Trociowe Opowieści - Artur Justyński - ebook

Trociowe Opowieści ebook

Artur Justyński

3,7

Opis

Trociowe Opowieści” to książka dla miłośników wędkarstwa, zarówno tych którzy już łowią trocie wędrowne, jak i tych którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tymi szlachetnymi rybami. To czternaście opowieści, które wprowadzą początkujących w trociowy świat, a wytrawnym łowcom umilą oczekiwanie na kolejną wędkarską wyprawę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Artur Justyński

Trociowe Opowieści

Autorzy zdjęćArtur Justyński, Tomek Zaczkowski, Bartek Kuniszewski, Adam Podwojski

© Artur Justyński, 2020

„Trociowe Opowieści” to książka dla miłośników wędkarstwa, zarówno tych którzy już łowią trocie wędrowne, jak i tych którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tymi szlachetnymi rybami. To jedenaście opowieści, które wprowadzą początkujących w trociowy świat, a wytrawnym łowcom umilą oczekiwanie na kolejną wędkarską wyprawę.

ISBN 978-83-8189-464-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Opowieść pierwsza

Stoję tuż przy rzece, w miejscu gdzie ta tworzy w lesie głęboki wąwóz, jest zima, dzień pomału ma się ku końcowi spowijając to urokliwe miejsce szarościami i chłodem. Wiatr szumi w koronach drzew, tuż nade mną słychać stado czyżyków, gdzieś wysoko swoją obecność głośnym krzykiem zaznacza myszołów, gdy nagle czuję zatrzymanie przynęty, z początku jest tępe i jeszcze nic nie wiadomo, ale po chwili ryba na końcu mojego zestawu daje znać silnymi uderzeniami pyska. Wszystko zamiera, odgłosy lasu zastępuje łomoczące się w piersi serducho, puls przyśpiesza, ciało drży w paroksyzmie uniesienia. Kwintesencja wędkarstwa staje się faktem. Poprzez napiętą plecionkę czuję każde drgnienie rybich mięśni, każdy zwrot walczącej ryby, każde uderzenie silnego ogona. I oto piękna samica troci wędrownej skacze nad powierzchnię wody, by po chwili przerwać tę donośną chwilę głośnym pluskiem…

Zacznijmy jednak od początku.

W połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zafascynowany Wisłą polowałem na bolenie i resztkę sandaczy, które jakimś sposobem uchroniły się przed kłusowniczą elektryfikacją rzek, mój wędkarski przyjaciel Darek zapytał mnie, czy nie pojadę z nim zapolować na trocie wędrowne na jedną z pomorskich rzek. Choć nic o tych rybach nie wiedziałem, pomysł ten od razu mi się spodobał. Wyobrażenie zimowego dnia spędzonego nad piękną rzeką o górskim charakterze pobudziło imaginacje, przypominając dziecięce marzenia o traperskich przygodach rodem z odległej Alaski.

No więc trzydziestego pierwszego grudnia zamiast szykować się na sylwestrową imprezę zapakowaliśmy się w pociąg jadący z centralnej do północnej części naszego kraju. Kilkugodzinna podróż minęła mi na przestudiowaniu kilku wędkarskich miesięczników z artykułami na temat połowu tych szlachetnych ryb. Wtedy to dowiedziałem się, że trocie wędrowne wchodzą podczas jesiennych sztormów z morza do rzek w celu odbycia tarła. Są wtedy tak agresywne, że inne ryby wyskakują z wody na brzeg ustępując im pola. Wtedy jednak nie można ich łowić, objęte są okresem ochronnym, który niestety nie dotyczy kłusowników, oczywiście tylko w ich bandyckim mniemaniu. Po skończonym tarle ryby pilnują tak zwanych gniazd odganiając zagrażające ikrze ryby. Nie pobierają wtedy pokarmu, a wędkarz musi liczyć tylko na ich agresywność. Agresywność jednak chyba zawodzi słysząc o ilości łowionych ryb.

Rok wcześniej skacowany po sylwestrze oglądałem wywiad z wędkarzem, który twierdził, że osiem lat jeździ na trocie i żadnej jeszcze nie złowił. Jak to możliwe — pomyślałem. Ja złowię na pewno — rzekłem do siebie w duchu, wyobrażając sobie najpierw spławiające się trocie, a potem walczącą w wodzie piękną rybę na końcu mojego zestawu.

Wieczorem byliśmy na miejscu. Ekscytacja rosła. Pomimo tego, że miasto tonęło w ciemnościach już w miejskim autobusie udało nam się załatwić kwaterę na te trzy wędkarskie dni. Rozpakowaliśmy się i można było przejrzeć sprzęt. Wędziskiem, które wtedy zabrałem był kij o długości 2,7 metra i ciężarze wyrzutu od 20 do 40 gramów. Mieścił się więc w fachowych zaleceniach. Był to kij miękki o parabolicznej akcji. Dobrze wyrzucał nawet przynęty ważące poniżej 10 gramów, ale przy stawiającej opór w nurcie przynęcie wyginał się w pół jak bat na krowy. Moje pudełko z przynętami głównie wypełniały blachy wahadłowe, z tego co przeczytałem najbardziej łowne przynęty, kilka obrotówek i klika woblerów zrobionych przez Darka. Wszystko to w naturalnych kolorach wydało mi się mało atrakcyjne, po przeczytaniu artykułu, którego autor zalecał jaskrawe kolory. Pomazałem więc boki woblerów i listki blaszek pomarańczowym flamastrem. Robiłem to siedząc z Darkiem przy stoliku przed domem. Flamastry bowiem śmierdziały niemiłosiernie, a ja nie chciałem niepotrzebnie denerwować kobiety, która wynajęła nam pokój w swoim domu. Na kołowrotek nawinąłem żyłkę o grubości 0,3 milimetra. Była to grubość, której jeszcze nigdy nie stosowałem, na Wiśle zawsze używałem subtelniejszych rozmiarów.

— Palicie panowie — zagadała nas właścicielka

— Tak — odparłem

— Dobrze, że na dworze — uśmiechnęła się i dodała — a wy nie świętujecie dzisiaj.

— Jutro rano jedziemy na ryby — powiedział Darek.

— No to połamania kijów — powiedziała wzruszając ramionami i zniknęła w ciepłym rozświetlonym wnętrzu.

Ekscytacja nie pozwoliła na spokojny sen.

Rano, oczywiście po ciemku, wyruszyliśmy autobusem do oddalonej o trzydzieści kilometrów wsi. Jechaliśmy czterdzieści minut więc udało mi się jeszcze zdrzemnąć. Nad rzekę dotarliśmy równo z brzaskiem. Zaraz za przystankiem był duży parking, a za nim rzeka. Mieniła się w blasku latarni, czarna, tajemnicza, lśniła nadzieją, nadzieją na troć. Założyłem kołowrotek na kij, przeplotłem żyłkę przez przelotki i dowiązałem krętlik z agrafką. Zapaliłem. Patrząc w wodę próbowałem przebić się przez ciemność i zajrzeć w jej wnętrze. Czy były tam ryby? Zadawałem sobie to pytanie w myślach, kiedy nagle zastanowiło mnie coś innego, Gdzie są wędkarza? Byliśmy sami, a przecież wszędzie pisano, że pierwszy styczeń to wędkarskie święto trociarzy i rzeki aż pękają w szwach od natłoku ludzi. A tutaj nikogo, ja i Darek. Dziwne — pomyślałem schodząc nad rzekę.

Założyłem wahadłówkę i rzuciłem niezdarnie, zbyt blisko, w szybki, wartki nurt. Blacha wpadła do wody i w tym samym momencie usłyszałem szuranie kół po żwirowej nawierzchni parkingu, a potem następne i kolejne. Podjechały dwa busy i samochód. Po chwili wysypały się z nich ciemne postacie z równie ciemnymi długimi wędziskami. A jednak — pomyślałem. Nigdy nie lubiłem łowić w tłumie więc czym prędzej ruszyłem w dół rzeki. Kiedy parking ginął mi z oczu był już cały zapełniony samochodami. Wydało mi się jeszcze, że do moich nozdrzy dobiegł zapach nieprzetrawionego do końca alkoholu, kiedy znikałem w nadrzecznych krzakach. Krzaki w tym miejscu uniemożliwiały wędkowanie więc zostawiłem Darka przed nimi i ruszyłem dalej. Po około połowie kilometra miałem rzekę całą dla siebie. Tylko tak naprawdę, pomimo wskazówek Darka i przeczytanych wcześniej informacji o sposobie połowu troci, nie wiedziałem co mam z nią robić. Mówiąc ściślej jak z niej wyjąć troć. Na swojej rzece wiedziałem gdzie spodziewać się ryb, bo miałem doświadczenie. Złowiłem ich sporo, a tutaj… Tutaj czułem się jak dziecko we mgle. Jedna, dwie trocie i coś bym wiedział. Rzucałem więc jak najdalej pod drugi brzeg, ale nie za daleko, żeby przynęta nie wpadła w rosnące tam krzaki i sprowadzałem przynętę pod swój brzeg kręcąc kołowrotkiem ze średnią prędkością. Czekałem na branie w momencie, kiedy przynęta przepływała przez środek koryta, ale tych nie było. Za to były zaczepy. Te pod moim brzegiem było łatwo odczepić, wystarczyło popuścić trochę żyłki i szybkim zacięciem wyswobodzić przynętę, te ze środka było już odzyskać gorzej, a te z pod drugiego brzegu były z reguły stracone.

Po kilku godzinach i kilkunastu straconych przynętach mój zapał pomału słabł, a ekscytacja przeradzała się w zawód. Kolejny zaczep skwitowałem niecenzuralnym słowem wykrzyczanym pod niebiosa.

— Rzucę ci wyhaczacz — usłyszałem z drugiego brzegu od zmierzającego w moją stronę wędkarza– nie rwij!

— Ok — powiedziałem, myśląc czy będę umiał go użyć.

Facet zrobił zamach i przedmiot wielkości dużego jabłka wylądował tuż obok mnie.

— Pomysłowa rzecz — krzyknąłem.

— Sam zrobiłem — odkrzyknął.

Metalowa gruszka zaopatrzona była w przedni drut, który łapał krętlik i drugi drut na jego górze w kształcie spiralki z dwóch zwojów, przez który przekładało się żyłkę. Przełożyłem żyłkę przez dwa druty i spuściłem przyrząd zaopatrzony w linkę do zaczepionej blachy na mojej napiętej żyłce. Przedni drut złapał zaczep. Odłożyłem kij i zacząłem ciągnąć za linkę. Po dłuższej chwili zaczep puścił i zacząłem holować coś dużego. Okazało się, że moja blacha zawadziła o worek wypełniony cegłami połączony sznurkiem z drugim takim samym workiem, udekorowanymi zaśniedziałymi blachami i brudnymi woblerami.

— Miejscowi zastawiają pułapki na przynęty — krzyknął przyjazny wędkarz.

— Najwyraźniej — odkrzyknąłem uwalniając swoją i zdobyte przynęty.

Zwinąłem linkę i zważywszy w dłoni wyhaczacz zmierzyłem wzrokiem szerokość rzeki. Zrobiłem, najmocniejszy na jaki mnie było stać, wsparty wdzięcznością, i strachem, żeby przerzucić wodę, wymach. Przyrząd wysokim lobem poszybował nad moim wybawcą i upadł, niestety w wysoką trawę i niestety z dziesięć metrów za daleko. Facet zaczął go szukać, a ja nakierowywałem go na niego okrzykami. Nie mógł go jednak znaleźć. Po kilku lub kilkunastu minutach, na rybach czas płynie szybciej, facet wciąż przeczesywał zarośla, a ja stałem z nadzieją, że usłyszę „mam”, ale nie usłyszałem. W poczuciu winy przestępowałem z nogi na nogę, rozważając iść, czy zostać i udawać, że pomagam w szukaniu. Tylko tyle niestety mogłem zrobić.

— To ja już pójdę — powiedziałem i widząc jak on patrzy spode łba na mnie z powątpiewaniem, czy nie rzuciłem może kamieniem zatrzymując przydatny przedmiot. Na odchodne dodałem tylko — przepraszam.

Musiałem ominąć obiecujący zakręt, żeby zejść mu z oczu i móc wznowić spinningowanie. Jedyny plus, moje pudełko było znowu prawie pełne. Minus, w postaci wyrzutu sumienia, był jednak większy.

Obłowiłem prostkę i dwa zakręty i kolejną prostkę. Zmieniałem przynęty, mijałem wędkarzy. Paliłem papierosy. Zrywałem przynęty na krzakach i pod wodą. Tajemnicze trocie wędrowne zaczęły stawać się stworzeniami mitycznymi. Występowały już tylko w czasie bardzo przeszłym. Kiedyś panie to były ryby. Kiedyś to się łapało. Kiedyś… kiedyś…

Nastał zmierzch. Usiadłem znużony, ale szczęśliwy, byłem przecież nad piękną rzeką, gdzie od zawsze czułem się najlepiej. No i miałem jeszcze dwa dni nadziei na rybę.

Darek przyszedł jak było już ciemno. Złapaliśmy autobus, zrobiliśmy zakupy na dzień następny i dotarliśmy na kwaterę późnym wieczorem.

— Miałam już wzywać milicje — powiedziała właścicielka na przywitanie — miałam już wędkarzy, ale oni wracali na obiad, a was nie było cały dzień.

Dzień następny był podobny. Spotkałem trociarza tubylca, który sprzedawał własnoręcznie wykonane woblery. Kupiłem jednego, żeby go w kolejnym dniu zerwać.

W połowie dnia trzeciego tuż po kanapce, kubku ciepłej herbaty i papierosku stanąłem przed wpływającym do rzeki strumieniem. Założyłem małą obrotówkę i przeprowadziłem pomału pod prąd, a tam gdzie wody strumienia mieszały się z wodami rzeki coś zaczęło się dziać dziwnego z przynętą. Ryba była tak mała, że nie czułem na tym grubym badylu brania i tylko dzięki szybkiemu nurtowi miałem trochę frajdy z chwilowej walki małego pstrąga, który uczepił się na końcu mojego zestawu. Obejrzałem finezyjne kropki pierwszego w swoim życiu pstrąga i zwróciłem mu wolność. Była to jedyna ryba, którą widziałem przez trzy dni wędkowania. Gdzieś tam, ktoś złowił podobno troć, ale ja jej nie widziałem. Niesiona echem wiadomość powtarzała się pomiędzy wędkarzami konkurując z szemraniem rzeki. Była to podobno jedna z trzech, złapanych w ciągu trzech pierwszych dni stycznia, troć.

Do odjazdu pociągu zostało kilka godzin więc spytałem Darka:

— Idziemy nad morze?

— Ja nie idę — odparł.

— Jak to? — zapytałem zdziwiony — nie chcesz morza zobaczyć?

— Widziałem w tamtym roku, no przecież się nie zmieniło.

Opowieść druga

Pół roku po pierwszej trociowej przygodzie pakuje samochód na wakacyjny wyjazd nad morze. W ostatniej chwili biegnę do domu po kij i pudełko przynęt, może uda się wyskoczyć na ryby.

Na miejscu okazuje się, że zamiast badyla wziąłem zbyt delikatny na trocie kijek do 20 gramów wyrzutu. Przychodzi senny dzień, rodzina wymęczona słońcem, a więc nadarza się okazja. Jadę na mały dopływ jednej z trociowych rzek połazić za pstrągami. Niestety komary, pokrzywy i zakrzaczone brzegi uniemożliwiają wędkowanie. Wychodzę na łąkę gdzie trociowa rzeka zachęca dostępnością brzegów. Może wreszcie uda się złowić troć. Na taki kijek będzie to niezła zabawa. W oddali widzę dwóch ludzi, jeden po jednej stronie rzeki, drugi po drugiej. Idą w moją stronę. Ja pomału idę w ich obławiając podmytą rynnę po mojej stronie. Po kilku krokach spostrzegam, że mnie zauważyli. Stają jak wryci i jak na komendę coś upuszczają na ziemie.

— Dzień dobry — mówię podchodząc.

— A, dobry, dobry — odpowiada ten po mojej stronie rzeki — bierą?

— Dopiero przyjechałem — mówię i patrzę na sieć przeciągniętą w poprzek rzeki, której końce trzymali przed chwilą w rękach.

— Srebrniaki weszły z morza? — pytam.

— E, tam — odpowiada ten sam patrząc podejrzliwie na mnie.

Nie wie kim jestem, a w mojej kamizelce dodatkowo straszy go medal za rekordową rybę i znaczek PZW. Bić się z nimi nie mam zamiaru, chciałbym jednak dowiedzieć się czegoś o trociach, a kto będzie lepiej wiedział jak nie oni, kłusownicy.

— To co, nie ma troci?

— E, tam — powtarza — jak mają być, panie. Rybacy siaty stawiają przy ujściu. To jak ta ryba ma wejść z morza do rzeki. A oni jeszcze przed sztormami siaty stawiają to jak sztorm przyjdzie to wypłynąć nie mogą i ta ryba w tych sieciach siedzi, fala w nią bije i z ryby to się galareta robi. Szkoda ryby. A jak już coś wejdzie to ci zorganizowani są pierwsi. Ci wszystko z rzeki wyciągną. To już dla nas niewiele zostaje.

— Ale to teraz łapią? — pytam.

— E tam, teraz — śmieje się — na jesieni, w tarło, kiedy największe ciągi są.

— A potem my, wędkarze próbujemy coś złapać w styczniu.

Teraz to już we dwóch się śmieją.

— Ale to jeszcze nic — mówi — bo tyle jest ryby na rynku, że sprzedać nie można. Ile to ja już razy widziałem po rowach wysypywane ryby co się zepsuły bo nikt tego kupować nie chciał. Turystów na jesieni jak na lekarstwo.

— Pech — mówię, odwracam się i odchodzę, bo jeszcze chwila i krew mnie zaleje.

Wskakuje do samochodu i jadę do miasteczka. Na miejscu wchodzę do sklepu wędkarskiego. Mówię o kłusownikach na rzece, ale na sprzedawcy nie robi to żadnego wrażenia. Dowiaduje się, że tubylcy w mieście przy moście łowią trocie na ikrę. To też jest nielegalne, ale oczywiście nikt z tym nic nie robi. Lepiej niech łowią, niż mają kraść, słyszę. Wstyd się przyznać, ale idę na most z nadzieją, że może któryś z nich złapie troć. Nie widziałem nigdy z bliska tej ryby. Dla mnie to taki potwór z Loch Ness był wtedy. No to stanąłem na moście i oparty o barierkę patrzyłem zafascynowany jak dziadki przerzucają równocześnie spływające z nurtem rzeki spławiki. Przypominali trybiki idealnie pracującej maszyny dużo bardziej niż żywych ludzi. Co dziwne, na turystach, którzy co i rusz szturchali mnie w plecy przechodząc na drugą stronę rzeki nie robili najmniejszego wrażenia. Pewnie traktowali ich jak nieodłączny wystrój krajobrazu, jak smażoną rybę, gofry czy stoisko z bursztynami. Wzrok mój walczył z nurtem i tuż pod mostem, w warkoczu powstałym od filara zobaczyłem sporego bolenia. Wędkę miałem w ręku, więc zszedłem nad wodę. Nie idzie mi z trociami to złapię bolenia na kolację. Wykonałem mocny zarzut, mały ripper poleciał wysoko i nie spadł na wodę. Przelatująca mewa zaczepiła się o żyłkę skrzydłem. No pięknie — pomyślałem. Ptak zaczął szamotać się w powietrzu, ale uwolnić się nie potrafił. Z nadzieją, że nie będę musiał go dotykać zacząłem ściągać powoli niechcianą zdobycz. Mewa zaczęła skrzeczeć. Na moje nieszczęście było to ogromne ptaszysko. Rozpiętość skrzydeł mewy pospolitej lub szarej, jak kto woli dochodzi do 120 cm. Taką rybę żeby złapać — pomyślałem. Niestety musiałem wyplątać żyłkę spomiędzy pokrwawionych już skrzydeł przeciętych żyłką. Ptak wrzeszczał, dziobał mnie, tłumek na moście przystanął zaciekawiony.

— Niech pan zostawi w spokoju tego ptaka — krzyknęła z oburzeniem jakaś paniusia.

— Staram się — odkrzyknąłem dziobany przez wkurzone nie na żarty ptaszysko.

Sięgnąłem po nóż. Wsunąłem ostrze między żyłkę a skrzydło i ptak był wolny. Ja też byłem wolny, bardziej chyba niż ten ptak. Ciążyły mi jednak słowa kłusownika spotkanego nad rzeką. Pierwszego stycznia okazuje się, że obławialiśmy rzekę, w której pływało może kilka wytrwałych w omijaniu kłusowniczych siatek ryb.

Opowieść trzecia

Minęło dwadzieścia lat. Piętnaście lat łowienia boleni, kleni, sandaczy, szczupaków w największej polskiej rzece i pięć lat łowienia tych samych ryb, ale większych i w znacznie większej ilości w drugiej co do wielkości polskiej rzece, bo w jej okolice właśnie się przeprowadziłem. Okazało się, że nasi niemieccy sąsiedzi nie kłusują, ani nie prowadzą zbójnickiej gospodarki rybackiej, co procentuje większą, niż gdzie indziej, ilością ryb w tej przygranicznej rzece.

Teraz mieszkam sto kilometrów od morza, pięćdziesiąt od pierwszej trociowej rzeki, siedem od rzeki nizinnej. Łowię na rzece nizinnej, nie korzystając z dobrodziejstw rzek górskich. Jestem specjalistą od boleni i wieczornych sandaczy, ale gdzieś tam głęboko w trzewiach czuję bliskość trociowiska. Póki co sandacze i bolenie mi wystarczają.

O trociach przypomina mi Tomek, sąsiad z klatki obok. Pojeździliśmy razem na bolenie i dowiaduję się, że łapie trocie od dwudziestu lat i to z niemałymi sukcesami.

Nadzieja wraca w paroksyzmie ekscytacji. Pozostało jednak kilka miesięcy oczekiwania na styczeń.

Oczekiwania umilam sobie łowiąc sandacze, słuchając trociowych opowieści, czytając artykuły o połowie tych szlachetnych ryb oraz kompletowaniu sprzętu do ich połowu, tak żeby z pierwszym stycznia być zwartym i gotowym na każdą ewentualność i na każdą pogodę. Łowienie zimowe różni się bowiem od letniego, chociażby pod względem ubioru.

Wszystko co potrzebne do trociowania można kupić w dobrze zaopatrzonym sklepie wędkarskim. Zaczynam od wędziska i już na starcie zaczynają się schody. Przeglądam całą paletę wędek i nie mogę się zdecydować na żadną z nich. Jedna jest zbyt ciężka, a chodzenie z taką wędką cały dzień byłoby zbyt uciążliwe, inna zbyt kolorowa, jeszcze inna ma piankową rękojeść, która mi nie leży, wolę bowiem wędki klasyczne o korkowej rękojeści i stonowanej kolorystyce. Najważniejszą jednak rzeczą jest to, że nie mogę znaleźć wędki o odpowiedniej charakterystyce pracy, zależy mi żeby wędzisko było szybkie i mocne, a jednocześnie pracowało na całej długości przy holu ryby, te dwie cechy bardzo ciężko pogodzić. Pomijam więc kupno wędki, w razie czego mam przecież wędki na nizinne drapieżniki, będę mógł użyć jednej z nich i kupuję całą niezbędną resztę. Kołowrotek o przełożeniu 1 do 4,2 japońskiej firmy. Tak małe przełożenie przekłada się na dużą wytrzymałość kołowrotka jak i na wolne prowadzenie przynęty. Pomaga to w łowieniu na szybkich rzekach przynętami, które stawiają wodzie duży opór. Na jedną szpule nawijam plecionkę o grubości 0,16 milimetra i wytrzymałości 11kg. Ważne żeby wytrzymałość plecionki nie przekroczyła wartości dozwolonej podanej przez producenta kija, najmocniejszy z moich może pracować z plecionką o wytrzymałości maksymalnie 12kg. Na drugą szpulę nawijam żyłkę o grubości 0,25 milimetra. Żyłkę mam zamiar stosować jakby temperatura powietrza spadła poniżej zera stopni Celsjusza. Żyłka w przeciwieństwie do plecionki nie pije wody i nie zamarza. Oczywiście też niesie wodę, która osiada i zamarza na przelotkach, ale robi to z mniejszą intensywnością niż plecionka. Kupuję przynęty tradycyjne, czyli trochę woblerów, wahadłówki, obrotówki i kilka rodzajów gum, te cieszą się coraz większym uznaniem, choć są wędkarze, którzy na trocie ich nie używają twierdząc że to profanacja. Do woblerów dokupuje ostre, mocne kotwice i mocne kółeczka, warto to zrobić, bo oryginalne są nie dość mocne i nie dość ostre. Do gum ostre haki. Agrafki z krętlikami, też kupuję najlepsze. Na sprzęcie trociowym nie ma co oszczędzać. Każdy element wędki powinien być pewny. Brania są tak rzadkie, nurt i ryby tak mocne, że lepiej nie tracić ich przez defekty w lichym sprzęcie. Żeby być samowystarczalnym dokupuje podbierak przyczepiany magnesem do uchwytu pod kapturem kurtki lub na plecach kamizelki wędkarskiej.

W domu zaczynam szukać odpowiedniej, dedykowanej specjalnie dla rzecznych troci, wędki, a raczej informacji o niej na forach internetowych. Śledzę wątki dotyczące wędek trociowych i mam coraz większy mętlik w głowie, ilu wędkarzy tyle opinii, często o jednym modelu opinie są skrajnie różne. Wzrok przykuwa fraza — wędka robiona. To mi się podoba, mógłbym sam zadecydować o komponentach. Zaprojektować rękojeść, dobrać jej optymalną dla mnie długość, wybrać kolorystykę blanku, a raczej z niej zrezygnować, czym mniej kolorów tym lepiej. Szukam odpowiedniego blanku, tutaj liczba firm oferujących produkt jest znacznie mniejsza niż gotowych wędek. Chińskie blanki odrzucam, te stosowane są w większości sklepowych wędek, a ja chce przecież coś innego. Rozważam firmy zza oceanu, dzwonię do pracowni sprowadzających blanki z Ameryki i Japonii, ale wszędzie dostaję informację, że czas oczekiwania jest długi bądź bardzo długi, nawet półroczny. Tyle czasu nie mam, sezon trociowy zaczyna się za dwa miesiące. Dzwonię do kolegi, który kiedyś naprawiał mi złamany spining, może coś doradzi.

— W Polsce jest firma, która sama buduje blanki — mówi kolega.

— W Polsce? — mówię z niedowierzaniem — chyba wędki na gotowych blankach.

— Wędki też robią, ale blanki budują sami.

— A jakość tych blanków?

— Bardzo dobra, jak nie najlepsza.

— W Polsce robią najlepsze blanki — nie chce mi się w to wierzyć.

— Skoro używają najlepszych mat, mają odpowiednie do tego urządzenia, to dlaczego nie, a co najważniejsze to nie masówka jak u czołowych światowych producentów, tylko pracochłonna, ręczna robota.

Odnajduję w internecie krakowską firmę, przeglądam ich ofertę i okazuje się, że mało tego, że robią blanki to robią ich całą masę, Różne modele o różnej długości, gramaturze i charakterystyce pracy. Dzwonię do Krakowa i po krótkiej rozmowie już wiem, że dobrze trafiłem, że rozmawiam z kimś, kto ma ogromną wiedzę o tym co robi. Mówię jaką wędkę chce zrobić i dostaję konkretną ofertę. Blank o akcji Xfast i ugięciu medium, czyli dokładnie to na czym mi najbardziej zależało. Blank będzie bardzo mocny, ma bowiem grubościenną konstrukcję, która daje dużą odporność na urazy mechaniczne, a jednocześnie będzie lekki i dobrze zbalansowany, bo zrobiony w technologii nano. Mówiąc w skrócie, większe upakowanie włókien grafitu w mniejszej objętości. Tutaj nie idzie się na ilość jak w sklepowych wędkach, a na jakość, wielomodułowa konstrukcja blanku osiągana podczas bardzo pracochłonnego procesu pozwala cieszyć się wędkowaniem. Szybka akcja pozwala na precyzyjne rzuty, łatwe prowadzenie przynęty w szybkim nurcie i skuteczne zacięcie. Ugięcie medium podczas holu, daje możliwość dużej reaktywności na nieobliczalne zachowanie walczącej ryby, wyprzedzając często spóźnioną reakcję wędkarza i dając duże bezpieczeństwo holu. Dożywotnia gwarancja pieczętuje decyzje. Zamawiam dwie wędki jedną o długość 2,9 metra i mocy 20 funtów, drugą o długości 3 metrów i mocy 25 funtów, obydwie w kolorze blanku, czyli grafitowym, przelotki i omotki też w tym kolorze, rękojeść z korka zakończona korkogumą, klasyczny uchwyt na kołowrotek z drewnem stabilizowanym, wszystko pod wymiar mojej dłoni i przedramienia.

Po siedmiu tygodniach, idealnie pod choinkę, cieszę oczy precyzyjnym wykonaniem, a po dokręceniu kołowrotka i przeciągnięciu plecionki przez przelotki nie mogę wyjść z podziwu charakterystyki pracy wędki. To co w wędkach innych firm jest trudne do pogodzenia czyli szybkość kija z jednoczesnym głębokim ugięciem podczas holu, w tej wędce działa bez zarzutu co potwierdzam testami na nizinnej rzece.

Ubranie to jest problem. Żeby czuć się komfortowo, trzeba dobrze się ubrać. Ciepło, ale nie tak, żeby się pocić podczas całodziennego chodzenia wzdłuż rzecznych brzegów. Kupuję więc bieliznę termiczną, dwie bluzy z polaru, jedną o gęstości 200, drugą 100. Kurtkę i spodnie oddychające, ale jednocześnie bardzo dobrze chroniące przed deszczem i wiatrem. Wysokie za kostkę, ciepłe buty, oczywiście nieprzemakalne. Skarpety z owczej wełny. Czapkę z nausznikami i rękawiczki z neoprenu z możliwością odkrycia czubków palców, co pomaga w wiązaniu przynęty. Niestety nawet w wysokich butach nie można dojść do rzeki przy wysokim jej stanie, kiedy to woda wychodzi z koryta rozlewając się na brzegi. Zaopatruję się więc w neoprenowe spodnio-buty sięgające aż do piersi i ciepłe wodery z pianki z wkładem filcowym sięgające do pachwin.

Tak oto z końcem grudnia jestem gotowy do rozpoczęcia sezonu trociowego.

Poznaję kolejnego trociarza — Bartka, kolegę Tomka. Na starcie, pierwszego stycznia ma być nas więc trzech, ale jak to często w życiu bywa zawsze coś komuś może wypaść. No i wypada mi. Moja praca wymaga nietypowych godzin i tak się składa, że sylwestrową noc muszę spędzić w pracy wypełniając nieprzyjemny obowiązek nocnej zmiany. Umawiamy się więc nad rzeką na godzinę siódmą rano, a chłopaki tłumaczą mi jak dojechać do rzeki i nie zgubić się w labiryncie pomorskich wiosek obierając azymut na kościoły i wierze ciśnień.

Mój anioł stróż czuwa nade mną i przeczuwając, że przepadnę z kretesem łapiąc pierwszą troć, utrudnia mi to jak tylko może. Mało tego, że wysyła mnie do roboty na noc sylwestrową to jeszcze sypie śniegiem jak opętany całą noc zamieniając drogi w lodowe ślizgawki. Nie zrażony, ale z duszą na ramieniu, od razu po skończonej pracy, jadę w nieznany mi teren po śliskim, rozjeżdżonym śniegu, zbyt wolno jednak by zdążyć na wyznaczoną godzinę. Po pół godzinnym spóźnieniu znajduję wreszcie zaparkowany pod lasem samochód Bartka i ruszam przez las pokonując jeżynowe krzaki i powalone suche sosnowe drzewa na spotkanie rzeki i chłopaków, którzy nie czekali na mnie chcąc być przed innymi na swoich miejscówkach. Przedzieram się przez gąszcz uważając na wędzisko, aż wreszcie las wypluwa mnie w dosłowny sposób, bo uwolniwszy się z jeżynowych objęć, niczym wystrzelony z procy, prawie wpadam do rzeki. Trafiam na odcinek silnie zadrzewiony, z dużą ilością wystających z nurtu badyli, gdzie każdy rzut narażony jest na zaczep. Dzwoni Tomek i mówi, że są na łące i żebym szedł w dół rzeki, a na pewno na nich trafię. Po następnych dziesięciu minutach przedzierania się przez gąszcz trafiam na łąkę i spocony wreszcie witam się z Tomkiem i Bartkiem.

Z fachowej literatury