach wszechobecnych odkurzaczy, wezyrów i kärcherów nikt już nie pamięta, do czego służą trzepaki.

Trzepak to konstrukcja pomagająca w zasadniczy sposób w trzepaniu dywanów, była szczególnie popularna przed upowszechnieniem się odkurzaczy. Obecnie dopuszcza się inne zastosowania trzepaka. Rusztowanie bywa huśtawką dla dzieci, altanką dla zakochanej młodzieży bez finansów na kawiarnię lub piwiarnio-winiarnią dla okolicznych żulików. W tym opisie bezwzględnie nie mieszczą się trumna, kaplica ani nawet miejsce zbrodni.

Dlatego też przez cały ranek nikt nie zwrócił na trupa uwagi, nie dopuszczając myśli, że trzepak mógłby tak oburzająco nieodpowiedzialnie zmienić swoje podstawowe zastosowanie. Pech chciał, że feralna konstrukcja znajdowała się akurat na drodze Kudłatej, która jak zwykle pędziła z prędkością światła, próbując bezskutecznie zdążyć na wcześniejszy tramwaj.

Do dziewczyny to przezwisko przyczepiło się wcale nie bezpodstawnie – za czasów wczesnolicealnych nosiła bardzo długą, falowaną czuprynę. Fakt, że owa fryzura zniknęła bezpowrotnie w czasie studiów medycznych, zamieniając się w krótko przyciętego i dodatkowo prostowanego pazia, nie wpłynął wcale na zmianę ksywki.

Będąc młodą lekarką, Kudłata poczuwała się do udzielania pomocy wszelkim bytom cierpiącym, toteż w jej trzydziestokilkumetrowym mieszkaniu po babci rezydowali kulawy pies, dwa wiecznie liniejące koty, stwór będący kiedyś królikiem oraz jej nieustannie nękany bólem istnienia chłopak. Kiedy tylko Kudłatej udało się o poranku ogarnąć wszystkich cierpiących domowników, to zwykle była już spóźniona. Tego dnia spóźnienie urosło dramatycznie z powodu wyjątkowo dobrej zabawy kotów w „kto ukradnie pani rajstopy”.

Zanim zabachutała się we wszystkie bambetle (dla nieznających gwary poznańskiej: ubrała się w wiele ubrań) i wyszła na trzaskający mróz, było już tak późno, że uznała, iż bieg – sypniętą odrobiną soli, ale znacznie dłuższą ścieżką dookoła parku – nie wchodzi w grę. Zebrała się w sobie, napięła drobne łydki schowane w zamszowych bucikach na obcasach i zaszarżowała prosto przez oblodzony park w kierunku przystanku tramwajowego. Szumne określenie park dotyczyło kilku ławek, oszronionych drzewek i felernego trzepaka.

Kudłata bardzo chciała w ogóle trupa nie zauważyć.

Szansa była spora, bo miała na głowie olbrzymiastą czapę z nausznikami, na którą naciągnęła jeszcze kaptur. Dodatkowo szczelnie owinęła twarz szalikiem, zostawiając tylko szparę na oczy. Niestety, jej bystry wzrok zlokalizował niecodzienne zjawisko na trzepaku i poczucie misji pani doktor wygrało z niechęcią do trupów i ze świadomością spóźnienia.

Stanęła przy przewieszonym przez trzepak ciele i bezskutecznie próbowała nawiązać z nim kontakt słowny i wzrokowy. Przypuszczała, że to któryś z okolicznych żulików w stanie głębokiego zamroczenia potraktował trzepak jak łoże. Fakt, że uczynił to przy minus dwunastu stopniach Celsjusza, tym bardziej skłaniał Kudłatą do ponowienia próby wybudzenia dziada i przetransportowania do ciepłego miejsca. Niestety dziad nie zamierzał współpracować, co okazało się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy sprawdziła mu tętno.

Tętna oczywiście nie było.

Kudłata, ogarnięta chęcią wybawienia bezwładnego człowieka z opresji i obeznana z ABC pierwszej pomocy, próbowała delikatnie zdjąć mężczyznę z trzepaka. Nie udało się. Ani zdjąć, ani delikatnie. Dopiero kiedy pod wpływem jej manewrów ciało samo zsunęło się i gruchnęło z łoskotem na zamarzniętą ziemię, zauważyła na środku czoła nieszczęśnika dziurę wlotową po kuli.

Rozdział 2

– No dobra, to może wprosimy się do ciebie? – zapytała Kudłata.

– OK, ale po dwudziestej, bo muszę najpierw położyć szarańczę – usłyszała w słuchawce.

Tak zakończyła się wyjątkowo krótka konwersacja telefoniczna między Kudłatą a jej najlepszą kumpelą Bazylią.

Bazylia mieszkała na obrzeżach miasta w urokliwym miejscu, w przepięknym domku, z kochającym mężem, trzema przecudnymi bobaskami oraz ślicznym pieseczkiem. Taka była prawda. Na szczęście Bazyliowa rodzinka była trochę mniej przesłodzona niż na tym przeuroczym obrazku.

– Wchodźcie, wchodźcie, bo wieje z tych stepów akermańskich – mówiła Bazylia, pokazując pustą przestrzeń przed domem.

– Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi;/Tam z dala błyszczy obłok? tam jutrzenka wschodzi? – przypomniała sobie nagle Kudłata.

– Jaka jutrzenka, to światła fabryki Volkswagena – Bazylia skomentowała romantyczne uniesienie Kudłatej zainspirowane Mickiewiczem.

– Ciocia, coda? – tak witała się z Kudłatą średnia latorośl Bazylii, robiąc przy tym słodką minę kota ze Shreka.

– A może tak najpierw „dzień dobry” – skarciła synka Bazylia, łapiąc w locie kurtki Kudłatej i Obolałego, chłopaka, którego przyjaciółka przyciągnęła ze sobą.

Obolały lubił przychodzić do Bazylii, o ile lubieniem można nazwać fakt, że kiedy do niej szedł, zamiast zwyczajowego biadolenia typu: „Ja nigdzie nie idę, będę się tam źle czuł, wszyscy twoi znajomi nie rozumieją fali pustki/morza nienawiści/szerzącej się zarazy bólu istnienia”, wypowiadał tylko trzy słowa: „No, jeśli musimy…”.

Właściwie wszyscy lubili przychodzić do Bazylii.

Po pierwsze karmiła bosko, mimo że jej potrawy nie były wyszukane, bo specjalizowała się w spaghetti w stu odmianach. Z bazylią również, a jakże. Robiła też doskonałe kluski, które podawała z różnymi rodzajami mięs. Wszystko na tłusto i na bogato. Przedziwne, że mimo takiej kuchni jej cztery chłopaki były raczej z gatunku tych chudych, wysokich i wiecznie głodnych. Za to sama Bazylia zachwycała kobiecością – nie była gruba, tylko bardzo apetycznie zaokrąglona dokładnie tam, gdzie trzeba. Na jej pucołowatej twarzy, dużo młodziej wyglądającej niż wynikałoby z metryki, zawsze gościł uśmiech.

Po drugie u Bazylii zawsze było wesoło i zawsze działo się coś fajnego, co podobało się wszystkim niezależnie od wieku. Główna zasługa w tym względzie przypadała męskiej części rodziny i zabawkom, których w domu Bazylii było więcej niż w niejednym Smyku. W zasadzie przeuroczy domek stanowił połączenie hurtowni zabawek z hurtownią modelarską oraz sklepem elektronicznym i AGD.

A i teraz Kudłata z ledwością uniknęła zderzenia czołowego – w dosłownym znaczeniu – z miniaturowym helikopterem patrolującym właśnie obszar korytarza. Za maszyną biegł najstarszy, czteroletni synek Bazylii, wrzeszcząc w niebogłosy: „Ciocia, koptek, koptek!”. W ślad za chłopcem pędził oszalały z radości, tłusty labrador, któremu na zakrętach rozjeżdżały się łapy. Peleton zamykał mąż Bazylii. Szedł zadowolony ze swojego najnowszego wynalazku, w ręku trzymał aparaturę sterującą, a nieco osmarkana pielucha leżała mu na ramieniu.

– I co, zeżarł i odbeknął? – to pytanie Bazylia skierowała do męża. Dotyczyło ono, jak słusznie domyślała się Kudłata, tego, czy najmłodszy, czteromiesięczny potomek wypił odpowiednią ilość swojego mleczka oraz je przyswoił.

– No ba! Cze… Ciaaaaapa, nie skacz!!! – krzyknął, ale było już za późno. Kiedy tylko helikopter roztrzaskał się o ścianę i spadł z hukiem, tłusty labrador skierował swoje zainteresowanie ku nowo przybyłym i właściwym sobie sposobem przywitał ich gorąco. Efektem tego było rozłożenie Obolałego na łopatki i przyparcie Kudłatej do ściennej wnęki. Szczęśliwie Obolały ucierpiał bardziej – szczęśliwie, bo on przecież lubował się w bólu istnienia.

Ceremonia przywitania nowych gości powtarzała się jeszcze dwa razy, kiedy przychodziły pozostałe przyjaciółki Bazylii. Wreszcie wszyscy przybyli zostali usadzeni na wygodnej kanapie, młodsza część domowników po długich negocjacjach spoczęła w łóżeczkach, tłusty labrador pochrapywał spokojnie na najwygodniejszym fotelu, a na stole stanęły micha parującego makaronu i cudownie pachnący sos.

Po późnej kolacji przyszedł czas na gruntowne babskie pogaduchy. Obolały na szczęście rozumiał potrzebę kobiet, więc skierował się do kuchni, w której mąż Bazylii z miliona męskich badziewi rozłożonych na olbrzymim kuchennym stole składał swoje nowe elektroniczne cudo.

– No i co z tym trupem? – zapytała Bazylia.

– Z trupem nic, jak trup, to już nie moja działka, tylko patomorfologa – odpowiedziała przytomnie Kudłata.

– No, ale chyba będzie jakieś śledztwo? – drążyła Bazylia.

– A to to tak, już mnie wstępnie przesłuchiwali – odpowiedziała dumnie.

– A ty oczywiście wszystko powiedziałaś jak jakaś naiwna, zamiast uprzednio skontaktować się ze swoim adwokatem w myśl przysługującego ci prawa – odparła lekko obrażonym tonem prawniczka Antonina.

U Antoniny lekko obrażony ton był na porządku dziennym, więc nikt już na niego nie reagował. Było wiadomo, że mimo całej swojej wyniosłości i oziębłej powierzchowności Antonina (bo nikt nie śmiałby jej nazwać Antosią, a co dopiero Tosią), to chodząca dobroć, tylko głęboko ukryta. Chodząca, a właściwie w obecnej chwili siedząca dobroć manifestowała swój żal, strzepując wyimaginowane psie futro ze swojej nienagannie skrojonej, brzoskwiniowej garsonki. Bazylia zawsze zastanawiała się, jakim cudem ona potrafi zachować te kostiumy nieupaprane. „A może zakładała codziennie nowy?”, snuła rozmyślania.

– Oj, oj, przecież to nie ja byłam oskarżona, zeznałam tylko, jak trupa znalazłam i jak się można ze mną skontaktować. Zresztą rozmowa z inspektorem Boskim-Męskim była zadziwiająco przyjemna – zarumieniła się znienacka Kudłata.

Wszystkie kobiety na świecie, niezależnie od narodowości, kultury, świadomości społecznej, mają naturalnie wbudowany radar emocjonalny. Mężczyzna konsekwentnie i metodycznie wypytałby o dalsze dzieje trupa i szczegóły przesłuchania, nie dopuszczając myśli, że rozmowa bądź co bądź o zwłokach mogłaby być w jakimkolwiek aspekcie przyjemna. Ale kobiety działają inaczej, ożywiły się nagle zainteresowane zgoła ciekawszym tematem.

– I jak wyglądał ten inspektor? Stary? Młody? A chociaż kawę ci postawił? A właściwie gdzie rozmawialiście? A o czymś poza śledztwem? A na kiedy się znów umówiliście? A gdzie mieszka? Sam? A obrączkę miał?

Kudłata zasypana pytaniami zarumieniła się jeszcze bardziej, zerknęła z daleka na Obolałego i prychnęła z niezadowoleniem:

– No wstrętny nie był. A właściwie skąd ja mam to wszystko wiedzieć? Służbowo rozmawialiśmy.

Oho, to była zaszyfrowana kobieca wiadomość: „Nie inwigilujcie, skoro jeszcze nie wiem, co z tego będzie. Mimo że był bosko przystojny i męski, to jest przecież Obolały, który byłby jeszcze bardziej obolały, jakbym się z jakimś Boskim-Męskim spotykała na boku na jakieś kawy”. Mężczyzna nigdy by nie zrozumiał takiego przesłania podprogowego, ale dla wszystkich dziewczyn był on jasny, więc grzecznie przeszły do znacznie mniej interesującego tematu trupa.

– Trupem okazał się mój sąsiad, tylko że nie z mojego osiedla, to znaczy nie z tego, na którym obecnie mieszkam – opowiadała Kudłata.

– A z którego? – zdziwiła się Bazylia.

– No z mojego poprzedniego, tego, na którym mieszkałam z rodzicami. Normalnie nienormalne, że ktoś mi poprzedniego sąsiada pod obecny blok podrzucił i to jeszcze w stanie nieżywym.

– A może on sam chciał ci jakąś wiadomość przekazać i szedł, szedł aż utknął na tym trzepaku – stwierdziła tajemniczo Bazylia.

– Baza, pomyśl. Z kulą w głowie daleko by nie uszedł, prawda? Kudłata, zacznijmy od początku. Czym się zajmował ten sąsiad i czy miał jakiś wrogów? Albo żonę? – spytała Szabla.

Czwarta przyjaciółka prezentowała umysł analityczny i ścisły, typowy dla mężczyzny. Właściwie Szabla cała była niemal jak facet. Miała męską figurę, zawsze chodziła w spodniach, jako instruktorka jazdy konnej była bardzo umięśniona i wysportowana. Za to z buzi – istny anioł. Wrażenie anielskości niweczyła jednak skutecznie ciętym językiem.

– Miał, miał, aż nadmiar – powiedziała Kudłata w zamyśleniu.

– Czego nadmiar, żon czy wrogów? – zirytowała się Szabla.

– No w sumie i tego, i tego – stwierdziła Kudłata. – Kiedy mieszkałam na tamtym osiedlu, to miał drugą żonę, ale rodzice mówili, że się z nią rozwiódł i miał właśnie sprawić sobie kolejną, znaczy się, trzecią żonę. Sądząc po odgłosach towarzyszących rozstaniom, to obie porzucone żony możemy równie dobrze nazwać wrogami.

– A co ten twój sąsiad taki lowelas? – spytała Bazylia.

– Wiesz, on miał taką przedziwną manierę. Lubił opowiadać o swoich perypetiach i zawsze kreował się w nich na ofiarę jakiegoś wrednego policjanta, niesprawiedliwego dozorcy, taksówkarza złodzieja, niedobrej żony. A przy tym był przekonujący, nie można mu było nie wierzyć.

– Ha, ha! No to teraz mu wierzymy, że jest ofiarą – skomentowała z czarnym humorem Antonina.

– No dobra, a skąd ten pieprzony czarujący jedi miał kasę na te wszystkie żony? – chciała wiedzieć jak zawsze analityczna Szabla.

– Biuro podróży miał. Dziura Travel czy jakoś tak…– odparła Kudłata.

Nagle Bazylia się roześmiała.

– Diuna Travel. Ciotka Miodzia z nim na Maderę jechała. Mówiła, że właściciel ją tak oczarował, że wzięła wszystko najdroższe. All inclusive, driny i mariny. A zważając na to, że ciotka niepijąca, mimo sporej tuszy jedząca jak kanarek i cierpiąca na chorobę morską od samego patrzenia na łodzie, to wtopiła niezłą kasę. W dodatku najbardziej zależało jej na piaszczystej plaży, a tej przecież na Maderze nie uświadczysz. Po powrocie z wycieczki zgłosiła się do biura z reklamacją. Facet tak ją urobił, że uznała, iż Madera była cudowna, i nawet wpłaciła zaliczkę na następny wyjazd za rok.

– No to niezłe miał facet możliwości – odparła Szabla w zamyśleniu. – Dziewczyny, plan jest taki: ja idę jutro do tego travel biura wybadać sprawę, Kudłata inwigiluje nadal inspektora Boskiego-Męskiego, a przy najbliższej okazji pojawia się u rodziców i sprawdza grunt. Antonina bada aspekty prawne całej sprawy i to, czy inspektor może nam jakoś Kudłatą udupić.

– A ja? – zainteresowała się Bazylia.

– Ty gotujesz obiad, a widzimy się w piątek.

*

Jak to zwykle bywa, kiedy baby precyzyjnie się umawiają, to nigdy im się spotkać o wyznaczonej porze nie uda. W piątek Antonina musiała pracować do późna, Szabla zapomniała o spotkaniu i umówiła się na nierandkę ze swoim niechłopakiem, jak go sama określała. A Kudłatej wypadło powtórne spotkanie z inspektorem Boskim-Męskim.

Rozdział 3

Inspektor Boski-Męski, czyli Tomasz Milewski, miał swoje wybitnie nieprofesjonalne powody, żeby z Kudłatą spotkać się raz jeszcze. Co tu dużo ukrywać, mimo pierwszego wrażenia, jakie dziewczyna zrobiła na wszystkich funkcjonariuszach przybyłych na miejsce zdarzenia, coś go ciągnęło do następnego spotkania z nią. Jako typowy mężczyzna wcale się nie zastanawiał, co go ciągnie, gdzie, po co i dlaczego, i co z tego może wyniknąć. Ciągnie, znaczy, że należy się pociągowi poddać.

A pierwsze wrażenie, jakie zrobiła Kudłata, na długo zostanie przedmiotem policyjnych żartów. Kiedy funkcjonariusze przyjechali na miejsce zdarzenia, ich oczom ukazał się niezwykły widok. Młoda kobieta usilnie reanimowała człowieka z lodu z dziurą po kuli w głowie. Niepoprawna optymistka zacierała wszelkie ewentualne ślady przestępstwa. Kiedy wreszcie udało jej się wytłumaczyć, że te próby nie mają sensu, usiadła na zlodowaciałej ziemi i, jak to baba, popłakała się, mówiąc: „Jeszcze nie doszłam, a już mi nie wyszło”.

Kudłata oczywiście zastosowała skrót myślowy. Chodziło jej o to, że jeszcze nie dotarła do pracy na izbę przyjęć, a już miała za sobą zdecydowanie nieefektywną (za to efektowną) reanimację. Policjanci oczywiście zrozumieli jej słowa jak chcieli i posyłali sobie znaczące uśmieszki, których z kolei nie rozumiała Kudłata.

Inspektor Tomasz, jako osobnik z natury opiekuńczy oraz nieco w kobiecej psychice zorientowany, przetransportował Kudłatą na komisariat, obficie spoił kawą i dopiero potem zaczął wypytywać o szczegóły fatalnego poranka. Kiedy Kudłata doszła do siebie, całkiem składnie wszystko zeznała i nawet rozpoznała ofiarę. Jej opowieść potwierdziło kilku sąsiadów, którzy również o podobnie wczesnej godzinie pędzili do pracy, tyle że nie mieli jej poczucia misji ani ochoty na dotykanie lodowatego trupa.

No dobrze, inspektor miał ofiarę, miał kilkoro świadków odnalezienia ofiary, miał domniemane narzędzie zbrodni. Czekał tylko na techników, którzy mieli ocenić kulę. Brakowało mu jeszcze mordercy i motywu. Na tym etapie śledztwa Kudłata pozostawała główną podejrzaną, co było inspektorowi na rękę, bo rodziło konieczność kolejnych spotkań z dziewczyną. Oczywiście trzeba było przesłuchać rodzinę, sąsiadów, znajomych denata, ale cóż, wszystko po kolei, jak mówił jego ulubiony Herkules Poirot: „najważniejsze są małe szare komórki”.

Rozdział 4

Kudłata ubrała się tego dnia niezwykle jak na nią starannie, nawet usunęła kocią sierść z rajstop i otrzepała zamszowe kozaki z pozostałości śnieżno-solnej brei. Inspektor Tomasz Milewski wybrał na spotkanie kawiarnię w pobliżu komisariatu. Teoretycznie powinien prowadzić przesłuchanie w swoim gabinecie, jeśli można tak nazwać prostokąt metr na dwa wydzielony pseudościankami z większej powierzchni paskudnie nazywanej openspace’em. Policjant przeklinał w myślach tego, który takie kurniki wymyślił.

Kawiarnia tchnęła trochę klimatem późnego PRL-u, co dla osoby w wieku trzydzieści plus było nawet kojące, bo kojarzyło się z latami dzieciństwa. U Janeczki przeszłość i teraźniejszość idealnie się splatały: kawę podawano w filiżance, a herbatę w uszczerbionej szklance umieszczonej w metalowym koszyczku, który rozgrzewał się do takiej temperatury, że można było za niego złapać tylko wtedy, gdy napój już zupełnie wystygł. Na stolikach leżały serwety i stały wazoniki rodem z filmów Barei. Co ciekawe, w wazonikach tkwiły sobie całkiem żywe tulipanki. Personel kawiarni też pochodził z dwóch różnych światów: jedna pani burknęła z obrażona miną, że „mleka do kawy ni ma”, a inna pobiegła do pobliskiej Żabki i chwilę później podała kawę z mlekiem i uśmiechem na deser.

– I co z tymi sąsiadami? – Kudłata prowadziła inwigilację.

Od kiedy pojawili się w kawiarni, inspektor Tomasz zdążył zadać może dwa pytania, bo niecierpliwa Kudłata zarzuciła go swoimi. Milewski przyjmował to ze spokojem i odpowiadał na tyle, na ile oczywiście uważał za stosowne, umiejętnie omijając szczegóły, o których mówić nie chciał. Lubił przypatrywać się Kudłatej, która emocjonowała się jego odpowiedziami. Obiektywnie rzecz biorąc, dziewczyna była ładna, drobna, może trochę zbyt energiczna. Miała bardzo ciemne oczy i takież włosy. „Tylko te włosy mogłaby mieć trochę dłuższe”, myślał inspektor.

– Wydaje się, że poprzedniego dnia sąsiad zachowywał się normalnie. Był w pracy, potem odwiedził lokalny sklepik. Jak co dzień dokonał podstawowych zakupów, podrzucił mleko i pomarańcze starszej sąsiadce i poszedł do domu. Prawdopodobnie. Od przyszłej małżonki niewiele mogliśmy się dowiedzieć, gdyż była akurat nieobecna, po południu wyjechała na kilka dni do rodziców.

– Wyjechała, no fakt, przecież się pokłócili, moi rodzice mówili – odparła Kudłata.

– A mówili może, o co się posprzeczali? Bo narzeczona zeznała, że rozstali się w perfekcyjnej zgodzie – dopytywał Inspektor.

– Nie, tego nie słyszeli, w końcu mieszkają dwa piętra niżej. Za to słyszeli rumor przestawianych albo przewracanych mebli i podniesione głosy, a potem ona wyszła z walizami i wyjechała. Tak koło siedemnastej może było.

– Sąsiedzi zeznali, że układało im się dobrze, prawie wdowa była zrozpaczona i opowiadała o Diunskim, tak nazywała się ofiara, w samych superlatywach. Podobnie zresztą jak i pozostałe wdowy, znaczy, byłe żony. I sąsiedzi. I administrator osiedla. I nieliczna rodzina. I pracownicy biura. I nawet pani w sklepiku. Wydaje się, jakby ten nasz trup nie miał kompletnie żadnych wrogów, wręcz przeciwnie, wszyscy go uwielbiali.

I wtedy inspektora tknęło, że uwielbiali Diunskiego aż za bardzo…

Rozdział 5

– No dobra, ale powiedział ci, dlaczego ktoś go kropnął? – Szabla próbowała wyciągnąć z Kudłatej jakiekolwiek rzetelne informacje.

– Skoro wszyscy go lubili, to po co mieliby go kropać… Kroplić. No, zaciukać – odpowiedziała Kudłata.

Dziewczynom w końcu udało się spotkać, ale oczywiście nie w tym miejscu, nie w tym czasie i nie w tym celu, w którym były umówione. Siedziały właśnie w przymierzalni sklepu H&M ze zrozpaczoną Bazylią, która próbowała wybrać dla siebie sukienkę na chrzest swojego najmłodszego bobasa. Zakupy się przeciągały, ponieważ dziewczyna z uporem maniaka próbowała się wcisnąć w rozmiar 38, z którego wyrosła jeszcze w czasach liceum. Z kolei Antonina z uporem maniaka próbowała jej ten fakt delikatnie wytłumaczyć. Uświadamianie nie przynosiło skutku, bo Bazylia nadal upychała swe rubensowskie kształty w kolejne za ciasne kiecki.

– Oj, no ty to naiwna jesteś – powiedział Szabla z przekąsem. – Myślisz, że teraz nie ściemniają? Jakbyś kogoś zaciukała, to co, potem byś mówiła, że miałaś motyw, bo był dla ciebie niedobry?

– Czy ja wiem? – odparła bez przekonania Kudłata. – Ja zwykle próbuję ludzi ratować, a nie krzywdzić…

– E, no i dlatego nie masz dystansu do tej sprawy – rozgniewała się Szabla.

– Okropna ta kiecka, Bazylia, weź inną – oceniła Kudłata. – A byłaś w tym biurze podróży, Szabla?

– A byłam. I, rany, ale mi się wakacji zachciało…

– Przecież ty w czasie wakacji masz najwięcej pracy – powiedziała praktyczna Antonina.

– Ale mi się wyjazdowych wakacji zachciało, nie terminowych. Są takie kraje, w których nie musisz łazić zabachutana w tysiąc warstw, nie spędzasz codziennie dwóch godzin na odśnieżaniu i próbie zastartowania zamarzniętego auta. Tam kobiety wrzucają na siebie lekką sukieneczkę i idą w pięknym słońcu do pracy… – rozmarzyła się Szabla.

– O matko! – wysapała spocona Bazylia. – Chyba będę musiała kupić też elegancki płaszcz.

– Na razie nie widać postępu z kiecką – jak zwykle ciętym językiem skomentowała Szabla.

– Bo ta ma zły krój, kto to wymyślił, żeby takie coś na kobietę zakładać. Nie martw się, Bazylia, weź tamtą różową – przekonywała Antonina, po czym zwróciła się do Szabli: – I co, wywąchałaś coś?

– O tak, już prawie czułam zapach wiśni w malowniczej Japonii, strelicji na Maderze i stefanotisu na Madagaskarze… Baby, a może się gdzieś wybierzemy, co? Zobaczycie, będzie cudnie, ja wszystko zaplanuję, wybierzemy jakieś ciepłe miejsce, poza sezonem, wygrzejemy się jak nigdy, teraz ceny są całkiem przystępne – rozmarzyła się Szabla.

– No jasne, ja mam aż nadto pracy. Jeżeli się nudzisz, to ci podrzucę coś do roboty – burknęła Antonina.

– Ja mam dyżury ułożone na trzy miesiące z góry i chyba by mnie zabili, gdybym chciała pozamieniać coś w grafiku. I tak przez tę aferę z trupem musiałam nieźle pokombinować, żeby posprzedawać kilka dyżurów w tym miesiącu – odparła Kudłata.

– A ja mam chrzest i chyba pójdę na niego na golasa przy minus pięciu – jęknęła płaczliwie Bazylia.

– O matko! Baza! – zirytowała się Szabla. – Twój rozmiar to 42. Weź to czarne, to cię wyszczupli, a od jutra zaplanuj sobie, kiedy przychodzisz do mnie na treningi, to może latem wbijesz się w 38, ale powiem ci szczerze, że akurat twoje krągłości są bardzo na miejscu i nic bym w nich nie zmieniała. To samo zresztą zawsze powtarza twój własny małżonek. A wy, dziewczyny, z tą robotą to nie przesadzajcie. Robota to nie życie, to coś, co się robi, żeby żyć. Znacie kogoś, kto na łożu śmierci żałował, że więcej nie pracował? – zapytała Szabla. – No, a ja już wam wakacje zaplanuję.

I w ten oto sposób przyjaciółki nie ruszyły do przodu sprawy śledztwa, ale za to załatwiły dużo innych, równie ważnych spraw.

Rozdział 6

Ostatnią dobę, bo dyżury Kudłatej trwały 24 godziny, młoda lekarka zaliczyła do pamiętnych w negatywnym tego słowa znaczeniu. Na izbie przyjęć jednego z większych miejskich szpitali nigdy nie było łatwo, ale tym razem chaos przekroczył wszelkie granice.

Kudłata przeklinała wszelkie balangi świata. Z jednej dyskoteki przywieziono trzech pacjentów: pobitego, połamanego i pogryzionego. Co gorsza zorientowała się, że poszkodowani brali udział w tej samej bójce dopiero wtedy, gdy wysłała ich do gabinetu RTG. Tam chłopcy urządzili powtórkę z rozrywki, poważnie się poturbowali i zwymyślali personel szpitala, z Kudłatą na czele. A to był dopiero początek nocnej części dyżuru lekarki.

Każda izba przyjęć ma swoich stałych bywalców – w lżejszych lub cięższych stanach, bardziej lub mniej lubianych, ale takich, na których zawsze trzeba zwrócić uwagę. Jednym z ulubieńców Kudłatej był pan Kramik. Tak naprawdę miał na imię Kamil, ale jako że był bezdomny i cały dobytek woził ze sobą w wózku-kramiku, dostał właśnie taki przydomek. Był lubiany przez wszystkich, ponieważ mimo kiepskiego stanu zdrowia zawsze obdarzał uśmiechem personel szpitala i innych pacjentów. Niestety, pan Kramik kompletnie nie stosował się do zaleceń lekarskich, nigdy nie wykupywał przepisanych mu leków, toteż wracał na izbę jak bumerang – regularnie raz na tydzień.

Tego dnia pan Kramik trafił do szpitala w stanie cięższym niż zazwyczaj. Rozchwiana cukrzyca, choroba niedokrwienna serca i POChP dały w efekcie miks bardzo złego samopoczucia, duszności i obrzęków.

Kudłata dwoiła się i troiła w pękającej w szwach izbie przyjęć. W międzyczasie doglądała pacjentów w cięższym stanie. Całą noc biegała jak kot z pęcherzem i nie miała czasu zapytać pana Kramika, jak się czuje, ani po prostu z nim porozmawiać. Dopiero rano, kiedy przyszedł na dyżur kolejny lekarz, podeszła do swojego ulubionego pacjenta. Nie miała dobrych wieści. Choć jego stan nieznacznie się poprawił, to nadal wymagał hospitalizacji oraz kolejnych inwazyjnych badań. Kudłata wiedziała, że jeśli chory nie zacznie regularnie stosować leków, to nie ma dla niego przyszłości. Pan Kramik, jak zwykle filozoficznie i jak zwykle z uśmiechem, skwitował zatroskanie Kudłatej: „Pani doktór się nie martwi. Hipokrates mówił, że wyleczyć można rzadko, za to często można ulżyć, a pocieszyć zawsze”, a lekarce łzy stanęły w oczach.

Po takim dyżurze Kudłata nie miała nawet siły, żeby wziąć prysznic i się przebrać. Wyszła tak, jak stała, i powlekła się noga za nogą na przystanek tramwajowy. Głodna i zziębnięta usiadła na ostatnim wolnym miejscu w tramwaju. „Jedyna pozytywna rzecz tego dnia”, pomyślała zrezygnowana. Biorąc pod uwagę to, że do domu będzie musiała przejść jeszcze przez zamarznięty park, obok feralnego trzepaka, na który od czasu bliskiego spotkania trzeciego stopnia z trupem spoglądała zawsze z niepokojem, i to, że w domu zapewne nie czeka na nią ani ciepłe powitanie, ani ciepły posiłek, poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Obolały i owszem, zapełnił ostatnio lodówkę, ale produktami niekoniecznie jadalnymi dla Kudłatej, mianowicie sushi i kawiorem.

Z Obolałym to było tak, że zasadniczo był artystą, choć bardziej przypominał celebrytę, tyle że nie był sławny. Imał się różnych chałtur, ale przez większość czasu nie pracował i dlatego żył na rachunek Kudłatej. Czasem zdarzały się okresy, że za swoją działalność organizacyjno-teatralno-klubowo-warsztatowo-muzyczno-plastyczno-nijaką otrzymywał całkiem spore wynagrodzenie. Wtedy to zabierał Kudłatą na wystawne kolacje, teatralne premiery oraz zapełniał lodówkę – niestety tylko i wyłącznie produktami, które według dziewczyny nie nadawały się do jedzenia. Kupował też gadżety, z których nawet nie umiał korzystać, toteż od dwóch lat Kudłata wieszała pranie na lince rozpiętej między niezłożonym teleskopem, a hydrosferą dźwiękoczułą, która zaskakująco świetnie sprawdzała się jako wieszak, choć przypominała nowoczesną rzeźbę. Wszystkie domowe szuflady pełne były elektronicznych i artystycznych dziwów. Pieniądze nie trzymały się Obolałego, w dodatku miał duży rozmach w ich wydawaniu. Kudłata żałowała, że nie kupował choć czasami rzeczy bardziej w jej guście. Tak właściwie Obolały uważał, że dziewczyna nie ma stylu i próbował jej narzucić swój. Na szczęście Kudłata była odporna na te zabiegi i insynuacje.

Owego zimowego poranka jechała tramwajem, rozmyślając o oślizgłej, surowej rybie czekającej w jej lodówce i o tym, że pewnie Obolały spodziewa się, że ona w ramach nauki stylu ową rybę przyrządzi. „Prawda jest taka, że twój związek jest jak ta oślizgła, surowa ryba w lodówce. Wszyscy mówią, że jest pyszna, a ty nie masz ochoty jej nawet spróbować”, pomyślała sobie Kudłata.

Myśli dziewczyny zaczęły krążyć wokół jedzenia. „Rany, ale bym sobie zjadła pyszny, gorący, polski rosołek”, rozmarzyła się. „Ciekawe, czy inspektor Boski-Męski lubi rosołki? Nie… On pewnie zabrałby mnie do restauracji na sztukę mięsa układaną na bukiecie warzyw z sosem chrzanowo-śmietanowym. Na deser zamówiłby dla mnie crème brûlée i oczywiście doskonałe wino, a dla siebie Vesper Martini wstrząśnięte, niezmieszane…”, tak snując marzenia kulinarne, Kudłata zasnęła w tramwaju snem kamiennym.

Obudziła się dopiero na trzeci dźwięk dzwonka. Motorniczy próbował w ten sposób ocucić pasażerkę, bo tramwaj dojechał już na końcowy przystanek. Kudłata w nagłym przypływie adrenaliny wybiegła z pojazdu i usilnie szukała tego, kogo trzeba było reanimować/ratować/badać/opatrywać. Na szczęście nikt nie potrzebował pomocy, na nieszczęście nikogo wokół nie było. Było za to pierońsko zimno.

Dopiero po chwili dziewczyna zorientowała się, w której części miasta się znajduje, i z radością uświadomiła sobie, że żwawo maszerując, już za dwadzieścia minut może być w cieplutkim mieszkaniu rodziców. Zadzwoniła do mamy, ta szczęśliwa, że może nieco podtuczyć wiecznie niedożywioną córkę, kazała Kudłatej przychodzić jak najszybciej.

Tak naprawdę Kudłata nie była niedożywiona. Była po prostu drobna, a rozmiar jej ubrań był odwrotnie proporcjonalny do ilości dyżurów w miesiącu. Im więcej miała dyżurów, tym mniejszy rozmiar nosiła.

Perspektywa ciepłego pomieszczenia i gorącego posiłku była tak kusząca, że Kudłata z uśmiechem pobiegła do rodziców, zapominając o wszelkich udrękach minionego dyżuru.

Po solidnej porcji domowej roboty pierogów z mięskiem, dwugodzinnej drzemce i jeszcze jednej przekąsce (mama gotowała wspaniale) Kudłata czuła się na tyle na siłach, żeby zahaczyć o temat trupa, czyli sąsiada Diunskiego.

– Oj, wiesz co, córa, dziwne rzeczy się tutaj dzieją – zaczęła opowieść mama Kudłatej. – Najpierw zadziwiająco często kręciły się tu byłe żony, obie, ale nie razem. Dziwne, że zazwyczaj przychodziły, kiedy go w domu nie było. Mówiły, że niby wpadają po coś, co zostawiły. Ciekawe, że zostawiły to coś jedna dwa, a druga cztery lata temu i do tej pory nie było im to coś potrzebne. Ale to było, jak jeszcze żył Diunski. Potem coraz głośniejsza zrobiła się ta jego narzeczona. Niby taka milusia, a jak się czasem wydarła, to aż się blok sypał. Aż mi Diunskiego było żal. A dzień przed tą jego wycieczką na twój trzepak to się strasznie pokłócili i ona chyba meble przestawiała ze złości, bo słychać było szuranie. Potem z podwórka jeszcze wrzeszczała, że Diunski jest kłamcą i nie dba o jej przyszłość, i ma się u niej z tym zjawić albo w ogóle się już nie pokazywać. A potem zapadła cisza, jak się okazało, grobowa. A następnego dnia zrobiło się głośno i kolorowo od policyjnych kogutów. Wiesz, że oni tu pół bloku przeszukali? I jeszcze nas odpytywali. Wszystkich. Nawet tę pokręconą Mopę od kotów! – Kudłata przypomniała sobie sąsiadkę z dredami – takimi prawdziwymi, powstającymi naturalnie z brudu i braku higieny.

– Ta im dopiero nagadała! – cieszyła się mama Kudłatej. – Najpierw to jej słuchali i pisali wszystko. Ciekawa jestem, do którego momentu, hi, hi. Zaczęła od tego, że Diunski był przemytnikiem afrykańskich zaczarowanych masek szamanów i że ich duchy krążą po bloku, a ona kontaktuje się z nimi, bo pojękują przez rury. To one jej podobno powiedziały, że Diunski ma eliksiry takie, że każdy mu wierzy, i że w lodówce pod kluczem więzi różowe baletnice zamknięte w jajkach. Ha, ha, ha! To mi sąsiadka powiedziała, bo u niej w łazience było słychać całe przesłuchanie, które odbywało się w salonie Mopy. Jeszcze na schodach opowiadała policjantom, że Diunski był czarodziejem, bo umiał zaciągnąć wszystkie zasłony naraz, a klaśnięciem zapalał światła. Pomyśl, kto by coś takiego wymyślił?

– Ha, ha, to moi znajomi, znasz ich, śliczna Jabłkowa i tłusty Jabłecznik, też są czarodziejami, bo mają taki sam system w salonie. Światło na klaśnięcie i zsynchronizowane rolety, i jeszcze garaż na pik, i jakieś ustrojstwo w drzwiach, które wyje, kiedy ktoś niepowołany wchodzi – stwierdziła Kudłata.

– O, zobacz, a myślałam, że Mopie zupełnie odbiło. A tak przy okazji, wiesz, jak odbiło Rudej Małpie spod czterdziestki, tej, co wyszła za starego Lincolna? – i mama Kudłatej popłynęła z kolejną opowieścią na zupełnie inny temat.

Rozdział 7

Inspektor Boski-Męski, czyli Tomasz Milewski, był zarówno wstrząśnięty, jak i zmieszany wynikami sekcji zwłok Diunskiego. Często zdarza się, że trudno jest określić przyczynę zgonu. Za to nigdy się jeszcze w karierze inspektora nie zdarzyło, żeby przyczyn było aż za dużo.

– O co tu chodzi? – myślał głośno. – Trup jeden, a przyczyny zgonu trzy?

– Ano! – powiedział ospały patomorfolog. – Najpierw mu przysolili przez łeb czymś całkiem ciężkim, stąd zmiażdżenie czaszki, strona lewa, płat ciemieniowy z krwiakiem. Pasuje mi tu obuch siekiery albo na przykład żelazko. Ale to uderzenie go nie zabiło, choć mogłoby się tak wydawać. Potem oberwał jakimś cienkim narzędziem: nożem, bagnetem chińskim albo prętem do kruszenia lodu. Tym został ugodzony w lewy bok, między czwartym a piątym żebrem w linii pachowej przedniej. Ta rana była śmiertelna. Narzędzie spenetrowało lewe płuco, dosięgło lewej komory serca. Ofiarę postrzelono już po śmierci. Jama wlotowa kuli znajduje się w okolicy czołowej, nabój przeszedł przez blaszkę sitową i ugrzązł prawie dokładnie między półkulami mózgu. Pocisk to Parabellum 9x19 mm, najpopularniejszy na świecie nabój pistoletowy używany w większości typów broni wojskowej i policyjnej. Ale to przecież wiesz. Nic oryginalnego.

– No dobra – drążył Milewski. – To tak etapami go mordowano?

– No, rzekłbym, że etapami i w odstępach czasowych. Trudno ustalić dokładnie, ale prawdopodobnie około dwie godziny minęły między uderzeniem a raną kłutą. Trochę trudniej określić odstęp czasu między kłutą a pociskiem. Na oko daję dwie do czterech godzin. Zgon z powodu krwawienia wewnętrznego, uszkodzenia serca i płuc, wreszcie obrzęku płuc i wstrząsu nastąpił około dwudziestej czwartej.

– Ho, ho! Godzina duchów – włączył się do rozmowy szuszfolowaty, niewysoki człowieczek przysłuchujący się mężczyznom z kąta gabinetu. Był to prawdziwy gabinet (a nie prostokątna klitka) nadinspektora Nadymanego, którego nieobecność Milewski zwykł wykorzystywać w celu odbycia narad.

Mały człowieczek był wyjątkowo niechlujnie ubrany, wydawało się nawet, że miejscami brudnawy, a jego postawa wyrażała życzliwe znudzenie. Z wysokim, postawnym, bardzo elegancko – można by powiedzieć, że pedantycznie – odzianym Milewskim stanowił intrygujące przeciwieństwo.

– Ano, panie prokuratorze – odpowiedział małemu człowieczkowi patomorfolog.

– Co dało przesłuchanie świadków? – zapytał niby bez zainteresowania prokurator.

Milewski streścił mu efekty kilku spotkań z Kudłatą, pomijając oczywiście wszelkie aspekty towarzyskie owych.

– A co z rodziną, znajomymi, sąsiadami? – dopytywał się pozornie znudzony prokurator.

Milewski znał już prokuratora Columbo dość dobrze i wiedział, że ksywka, jaką potajemnie dostał, wybitnie odpowiadała jego osobowości i sposobowi działania. Wydawało się, że Columbo zawsze jest niezbyt zorientowany w dochodzeniu, sprawiał wrażenie niezainteresowanego, ale Milewski wiedział, że prokurator słucha z niebywałą uwagą, rejestruje i łączy fakty, by w odpowiednim momencie zabłysnąć trafnym spostrzeżeniem, które pomoże rozwiązać śledztwo. Dlatego inspektor cierpliwie streścił zeznania wszystkich żon, rodziny, znajomych, a nawet bzdury, jakie plotła jedna z pokręconych sąsiadek denata.

– Zasadniczo dziwna sprawa. Niby nic ciekawego: facet wiódł normalne życie, nie miał żadnych porachunków, żadnych wrogów, żadnych wad, był znany, lubiany, tylko jego osobliwe przejście w stan nieżywy jakoś tu nie pasuje – podsumował Milewski.

– Hm, zaiste, dziwna sprawa – potwierdził Columbo. – Możliwości są dwie: albo mamy do czynienia z kompletnym idiotą, który mordował denata dla hecy na raty, a chodząc po mieście z plecakiem pełnym przeróżnej broni, narażał się trzykrotnie na niebezpieczeństwo identyfikacji, albo mamy do czynienia z morderstwem potrójnym. W związku z tym, że osobiście, mimo zidiocenia ogólnego, jestem za opcją numer dwa, to radzę szukać trzech różnych osób i, co za tym idzie, trzech motywów, trzech sposobności, trzech braków alibi. Które trzy osoby najbardziej zyskały na śmierci Diunskiego?

– Obecna, to znaczy przyszła, właściwie przeszła, bo nie dojdzie do ślubu, żona, właściwie narzeczona, była… – zakręcił się Milewski. – Ona zyskałaby, gdyby została żoną, czyli za około miesiąc. Byłe żony zyskują po kawałku niewielkiego majątku. Diunski i owszem, był dość kasiasty, ale dużo podróżował, i co zarobił, to wydawał, bo na wakacjach nie oszczędzał. Żonom zostaje do podziału pięćdziesięciometrowe mieszkanie w bloku i może ze trzysta tysięcy. Starego forda Diunski zapisał jedynemu synowi z pierwszego małżeństwa, Karolowi Diunskiemu. I tyle.

– A biuro podróży? – dopytywał Columbo.

– Przejmuje przyjaciel wspólnik – odparł Milewski.

– OK, sprawdź przyjaciela i całe to biuro podróży. Jakieś szemrane interesy, przemyt, kontakty, dziwne przelewy. Poza tym trzeba śledzić syna i wszystkie żony. Rozumiem, że przeszukanie mieszkania nic nie dało?

– Nie. Nie znaleźliśmy nic, co by odbiegało od normy. Miał zadziwiająco fajne to mieszkanie. Stare budownictwo, ale wyposażenie nowoczesne, wszystko zautomatyzowane, nawet klima na termostat, a ekspres sam rano zrobił nam kawę. Facet musiał się nieźle namęczyć przy aranżacji tego lokum, pewnie pasjonował się takimi bajerami.

– Hm, powtórzcie przeszukanie, coś mi tu nie pasuje. Jakiś taki za fajny ten Diunski, żeby go tak niefajnie mordować – zakończył Columbo, po czym ukłonił się w pas, jak to miał w zwyczaju, i cichym, kocim krokiem zniknął za drzwiami.

Rozdział 8

Będąc młodą lekarką, wszedł raz do mnie pacjent… i zagaił, Kudłata przypominała sobie fragmenty audycji radiowej z Ewą Szumańską.

Ach, jakie wszystko wydawało się Kudłatej łatwe, kiedy na studiach słuchała w radiu audycji o perypetiach młodej lekarki. Ona zawsze miała nietypowy pomysł na uleczenie swojego pacjenta i pacjent zawsze zdrowiał.

Kudłata siedziała właśnie na murku przy stacji karetek, czekając na następne wezwanie, a pierwsze ciepławe promienie wczesnomarcowego słońca delikatnie muskały ją po twarzy. Zawinęła się szczelnie w dużo za dużą czerwoną kurtę z napisem LEKARZ i wdychała rześkie powietrze. „Czy ja w ogóle lubię to, co robię?”, rozmyślała.