Trójka do potęgi - Grzegorz Miecugow - ebook

Trójka do potęgi ebook

Grzegorz Miecugow

3,0
16,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Każdy rozsądny człowiek wie, że 3 do potęgi – jakiejkolwiek – nie daje wyniku 50. Natomiast nie ulega wątpliwości, że Trójka do potęgi daje 50 lat. Pół wieku Programu III PR zostało uczczone książką Grzegorza Miecugowa. Nie jest to opowieść okolicznościowa, a raczej okolice opowieści.
Na podstawie książki powstała sztuka teatralna ku czci Trójki. Lawina wydarzeń zmierza ku 1 kwietnia, kiedy święto Trójki osiągnie apogeum.
W księgarniach „Trójka do potęgi”, w teatrze „Trójka do potęgi”, a w eterze potęga Trójki.

Trójka niezamożnych socjologów zajmuje się demografią. Postanawiają zarobić pieniądze zwiększając liczbę mieszkańców Unii Europejskiej. To jest pierwsza kostka domina. Agenci Interpolu dostają zadanie ustalenia, kto łączy w fikcyjne pary małżeńskie obywateli Unii z przybyszami z zewnątrz. To jest druga kostka. Para dziennikarzy śledczych chce się dowiedzieć, dlaczego agenci Interpolu interesują się sprawami matrymonialnymi. To jest trzecia kostka domina. Palec przeznaczenia puka w pierwszą kostkę i całość ładnie się przewraca. Ale upadek nie oznacza nieszczęścia – wręcz przeciwnie! Jeśli to, co piszemy jest niejasne, najlepiej przeczytać całą historię!


Obecnie publikację tę można odczytywać przez aplikacje z obsługą multimediów np. iBooks, obsługa multimediów przez Virtualo App już wkrótce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 232

Oceny
3,0 (18 ocen)
1
4
8
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Warszawa 2012

Każdy rozsądny człowiek wie, że 3 do potęgi – jakiejkolwiek – nie daje wyniku 50. Natomiast nie ulega wątpliwości, że Trójka do potęgi daje 50 lat. Pół wieku Programu III PR zostało uczczone książką Grzegorza Miecugowa. Nie jest to opowieść okolicznościowa, a raczej okolice opowieści.

Na podstawie książki powstała sztuka teatralna ku czci Trójki. Lawina wydarzeń zmierzała ku 1 kwietnia, kiedy święto Trójki osiągnęło apogeum. W księgarniach Trójka do potęgi, w teatrze Trójka do potęgi, a w eterze potęga Trójki.

Trójka niezamożnych socjologów zajmuje się demografią. Postanawiają zarobić pieniądze zwiększając liczbę mieszkańców Unii Europejskiej. To jest pierwsza kostka domina. Agenci Interpolu dostają zadanie ustalenia, kto łączy w fikcyjne pary małżeńskie obywateli Unii z przybyszami z zewnątrz. To jest druga kostka. Para dziennikarzy śledczych chce się dowiedzieć, dlaczego agenci Interpolu interesują się sprawami matrymonialnymi. To jest trzecia kostka domina. Palec przeznaczenia puka w pierwszą kostkę i całość ładnie się przewraca. Ale upadek nie oznacza nieszczęścia – wręcz przeciwnie! Jeśli to, co tu piszemy jest niejasne, najlepiej przeczytać całą historię!

Grzegorz Miecugow o tym jak powstała książka i o tym jak leży na nim mundur policjanta

Andrzej siedział w swoim, albo prawie swoim, gabinecie na Karowej i patrzył przez okno na dwie topole. Komuś postronnemu wydawać by się mogło, że patrzy bezmyślnie, ale to nie była prawda. W głowie aż mu huczało. Do Instytutu Socjologii przyjechał pierwszy raz po urlopie. Za tydzień zaczynał nowy rok akademicki. Zdążył już sprawdzić, że pierwsze zajęcia będzie miał z pierwszorocznymi dzieciakami. Nazywał ich dzieciakami nie tylko w myślach. Często kończył zajęcia, mówiąc: „No, dzieci, na dziś to wszystko”. Lubił widzieć zaskoczenie w ich oczach, chociaż z czasem studenci przyzwyczajali się do tego powiedzonka. Lubił pierwsze zajęcia. Lubił poznawać nowych ludzi. Odkrywać najlepszych na roku, a skoro są najlepsi, to są i najgorsi. Tych też szybko wykrywał. Ale nie o studentach teraz myślał. Myślał o sobie.

Miał 45 lat. Od trzech lat był rozwiedziony, ale w przyjaznych stosunkach z byłą żoną. Nie miał prawie nic. Mieszkanie zostawił Beacie. Sam mieszkał w małej kawalerce na Bródnie, która była własnością kolegi z liceum, od trzech lat pracującego w Anglii. Andrzej nie płacił za wynajęcie mieszkania. W Warszawie nie byłoby go na to stać. Kolega nie chciał pieniędzy, bo gdy parę lat wcześniej wynajął kawalerkę przypadkowym ludziom, i to tylko na rok, to zarobione pieniądze nie wystarczyły na konieczne remonty. Chciał, by ktoś znajomy po prostu zaopiekował się mieszkaniem. Andrzej odpędzał od siebie myśl, że kolega w każdej chwili może wrócić, bo w Anglii coraz mocniej trzeszczy. Miał samochód, dziesięcioletnią toyotę, która mu się zepsuła kilka miesięcy temu i zmusiła go do jeżdżenia autobusami. Auto naprawił dopiero wtedy, gdy na konto wpłynęły pieniądze z jakiegoś tłumaczenia.

Wstał z krzesła i podszedł do okna, uchylił je, ale gdy usłyszał modlitwę dochodzącą z pobliskiego Krakowskiego Przedmieścia, ponownie je zamknął. Podszedł do biurka i wziął do ręki kartkę z nagryzmolonym niebieskim mazakiem numerem telefonu. Dostał go trzy dni temu od Sahiba, boya w hotelu Marabut w Monastyrze, po 15-minutowej dziwnej rozmowie. Wyjął z kieszeni telefon. Wybrał numer.

– Cześć. Co tam? – głos byłej żony słyszał jak zwykle słabo.

– Cześć. Kiedy wreszcie zmienisz komórkę? Ledwie cię słychać.

– Oj tam, nie marudź.

– Mam dla ciebie propozycję. Mogę mówić?

– Nie ma sprawy. Mów.

Andrzej nabrał powietrza w płuca i palnął:

– Może wyszłabyś za mąż?

Po drugiej stronie panowała cisza.

– Halo? Jesteś?

– Jestem. Możesz powtórzyć?

– Pytałem, czy może wyszłabyś za mąż.

– Porąbało cię? Co to za pytanie?

– No dobra, to od początku. Chodzi o ślub fikcyjny. Ale można na tym dobrze zarobić. Jest pewien Tunezyjczyk, któremu ziemia pali się pod stopami tam w Tunezji. I on chciałby zostać obywatelem Unii Europejskiej. Najprostszą drogą byłby właśnie ślub.

Beata przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. Wreszcie zapytała:

– Ile można zarobić?

– 5 tysięcy euro.

– Do podziału?

– Nie. Dla ciebie. Do ręki.

– I co dalej?

– W sensie?

– Po jaką cholerę mi mąż Tunezyjczyk? A w ogóle widziałeś go? Znasz go?

– Nie. To kuzyn boya hotelowego z hotelu, w którym mieszkałem. Ma kłopoty, bo po tej ich rewolucji musi zniknąć z Tunezji.

– Zniknąć? Dlaczego?

– Z tego, co zrozumiałem, był w ichnich specsłużbach.

– Matko święta... Mój były mąż proponuje mi wyjście za mąż za tunezyjskiego ubeka! Przecież to paranoja.

– Beata! 5 tysięcy euro.

– A ty ile na tym zarobisz?

– Też 5.

Znowu zapadła cisza. Wreszcie Beata zapytała:

– Na długo to małżeństwo?

– Aż facet dostanie obywatelstwo.

– Czyli? Rok? Dwa?

– Nie. Góra na kilka miesięcy – odpowiedział Andrzej, chociaż wcale nie był tego pewien.

Po rozmowie zaczął to sprawdzać i odkrył, że niepokój Beaty był całkowicie uzasadniony, a sprawa wcale nie taka prosta, jak mu się wydawało. Owszem, poślubienie obcokrajowca nie stanowiło specjalnego problemu. Trzeba było tylko przedstawić akt urodzenia i zaświadczenie o stanie cywilnym, oba dokumenty powinny być przetłumaczone i potwierdzone przez notariusza. I to wszystko. Z obywatelstwem było jednak gorzej. W Polsce można je dostać dopiero po pięciu latach, ale wcale nie jest to pewne. Należy udowodnić, że się tu przez ten czas mieszkało, i zdać niezbyt trudny, ale jednak egzamin językowy. Andrzej postanowił sprawdzić, jak to wygląda w innych krajach Unii. Na Zachodzie bywało jeszcze trudniej, na Wschodzie łatwiej, a już najłatwiej w Bułgarii, gdzie o obywatelstwo można się było starać już po roku. To nadal nie rozwiązywało problemu. Andrzej kompletnie nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Przez kilka dni dreptał w miejscu, aż znalazł rozwiązanie w najmniej spodziewanym momencie. W czasie przerwy w zajęciach, które prowadził z III rokiem, jego wzrok padł na otwarty kolorowy magazyn, który pozostawiła na stole jedna ze studentek. Uwagę przyciągał tytuł „Jak się żenić, to na Xavi”. Wziął do ręki i jednym tchem przeczytał artykuł o małej greckiej wyspie, która w latach 20. ubiegłego stulecia od króla Konstantyna dostała prawo do pewnej samodzielności w ramach królestwa greckiego. Król w ten sposób odwdzięczył się rybakom z wyspy, którzy uratowali jego wnuka, gdy ten się zagubił z grupą przyjaciół na morzu. Xavianie mogli płacić inne podatki, mogli wybijać własne monety – które jednak wyparło euro – i mogli dawać śluby na własnych zasadach. W artykule nie było nic o obywatelstwie, ale Andrzej czuł, że jest na dobrym tropie. Z zamyślenia wyrwał go dopiero głos studentki:

– Będzie się pan żenił, panie doktorze?

Żebyś ty, dziewczyno, wiedziała, że próbuję ożenić swoją byłą żonę, tobyś dopiero się zdziwiła – pomyślał i rozpoczął drugą godzinę zajęć. W domu na spokojnie wyszukał informacje o wyspie Xavi. Rzeczywiście. Można tam było łatwo wziąć ślub i łatwo można było się rozwieść. Nawet tego samego dnia! Obywatelstwo też można było dostać łatwo. Decyzja zależała tylko od burmistrza Xavi. Andrzej wiedział, że znalazł cudowne rozwiązanie. Czuł jednak, że będzie musiał wprowadzić do spisku kolejną osobę – burmistrza Xavi. Powinien tam właściwie polecieć, ale po pierwsze, nie miał pieniędzy, po drugie, trwał rok akademicki. Ta druga przeszkoda byłaby jednak niczym, gdyby nie ta pierwsza. Napisał więc krótki list po angielsku, w którym po kilku kurtuazyjnych zdaniach zapytał, czy można wziąć ślub na wyspie i jakie trzeba spełnić warunki. List zatytułował „Szanowny Panie Burmistrzu”, więc mocno się zdziwił, gdy następnego dnia odpowiedziała mu pani burmistrz Teresa Xantopoulis. Warunki zawarcia małżeństwa były takie jak wszędzie, a list miły i napisany dobrym angielskim. Andrzej podziękował, a potem zadzwonił do Tunezji i poinformował Sahiba, że cena wzrośnie o koszt podróży na Xavi i o łapówkę dla burmistrza, o ile ta będzie w ogóle przekupna. Zapytany, na ile szacuje wzrost kosztów, szybko policzył w głowie i wyszło mu, że o jakieś 5 tysięcy euro. Wieczorem dostał SMS z Tunezji. Wiadomość od Sahiba była bardzo krótka, dwuliterowa: OK.

Następnego dnia umówił się z Beatą na mieście i wszystko jej opowiedział. W Warszawie była paskudna jesień, więc jego była żona nawet się ucieszyła z perspektywy podróży do co prawda pogrążonej w kryzysie, ale jednak ciepłej Grecji. Z urlopem nie będzie miała żadnego problemu. Ustalili, że najlepszym terminem będzie pierwszy tydzień listopada. W domu sprawdził możliwe połączenia. Najlepiej było polecieć do Aten, a tam przesiąść się na wodolot. Wysłał wiadomość do Sahiba, który nie miał internetu. Jak można nie korzystać z internetu? – zdziwił się Andrzej. Potem kolejną, bo w jednym SMS-ie nie wszystko się mieściło. Zastanowił się przez moment, jak mu prześlą ten elektroniczny bilet, ale później uzmysłowił sobie, że niczego nie trzeba przesyłać, linię się zawiadomi, że ma go przewieźć, i tyle. Tydzień później poprosił Starego o kilka dni urlopu. 3 listopada o 7.30 odlecieli z lotniska Okęcie do Aten. Stolica Grecji przywitała ich pięknym słońcem i temperaturą 18 stopni. Dla Beaty i Andrzeja było to bardzo ciepło, ale Greczynki chodziły w kozakach i ciepłych płaszczach. Andrzej poczuł igiełkę niepokoju, rozglądał się, czy Grecy przypadkiem nie chodzą w wełnianych czapkach, ale nie, jeżeli ktokolwiek miał coś na głowie, były to zwykłe czapki z daszkiem. A młodzież jak na całym świecie często na głowach miała bezkształtne worki. Wełniana narciarska czapka Andrzeja była ważna, bo miała być znakiem rozpoznawczym dla kuzyna Sahiba, który nazywał się Faruk Ahmad. Andrzej nie był pewien, co było tu imieniem, a co nazwiskiem. Sahib nie przysłał mu też swojego zdjęcia, bo przecież nie miał internetu. Faruk miał przylecieć do Aten dzień przed nimi, a dziś miał na nich czekać na lotnisku. I czekał. Był niezbyt wysokim szczupłym mężczyzną. Na pierwszy rzut oka wydawał się młodszy. Drugi rzut kazał mu dodać jakieś dziesięć lat i umieścić w gronie rówieśników Andrzeja.

– Do you speak English? – zapytał Andrzej.

– Parlez vous française? – zapytał Faruk.

Beata parsknęła śmiechem.

– No to sobie nie pogadamy.

– Huari taxi hasi bidyja – powiedział bynajmniej nie po francusku Faruk Ahmad.

Andrzej słusznie się domyślił, że Tunezyjczyk, przyszły mąż jego byłej żony, proponuje im przejście do taksówki. Jechali przez zakorkowane Ateny, mijając co chwila jakichś ludzi z flagami. Dwa razy widzieli też zaparkowane w zaułkach policyjne furgonetki pełne policjantów w białych hełmach. Na piersiach dyndały im maski gazowe, a niektórzy trzymali w rękach częściowo przezroczyste tarcze. Wszystko to Andrzejowi coś przypominało. Gdy dłużej się nad tym zastanowił, odnalazł skojarzenie – opowiadanie Stanisława Lema Kongres futurologiczny. Pewnie wygodniej byłoby im pojechać do portu metrem, ale metro akurat strajkowało. Mieli jeszcze trochę czasu, więc poszli na śniadanie do małej kafejki, która nazywała się Dafne. Kawa była pyszna, ale z miny Faruka Andrzej wywnioskował, że w Tunezji prawdopodobnie będzie jeszcze lepsza. W porcie okazało się, że strajkują również promy należące do Hellas Ferry. Oni na Xavi mieli popłynąć wodolotem należącym do innej firmy – do Florys. Wodolot miał nazwę napisaną tylko po grecku. Nie wyglądał imponująco. Tu i ówdzie łuszczyła się z niego niegdyś biała, teraz bardziej żółtawa farba. Na rufie powiewała wyblakła i trochę nadżarta, i zębem czasu, i morskimi bryzami, grecka flaga. Do trapu prowadzącego do wodolotu stała nieduża kolejka. Nad ich głowami latały mewy, które głośno skrzeczały. Bilet kupowało się przy wejściu, chociaż właściwie płaciło się za przewóz, bo rozczochrany młody chłopak wziął od Faruka pieniądze, ale nie wydał mu żadnego biletu. Na wyspę płynęli blisko trzy godziny. W wodolocie było niezbyt czysto i niezbyt wygodnie, nie działała klimatyzacja, Grecy nie przejmowali się także zakazem palenia. Paliła nawet trzyosobowa załoga maszyny. Nie mogli wyjść na pokład, bo czegoś takiego po prostu nie było. Beata siedziała przy oknie, Andrzej obok niej. Faruk po drugiej stronie przejścia. Nie rozmawiali za wiele. Z Farukiem z przyczyn oczywistych, a ze sobą też nie, bo w wodolocie było dosyć głośno. Rok po ślubie pojechali razem do Grecji, ale do innej części, na Kretę, i Andrzej wspominał tamte wakacje jako dość koszmarne. Spędzili je w ogromnym hotelu pełnym wrzaskliwych bachorów i Polaków pijących wódkę nad hotelowym basenem. No, ale wtedy się jeszcze kochali.

Beata siedziała przy oknie (...) Faruk po drugiej stronie przejścia. Nie rozmawiali za wiele.Na zdjęciu: Marta Dąbrowska (Beata) i Stanisław Tym (Faruk)

– Pamiętasz, jak byliśmy na Krecie?

– Pamiętam – odpowiedziała Beata i taka to była rozmowa.

Za oknem mijali pełnomorskie jachty i piękne żaglowce, widoczny dowód na to, że nawet jeżeli kryzys gdzieś jest, to jednak nie wszędzie.

Po drodze dobijali do trzech innych wysp, Xavi okazała się z nich najmniejsza. Pataras była jedyną miejscowością i jedynym portem na wyspie. Gdy dopływali do brzegu, nie widzieli dużego ruchu. Przy zacumowanych biednych łódkach rybackich krzątało się kilku rybaków jakby żywcem wyjętych z jakichś starych filmów. Na głowach prawie wszyscy mieli berety, a w kącikach ust tlące się papierosy. Ci, których obserwował Andrzej, zajmowali się składaniem sieci.

Nie rezerwowali wcześniej noclegu, bo Andrzej uznał, że po sezonie o miejsca w hotelu nie powinno być trudno. Rzeczywiście, znaleźli pensjonat przy głównej ulicy, chociaż musieli trochę poczekać na właściciela, który drzemał w sąsiednim domu. W końcu trwała sjesta. Rozpakowali się i Andrzej postanowił zrobić to samo, co robili o tej porze Grecy – przespać się. Beata też się do tego szykowała. Co zamierzał robić Faruk Ahmad, nie wiedzieli. Nie spotkali go też wieczorem, kiedy wybrali się we dwójkę na kolację. Zresztą bardzo dobrą. Oboje zawsze lubili owoce morza. Chociaż Beata zarabiała od niego lepiej, bo pracowała w filii dużej amerykańskiej firmy, to Andrzej zapłacił rachunek. W końcu jutro miał zarobić 5 tysięcy euro. 5 tysięcy euro, czyli 20 tysięcy złotych.

Ranek powitał ich słońcem. Na śniadaniu, niezbyt smacznym, spotkali Faruka. Dochodziła 9, kiedy Andrzej poszedł odszukać burmistrz Teresę Xantopoulis. Nie było to trudne, bo urząd znajdował się mniej więcej 150 metrów od ich pensjonatu. Pani burmistrz przywitała go osobiście. Jak się okazało, w jej biurze nie było sekretariatu ani sekretarki, a cały urząd zajmował dwa pokoje na parterze willi; w drugim skrzydle mieścił się sklep z pięknie pachnącym pieczywem. Andrzej zastanawiał się tylko, czy jeżeli codziennie komuś tak pachnie, to czy ciągle będzie uważał to za piękny zapach. Uznał, że może tak być. Teresa Xantopoulis była kobietą po pięćdziesiątce, z lekką skłonnością do nadwagi. Kiedyś musiała być bardzo piękna. Miała jasne, gładko zaczesane włosy. Zapytała go, czy napije się kawy. Andrzej powiedział, że chętnie. Mówiła dobrze po angielsku. Gdy siadła po drugiej stronie stolika, uśmiechnęła się i powiedziała:

– Chociaż oboje radzimy sobie nieźle z angielskim, to może wygodniej nam będzie rozmawiać po polsku? – odezwała się czystą polszczyzną. Andrzej zbaraniał.

Widząc jego minę, kobieta zaczęła się śmiać.

– Jestem Polką, wychowałam się w Poznaniu. Ale mieszkam tu już trzydzieści lat.

– Ale mnie pani zaskoczyła, nic pani nie napisała w mailu o tym, że jest pani Polką.

– Zobaczyć pana minę – bezcenne, jak to mówią w jakiejś polskiej reklamie, jestem tu na bieżąco, mam TVN 24, a przez internet słucham Trójki. No, ale zostawmy to, czym mogę panu służyć?

Andrzej nie wiedział, od czego zacząć. W myślach analizował zaskakująco zmienioną sytuację. Uznał jednak, że zmiana jest dla niego korzystna. Zaczął ostrożnie.

– Tak jak pani napisałem, chodzi o ślub – zawiesił na chwilę głos.

– Pana ślub.

Przecząco pokręcił głową.

– Nie, Polki i obywatela Tunezji.

– I wszystkie dokumenty macie?

– Mamy.

– No to nie ma sprawy. Opłata wynosi 100 euro.

– Ale to nie wszystko.

– Zatem słucham. Może jeszcze kawy? – dodała, widząc, że Andrzej pierwszą wypił. Andrzej chciał, bo dzięki temu zyskiwał trochę na czasie.

Kiedy kobieta wróciła do stolika, Andrzej zapytał:

– Czy na podstawie dokumentu, który pani wystawia po ślubie, można dostać obywatelstwo greckie?

– Można. Ale mogę też nadać obywatelstwo wyspy Xavi.

– A czy jest ono uznawane w Unii?

– Wygląda jak to, które nadaje się w Atenach.

Andrzej zaniemówił. Przypadkiem odnalazł niedomkniętą furtkę do Unii Europejskiej, przepiękną dziurę w strefie Schengen.

– Dużo pani udziela ślubów?

– Nie, kilka rocznie, w tym niektóre mieszkańcom naszej wysepki.

– A ile pani nadaje obywatelstw?

– Jeszcze nie nadałam żadnego, a jestem burmistrzem od sześciu lat. Proszę mi powiedzieć, o co właściwie chodzi, bo widać wyraźnie, że nie o zwykły romantyczny ślub.

Andrzej westchnął i postanowił wszystko postawić na jedną kartę. Opowiedział jej całą historię, nie podał tylko prawdziwej sumy, jaką mieli za całą tę akcję zarobić. Gdy mówił, na twarzy jego rozmówczyni nie było widać ani zaskoczenia, ani – co ważniejsze – oburzenia. Gdy skończył, kobieta wstała i podeszła do okna, tego, które wychodziło na ogród na tyłach willi.

– I co ja bym z tego miała?

– Pieniądze.

– Ile?

– 1000 euro.

– 2000.

Andrzej liczył się z taką sumą, ale próbował dalej.

– Wie pani, że pani nie robi niczego nielegalnego. A przynajmniej nikt pani niczego nie udowodni. Proponuję 1500.

– Dobrze, niech będzie 1500 – zgodziła się ku zaskoczeniu Andrzeja. – O której tu będziecie?

– Musimy wszystko załatwić do 15.30, bo o 16 odpływa wodolot.

– To bądźcie za godzinę.

Andrzej wrócił do pensjonatu. Zainkasował od Tunezyjczyka 5 tysięcy euro i wytłumaczył mu na migi, że opłata za ślub to 100 euro, ale rozwód i obywatelstwo kosztują 1500.

– I mówisz, że ona jest Polką? Niesamowite – powiedziała Beata. – A jak się tu w ogóle znalazła?

– Nie wiem, jest na Xavi od 30 lat.

– I nie spytałeś, co ją tu przygnało?

Andrzej nie spytał.

Ślub wzięli o 10.30. Gdy Faruk zapłacił ostatnią transzę, czyli 5 tysięcy euro, dostał obywatelstwo wyspy Xavi. Rozwód wzięli o 10.46. Beata dowiedziała się, że pani burmistrz przyjechała tu z miłości. Zakochała się w Greku mieszkającym właśnie na tej wyspie. Została jego żoną i mają troje dzieci, które są już dorosłe. Najmłodsza córka studiuje w Atenach, a mąż dwa lata temu umarł na zawał serca.

Punktualnie o 13.00 odpłynęli z wyspy. Rybacy na brzegu nadal składali sieci. Z Farukiem rozstali się w ateńskim porcie, a na lotnisko dojechali metrem, bo tego dnia strajkowali taksówkarze. Na kolejnych przystankach widzieli grupki młodych zamaskowanych ludzi, prawdopodobnie trwały demonstracje. Zdążyli na samolot do Warszawy niemal w ostatniej chwili. Na Okęciu wylądowali parę minut po 23.

Andrzej nikomu nie pochwalił się całą tą operacją. Ale łatwość, z jaką zarobił pieniądze, nie dawała mu spokoju. Powoli w jego głowie zaczął kiełkować pomysł, by operację taką nie tyle powtórzyć, ile zrobić z niej instytucję. Nie wiedział jeszcze jak, nie wiedział z kim, ale czuł w swoim pomyśle potencjał na stworzenie czegoś niezwykłego, a przede wszystkim dochodowego. Potrzebował jednak pomocy. Na pierwszy rzut oka jego naturalnymi sojusznikami byli współlokatorzy z pokoju w Instytucie Socjologii – Janusz Kiliański, kolega jeszcze z czasów studiów, a tak naprawdę najbliższy przyjaciel Andrzeja, oraz młodsza od nich o ponad dziesięć lat Dagmara Badura. Z Dagmarą nie będzie kłopotu – ocenił w duchu Andrzej. Stopień jej postrzelenia był na tyle wysoki, że powinna się wdać w każdą awanturę bez żadnych zahamowań. Gorzej było z Januszem, który bujał w obłokach, pisał wiersze i w ogóle nie dbał o pieniądze. Dla niego argument, że na fikcyjnych ślubach można zarobić, nie był żadnym argumentem. Ba! Był kontrargumentem. Janusza trzeba było podejść w inny sposób i Andrzej wiedział, jak to zrobić. Zaczął w drugiej połowie listopada. W poniedziałek, który i dla niego, i dla Janusza był dniem raczej lżejszym, przyszedł rano do Instytutu, odpalił komputer i po godzinie grzebania w sieci miał to, czego potrzebował, czyli wszystkie materiały zakończonego wczoraj we Florencji Kongresu Socjologicznego. Wydrukował materiały i referaty, które były po angielsku. Wyszło tego ponad 150 stron. Teraz czekał już tylko na Janusza. Jego kumpel nie pojechał na ten kongres, chociaż bardzo o tym marzył, z prozaicznego powodu – Instytutu nie było stać na wysłanie tam dwóch pracowników. I chociaż to Janusz specjalizował się w tym, czym na kongresie zajmowali się socjologowie z całego świata, czyli w demografii, do Florencji pojechał dyrektor Instytutu, specjalista od statystyki. Janusz nawet nie protestował, no bo po pierwsze, znał kolejność dziobania, a po drugie, nawet nie miał u kogo protestować. Ale było mu przykro. W końcu to jego praca doktorska Demografia w aspekcie demokratycznej rekonstrukcji społeczeństw zdobyła nagrodę w konkursie na najlepszy doktorat Europy Środkowej i została przetłumaczona na cztery języki. Janusz przyszedł kilka minut po 10. Był cały mokry – na dworze lało – i wyglądał jak siedem nieszczęść.

– Nigdy nie używasz parasola?

– Używam, ale jak wychodziłem, to nie padało.

– Od wczoraj wszyscy w każdej prognozie pogody zapowiadali, że dziś będzie lać.

– No może, ale... No tak wyszło.

– Zrobię ci herbaty.

Dopiero kiedy Andrzej wrócił z kuchenki z dwiema herbatami, położył na biurku przed Januszem stos wydrukowanych materiałów.

– To jest to, co mi się udało wygrzebać w sieci z tej konferencji we Florencji – powiedział, starając się, by jego głos nie zdradzał żadnych emocji.

– Naprawdę?! Chciało ci się? Jesteś wielki!

Andrzej wiedział, że Janusz sam by tego nie znalazł, nie poruszał się w internecie tak sprawnie jak on.

– Miałem trochę czasu, a poza tym pomyślałem, że Stary nic ci z Włoch nie przywiezie. Raczej walizki wypełni szmatkami dla żony.

Szef ich Instytutu, specjalista od statystyki, miał od pół roku nową żonę, zresztą byłą studentkę, zarówno swoją, jak i Andrzeja. Andrzej pamiętał ją dobrze, bo kilka lat temu wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że chciałaby wzmocnić jakoś ich relacje, a raczej rozwinąć je ponad to, co łączy wykładowcę i studentkę. Z Andrzejem jej się nie udało, a ze Starym najwyraźniej tak. To była już trzecia żona Starego. Jeżeli Stary ma 60 lat i trzecią żonę, to statystycznie jak długo Stary wytrzymuje z żoną? Andrzej zadał sobie to pytanie w myślach, ale nie znalazł na nie odpowiedzi, bo nie wiedział, czy odjąć pierwszych dwadzieścia, czy osiemnaście lat. Nie wiedział, jaki jest statystycznie średni wiek żenienia się Polaków.

– To bardzo ciekawe, naprawdę bardzo ciekawe... – mruczał pod nosem Janusz, a ręka zawisła mu nad kubkiem z herbatą. Wyglądało na to, że materiały z kongresu wciągnęły go na dobre.

– Nie znalazłem żadnej wzmianki o tym, żeby Stary chociaż raz zabrał tam głos.

– Co o tyle nie dziwi, że ledwo duka po angielsku.

– Szkoda, że po polsku też w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia.

W tym momencie do pokoju wpadła Dagmara. Było to normalne. Dagmara nigdy nie wchodziła do pokoju, tylko zawsze wpadała. Też była mokra, ale bynajmniej nie wyglądała jak siedem nieszczęść ani nawet jak sześć. Wyglądała pięknie.

– Cześć, chłopaki.

– Cześć, Dagi. Świetnie wyglądasz, chyba nie chcesz mi powiedzieć, że znowu jesteś zakochana.

Dagmara zakochiwała się średnio trzy razy w miesiącu. Najłatwiej w kimś, kogo nie znała. Na przykład w mężczyźnie, którego zobaczyła w tramwaju, albo w kimś, kogo spotkała na bankiecie. Miała bujną fantazję i dorabiała tym facetom niestworzone życiorysy. Przeważnie jednak, gdy facet się do niej odzywał, czar pryskał.

– A tak wyglądam?

– Wyglądasz – powiedzieli jednocześnie. I wszyscy parsknęli śmiechem.

– Nie, dzisiaj nie jestem. Co masz? – pokazała ręką na stertę papierów leżącą przed Januszem.

– Materiały z Florencji, Andrzej mi wyciągnął.

– Zuch Andrzej.

– Może cię zaciekawi referat Tomassiniego, jest dużo o naszym regionie i dużo o Polsce. Andrzej wiedział, że Janusz tego nie przeoczy, ale zależało mu, żeby przeczytał go jak najszybciej. Referat Tomassiniego był klockiem potrzebnym do jego planu.

– Chłopaki, a słyszeliście, co dzisiaj powiedział premier?

Dagmara interesowała się polityką. Można było powiedzieć, że wręcz się nią pasjonowała.

– Nie słyszałem i nie chcę słyszeć – powiedział Janusz, odrywając na chwilę wzrok od papierów.

– Ale to naprawdę ciekawe.

– Nie dla nas – Andrzej był zły, że Dagmara wrzuca nowy wątek.

– Tomassini stawia tezę, że kraje dawnego bloku wschodniego nie są w stanie prowadzić skutecznej polityki demograficznej.

– To znaczy? – zainteresowała się Dagmara.

– To znaczy, że kraje naszego regionu nie są w stanie prowadzić takiej polityki jak na przykład bogata Francja, która stworzyła specjalne warunki dla rodzin i która płaci horrendalne pieniądze za każde urodzone dziecko. Za drugie dwa razy więcej niż za pierwsze. A za trzecie aż cztery razy więcej.

– Za dwadzieścia pięć lat będzie nas pięć milionów mniej. A jeżeli patrzeć na całą Europę, to jakieś sześćdziesiąt milionów mniej. I właściwie nie ma na to rady. Tak musi być w sytuacji, gdy społeczeństwa się bogacą, a wychowywanie dzieci jest drogą inwestycją – dodał Janusz, cały czas wertując materiały z florenckiej konferencji.

Rozmawiali tak jeszcze kilkanaście minut. Andrzej był zadowolony, że wszystko przebiega zgodnie z jego planem.

Dwa dni później, kiedy byli w pokoju tylko we dwóch, zagadnął Janusza:

– Wiesz, myślałem sobie trochę o tych demograficznych problemach i mam taki pomysł...

– Pomysł? – zaciekawił się Janusz.

– No tak, pomysł.

I Andrzej opowiedział przyjacielowi historię tunezyjskiego męża jego byłej żony oraz historię ich greckiej wyprawy. Janusz był zdumiony.

– To dlatego wydawało mi się ostatnio, że jesteś trochę opalony.

Po chwili dodał:

– Opowiedziałeś mi przedziwną historię, ale co z tym pomysłem?

– Może moglibyśmy to pociągnąć?

– Co pociągnąć? – Janusz dalej nie rozumiał, o co chodzi Andrzejowi.

Rozmowę przerwała im Dagmara, która właśnie weszła do pokoju.

– Słuchajcie, rewelacja, prezes powiedział...

– Nie! – krzyknęli obaj.

– Co nie?

– Nie interesuje nas, co prezes powiedział – w tonie, jakim odezwał się Andrzej nie było cienia żartu.

– Siadaj i słuchaj.

Dagmara zrozumiała, że przerwała kolegom ważną rozmowę.

– Pomysł polega na tym, że my we trójkę zorganizujemy import obcokrajowców.

W pokoju zapadła cisza.

– Import obcokrajowców? – niepewnym głosem zapytała Dagmara.

Więc Andrzej jeszcze raz opowiedział historię o tym, jak zarobił 5 tysięcy euro. Chociaż o pieniądzach powiedział po raz pierwszy i dopie-ro na końcu. Jak zauważył, suma zaskoczyła Janusza.

– Nasza działalność, jeżeli byłaby mądrze prowadzona, może w jakiś sposób wpłynąć na demografię i Polski, i Europy. Oczywiście nie odwróci trendu, ale trochę go spowolni. Poza tym pozwoli nam zostać ludźmi – zawahał się, szukając słowa – majętnymi.

Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie odezwał się Janusz:

– Jak to sobie wyobrażasz technicznie?

Andrzej był zadowolony z pytania. Mogło ono oznaczać, że wstępnie pomysł został przez Janusza może jeszcze nie zaakceptowany, ale przynajmniej nie odrzucony.

– Myślę, że musimy rozwiązać dwa najpoważniejsze problemy. Najtrudniej będzie nam znaleźć osoby, które chcą przenieść się do Unii i dodatkowo na to zasługują. Po drugie, musimy znaleźć tu, w naszym kraju, kobiety i mężczyzn stanu wolnego.

– To będzie przestępstwo? – zapytała Dagmara.

– Od razu przestępstwo...

– Będzie – Janusz wszedł w słowo Andrzejowi.

– To ja w to wchodzę – ucieszyła się Dagmara.

Janusz spojrzał na nią i ciężko westchnął.

– Dalej nie wiem, jak to sobie wyobrażasz.

– To będzie przestępstwo? – zapytała Dagmara. – Od razu przestępstwo... – Będzie – Janusz wszedł w słowo Andrzejowi. – To ja w to wchodzę – ucieszyła się Dagmara. Na zdjęciu od lewej Piotr Polk (Janusz), Piotr Szwedes (Andrzej) i Olga Borys (Dagmara)

– Musimy być mobilni i cały czas powinniśmy zmieniać strategię. Jedynym naszym stałym miejscem powinna być strona internetowa założona poza Polską. Dodatkowo użyjemy programu TOR, który zamaskuje nasz adres.

Janusz patrzył na Andrzeja zdziwiony.

– Można się tak zamaskować?

– Można.

– I to jest skuteczne?

– Myślę, że tak.

– To po co chcesz zakładać stronę poza Polską?

– Na wszelki wypadek.

– A tak w ogóle... właściwie po co nam ta strona? – wtrąciła się Dagmara. – Przecież zostaniemy zdekonspirowani.

– Założymy tam czat randkowy. I jako administratorzy będziemy mieli szansę wyłuskiwania potrzebnych nam osób, czyli tych, które będą chciały zarobić na lewym ślubie.

Janusz w zamyśleniu włączał i wyłączał długopis. Trochę to denerwowało Andrzeja, ale wolał nic nie mówić, bo ciągle nie wiedział, czy Janusz da się namówić. Kontynuował przedstawianie swojego planu.

– Będziemy też dawać ogłoszenia w prasie, najchętniej lokalnej.

– Że co? Że szukamy osób stanu wolnego? Przecież od razu nas capną – na szczęście Janusz odłożył długopis.

– Nie, nie będzie tam mowy o stanie wolnym. Zresztą kiedy mówiłem o mobilności, to mówiłem także o ogłoszeniach, one za każdym razem powinny być inne. Za każdym razem będziemy też używać innego telefonu prepaidowego. Będziemy się z tymi ludźmi umawiać w anonimowo wynajętych apartamentach.

– No, ale my nie jesteśmy anonimowi – Janusz szukał słabych punktów i Andrzej był mu wdzięczny z tego powodu, bowiem tego właśnie od przyjaciela oczekiwał.

– Będziemy ucharakteryzowani.

Dagmara zaczęła bić brawo i podskakiwać jak mała dziewczynka.

– Jezuniu, jak fajnie, to chyba najfajniejsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła.

Janusz obrzucił ją ciężkim spojrzeniem. Już chciał skomentować wyznanie Dagmary, ale w końcu nic nie powiedział, tylko pokręcił głową.

– Poza tym będziemy się spotykać nie w trójkę, ale pojedynczo – kontynuował Andrzej.

– No dobrze – nie dawał za wygraną Janusz – rozumiem, że na jakieś dwie czy nawet cztery godziny mamy umówionych kilkanaście, a może kilkadziesiąt osób. Co ci pomoże charakteryzacja, jeżeli po złożeniu propozycji no jednak popełnienia przestępstwa, czy też namawiania do popełnienia przestępstwa, klient poleci na policję?

– My mu w tym mieszkaniu niczego nie powiemy. My go tylko poznamy i ustalimy, czy warto się z nim albo z nią umówić jeszcze raz. Propozycję złożymy bardzo niewielu osobom. Nie wiem, jednemu, a może dwóm procentom spośród tych, z którymi się spotkamy.

Janusz pokiwał głową, widać było, że docenia przebiegłość Andrzeja.

– Nieźle. Całkiem nieźle. To zanim przejdziemy do ślubów, powiedz mi, jak znajdziemy tych ludzi za granicą.

– Przyznaję, że to jest najtrudniejsza część planu. Myślę, że będziemy musieli poszukać współpracowników na przykład na Ukrainie czy w Afryce.

– Bez sensu – Janusz wstał z krzesła i podszedł do okna – każda dodatkowa osoba przyłączona do projektu to ogromne ryzyko. To nawet nie wzrost zagrożenia wpadką, tylko skokowy wzrost ryzyka, a w konsekwencji pewna wpadka.

Zapadła cisza. Dagmara niepewnie spoglądała to na Andrzeja, to na Janusza. Za oknem pociemniało i zaczął padać deszcz. Wreszcie odezwał się Janusz.

– A może na tej stronie internetowej, o której mówiłeś, nie szukalibyśmy kandydatów i kandydatek na mężów i żony, tylko... tylko tam znajdowalibyśmy klientów?

– W jaki sposób? – zapytał Andrzej.

– Otwórzmy biuro matrymonialne. Międzynarodowe, internetowe biuro matrymonialne. W dwóch językach – angielskim i rosyjskim. Dagmara zna dobrze rosyjski, my angielski.

Andrzeja zaskoczyła prostota i oczywistość tego rozwiązania. Miał dwa sprzeczne odczucia. Z jednej strony był zły, że sam na to nie wpadł, ale z drugiej – był zadowolony z aktywności i kreatywności Janusza.

– Doskonały pomysł – powiedział.

– Poza tym możemy penetrować inne podobne portale, o ile takie są – dodał Janusz.

– Na pewno są, w sieci jest wszystko – włączyła się Dagmara.

Znowu zapadła cisza. Cała trójka rozmyślała nad tym, co do tej pory ustalili. Wreszcie odezwał się Andrzej, nieformalny, ale jednak przywódca grupy.