Trudne prawdy - Muna Shehadi - ebook + audiobook + książka

Trudne prawdy ebook i audiobook

Shehadi Muna

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sekret, który rozbije rodzinę albo uleczy złamane serce. Porywająca powieść dla miłośniczek Lucindy Riley! Jak uporać się z bolesną prawdą o matce, która nie mogła urodzić żadnej z córek? Życie Eve Moore jest do bólu przewidywalne – związek opanowała stagnacja, a praca zawodowa nie stanowi już wyzwania. Czy to znaczy, że powinna – wzorem Rosalind, swojej siostry – poszukać prawdy o biologicznej matce? Odkąd z Rosalind i Olivią odkryły, że wielka gwiazda filmowa Jillian Croft, którą dotąd miały za matkę, nie mogła urodzić żadnej z nich, towarzyszy jej niepokój. Gdy na horyzoncie pojawia się możliwość wielkich zmian, Eve nie waha się ani chwili. Wreszcie ma szansę udowodnić swoją wartość jako architekt. Nie spodziewa się jednak, jak bardzo ta decyzja wpłynie na jej życie i że pomoże uporać się z głęboko skrywanym żalem i żyć na własnych zasadach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 527

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 24 min

Lektor: Beata Olga Kowalska

Oceny
4,0 (93 oceny)
31
37
19
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Hidden Truths

Copyright © 2019 Muna Shehadi Sill

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2020 for the Polish translation by Danuta Fryzowska

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie autorki: © Mark Stodder

Redakcja: Marta Chmarzyńska

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk

ISBN: 978-83-8230-012-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

Dla Marka, mojego męża, najlepszego przyjaciela i naprawdę świetnego kompana.

Pragnę podziękować mojej cudownej redaktorce Kate Byrne z Head­line Publishing za jej niesłabnący doping i przenikliwe literackie spostrzeżenia, dzięki którym praca z nią była czystą przyjemnością, i najlepszemu z najlepszych Nathanielowi Alcaraz-Stapletonowi, z którego pomocą trylogia Rodzinne tajemnice trafiła do wielu krajów. Szczególne podziękowania kieruję do utalentowanej architektki Meg Baniukiewicz, która nie tylko służyła mi swoją fachową wiedzą, lecz także zaprojektowała boską przybudówkę do naszego domu. Słowa wdzięczności należą się także Charlotte Lukes, która odpowiadała na każde pytanie związane z fauną i florą występującą sezonowo na Washington Island, jak również Cindy Kasper za bogactwo niezwykle ciekawych informacji na temat dokumentacji technicznej – żałuję, że nie byłam w stanie pomieścić ich wszystkich w książce.

Rozdział 1

4 września 1970 (piątek)

Ostatnio nie pisałam za często, drogi pamiętniczku, bo teraz mam Daniela i to z nim rozmawiam. Tak, przyznaję, zdradziłam cię! Dzisiaj mija sześć cudownie błogich miesięcy, odkąd ja i Daniel jesteśmy małżeństwem, ale to nie jedyny powód, dla którego piszę. Chciałam również uczcić fakt, że ja, Jillian Croft, wcześniej znana jako Sylvia Moore z zapadłego Jackman w stanie Maine, dostałam rolę w filmie Steve’a McQueena! Mam nawet jedną kwestię: „To wszystko dla pana?”. Jak widzisz, już ją zapamiętałam.

Mam swojego agenta i tyle zaproszeń na przesłuchania, że właściwie cały czas spędzam albo w samolocie, albo w LA. Daniel i ja uwielbiamy Nowy Jork, ale to Los Angeles jest stolicą filmów. Postanowiłam, że właśnie tam rozkręcę swoją karierę, a potem, gdy już wyrobię sobie nazwisko, wrócę na scenę. Dlatego się przeprowadzamy! Daniel zaczął się już rozglądać za ofertami pracy dla wykładowców sztuki teatralnej. Jest tak znany i ceniony, że bez problemu coś znajdzie. Może na UCLA albo w CalArts. Zachęcam go, żeby otworzył własne studio aktorskie, ale on twierdzi, że jeszcze nie jest na to gotowy.

Podczas kolejnej wizyty w Kalifornii wybieramy się na poszukiwanie domu w… Beverly Hills! Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Daniel jest zdania, że lepiej od razu kupić coś dużego, bo za jego nowojorskie mieszkanie dostaniemy kupę pieniędzy, które warto zainwestować w nieruchomości, żeby uniknąć płacenia podatku. Jest taki mądry.

A ja jestem taka podekscytowana! Napisałam do rodziców, że się przeprowadzam i może kiedyś wpadnę z wizytą. Nie odpisali. Właściwie to nawet się tego spodziewałam. Nie odpowiedzieli na żaden z moich listów, które im wysyłałam, odkąd uciekłam z domu. Minęły dwa lata i nadal mi nie wybaczyli? Z wyjątkiem mojej siostry. Czasami ten ból aż mnie dławi. Jaką trzeba być matką, żeby postawić krzyżyk na córce, wymazać ją ze swojego życia, jakby nigdy nie istniała?

Gdybym sama miała dziecko, jestem pewna, że chcieliby je poznać. Nie wiem, jak tego dokonam z moim zdeformowanym, jałowym ciałem, ale przysięgam na Boga Wszechmogącego, że w końcu znajdę sposób. Rozpaczliwie pragnę szansy, abym mogła dać moim dzieciom wszystko to, czego nie otrzymałam od swojej matki.

Chyba każdy w życiu stara się naprawić to, co poszło nie tak w jego dzieciństwie.

Z wyrazami miłości

Ja

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! – Eve powtórzyła za gośćmi zebranymi wokół dużego nakrytego niebieskim obrusem stołu, który wniesiono do domku na osiedlu dla seniorów z okazji osiemdziesiątych urodzin ojca. A ściślej rzecz ujmując, z okazji jego osiemdziesiątego roku życia, lecz dopiero dwudziestych urodzin, bo tak się złożyło, że Daniel Braddock przyszedł na świat dwudziestego dziewiątego lutego. Eve, jej dwie starsze siostry i macocha wzniosły wysmukłe kieliszki z szampanem na cześć seniora rodu.

– Dziękuję. – Ich ukochany tyran odzyskał niemal wszystkie kilogramy, które stracił zeszłego lata, jego mowa również uległa znacznej poprawie, ale od czasu udaru wyraźnie się postarzał. – Nie byłem pewny, czy do nich dotrwam.

Jego żona Lauren, która dopiero co skończyła sześćdziesiąt lat, upiła maleńki łyk szampana. Zrobi tak jeszcze parę razy, a potem odstawi kieliszek i nie tknie go już do końca wieczoru, tłumacząc, że alkohol wyzwala w niej diabła. Znając jej osobowość, Eve spodziewałaby się raczej małego chochlika – takiego, który celowo nie zmyje ostatniej filiżanki po herbacie.

– Z dnia na dzień wyglądasz coraz lepiej. – Lauren poklepała męża po plecach. – Za kilka miesięcy wróci stary Daniel.

– Za kilka miesięcy wrócę jedynie starszy niż teraz. – Uniósł kieliszek i skinął w kierunku stołu. – Dziewczęta, dziękuję, że przyjechałyście. Miło, że rodzina znów jest w komplecie.

– Święte słowa! – Olivia, najstarsza z córek, uśmiechnęła się promiennie do ojca. Sprawiała wrażenie chudszej niż zwykle i zmęczonej, choć wciąż była nienagannie ubrana i umalowana. – Założę się, że dożyjesz i do dwudziestych pierwszych urodzin. W końcu będziesz mógł pić legalnie.

– Nie mogę się już doczekać – zachichotał czule ojciec. – Rosalind, już dawno chciałem cię zapytać, jak tam twój młodzieniec?

– Dobrze. – Na jej twarzy jaśniał uśmiech. Rosalind miała teraz brązowe włosy ostrzyżone w stylu pixie, które schlebiały jej urodzie i podkreślały piękne oczy. Jakiś czas temu przestała je farbować na dziwaczne kolory, ale szyte przez nią ubrania wciąż odzwierciedlały jej barwne i zwariowane podejście do życia. – Pozuję mu do serii rzeźb.

– W ubraniu? – W ustach jej ojca to pytanie zabrzmiało niemal jak groźba.

– Oczywiście, tato. – Wykrzywiła twarz w rozczulającym uśmiechu cherubinka. – W życiu bym nie pozwoliła, żeby Bryn zobaczył mnie nagą.

Cały stół wybuchnął śmiechem. Rosalind zawsze miała silny charakter, ale od zeszłej jesieni, kiedy odnalazła swoją biologiczną matkę i poznała Bryna, jej stoicyzm zastąpiła niesamowita pewność siebie. Ten jeden raz dziewczyna-koliber, jak sama o sobie mówiła, była najbardziej opanowana i zadowolona z trójki sióstr.

– Akurat to nie on mnie martwi.

– Prace Bryna są bardzo gustowne. – Rosalind wyciągnęła rękę do ojca. – Te będą dozwolone co najmniej od trzynastego roku życia.

– Hmm. – Daniel odstawił kieliszek i wycelował w nią palec. – Chciałbym, żebyś za niego wyszła. Twoja matka też by to pochwaliła. Tak bardzo chciała, żeby każda z was była szczęśliwa, ustatkowała się i miała dzieci. Wy dałyście jej tyle radości.

– Och, to słodkie. Dzięki, tato. – Rysy Rosalind się ściągnęły, odbijając niczym w lustrze minę, jaką Eve podejrzewała także u siebie i widziała u Olivii. Krótko po udarze ojca siostry Braddock natknęły się na dokument ujawniający, że ich matka – Jillian Croft, bogini ekranu i uosobienie kobiecości – przyszła na świat z zespołem całkowitej niewrażliwości na androgeny, co oznaczało, że nie miała narządów rodnych. Zatem pomimo trzech głośnych – i najwyraźniej sfingowanych – ciąż, bardzo dobrze udokumentowanych w rodzinnych albumach i licznych magazynach o gwiazdach, nie mogła urodzić żadnej z nich.

Zeszłej jesieni Eve z zaciekawieniem śledziła odważną podróż Rosalind, która postanowiła odnaleźć swoją biologiczną matkę, i z wielką ulgą przyjęła fakt, że tak szczęśliwie się wszystko skończyło. Mimo to nadal nie czuła potrzeby odszukania swojej rodzicielki. Olivia z kolei wybrała drogę wyparcia i w ogóle nie chciała o tym słyszeć – ani wtedy, ani kiedykolwiek.

– Olivio. – Lauren przeskoczyła wzrokiem na drugi koniec pokoju i z powrotem; taki dziwny, nieśmiały gest, jakby nie potrafiła patrzeć rozmówcy zbyt długo w oczy. – Jak twój program?

Eve się spięła. Olivia niedawno wyznała siostrom, że mimo początkowej popularności, jaką jej program kulinarny cieszył się wśród widzów, zapewne zaintrygowanych poczynaniami córki ich ulubionej gwiazdy filmowej, w ostatnim czasie oglądalność spadła na łeb, na szyję – tak jak opada nieudany suflet. Ha, ha!

– Wiesz, rozważam powrót do aktorstwa. – Olivia jak zwykle grała twardą przed ojcem, a zwłaszcza przed Lauren, której nadal nie mogła wybaczyć, że miała czelność zająć miejsce jej ukochanej matki. – Mój agent ma dla mnie trzy potencjalne role. Pierwsza to dojrzała kocica, druga – stara panna, a trzecia to MILF.

– MILF? A co to takiego? – spytała Lauren.

Tata uśmiechnął się złośliwie.

– Powiem ci, jak będziesz starsza.

Olivia pochyliła się do przodu, tak że nawet siedząc po drugiej stronie stołu, Lauren miała jej twarz tuż przed nosem.

– To seksowna mamuśka do…

– Pieszczenia. – Eve uśmiechnęła się słodko do siostry, która wciąż zaciskała napompowane kolagenem usta, gotowa wypalić niecenzuralnym słowem jak z armaty.

Lauren wykrzywiła zaróżowioną twarz w grymasie obrzydzenia.

– Okropne.

– Być może. – Olivia opróżniła kieliszek i sięgnęła po butelkę. – Ale tylko na to mogę liczyć, mając trzydzieści osiem lat.

– Prawie trzydzieści dziewięć – uściśliła Lauren.

– Ach, tak. – Olivia nalała sobie szampana, unikając jej wzroku. – Dzięki za przypomnienie.

– Lauren, tobie również należy się toast z okazji sześćdziesiątych urodzin. – Zwykle to Rosalind łagodziła konflikty, ale tym razem Eve postanowiła ją wyręczyć.

– Urodzin, które spędziła przy moim łóżku zamiast na rejsie po Morzu Śródziemnym, jak planowaliśmy. – Wzrok Daniela pałał gniewem. – Nie wiem, jak ci to wynagrodzę, Lauren.

– Wystarczy, że wrócisz do zdrowia. – Lauren spojrzała z uwielbieniem na męża. – Morze Śródziemne nie ucieknie.

– Czy ty i mama przypadkiem nie byliście na rejsie…

– No więc, Eve. – Rosalind bardzo mądrze udaremniła Olivii próbę wywołania afery. – Opowiedz, co z tym twoim wielkim projektem w Wisconsin. Sprawa nadal aktualna?

Eve znowu poczuła przypływ adrenaliny, tak jak zawsze, ilekroć ktoś poruszał ten temat. Perspektywa pracy z prawdziwym klientem, a nie z kolegami i koleżankami ze studiów, i zaprojektowania domu – nawet małego – według własnej wizji, która później zostanie zrealizowana, nie tylko oceniona, była naprawdę ekscytująca.

I jednocześnie przytłaczająca. Od czasu, gdy Eve ukończyła School of Design na Harvardzie i zaczęła pracę w firmie architektonicznej Atkeson, Shifrin & Trim, z narastającą frustracją projektowała wyłącznie łazienki hotelowe i windy.

Poprosiła o dolewkę szampana. Wiedziała, że pewnie wypiła już za dużo, ale nie miała ochoty słuchać zdrowego rozsądku.

– Nie wiem. Od tygodni cisza. Shelley podobno się rozchorowała, a potem…

– A potem miała problem z pozyskaniem funduszy na projekt. Banki ostatnio stały się strasznie wybredne – wyjaśniła Lauren. Shelley Grainger była jej bliską przyjaciółką z Machias w stanie Maine, gdzie obie dorastały. – Eve, nic nie mówiłam, bo chciałam ci to przekazać osobiście, ale Shelley dzwoniła kilka dni temu. Złożyła nowy wniosek i tym razem powinna dostać pożyczkę. Wkrótce się z tobą skontaktuje w sprawie szczegółów.

– Serio? – Eve uniosła brwi. Ekscytacja, jaką czuła w związku z tą szansą, mieszała się ze strachem, że nie podoła wyzwaniu. Shelley Grainger mieszkała w rodzinnym domu z sześcioma sypialniami na Washington Island – to ten maleńki punkcik na mapie w pobliżu hrabstwa Door, tuż przy koniuszku półwyspu, który wrzyna się niczym drzazga w głąb jeziora Michigan. Chciała, żeby Eve zaprojektowała dla niej drugi, mniejszy dom, do którego mogłaby uciec, kiedy z wizytą przyjeżdżają dzieci z rodzinami, a także latem, gdyby chciała gościć u siebie turystów, żeby dorobić do emerytury. Miała też przyjaciółkę, której marzył się ogród zimowy.

Lauren po raz pierwszy wspomniała o tych zleceniach zeszłej jesieni. Chłopak Eve, Mike, nie skakał jednak z radości na myśl o tym, że miałaby wyjechać na kilka tygodni, bo pewnie tyle trwałoby przygotowanie projektów. Jej szef niewątpliwie też nie byłby z tego powodu szczęśliwy. Eve cieszyła się z możliwości zaprojektowania czegoś poważnego, ale nie była pewna, czy jest na to gotowa. Potem wszystko zaczęło się przeciągać, a Shelley wciąż przesuwała termin, więc Eve z ulgą przepojoną wyrzutami sumienia odłożyła ten pomysł na półkę.

Teraz, gdy temat projektu wrócił, pojawiła się nowa komplikacja. W piątek została poinformowana, że jej bezpośredni przełożony odchodzi z pracy, zwalniając tym samym stanowisko, które jej obiecano dwa lata wcześniej, kiedy zaczynała w firmie. Przyjęcie awansu, a potem zwrócenie się z prośbą o miesięczny urlop, żeby wyjechać do innego stanu, nie byłoby najmądrzejszym posunięciem.

– To świetna okazja. – Daniel ukroił sobie kolejny kawałek ciasta, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenie Lauren. – Zwłaszcza dla nowicjuszki.

Rosalind się najeżyła.

– Eve pracuje w branży, odkąd skończyła liceum i zdobyła tytuł magistra na Harvardzie. Nie nazwałabym jej nowicjuszką.

– A co zbudowała? Nic, więc nadal nią jest. Koniec tematu. – Ojciec wbił swoje brązowe oczy w średnią córkę. Podczas gdy ich matka dyscyplinowała dzieci za pomocą słów i krzyku, tacie wystarczyły tylko to spojrzenie i wieczna groźba: – Bo inaczej…

Daniel Braddock może był teraz starszy i słabszy, ale poza tym nic się nie zmienił.

– To byłoby dla mnie wyzwanie – przyznała Eve.

– I dobrze. Właśnie tego ci trzeba. – Olivia wskazała ją palcem. – Tkwisz w tej firmie od czasu studiów, projektując byle zlewy i toalety.

– To prawda. – Eve bawiła się ciastem. Serce dziwnie jej waliło. Nie chcąc zapeszyć, nie powiedziała nikomu o potencjalnym awansie; głupi przesąd, ale miała do tego prawo. Olivia i tak by nie zrozumiała jej obaw wynikających z poczucia niższości. Jej siostra urodziła się wolna od lęku. Wystarczyło, że coś sobie postanowiła, i, voilà, natychmiast wiedziała, że temu sprosta. Bez względu na to, kim była jej biologiczna matka, Eve nie odziedziczyła po niej takiej pewności siebie. Próbowała pokonać swoją nieśmiałość i wciąż czyniła postępy, ale to była nieustanna i podstępna walka.

– Nie ma to jak północne Wisconsin wczesną wiosną – stwierdził ojciec z sarkazmem, imitując miejscowy akcent. – Wszyscy będą jeszcze łowić w przeręblu, czy co tam robią, i wcinać ser.

– I grillowane kiełbaski – dodała Olivia. – I pasties.

– Pas… co? – spytała Rosalind, krojąc sobie trzeci niemal przezroczysty kawałek ciasta.

– Pasties. Takie paszteciki z farszem z mięsa i warzyw. Pochodzą z Anglii, a konkretnie z Kornwalii, gdzie stanowiły praktyczny posiłek dla górników, który można było wygodnie zjeść rękami w przerwach od pracy.

– Dzięki, chodząca encyklopedio kulinarna – rzuciła Eve.

– Nie ma za co. – Olivia posłała jej słodki uśmiech. – Opowiedzieć ci o chicken booyah?

– Niekoniecznie.

– A o twarogowych grudkach?

Eve się skrzywiła.

– To danie czy jakieś choróbsko?

– Rany, Olivia, potrafisz zachęcić – rzuciła Rosalind.

– Robię, co mogę. – Olivia podniosła butelkę. – Komu jeszcze szampana? Tato?

– Chyba ma dość.

– Potrafię mówić sam za siebie. – Daniel spiorunował żonę wzrokiem. – Z przyjemnością się napiję, Olivio.

Lauren pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Poddaję się”.

– Zaśniesz przy stole.

– Nic podobnego. To moje urodziny i zamierzam się nimi cieszyć – odparł, przekornie unosząc kieliszek. Olivia nie szczędziła mu trunku.

Po dziesięciu minutach chrapał już nad niedojedzonym tortem i trzeba go było budzić, żeby poszedł do łóżka. Córki raz jeszcze złożyły mu życzenia i przekazały go pod opiekę Lauren, a same, wśród śmiechu i rozmów, zajęły się sprzątaniem. Lecz nawet kiedy ostatni talerz trafił do zmywarki, kiedy ostatni kieliszek został umyty i wytarty, Eve ani myślała się żegnać. Dziwne, bo zwykle jako największa introwertyczka w rodzinie była do tego pierwsza.

– Było naprawdę miło – stwierdziła Rosalind.

– Nie ma jeszcze dziewiątej. – Eve osuszyła ręce. – Może skoczymy do Marlintini’s? Choćby na kawę?

– Chętnie. – Olivia ściągnęła z trzaskiem gumowe rękawiczki, które miały ochronić jej manikiur podczas zmywania. – Ale pieprzyć kawę. W LA jest teraz szósta. Wieczór dopiero się zaczyna.

– Rosalind? – Eve uniosła brwi z nadzieją.

– Zgoda, ale dla mnie tylko kawa. – Rosalind wyciągnęła dłoń. – I kluczyki do samochodu.

Zebrały się i podjechały kawałek do mieszczącego się niedaleko lokalu – w Blue Hill w stanie Maine wszędzie było blisko. Olivia przez całą drogę narzekała na zimowy chłód, podczas gdy tak naprawdę problem stanowił jej zbyt cienki płaszcz. Eve nawet nie miała ochoty się z niej naśmiewać, po prostu powiedziała, żeby podkręciła ogrzewanie.

Zajechały na parking przed restauracją stojącą na wykarczowanym kawałku lasu brzóz i zimozielonych drzew, które porastały cały stan. Wychynąwszy na mroźne powietrze, Olivia roztarła ramiona, a potem rozłożyła je, jakby chciała objąć nimi scenerię.

– Spójrzcie tylko! Drzewa, wszędzie drzewa! Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo ma dość tych brązowych wzgórz, suszy i palm, dopóki nie wróci na wschód, gdzie wszystko jest takie zielone! Nawet o tej okropnej porze roku.

– Typowa Kalifornijka. Powinnaś nas częściej odwiedzać. – Eve ze zdumieniem stwierdziła, że mówi szczerze. Podczas tej wizyty ona i Olivia były dla siebie nadzwyczaj serdeczne. W Boże Narodzenie siostry przyjechały z partnerami i tamto rodzinne spotkanie nie przebiegło najlepiej. Bryn, chłopak Rosalind, natychmiast został ulubieńcem taty, ale mąż Olivii, Derek, i chłopak Eve, Mike, nigdy nie zaskarbili sobie jego sympatii, więc Daniel nie miał im nic miłego do powiedzenia.

Dlatego i Derekowi, i Mike’owi trudno było odwdzięczyć się dobrym słowem.

I dlatego podczas świąt wszyscy byli tacy spięci, a później tacy wyczerpani.

Dlatego też zresztą w ten weekend mężczyźni zostali w domu.

– Chciałabym móc częściej tu przyjeżdżać. Czasami żałuję, że sprzedaliśmy dom na Candlewood Point. – Olivia zawirowała błogo w miejscu. – Uwielbiam ten stan!

– Który? – Eve uśmiechnęła się na widok nietypowej dla siostry głupawki. – Maine czy szampański rausz?

Olivia spojrzała na nią gniewnie z rękami na biodrach.

– To nie…

– Kto pierwszy do drzwi! – Rosalind wyrwała do restauracji.

Eve puściła się za nią sprintem w stronę niskiego budynku w brązowym kolorze, który od frontu rozjaśniał rząd okien w białych ramach, i przebierając długimi nogami, prawie przy samych drzwiach prześcignęła swoją wcale nie filigranową siostrę. Obie odwróciły się zdyszane i zobaczyły, że Olivia skacze na jednej nodze przy samochodzie i śmiejąc się do rozpuku, mocuje się z butem na wysokim obcasie, który najwyraźniej nie chciał zejść.

Eve zarzuciła Rosalind rękę na szyję.

– Spójrz tylko na nią. Szajbuska.

Rosalind westchnęła.

– Martwię się o nią. Jest strasznie chuda. Myślę, że ma kłopoty.

– Ja też. Ale znasz ją. Nie przyzna, że potrzebuje pomocy, dopóki całkiem nie opadnie z sił.

– Zupełnie jak mama. Są praktycznie identyczne.

– Gdybym nie miała absolutnej pewności, że to nie Jillian ją urodziła…

Patrzyły w milczeniu, aż w końcu Olivia ściągnęła but i energicznym krokiem ruszyła ku nim w samych rajstopach.

– Totalne upokorzenie. Zawsze to ja wygrywałam.

– Skompromitowana przez szpilki od Manolo Blahnika. – Eve pomasowała jej kościste, rozdygotane plecy. – Cóż, piękno ma swoją cenę.

– Wysoką cenę, skoro to Manolo – skwitowała Rosalind i otworzyła drzwi, zapraszając siostry do środka.

W zatłoczonej części barowej udało im się zająć zwolniony przed sekundą stolik. Olivia zamówiła kieliszek pinot noir, a Rosalind kawę bezkofeinową i szklankę wody. Eve chwilę się ociągała, a potem wybrała lanego sama adamsa. Miała już dość alkoholu w organizmie, ale była zbyt pobudzona, żeby się tym przejąć. Może tak działała na nią perspektywa awansu. Może chodziło o fakt, że w końcu będzie musiała coś postanowić w sprawie Wisconsin. A może po prostu dobrze się bawiła w towarzystwie sióstr. W domu w Bostonie takie miłe chwile ostatnio rzadko się zdarzały.

– Tata wygląda całkiem nieźle. – Rosalind odwinęła z szyi różowo-fioletowy szal i rozejrzała się po sali. – Jeszcze lepiej niż w Boże Narodzenie.

Eve potwierdziła skinieniem głowy. Nadal była poruszona tym, jak się zmienił, ale zważywszy na to, że niemal umarł i do końca życia mógł się zmagać z poważnym upośledzeniem, także niezmiernie wdzięczna.

– Mamy szczęście, że wrócił do takiej sprawności.

– Lekarz powiedział, że jeszcze mu się poprawi. – Olivia przybrała moralizatorski ton wszystkowiedzącej, bo najstarszej siostry, który Eve doprowadzał do szału, odkąd dorosła na tyle, by go rozpoznać. – Wprawdzie największe postępy następują w ciągu pierwszego roku, ale to nie znaczy, że w kolejnych latach nie będzie lepiej. Od udaru minęło dopiero sześć miesięcy.

– Siedem – poprawiła ją Eve. – Od końca lipca do końca lutego.

– Okay, siedem. Najważniejsze, że jego stan może się jeszcze polepszyć. – Kelnerka przyniosła ich zamówienia i zostawiła rachunek.

– Racja, to najważniejsze. – Eve uniosła szklankę, zastanawiając się, kiedy po raz ostatni zgodziła się w czymś z Olivią. – Zdrowie taty!

Wszystkie trzy wzniosły toast, po czym upiły po łyku i niemal jednocześnie odstawiły napoje, przy czym Eve swój umieściła centralnie na podkładce, hołdując głupiemu przesądowi z dzieciństwa, zgodnie z którym wierzyła, że jeśli postawi szklankę zbyt daleko od środka, ziemia się przechyli.

– Olivia, naprawdę chcesz wrócić do aktorstwa? – Rosalind spojrzała z troską na starszą siostrę. – Byłaś wtedy taka nieszczęś­liwa.

– Ech, miotam się. – Olivia zatopiła brodę w dłoniach, a długie kasztanowe włosy spłynęły jej na czoło. – Szczerze mówiąc, jest gorzej, niż mówiłam. Ludzie nie chcą oglądać mojego programu i nie wiem, co zrobić, żeby to zmienić. Nikt tego nie wie. Powiem wam, ale tylko dlatego, że wypiłam tyle szampana, że to parszywe uczucie mieć za matkę najbardziej utytułowaną kobietę w historii show-biznesu, a samą być do niczego.

– Nie jesteś do niczego. – Rosalind pokiwała przecząco palcem. – Tylko ci się zdaje.

Olivia się wyprostowała, jednocześnie odrzucając włosy do tyłu. Eve mogła powtarzać ten ruch do woli, a i tak nie wyglądałaby przy tym tak odjazdowo jak siostra.

– Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć.

– Nie, nie, ona ma rację. Musisz się skupić na swoich sukcesach, a nie na tym, czego jeszcze nie osiągnęłaś. Żadna z nas nie będzie taka jak Jillian Croft. – Eve zmusiła się do śmiechu, czując wzbierającą na powrót urazę. – W sumie to nawet lepiej.

– To nie było miłe – warknęła Olivia.

– Daj spokój, Olivio. – Eve dobrze wiedziała, że nie powinna się o to sprzeczać, ale chyba przestała się przejmować. – Przy tych demonach, które siedziały w naszej matce, demony innych ludzi wypadają naprawdę blado.

– No, okay, to prawda – przyznała niespodziewanie Olivia, kwitując to teatralnym westchnieniem. – Gdybym tylko zaszła w ciążę, miałabym poczucie, że osiągnęłam przynajmniej jeden z moich życiowych celów.

Współczucie wzięło górę nad irytacją. Eve liczyła, że w tym miesiącu wreszcie usłyszy dobre wieści, ale pomimo wykonanych testów, z których żaden nie sugerował problemów, Olivia i Derek jakoś nie mogli począć dziecka.

– W końcu ci się uda – powiedziała, choć nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.

– Może gdybyś się tym tak bardzo nie zamartwiała…? – dodała Rosalind. – Wielu parom się poszczęściło, kiedy przestały się starać.

Olivia prychnęła.

– To chyba tak nie działa. Nie wystarczy powiedzieć, że przestajesz się starać, żeby mieć większe szanse na zajście w ciążę.

– Racja. – Twarz Rosalind przybrała zbolały wyraz. – Naprawdę mi przykro, że przez to przechodzisz.

– Niepotrzebnie o tym wspominałam. Miałyśmy dalej świętować urodziny taty. – Olivia szybko zbyła temat, przeskakując wzrokiem na bar i z powrotem. – Pomówmy o czymś innym. Może o polityce?

– Nie! – Rosalind i Eve zgodnie zaoponowały.

– Okay, nie to nie. – Jej spojrzenie znów powędrowało w stronę baru. – To może o…

– Co słychać u Allertonów, Rosalind? – Eve nie potrafiła się oprzeć, by nie dokuczyć Olivii; nie mogła się całkiem wyzbyć złoś­liwości. Korzenie ich konfliktu tkwiły zbyt głęboko.

Olivia wróciła wzrokiem do stolika.

– U kogo?

– U mojej drugiej rodziny. – Rosalind posłała Eve karcące spojrzenie. – Pamiętasz moją przyrodnią siostrę Caitlin i biologiczną matkę Leilę? Te, o których nie chcesz słyszeć?

– Fakt, nie chcę. – Olivia odsunęła się z krzesłem. – Wy sobie gadajcie, a ja w tym czasie skoczę do toalety i spróbuję poderwać tamto ciacho.

Rosalind wytrzeszczyła oczy, jeszcze zanim zdążyła się odwrócić.

– Nie zro… Uuu, rzeczywiście słodziutki.

– Nie żartuj. – Tacy lalusiowaci faceci nie byli w typie Eve, lecz mimo to łypnęła raz jeszcze w jego stronę.

Olivia wyszczerzyła zęby w uśmiechu i przechodząc obok Rosalind, zmierzwiła jej włosy.

– Życzcie mi powodzenia.

– Nie ośmielisz się.

– Masz rację. Chociaż Derek wcale na mnie nie zasługuje. – Ruszyła do toalety, kręcąc przy tym z gracją biodrami, co nieuchronnie przykuło uwagę faceta przy barze. No jasne. Do Olivii ustawiały się całe tłumy. Tak było zawsze. Eve również pociągała mężczyzn – kiedy w pobliżu nie było Olivii – ale dzięki matce, która była ekspertką w unikaniu niechcianej konfrontacji, wiedziała, jak trzymać ich na dystans. To talent doskonalony przez wielu celebrytów. Szkopuł w tym, że Jillian nie stroniła od fanów, a tę technikę stosowała wobec najbliższych, zwłaszcza wobec najmłodszej córki.

– Allertonowie mają się świetnie. Dzięki, że pytasz. – Rosalind wygładziła dłonią włosy nastroszone po napaści Olivii. – Caitlin idzie jesienią do szkoły biznesu. Jej były narzeczony nadal jeździ po świecie na swoim motocyklu. Nie pisze już do niej tak często jak kiedyś. Trzymam kciuki, żeby udało jej się o nim zapomnieć i ruszyć dalej z życiem. Latem Leila wystąpi z operą w Princeton, a jesienią w Seattle. Jest szczęśliwa. Ja jestem szczęśliwa. Życie jest piękne.

– Wiadomo. Wystarczy na ciebie spojrzeć. – Eve sięgnęła ponad stołem i ścisnęła siostrę za ramię, tłumiąc ukłucie zazdrości. – Cieszę się twoim szczęściem. A nie zanosi się przypadkiem na oświadczyny?

Rosalind wzruszyła ramionami, ale szeroki uśmiech i błyszczące oczy ją zdradziły.

– Chyba za wcześnie o tym myśleć.

– Założę się, że mam rację.

– Kto wie. – Rosalind schowała nos w filiżance w absolutnie daremnej próbie ukrycia radości. – A co u ciebie? Wyczuwam moim pajęczym zmysłem, że nadal nie jesteś szczęśliwa. W Boże Narodzenie mówiłaś, że terapia pomaga i Mike nie jest już tak przybity. Ale jakoś nie rzucasz się na te zlecenia w Wisconsin. Mike nadal zachowuje się jak dupek?

Eve zawahała się z odpowiedzią. Żałowała, że zeszłej jesieni wyznała Rosalind, iż zdaniem Mike’a rozważa tę propozycję tylko dlatego, żeby od niego uciec. W jakimś odległym zakamarku jej duszy krył się strach, że to prawda.

– Nadal uważa, że chodzi o niego.

– A ma rację? Chcesz go zostawić?

Błysk irytacji.

Może.

– Nie, jasne, że nie.

Rosalind zmrużyła oczy.

– No to… co ci podpowiada intuicja?

– Nie wiem. Mam mętlik w głowie. – Nie chciała o tym rozmawiać. Nie chciała rozmawiać o niczym realnym ani poważnym. Chciała wstać i tańczyć. – Tu nie ma złego czy dobrego rozwiązania, są tylko dwie opcje, jechać albo nie.

– Być może. – Rosalind ostrożnie upiła łyk kawy i się skrzywiła. – Czemu zamówiłam bezkofeinową?

– Żeby w nocy móc spać?

– Kiepski wybór. – Odstawiła filiżankę. – Wiesz, dzięki Brynowi zrozumiałam, że nie chciałam ruszyć naprzód ze strachu. Może ty też się boisz?

– Owszem, boję się, że to nie jest najlepszy moment ani miejsce na moje pierwsze samodzielne zlecenie. – Eve odstawiła piwo na sam środek podkładki. – Poza tym nie wydaje ci się trochę dziwne, że Shelley ma dostatecznie dużo pieniędzy, żeby postawić dom, ale chce, żeby zaprojektował go ktoś bez doświadczenia?

– Widziała twoje portfolio, prawda?

– Tak. Ale… nigdy nie robiłam czegoś takiego sama.

– Zachowujesz się jak paranoiczka. I nie doceniasz własnego talentu.

Olivia dołączyła do stolika, odrzucając włosy na plecy w geście zaskakująco podobnym do gestu matki.

– Jak paranoiczka? Czemu?

– Bo moim zdaniem to dziwne, że ta cała Shelley Grainger i jej przyjaciółka chcą zatrudnić kogoś takiego jak ja.

– To żadna paranoja. – Olivia podniosła kieliszek. – Ja bym cię nie zatrudniła.

Eve wycelowała palec w Rosalind, która wyglądała na rozdrażnioną.

– Widzisz?

– Serio. – Olivia zakręciła winem w ustach i przełknęła. W jej wykonaniu wszystko zyskiwało seksualny podtekst. – Nie żebym uważała, że temu nie podołasz, bo wiem, że tak. Ale na ich miejscu wybrałabym kogoś, kto ma całą masę doświadczenia, całą masę referencji, całą masę tego, czego ty nie masz.

– No właśnie. – Eve triumfalnie uderzyła pięścią o blat. – To dziwne.

– A jak myślisz, ilu jest architektów na tej małej wysepce? Owszem, masz paranoję. Zgódź się, Eve. Powtarzam ci to od zeszłej jesieni. – Rosalind odsunęła od siebie kawę. – Potrzebujesz zmiany. A Mike potrzebuje otrzeźwienia.

– W pełni się zgadzam – przyznała Olivia.

Eve się najeżyła.

– Odczep się od Mike’a albo zmuszę Rosalind, żeby pokazała, jak udaje Dereka.

– Nikt nie naśladuje mojego męża lepiej ode mnie. – Olivia zebrała włosy do tyłu, a jej piękne rysy przybrały mętny wyraz. – „Skończyło się piwo? Nie mogę teraz iść po kolejne, to czwarta kwarta. Skarbie, wyjdziesz? Tylko ten jeden raz. Prooooooooooszę?”.

Eve i Rosalind wybuchnęły bezradnym śmiechem. Olivia idealnie sparodiowała leniwy głos Mike’a, włącznie z modulacją.

– Nie jest a ż   t a k  okropny – zauważyła Rosalind.

– Jasne, że nie. Ale dobrze go utrafiłam, no nie?

– W punkt. – Eve uniosła dłoń do przybicia piątki, choć nie cierpiała tego gestu. Taki to był wieczór.

– O Boże. – Olivia przykleiła na twarz jeden ze swoich sztucznych, telewizyjnych uśmiechów, formułując słowa bez poruszania wargami. – On tu idzie.

– Jak ty to robisz z tymi ustami? – Eve gapiła się na nią z fascynacją.

Jej uśmiech pozostał niezmącony.

– Lata praktyki w psioczeniu na ludzi przed kamerą.

– Kto tu idzie? – Rosalind odwróciła się, żeby spojrzeć, o kim mowa.

– Ten słodziak z baru.

Pierś Eve zalała fala adrenaliny na widok przystojniaka, który kierował się i patrzył prosto na nią.

– Hej. – Był schludny, ciemnowłosy, na oko koło trzydziestki. Kiedy stanął przy stoliku, od razu odwrócił się do Olivii.

Eve już do tego przywykła. Nie dość, że jej siostra powalała urodą, to jeszcze starannie to podkreślała. Ona sama ubierała się skromnie, tak by nie rzucać się w oczy. Malowała się subtelnie, długie blond włosy wiązała w koński ogon i nie świeciła cyckami przy każdej okazji.

– Jestem Chez.

Wiadomo. To na pewno jego beemka stała na zewnątrz.

– Cześć, Chez – zamruczała Olivia.

Chez skierował rozbrajający uśmiech ku Eve, która zachowała spokój, a raczej zastygła zaszokowana iskrzeniem, jakie wywołało jego zainteresowanie jej osobą.

– Słuchaj, yyy… – Odwrócił się ponownie do Olivii. – Wiem, że to pewnie najstarszy bajer świata, ale chyba skądś cię znam…

– Ach. – Przyłożyła skromną dłoń do niezbyt skromnego dekoltu. – Zważywszy na fakt, że cieszę się międzynarodową sławą, zupełnie mnie to nie dziwi.

Rosalind i Eve jednocześnie prychnęły z rozbawieniem, ponownie przykuwając spojrzenie Cheza.

– Naprawdę jesteś sławna?

– Nie. – Telewizyjny uśmiech Olivii zastąpił inny, bardziej naturalny. – Podpuszczam cię. Jestem Olivia.

– Olivia! – Twarz mu pojaśniała. – Olivia Croft. Z Crofty Cooks.

Rysy kobiety wykrzywiło pełne zachwytu zdziwienie.

– Pewnie jesteś z LA.

– Taa. Przyjechałem tu w odwiedziny do znajomych. – Pochylił głowę w stronę baru. – A konkretnie do rodziny mojej dziewczyny. Ona uwielbia twój show.

– Och, jak miło. – Olivia rozejrzała się po sali. – Jest tutaj?

– Właściwie to… nie. Trochę jej podpadłem. – Spojrzał na Eve z zażenowaniem. – Napijemy się czegoś? Uch… Znaczy się, cała nasza czwórka?

– Uhm, pewnie. – Szczypta złośliwości z ust Rosalind. Ona miała piękną duszę, ale to Eve i Olivia zwykle przyciągały męskie spojrzenia. Faceci to takie płytkie istoty.

Jednak ta konkretna płytka istota sprawiła, że Eve poczuła w sercu pewną dzikość, nagłą żądzę przygody, która, jak sądziła, wygasła, kiedy miała dwadzieścia parę lat. Jeden drink to nie grzech, prawda?

– Wiesz co, Chez, to naprawdę miłe, ale akurat jesteśmy w trakcie ważnej rozmowy. – Olivia poklepała go po ramieniu, chcąc go odprawić.

– Jasne, przepraszam, rozumiem. Ale… cóż, moja dziewczyna mnie zabije, jeśli wrócę do domu bez autografu. Mogę cię prosić?

– Oczywiście. – Ni stąd, ni zowąd wyczarowała z torebki pióro, zupełnie jakby miała je tuż pod ręką. – Jak ma na imię?

– Jessie.

– Dla Jessie… Twój… chłopak… Chez… jest zbyt… uroczy… żeby mu nie… wybaczyć. – Zamaszystym ruchem podpisała serwetkę. – Może być? Przy okazji, ta śliczna blondynka, od której nie możesz oderwać wzroku, to moja siostra Eve.

Zrobił się czerwony jak burak.

– Cześć, Eve.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Naprawdę był uroczy.

– Cześć, Chez. – Zbliżył się do niej, całkowicie odcinając ją od sióstr. Eve ogarnęła panika. Był młodszy, niż początkowo sądziła; miał może trochę ponad dwadzieścia lat, a ona w maju skończy trzydzieści. Na jego T-shircie z nadrukiem Green Day pyszniła się plama po jedzeniu i nie dało się nie zauważyć, że kucharz, który dla niego gotował tego wieczoru, nie poskąpił mu czosnku.

Eve zrozumiała, że uległa niedorzecznej fantazji. Nie pragnęła Cheza. Pragnęła… czegoś innego.

– Czym się zajmujesz, Eve? Też występujesz w telewizji?

– Nie, nie, jestem architektką.

– O, super. Jak długo…

– A to moja druga siostra. – Olivia sięgnęła ręką i odwróciła go od Eve. – Rosalind.

– Cześć, Rosa… – Chez zrobił wielkie oczy, a potem zatoczył ręką koło. – Chwila, wszystkie jesteście siostrami?

Olivia uniosła idealnie wyregulowane brwi.

– To właśnie powiedziałam.

Eve cicho jęknęła, przeczuwając, na co się zanosi. Właśnie dlatego wróciła do nazwiska Moore, które noszą jej dziadkowie. Rosalind została przy Braddock, a Olivia, licząc na jak największy rozgłos, przyjęła nazwisko sceniczne Jillian.

– A niech mnie! Jesteście córkami Jillian Croft!

– Cii. – Eve przyłożyła palec do ust, żeby go uciszyć, zanim ktoś jeszcze zwróci na nie uwagę. – To tajemnica.

– A, tak, przepraszam. – Zasłonił dłonią usta. – Boże, jesteście jej córkami.

– Owszem. – Olivia ujęła go za ramię czubkami palców z czerwonym manikiurem i lekko odepchnęła. – I chciałybyśmy pobyć same, więc gdybyś mógł nas zostawić…

Eve była wdzięczna siostrze, że się tym zajęła, ale w duchu złośliwie się zastanawiała, jak szybko Olivia pozbyłaby się Cheza, gdyby to do niej się przystawiał.

– Jasne. Już znikam. – Chez zaczął się cofać, machając serwetką. – Dziękuję za autograf. Przepraszam, że wam przeszkodziłem.

Kiedy odwrócił się do nich plecami, Eve wskazała na Olivię.

– Proszę, proszę. Twoja sława dotarła nawet do Blue Hill.

– No nie? – Olivia bez patrzenia upuściła pióro do torebki. Eve usłyszała, jak upada z łoskotem na podłogę i choć zaraz ogarnął ją wstyd, poczuła maleńką satysfakcję. – Mniejsza o mnie. Eve, on totalnie na ciebie leciał.

– Tylko szukał okazji – skwitowała, dobrze wiedząc, że nie powinna przytakiwać.

– Może niepotrzebnie go spławiłam. Przynajmniej byś się zabawiła.

– Och, ileż bym miała frajdy z takiej niezobowiązującej przygody – prychnęła Eve, wściekła na siebie, że w ogóle to rozważała. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie była dziś całkiem sobą. – O czym to rozmawiałyśmy?

– O tobie i twojej nowej pracy w Wisconsin – odparła cierpliwie Rosalind. – Zamierzałam ci powiedzieć, że nie będziemy ci doradzać, co powinnaś zrobić, ale…

– Jasne, że będziemy – wtrąciła Olivia.

– Ale jeśli nie przyjmiesz tego zlecenia… – Rosalind pochyliła się do przodu. Minę miała poważną, lecz w jej brązowych oczach igrały iskierki rozbawienia. – To będziesz żałosną megacieniaską.

– Tylko nie to! – Eve chwyciła się za pierś. W młodości ta fraza była ulubioną obelgą Rosalind, najczęściej, rzecz jasna, rzucaną pod adresem młodszej siostry.

– Okrutna – zacmokała z dezaprobatą Olivia.

Eve uniosła piwo.

– Bo inaczej!

– Bo inaczej! – Wszystkie trzy stuknęły się szklankami i zamówiły jeszcze raz to samo.

Eve śmiała się z siostrami, kontynuując rozmowę na coraz to nowe tematy, ale nie pozostała niewzruszona wobec przebiegu wieczoru i nietypowych dla siebie myśli. Chociaż zwykle spotkania w gronie rodziny bywały trudne i meczące, ten weekend sprawił jej dużą przyjemność. I wbrew temu, że na ogół zainteresowanie atrakcyjnego nieznajomego jedynie ją drażniło, tym razem poczuła ekscytację i przypływ energii.

Wróciła pamięcią do niezbyt częstych okazji, kiedy ona i Mike gdzieś wychodzili, rozmyślając o tym, jak rzadko ostatnio robili coś razem, a także o tym, że praca w Bostonie tylko ją ogranicza, nie pozwalając rozwinąć skrzydeł. Tego wieczoru nie pociągała jej nawet perspektywa awansu. Lecz oto na horyzoncie znów pojawiła się fucha w Wisconsin, z której właściwie już zrezygnowała, i teraz na nowo kusiła. Kusiła, ale też onieśmielała.

Kiedy ich drugie zamówienie zostało w większości spożyte – Eve zostawiła niedopite pół piwa – Rosalind zawiozła siostry z powrotem do Blue Hill Inn. Uściskały się na dobranoc, wciąż się przekomarzając i chichocząc ze wspólnych wspominek, a potem ustaliły, że rano spotkają się u taty i Lauren, żeby zjeść wczesne śniadanie, zanim wrócą do domów – Eve do Bostonu, Olivia do LA, a Rosalind do Nowego Jorku.

Leżąc w nie swoim łóżku, Eve długo nie mogła zasnąć. Biła się z myślami i zamartwiała, wiercąc się i przewracając, najpierw na jeden, potem na drugi bok.

Nagle o trzeciej nad ranem mimo mętliku w głowie uświadomiła sobie, że w jej życiu były jeszcze dwa takie epizody, kiedy zaczęła się zachowywać jak nie ona. Pierwszy z nich, co łatwo zrozumieć, miał miejsce po śmierci matki. Nastoletnia wówczas Eve zaczęła się zadawać z trudną młodzieżą i przejęła typowy dla niej styl: czarne włosy, czarna szminka, czarny lakier do paznokci, czarne ubranie, skóra i metal. Trzy lata później, gdy tylko ona z rodzeństwa została w domu, tata znów się ożenił. W cichej obecności Lauren Eve zdała sobie sprawę, że ten dziwaczny strój gotki wcale nie odzwierciedla jej prawdziwego ja, a jest tylko nietrafionym atrybutem buntowniczki, za jaką rozpaczliwie chciała uchodzić. W połączeniu z właściwą im obu nieśmiałością znaczyło to tyle, że Eve ma więcej wspólnego ze swoją na wskroś zwyczajną macochą niż każda z jej starszych sióstr, które spędziły więcej czasu z ich nadzwyczaj barwną, ekscentryczną matką.

Po raz drugi Eve sprzeniewierzyła się swojej zdystansowanej naturze, kiedy skończyła studia na Uniwersytecie Cornella i wróciła do LA, gdzie pracowała w tej samej firmie, w której praktykowała w liceum, spotykała się z tymi samymi znajomymi, chodziła w te same miejsca. Skończyło się na tym, że piła i imprezowała bez opamiętania, rano ledwo żywa doczołgiwała się do biura, a wieczorem schemat się powtarzał.

W dniu, kiedy tata i Lauren wzięli ją na rozmowę, zarzucając, że marnuje sobie życie, a był to ten sam dzień, w którym jej szef zasugerował, żeby podjęła drugie studia, Eve zrozumiała, że image imprezowiczki nie pasuje do niej tak samo, jak image gotki, i przysięgła, że już zawsze będzie wierna sobie.

Aż do teraz uważała, że tak właśnie było.

O trzeciej piętnaście musiała jednak przyznać – z bólem i niechętnie – że jej siostry miały rację. Nie mogła dłużej ignorować swoich uczuć, które tego wieczoru niczym świecące neony wyraźnie dały o sobie znać. Bez względu na to, czy awansuje, bez względu na to, czy przyjmie zlecenie na wyspie, jej życie musiało się zmienić.

Rozdział 2

11 lutego 1971 (czwartek)

Matko Przenajświętsza! Dwa dni temu przeżyliśmy trzęsienie ziemi. To było okropne. Przerażające. Aż zapragnęłam wrócić do Maine. Daniel powiedział, że to wina przesuwających się względem siebie płyt tektonicznych i że teraz, kiedy się dopasowały, drugiego tak silnego już tutaj nie doświadczymy, ale sama nie wiem. Upadłam na kolana i modliłam się do Boga, żeby mnie ocalił, co, jak się później okazało, było głupie. Nie to, że się modliłam, tylko że nie uciekłam z domu! Ale On nie pozwolił mi zginąć pomimo mojej głupoty, więc to chyba coś znaczy.

Ach, nasz dom! Jest nie do opisania, taki piękny i elegancki, i różowy! Christina nie chciała mi wierzyć, kiedy jej powiedziałam, gdzie mieszka teraz jej starsza siostra. Będę musiała wysłać jej zdjęcie. Na posesji mamy basen i palmy. Czuję się tu jak królowa. To wszystko dzięki Danielowi. A on twierdzi, że dzięki mnie czuje się jak książę. I ta pogoda! Dość rzec, że nie przywykłam do takich temperatur w lutym. Daniel będzie wykładał na UCLA. Naprawdę się tu zadomowiliśmy! Musimy się jeszcze tylko postarać o jakichś przyjaciół, żebyśmy mogli się poczuć jak prawdziwi Kalifornijczycy.

Dostałam kolejną epizodyczną rólkę, w filmie Mela Brooksa. Chcę więcej, więcej, więcej. Chcę coraz większych ról! Daniel powtarza, żebym była cierpliwa, że robię wszystko, co trzeba. Ale ja nie jestem cierpliwa! Nigdy nie byłam. Kiedy czegoś chcę, to chcę to mieć już. Pewnie brzmię jak rozpieszczony bachor, ale za tym wszystkim stoi głęboko zakorzeniony strach, że sprawy nie pójdą po mojej myśli. Jeśli więc szybko uda mi się osiągnąć to, co sobie zamierzyłam, od razu poczuję się lepiej i będę spokojniejsza.

Zresztą kto śmiałby mnie nazwać rozpieszczonym bachorem, wiedząc, jak bardzo pokarał mnie los i jak ciężko pracowałam na takie życie? Nie licząc Daniela. Jeśli o niego chodzi, to miałam po prostu ogromne szczęście, że go spotkałam!

Dosłownie przed chwilą zadzwonił mój agent. Załatwił mi przesłuchanie do dużej roli drugoplanowej w filmie o sekretnej rodzinie mafijnego bossa. Moja pierwsza wielka rola! Nie wytrzymam. Tak bardzo jej pragnę.

Całuję

Ja

PS Włożyłam całe serce w swoją kwestię i wiem, że się spodobałam. Kiedy wróciłam do domu, agent zadzwonił ponownie z informacją o kolejnym przesłuchaniu. Jestem tak podekscytowana, że nie mogę usiedzieć w miejscu. Tańczę po całym domu, podskakuję, wiruję i piszczę z radości. Wygląda na to, że wkrótce nie będę się mogła opędzić od propozycji.

Jestem gotowa!

Eve nalała sobie kieliszek wina z butelki, która stała otwarta na kuchennej szafce, zapewne zbyt długo, by można się było podelektować smakiem. Samolot, którym leciała z Maine, wylądował z opóźnieniem z powodu krótkiej, ale gwałtownej burzy śnieżnej – niewiele było rzeczy równie irytujących, jak śnieżyce pod koniec zimy. Konieczność wleczenia walizki po nieodśnieżonym podjeździe, w dodatku w sandałach, które kompletnie jej przemokły, jeszcze bardziej zepsuła jej humor, a przecież zwykle cieszyła się z powrotu do domu – do własnego łóżka, ustalonego porządku i przede wszystkim do najlepszego przyjaciela Marxa, który czekał na nią niecierpliwie przy drzwiach wejściowych, merdając puszystym beżowym ogonem. Marx nigdy nie miał złego nastroju. Jego życie było błogą sielanką.

Teraz stał obok i szturchał ją nosem, przypominając, że jest mu winna cały weekend zaległych czułości.

– Ja też się za tobą stęskniłam. – Przykucnęła, żeby przytulić go jak należy, pozwalając, aby odwdzięczył się mokrymi psimi pocałunkami, a potem poszła z winem do salonu. Dom wydawał się pusty, ale spokojny. Mike jak w każdą niedzielę grał w kosza; wkrótce powinien wrócić.

Otworzyła drzwi do nowego ogrodu zimowego i weszła do środka, nie zapalając światła. Chciała się zrelaksować po podróży, odsapnąć po intensywnym, towarzyskim weekendzie, ochłonąć po irytującym fakcie, że mimo zmęczenia musiała przedzierać się z dmuchawą przez mokry, gęsty śnieg. Dookoła z trzech stron otaczał ją ten sam biały widok, który w listopadzie przejmował budzącym zachwyt dreszczem, w grudniu wprowadzał w radośnie świąteczny nastrój, w styczniu powszedniał, w lutym działał na nerwy, a w marcu przytłaczał do tego stopnia, że człowiek miał ochotę się zabić.

Eve tymczasem rozmyślała o tym, żeby wyjechać jeszcze dalej na północ. Czy w Wisconsin śnieg nie leżał przypadkiem od października do maja? Musiała to sprawdzić.

Nawet gdyby Mike nie miał nic przeciwko i gdyby nie spodziewała się awansu, łatwiej było nie jechać. Łatwiej było trzymać się negatywnych myśli, wmówić sobie, że nic z tego nie wyjdzie, że pewnie nie podoła zadaniu, nie dogada się z Shelley i w nieodwracalny sposób zaszkodzi swojemu związkowi z Mikiem.

A jednak jakaś nieubłagana siła pchała ją do tej pracy – Lauren, Shelley, jej ojciec i siostry, życiowa ambicja i twórczy apetyt, który wzmógł się na studiach, jednych i drugich, ale pozostał niezaspokojony w ramach obecnego stanowiska. I jeszcze coś, zapomniane ziarno niepewności, które Rosalind zasiała zeszłego lata, kiedy siedziały w kuchni w domu na Candlewood Point, a które minionej bezsennej nocy w hotelu Blue Hill Inn znalazło potwierdzenie w nagłym objawieniu: potrzebowała zmiany.

Eve nie lubiła zmian. Pod tym względem była jak dziecko, które zaciska pięści, zagryza zęby i zapiera się nogami, dając jasno do zrozumienia: „Nie… zmusisz… mnie…”. Pewnie dlatego tak długo tkwiła w tej firmie, licząc, że w końcu zajdzie wyżej, zamiast się usamodzielnić.

Usłyszała odgłos otwieranych drzwi i spojrzała na zegarek. Mike pewnie wrócił prosto z meczu.

Serce jej przyspieszyło w tej samej chwili, gdy jej pierś rozgrzała fala lekkiej niechęci. Ostatnio czuła się tak w związku z wieloma rzeczami. To było do niej zupełnie niepodobne. Matka jej matki, babcia Betty, która nadal mieszkała w maleńkim miasteczku Jackman w stanie Maine, nazwałaby ją lelum polelum. Ciepłe kluchy. Jak jeszcze?

Mięczak.

– Cześć, Mike.

– Hej. – Powitał ją z otwartymi ramionami na progu ogrodu zimowego. – Co tu robisz tak po ciemku?

– Stoję. – Wspięła się na palce, żeby go pocałować, i oplotła rękami jego szeroki tors, czując ulgę, że jej początkowa niepewność uleciała. Mike wziął prysznic i ogolił się po meczu, i teraz seksownie pachniał mydłem. – Miło cię widzieć.

– Wzajemnie. Dzięki za odśnieżenie podjazdu. Przepraszam, że sam tego nie zrobiłem.

– Nic się nie stało. Jak mecz?

– Świetnie. – Podniósł dumnie głos. – Zdobyłem dwadzieścia punktów.

– Dwadzieścia! Jestem pod wrażeniem.

– Dzięki. – Wypuścił ją z objęć i cofnął się, żeby włączyć światło. – Miałaś udany weekend?

– Owszem. Całe trzy dni bez ani jednej sceny.

– To też imponujący wynik. – Jego blond loki nadal były wilgotne, a zaróżowione z wysiłku policzki jeszcze mocniej uwydatniały błękit iście irlandzkich oczu. – Rosalind dalej jest oczarowana swoim chłopakiem i nową rodziną?

– Na to wygląda. Ale chyba wciąż nas lubi.

– A nasza diwa, Olivia, nadal jest wielkim wrzodem na…

– Ta. – Eve zmarszczyła brwi. – Tylko… nie wygląda najlepiej. Chyba sobie nie radzi.

– Ona? Pani „kim to ja nie jestem”?

– Nu, nu, nu. – Pogroziła mu palcem. – To moja siostra.

– Przyrodnia.

Eve czuła, jak zaciskają się jej usta i skręca żołądek. Nie chciała o tym myśleć. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że Mike ma rację.

– No, tak.

– Jak ma się tata?

– Dobrze.

– A Lauren?

Przypomniała sobie wieści od Shelley. Spuściła oczy, wpatrując się w stopy.

– Lauren jak to Lauren, zawsze będzie sobą.

– Co się stało?

Przeniosła wzrok na jego twarz.

– Słucham?

– Cała się spięłaś, kiedy wspomniałem o Lauren. Coś się wydarzyło.

Westchnęła; nie była w nastroju na kolejne przesłuchanie. Ta niepewność Mike’a wobec jej zamiarów bywała urocza – powściągała jego arogancję – ale również męcząca.

– Nic złego.

– Okay, ale… – podszedł bliżej i chwycił ją za ramiona – możesz mi chyba powiedzieć.

– Przepraszam, Mike. Nie chcę tego teraz roztrząsać.

Bijące od niego ciepło nagle wyparł chłód.

– Już o tym rozmawialiśmy. To nie fair, jeśli coś przede mną ukrywasz.

– To nie fair, jeśli zmuszasz mnie do rozmowy, na którą nie jestem gotowa. – Chciało jej się płakać. Jak długo był w domu? Pięć minut? I już się kłócili.

Puścił ją, przemierzył pół pokoju z rękami na biodrach i znów się odwrócił.

– Czyli mam siedzieć i czekać, aż w końcu postanowisz zaskoczyć mnie jakąś okropną rewelacją.

– Skąd wiesz, że to coś okropnego?

– A nie?

– Nie. Nic z tych rzeczy.

– To czemu chcesz z tym poczekać? Powiedz mi teraz.

Nie miała pojęcia, jak do tego doszło. Co stało się z tą radosną sielanką, którą tak długo wiedli? Po burzliwych dwóch pierwszych związkach, z których każdy rozpadał się raptownie z chwilą, gdy starsi od niej partnerzy kończyli szkołę – Sam liceum, Dale college – jeszcze do niedawna życie z Mikiem przypominało żeglowanie po spokojnych wodach.

Czyżby się zmienił? Czy to ona się zmieniła? Dlaczego przestał jej ufać? Nigdy nie dała mu ku temu powodu. A jednak od kilku miesięcy czuła z jego strony narastającą presję, że powinna się mu spowiadać z najskrytszych myśli – co tylko sprawiało, że jeszcze bardziej starała się je ukryć. Najgorsza z możliwych reakcji.

Po trzech latach bycia ze sobą – dwóch randkowania i roku wspólnego mieszkania – nie mogła się oprzeć wrażeniu, że fundamenty, na których zbudowali swój związek, powinny być wystarczająco mocne, by taka rozmowa nie była konieczna.

Nie jestem gotowa, żeby ci powiedzieć.

Rozumiem. Będę tu w razie potrzeby.

Poddała się, tak jak już wiele razy, wychodząc z założenia, że jeśli wyjawi mu wszystko, co może, nie będzie już miał powodu dalej drążyć.

Czy pierwszym objawem szaleństwa nie było przypadkiem ciąg­łe powtarzanie tego samego w oczekiwaniu na odmienny skutek?

– Shelley Grainger, przyjaciółka Lauren z Wisconsin, w końcu uporała się z chorobą i znalazła fundusze na nowy dom. Nadal chce, żebym przyjechała i rozważyła przyjęcie tego zlecenia. I tego drugiego dla jej przyjaciółki.

Pełne usta Mike’a zacisnęły się w geście dezaprobaty.

– Myślałem, że już to uzgodniliśmy.

– Nie. – Starała się mówić spokojnie, kończąc wyższym tonem, żeby złagodzić cios. – Powiedziałeś, że nie chcesz, żebym tam jechała, a potem wszystko wskazywało na to, że projekt nie dojdzie do skutku, więc już do tego nie wracałam.

– Wydawało mi się, że…

Podniosła rękę, żeby go powstrzymać.

– Mike, skarbie, możemy teraz o tym nie rozmawiać? Jest późno, a ja padam z nóg i nie mam ochoty psuć sobie dobrego humoru po spotkaniu z rodziną. Chciałam to jeszcze przemyśleć, zorientować się jutro w pracy, ile mogłabym wziąć wolnego.

– Zamierzałaś pozwolić swojemu szefowi zadecydować o losie naszego związku? Nie konsultując tego ze mną?

Sprawiał wrażenie, jakby na siłę doszukiwał się podstępu. Nie rozumiała tej zmiany w jego zachowaniu.

– Jeśli nie dostanę urlopu, to moja decyzja…

– Nasza decyzja.

Nabrała powietrza w płuca, zła, że nie może zapanować nad drżeniem nóg.

– Nie, Mike, ta decyzja należy do mnie. Chodzi o moją karierę. Gdybyś ty chciał zmienić szkołę, to nie miałabym nic do powiedzenia. Nawet nie śmiałabym się wtrącać.

– To nie to samo. Gdybym się przeniósł do innej szkoły, to i tak każdego wieczoru wracałbym tutaj, do tego domu.

– Nie potrzebujesz niańki. – Przemierzyła pokój i położyła dłoń na jego policzku, licząc, że rozmowa przyjmie czulszy charakter. – O co ci tak naprawdę chodzi?

Wytrzymał jej spojrzenie.

– O to, że chcesz mnie zostawić. Wycofujesz się małymi kroczkami. A ten krok będzie ostatni.

Eve stłumiła w sobie złość. Zsunęła dłoń na jego szeroką pierś i podniosła wzrok, by na niego spojrzeć – był jedynym z jej facetów, którego wzrost ją do tego zmuszał.

– Tylko w jeden sposób dowiodę, że się mylisz. Jeśli tam pojadę i wrócę.

– Jeśli tam pojedziesz, już  n i e  wrócisz.

Eve mruknęła z irytacją. Nie zamierzała się dłużej hamować.

– Nie możesz wiedzieć, co zrobię, i nie znasz moich uczuć. Jesteś nierozsądny. I dramatyzujesz.

– Właściwie to myślę bardzo trzeźwo i jestem zupełnie spokojny, choć w środku wcale się tak nie czuję.

– Tylko jak?

– Jakbyś przeciekała mi przez palce niczym woda lub piasek. Nieważne, jak bardzo staram się ciebie złapać, i tak mi się wymykasz.

Ogarnęło ją dojmujące poczucie winy. To prawda? Wymykała się?

– Kocham cię, Mike. Ale jestem już zmęczona tym twoim uporczywym twierdzeniem, że nie kocham cię wystarczająco mocno czy tak, jak powinnam, czy co tam sobie wyobra…

– Nie o to…

Poderwała gwałtownie głowę, żeby mu przerwać.

– Ten problem stoi za wszystkimi naszymi kłótniami, a te wybuchają zbyt często. Nie wiem, jak to przeskoczyć. Może to rozstanie wyjdzie nam na dobre.

W chwili, gdy padło słowo „rozstanie”, Mike wzdrygnął się, jakby dostał w twarz. Eve musiała zwalczyć falę paniki. Dlaczego to powiedziała? Przecież go kochała. O ten związek warto było zawalczyć.

Słowa te niczym mantra nasunęły jej się automatycznie, jakby wciąż sama siebie próbowała przekonać.

– Chcesz się rozstać. – Mike mówił powoli, w jego głosie pobrzmiewał triumfalny ton. – No i proszę. Miałem rację.

– Nie w takim sensie. Nie tak, jak to zabrzmiało. – Odwróciła głowę, by jego sceptycyzm nie skaził jej myśli. Za oknem znów sypał śnieg; wielkie puszyste płatki unosiły się leniwie w powietrzu i opadały wolno na taras i trawnik. Tak blisko oceanu rzadko bywało tak bezwietrznie. Mogła się założyć, że na zewnątrz jest niesamowicie cicho, niesamowicie spokojnie. – Mówię tylko, że ostatnio doprowadzamy się wzajemnie do obłędu. Może to przez tę paskudną porę roku: pada śnieg i jest zimno, a my już chcemy, by była wiosna. Sama nie wiem. Ale… nie chciałbyś tego przerwać? Wyłączyć silnik i pozwolić, żeby ostygł, skoro wciąż się nagrzewa? Odpocząć, a potem wrócić do siebie i spróbować od…

– Nie.

Odwróciła się i machnęła dłonią.

– No to czego chcesz?

Mike stał z wysuniętym do przodu podbródkiem, szeroko rozstawionymi nogami i rękami założonymi na piersi – jej wielka nieporuszona skała.

– Chcę, żebyś chciała tu zostać.

Eve westchnęła i położyła dłoń na czole.

– Wybacz. Nie chcę znów wracać do tej rozmowy. Wałkujemy w kółko to samo. Idę spać.

Pozwolił jej odejść bez komentarza. Kiedy się obejrzała, zobaczyła, że stoi niczym gniewny męski posąg z pięściami przyciśniętymi do bioder. Marx obwąchał kilkakrotnie jego nogę i w końcu ruszył za swoją panią po schodach.

Na górze Eve się rozpakowała, wzięła prysznic i wyszczotkowała zęby. Teraz leżała w łóżku, wspominając swoją fantazję z samolotu, w której to Mike powitał ją w drzwiach, tak jak dawniej, a potem zaciągnął wśród pisków i chichotu na sofę, gdzie uprawiali szalony seks, nie mogąc się sobą nasycić po rozłące.

Czemu już tak nie robili? Choćby raz na jakiś czas. Może powinna się na niego rzucić, w chwili kiedy przekroczył próg. Może to był jej błąd. Może Mike miał rację i ten ziąb między nimi wionął od niej.

Obróciła się na plecy, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w sufit. Nieważne, jak bardzo ufała swoim myślom i uczuciom, nieważne, jak starannie rozważała każdy argument, podejście Mike’a coraz częściej sprawiało, że czuła się zagubiona, jakby straciła łączność ze swoim wewnętrznym głosem.

Czyżby wszystko zaczęło się zmieniać zeszłego lata, kiedy ojciec dostał udaru, a ona dowiedziała się o przypadłości Jillian? Mike był wtedy pogrążony w odmętach depresji; nie była pewna, czy to jej szok wszystko pogorszył, czy może sama się zmieniła pod wpływem przeżytej traumy, której negatywnych skutków sobie nie uświadamiała.

Niewykluczone też, że po rozpoczęciu terapii Mike stał się bardziej niepewny, bardziej złakniony uwagi i uczucia, kiedy przyszło mu zmierzyć się z brakiem zaufania, jakiego doświadczył ze strony rodziców, którzy spodziewali się po swoim najmłodszym synu samych najgorszych rzeczy, podnosząc to wręcz do rangi sztuki. Być może swoją przesadną potrzebą kontroli chciał zamaskować tę nowo odkrytą słabość. Jeśli tak było, to Eve powinna go wesprzeć, tak samo jak Lauren wspierała jej ojca po udarze, cierpliwie znosząc jego wybuchy gniewu i frustrację, kiedy powoli i z mozołem wyczołgiwał się z sideł bezradności. Eve musiała zrobić to samo dla Mike’a, kiedy i on zmagał się ze swoimi demonami.

Jęknęła i przewróciła się na brzuch. Właśnie dlatego nie chciała dziś o tym rozmawiać. Teraz była zbyt pobudzona, by zasnąć, a rano musiała mieć jasny umysł, żeby przeprowadzić rozmowę z szefem. Musiała się upewnić, że jest pierwsza w kolejce na stanowisko Tima, oraz wybadać, czy będzie mogła wziąć urlop z myślą o zleceniach w Wisconsin.

Eve zawsze uważała, że jest najbardziej pragmatyczną z trzech sióstr, tą z córek, która najmocniej stąpa po ziemi. Tą, która wiedziała, czego chce, odkąd dorosła na tyle, by wyobrazić sobie, na czym polega praca architekta. Tą, która czekała dwa lata, by mieć pewność, że ją i Mike’a łączy coś poważnego, zanim się do niej wprowadził. Nie tak, jak Rosalind, która rzucała się w nowy związek z każdym, kto okazał jej zainteresowanie, a kiedy się nim nudziła, wyjeżdżała do innego stanu. Ani jak Olivia, która zaręczyła się trzy tygodnie po tym, jak poznała Dereka, i nigdy nie przestała zadawać sobie pytania, czy nie popełniła błędu – nawet teraz, po tylu latach, kiedy stało się to jasne. Nie, Eve zrobiła to jak należy. Przytomnie. Mądrze.

Tylko co z tego, skoro teraz nie potrafiła stwierdzić, czy to ona zachowywała się samolubnie, rozważając przyjęcie oferty pracy, czy raczej Mike, który chciał ją przed tym powstrzymać.

Zirytowana poprzewracała się jeszcze kilka razy z boku na bok, zastanawiając się, czy Mike przyjdzie na górę, czy może spędzi samotną noc w ogrodzie zimowym, a kiedy w końcu zasnęła, znów nawiedził ją jeden z tych dręczących snów.

Gdy miała dwadzieścia parę lat, zwykle próbowała w nich przekazać coś ważnego matce, podczas gdy Jillian, zupełnie głucha na jej wrzaski i prośby, w spokoju nakładała makijaż.

W tym główną rolę grał Mike, który wbijał kosz za koszem, niekiedy przeszywając Eve piłką na wylot, i choć krzyczała i mu wymyślała, kompletnie ją ignorował. Zachowywał się po prostu tak, jakby jej tam nie było.

Kiedy rozległ się dźwięk budzika, Eve z trudem się zwlokła i poszła pod prysznic. Pomięta pościel po stronie Mike’a świadczyła o tym, że w którymś momencie przyszedł do łóżka, co oznaczało, że spał jeszcze krócej niż ona. Pewnie wstał o świcie i poszedł pobiegać, jak to miał w zwyczaju.

Eve również wstawała wcześnie, ale nie aż tak. Zazwyczaj też biegała – choć na krótszy dystans niż Mike – a potem przed pracą spotykali się na śniadaniu. Dziś jednak w przypływie spektakularnego tchórzostwa zrezygnowała z porannej przebieżki i wyszła z domu wcześniej niż zwykle, żeby po powrocie jej nie zastał.

Nieładnie, Eve, nieładnie. Musiała jednak porozmawiać z szefem, zanim bez skrępowania będzie mogła podjąć decyzję o wyjeździe do Wisconsin i zanim znów spotka się z Mikiem, który zapewne zechce wiedzieć, czy w nocy coś postanowiła.

Pojechała na stację podmiejskiej kolei i wsiadła w pociąg linii Newburyport/Rockport, który dowiózł ją do North Station. Z racji tego, że było chłodno, a śnieg nie chciał stopnieć, darowała sobie dwudziestominutowy spacer i zieloną linią tramwajową dotarła do Park Street. Przemierzywszy park Boston Common, weszła do budynku, w którym mieściła się pracownia Atkeson, Shifrin & Trim, i omijając windę, wspięła się na trzecie piętro po schodach, by rozładować nerwowe napięcie.

W biurze przywitała się z tymczasową recepcjonistką, która przyszła na zastępstwo przed trzema tygodniami – Eve nie pamiętała, jak się nazywa, lecz teraz głupio jej było o to pytać. Firma przyjęła koncepcję otwartej przestrzeni. Wielkie centralne pomieszczenie okupowane przez pracowników siedzących przy białych biurkach w kształcie litery L wprawdzie sprawiało wrażenie jasnego i przestronnego, ale właściwie nie było w nim miejsca na prywatność, jeśli nie liczyć rozmieszczonych po jego obwodzie, przeznaczonych dla grubszych ryb gabinetów, które miały i drzwi, i ściany, i okna.

Eve usiadła przy swoim własnym białym biurku w kształcie litery L i włączyła komputer, rozdygotana, a zarazem otumaniona. Wyświetliła na ekranie bieżący projekt łazienki i wpatrywała się w niego tępo, dopóki szef, Frank Trim, nie otworzył drzwi do pokoju, sygnalizując w ten sposób, że skończył rozmawiać przez telefon, na którym wisiał, odkąd przyszła.

Do dzieła.

Wstała z krzesła, wygładzając brzeg oliwkowej tuniki na czarnych spodniach – miała ich chyba z dziesięć par – i ruszyła do gabinetu Franka, zanim znów coś lub ktoś zaabsorbuje jego uwagę. Chciała już mieć to z głowy, by móc się odprężyć, na co bardzo liczyła.

– Dzień dobry. – Udała, że puka w futrynę. – Mogę zająć chwilkę?

– Cześć, tak. Oczywiście. – Zaprosił ją gestem do środka. – Usiądź.

Frank był facetem w średnim wieku i reprezentował ten typ mężczyzn, których twarze nigdy się nie marszczyły, policzki nigdy nie wiotczały, a obwód w pasie nigdy się nie powiększał. Pochodził bowiem z dobrej, bogatej rodziny z Long Island i nie chciał słyszeć o tym całym starzeniu się! Kiedy Eve zaczęła pracę w tej firmie, przez chwilę się w nim podkochiwała – przez chwilę, czyli przez całe dwie minuty, dopóki nie otworzył ust.

Usiadła naprzeciwko po drugiej stronie biurka, zajmując miejsce na krześle, które, jak podejrzewała, Frank wybrał specjalnie z uwagi na wyjątkowo niskie siedzisko. Nawet przy jej wzroście – prawie stu osiemdziesięciu centymetrów – patrząc na niego, musiała zadzierać głowę, przez co czuła się jak dziesięciolatka.

– Jak minął weekend?

– Tak sobie. – Rozsiadł się wygodnie i oparł ręce na podłokietnikach, kręcąc w palcach piórem. – A tobie?

– Bardzo miło. Byłam z rodziną w Maine. Tata obchodził swoje osiemdziesiąte urodziny.

– Ach, tak? – Frank wyraźnie nie był zainteresowany, czego też Eve od niego nie oczekiwała, po prostu nie chciała wychodzić z prośbą, dopóki nie oceniła jego nastroju. – Obyśmy wszyscy mogli dożyć takiego wieku.

– No nie? – Uśmiechnęła się krótko, zadowolona, że nie zdradziła nikomu w biurze, kim jest jej ojciec. Świadomość tego, że na wzmiankę o rodzicach nikt nie będzie się gapił ani zadawał wścibskich pytań, była bardzo kojąca. – Chciałam porozmawiać.

– Najwyraźniej.

Przemilczała to i wypaliła bez ogródek:

– Dostałam propozycję pracy w Wisconsin.

Brwi podjechały mu do góry i nagle dotarło do niej, jak to zabrzmiało.

– Nie, to nic stałego. Jednorazowy projekt. A raczej dwa, dla przyjaciółki mojej macochy i jej znajomej. Rozważam, czy nie przyjąć tego zlecenia i tam nie pojechać.

– Kiedy?

– Na początku kwietnia.

– Jesteś nam tu potrzebna.

– Przecież mam prawo do urlopu…

– Przykro mi. – Pokręcił odmownie głową.

– Okay, ale… Teraz niewiele się dzieje. Chyba mogłabym popracować zdalnie…

– Zostałaś zatrudniona w tym biurze. Jesteśmy zespołem i pracujemy w zespole. Nie praktykujemy telepracy.

– Jasne. Okay. – Obrzuciła go kalkulującym spojrzeniem. Wcis­kał jej kit. Czy to miała być sugestia, że dostanie awans, ale jeszcze nie może jej tego wyjawić? – No więc Tim odchodzi.

– Tak. – Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, ale pióro nabrało szybszych obrotów.

– Gdy mnie tu zatrudniono, obiecano mi szybki awans. – Miała już stwierdzić rzecz oczywistą: „To się nie wydarzyło”, ale się powstrzymała. – Skoro zwalnia się posada, liczyłam, że będę do niej pierwsza w kolejce.

– Taa. – Frank wyprostował się na krześle. – Tak myślałem, że będziesz nią zainteresowana.

Czekała na ciąg dalszy. A on się jej przyglądał. Co za buc, że tak się nad nią pastwi. Ale nie traciła nadziei.

– Zatem?

– Stanowisko przejmie Robert.

– Robert? – Eve patrzyła nieruchomym wzrokiem. Nie wierzyła własnym uszom. – Ale on pracuje tu raptem od miesiąca.

– Owszem.

– W ogóle brano mnie pod uwagę?

– Nie na to stanowisko.

– Dlaczego?

– On bardziej się nadawał.

Nagle ogarnęła ją ślepa furia. Robert był ohydnym lizusem posiadającym minimum talentu, żeby dostać tu pracę, ale nie stwarzał zagrożenia dla Franka, który jej zdaniem był słabym ogniwem tej spółki. Na Boga, w końcu sama pomagała go szkolić.

– Moje wyniki są równie dobre, jeśli nie lepsze, a pracuję tu znacznie dłużej niż on. Jaki był więc prawdziwy powód?

– Umie rozmawiać z klientami.

– A ja nie?

– Mam dla ciebie w planach coś większego.

– Co? I kiedy to będzie? – Podniosła się cała rozdygotana. Wewnętrzny głos rozsądku podpowiadał jej, żeby usiadła i przestała gadać. Albo wyszła i wróciła, kiedy ochłonie.

Nie posłuchała go.

– Kiedy mnie przyjmowałeś, powiedziałeś, że jestem za dobra do tej roboty. Obiecałeś, że za rok, może wcześniej, będę pracować na takim samym stanowisku co Tim. Ale to się nie wydarzyło. Zatrudniłeś mnie, bo…

– Zatrudniłem cię, bo musieliśmy zatrudnić jakąś kobietę.

Gapiła się na niego z niedowierzaniem. Wściekłość chwilowo ustąpiła miejsca szokowi, ale nie trzeba było długo czekać, żeby znów w niej wezbrała.

– Powiedz, że się przesłyszałam. Musieliście zatrudnić jakąś kobietę? Czy my żyjemy w średniowieczu?

Uśmiechnął się do niej protekcjonalnie, ściskając w zbielałych palcach pióro.

– To skomplikowane.

– Nie, właściwie to bardzo proste. Pozwól, że ci wyjaśnię.

– Nie chcę tego słuchać. – Odłożył pióro i splótł dłonie, które, jak zauważyła z jeszcze większym poirytowaniem, były tak samo spokojne, jak jego nienaturalnie młoda twarz.

– Dobra. W firmie musi być jakaś kobieta? To znajdźcie sobie inną frajerkę. – Eve pochyliła się nad biurkiem, dźgając palcem leżącą na nim podkładkę. – Bo ja odchodzę.

Wyprostowała się kompletnie zszokowana. Cholera, co jej strzeliło do głowy?

– Nie. Nie rób tego. – Frank miał na tyle przyzwoitości, żeby okazać zdenerwowanie. – Nie mówisz poważnie.

Oczywiście, że nie. To była jej praca. Jej źródło utrzymania.

Praca, której nie potrzebowała, by mieć pieniądze.

Praca, której nie potrzebowała, by zrobić karierę.