Triduum paschalne Judasza - Leo Heide - ebook

Triduum paschalne Judasza ebook

Leo Heide

0,0

Opis

Postać Judasza w świecie cywilizacji chrześcijańskiej jest synonimem najgorszego zła. Nie ma postaci bardziej nikczemnej, godnej potępienia i pogardy. To on zdradził! To on wydał Syna Bożego, Boga, na okrutną śmierć na krzyżu! Apostołowie kryjąc własne słabości, przekazali nam taki jego obraz, czyniąc z Judasza kozła ofiarnego własnych występków.
Ale co by było, gdyby Judasz był „człowiekiem honoru” i tego nie zrobił? Jezus by ocalał i nieznany nikomu wędrował dalej pylistymi ścieżkami Galilei, Samarii i Judei, głosząc kazania garstce przygodnych słuchaczy. Pozostałby jednym z tych wielu wędrownych kaznodziejów, których zwano „rabbi”.
Boski plan zbawienia grzesznego rodzaju ludzkiego poprzez paschalną, złożoną z własnego Syna ofiarę nigdy by się nie spełnił. Nie byłoby Jego męki i chwały Jego zmartwychwstania.
Gdyby nie ten nikczemnik, nie byłoby zbawienia. Nie byłoby też religii, którą wyznaje około dwa i pół miliarda ludzi. Judasz sprawił, że to wszystko się stało. On dopilnował, żeby słowa Jezusa o Jego nadchodzącej kaźni, śmierci i zmartwychwstaniu stały się ciałem. Aby chwila słabości Jezusa w Ogrójcu nie przekreśliła Bożych planów. Aby wypełniły się słowa proroków o nadejściu Mesjasza. To on, Judasz, był gwarantem ukrzyżowania Jezusa na skale Golgota i Jego zmartwychwstania. Gwarantem wydarzeń będących zwieńczeniem zamiarów Boga.
Czyżby więc wszystko to, co nastąpiło, było owocem działania człowieka aż tak godnego pogardy? Owocem zatrutego drzewa? Czy człowiek ten nie zasługuje na chwilę refleksji nad powodami i skutkami jego działania? Nad tym, kim był?
W tej książce pragnę zachęcić Cię do chwili refleksji, a także przeniesienia się do czasów Jezusa i jego uczniów. Jak również do sformułowania własnej oceny tamtych wydarzeń i osób, które w nich uczestniczyły.

Leo Heide

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 446

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Leo Heide
Triduum paschalne Judasza
© Copyright by Leo Heide 2020
ISBN 978-83-7564-600-9
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Mojemu synowi Krzysztofowi

 1

O jakże piękna jesteś, przyjaciółko moja, jakże piękna!

Oczy twe jak gołębie za twoją zasłoną

Włosy twe jak stado kóz falujące na górach Gileadu.

Zęby twe jak stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli:

Każda z nich ma bliźniaczą, nie brak żadnej.

Piersi twe jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się pośródlilii.

Nawet te natchnione słowa poematu nie oddawały miłości, jaką ją darzył. Wzrastali razem w małej miejscowości w Judei, zwanej Kariot. Biedna, mała miejscowość, w której zamieszkiwali pracowici Żydzi, starający się swoją ciężką pracą zapewnić byt rodzinie.

Jej rodzina utrzymywała się z uprawy niewielkiego ogrodu oliwnego, stanowiącego ich własność. Ogromnym nakładem pracy i troski udawało się zapewnić dostateczne plony, a jakość tłoczonej oliwy od lat cieszyła się uznaniem. Toteż na jesieni nie mieli kłopotów z jej zbyciem po godziwej cenie. Mogli uregulować zaciągnięte długi, odłożyć na podatki i spokojnie myśleć o zasłużonym wypoczynku zimowym. Wypoczynek nie był okresem lenistwa. Trzeba było dokonywać prac związanych z remontem domu, naprawą narzędzi pracy, odzieży i rozlicznymi czynnościami związanymi z wyrobem przetworów i marynat. Noemi, najstarsza z piątki rodzeństwa, była dziewczynką obdarzoną uderzającą urodą i radosnym usposobieniem. Nic więc dziwnego, że lubili ją sąsiedzi. Poza sprawowaniem funkcji opiekuńczych nad młodszym rodzeństwem, co odciążało matkę, lubiła pomagać ojcu w pracach w ogrodzie. Zanosiła mu przygotowane przez matkę jedzenie i gliniany dzban z zimną, świeżo dobytą ze studni wodą. Wspólnie z ojcem przeczekiwali skwar południa w skąpym cieniu oliwnego drzewa. Razem spożywali posiłek.

Juda znał ją od dziecka. Mieszkał nieopodal. Jego ojciec Symeon zajmował się handlem. Udzielał pożyczek mieszkańcom Kariotu, gdy na przednówku głód pukał do ich drzwi. Udzielał pożyczek tym, którzy inwestowali w rozwój gospodarstwa lub budowę domu. Pożyczki, zgodnie z nakazem Tory, nie były oprocentowane.

W okresie zbiorów kontraktował przewidywane plony i proponował godziwą za nie zapłatę. Sprowadzał do Kariotu produkty, towary i narzędzia, których mieszkańcy nie wytwarzali. Płody rolne, składające się głównie z oliwy, wina i owoców, sprzedawał w Jeruszalajim.

Handel pozwalał na utrzymanie rodziny na przyzwoitym poziomie. W niewielkiej społeczności nie byli najbogatsi, ale też nie musieli nigdy pożyczać pieniędzy na spłatę długów lub zaspokojenie niezbędnych potrzeb. Symeon wspierał miejscową synagogę, płacił podatki i odbywał nakazane pielgrzymki. Zdarzało się, że umarzał sąsiadom część zaciągniętych długów, gdy ci dotknięci byli nieprzewidzianym dopustem losu. Czynił to dyskretnie. Regulowanie zaciągniętych zobowiązań było bowiem nie tylko sprawą sumienia i honoru każdego Żyda, ale dawało świadectwo jego wiarygodności. Rozgłaszanie informacji o umorzeniu długu mogło mieć katastrofalne skutki dla dłużnika.

Bóg obdarzył Symeona i jego żonę Rut dwoma synami: Judą i Ammonem. Juda, dwa lata starszy od Ammona, był szczupłym, niebieskookim młodzieńcem o wysoce rozwiniętej ciekawości i uzdolnieniach do samodzielnego i abstrakcyjnego myślenia. Łaskawy Bóg obdarzył go odpowiedzialnością i talentem organizacyjnym. Jego otwarty sposób bycia pozwalał na szybkie nawiązywanie kontaktów i zjednywanie przyjaciół. Był zdrowy i niezwykle wytrzymały. Przed podjęciem decyzji starannie rozważał wszystkie aspekty sprawy, co pomimo gorącego temperamentu powodowało, że rzadko się mylił.

Ammon był przeciwieństwem brata. Wysoki, atletycznie zbudowany, był zamknięty w sobie i pozbawiony ciekawości. Nieśmiałość powodowała, że szukał odosobnienia, czując się najlepiej w ścisłym kręgu rodziny i jej najbliższych przyjaciół. Podróże do okolicznych miejscowości, a szczególnie do wielkiego i gwarnego Jeruszalajim zawsze napawały go lękiem.

Obaj synowie odebrali wykształcenie w szkole synagogalnej. Juda jednak wyniósł znacznie większe wiadomości niż brat. Symeon składał Bogu dzięki za synów. Juda szybko przyuczał się do operowania pieniędzmi i prowadzenia pertraktacji handlowych. Poznawał też kooperantów Symeona w różnych miejscowościach i zyskiwał ich sympatię i zaufanie. Stopniowo wyręczał ojca w obowiązkach. Wszystko wskazywało na to, że to on będzie spadkobiercą, nie tylko z racji starszeństwa. Ammon sprawdzał się znakomicie w pracach wymagających siły i staranności, takich jak transport, segregacja i magazynowanie towarów. Tak więc uzdolnienia synów uzupełniały się, co pozwalało Symeonowi spokojnie patrzeć w przyszłość. Szczególnie że synowie lubili się i darzyli szacunkiem.

Noemi wtargnęła w życie Judy gwałtownie i bez ostrzeżenia. Widywał ją od lat. Była częścią krajobrazu jego małego świata zwanego Kariot. Pewnego dnia ujrzał ją, gdy szła lekkim, tanecznym krokiem, niosąc na głowie kosz z pożywieniem dla pracującego w ogrodzie ojca. Uśmiechnęła się, gdy go mijała, i powitała radośnie. Coś odpowiedział. Wtedy ujrzał ją w nowym świetle. Nie była już dzieckiem, była dojrzałą kobietą. Juda gwałtownie jej zapragnął. Zapragnął dzielić z nią dom i mieć z nią dzieci.

W czasie kolejnych dni nie mógł pozbyć się widoku jej opromienionej słońcem sylwetki i spojrzenia wielkich, czarnych oczu, osadzonych w drobnej, smagłej twarzy. Złapał się na tym, że w czasie, gdy zwykle szła z posiłkiem do ojca, starał się znaleźć powód, aby ją spotkać. Ona również wyczuła zmianę w jego zachowaniu. Sama też się zmieniła. Spotykając go, zwalniała krok, unikała wzroku i oblewała rumieńcem. Juda uświadomił sobie, że jest zakochany. Sądząc po zachowaniu Noemi, zakochany z wzajemnością.

Stan jego ducha początkowo zaniepokoił Symeona i Rut. Szybko odgadli przyczynę dziwnego zachowania syna. Symeon udał się do ojca Noemi, Barucha, aby rozpoznać sytuację. Znali się z Baruchem od dawna. Symeon kupował jego oliwę i darzył szacunkiem. Na rodzinie Symeona nie ciążyło żadne piętno występku czy tajemnicy. Baruch także od pewnego czasu wiedział o uczuciach córki do Judy. Toteż ojcowie szybko i bez zbytnich ceregieli stwierdzili, że połączenie rodzin więzami małżeńskimi Judy i Noemi będzie mile widziane i ze wszech miar pożądane. Symeon i Baruch uzgodnili wysokość mocharu. Ponadto Symeon zadeklarował, że poniesie koszty budowy nowego domu dla nowożeńców.

Zanim więc młodzi uzmysłowili sobie, że nadeszła pora poinformować rodziców o swej miłości, wszystko było przygotowane do zaręczyn i wesela.

* * *

Jam miłego mego i ku mnie zwraca się jego pożądanie.

Pójdź, mój miły, powędrujmy w pola, nocujmy po wioskach!

O świcie pospieszmy do winnic, zobaczyć czy kwitnie winorośl,

czy pączki otwarły się, czy w kwieciu są już granaty: tam ci dammiłość moją.

Juda i Noemi byli szczęśliwi. Po weselu zamieszkali na nowym gospodarstwie. Noemi prowadziła dom i zajmowała się ogrodem. Juda nadal pracował u ojca, stając się powoli jego partnerem. Często udawał się w podróże w sprawach związanych z interesami. Wracając do domu, wiedział, że czeka go smaczny posiłek, gorąca woda do kąpieli i czysta pościel. Ich wspólne życie pełne było harmonii i ciepła. Byli dla siebie stworzeni. Juda nie mógł sobie wyobrazić, jak przeżył dwadzieścia lat bez Noemi.

Po trzech latach małżeństwa, w czasie których nie mogli się sobą nasycić, zaczęli tęsknić za dzieckiem. Noemi zanosiła gorące modły do Najwyższego z prośbą o potomka. Odbyli trzy pielgrzymki do Jeruszalajim. Złożyli hojne dary i ofiary z synogarlic. Noemi kilkakrotnie zanurzyła się w słynnej cudami sadzawce o Pięciu Portykach. Słynęła ona tym, że od czasu do czasu zstępuje do niej Anioł Pański, aby się ochłodzić. Pierwszy chory, który się zanurzy w wodzie poruszonej anielskimi skrzydłami, doznaje cudownego uzdrowienia. Nic więc dziwnego, że do sadzawki przybywają tłumy ślepców, epileptyków, chromych i paralityków, pokrytych liszajami i bezpłodnych. Każdy z nich oczekuje, że trafi na ten jeden, jedyny moment, w którym Anioł Pański opuszcza sadzawkę. Udali się nawet do gorących źródeł w Emmaus w Galilei. Ich żarliwe prośby zostały wysłuchane. Noemi stała się brzemienna. Odtąd ich życie podporządkowane było oczekiwaniu na dziecko. Przekomarzali się, czy większą radość sprawią im narodziny chłopca czy dziewczynki. Długo i starannie roztrząsali problem imienia, jakie nadadzą dziecku.

Pochłonięty szczęściem rodzinnym Juda niechętnie opuszczał Noemi. Symeon był zaniepokojony zachodzącymi u syna zmianami, które powodowały, że mniej serca i czasu poświęcał pracy. Cieszył się, oczywiście, oczekiwanymi narodzinami dziecka. Był pewien, że to będzie chłopiec.

Nie dopuszczał do głowy myśli, że jego rozsądny i odpowiedzialny syn może zaniedbać wypełnianie kupieckich obowiązków. Kłopot Symeona polegał na tym, że w najbliższym czasie czekało go załatwienie kilku bardzo intratnych transakcji. Jego stan zdrowia i wiek uniemożliwiał mu odbywanie nużących podróży. Odwykł od nich. Miał przecież Judę, który w interesach był prawie równie dobry jak on. Najważniejsza transakcja wymagała wyjazdu do Jeruszalajim. Dotyczyła dostawy pszenicy, oliwy, wina i suszonych owoców najlepszemu klientowi, jaki się kiedykolwiek trafił Symeonowi – Beriasowi.

Berias był kwatermistrzem twierdzy Antonia. Dokonywał więc zakupów żywności koniecznych do zaspokojenia potrzeb stacjonującego w Jeruszalajim garnizonu. To był mroczny aspekt współpracy z Beriasem. W tych niespokojnych czasach (a kiedy w Judei czasy były spokojne?) niektórzy złośliwi mogliby mieć za złe Symeonowi kontakty z armią okupacyjną. Niektórzy mogliby nawet użyć słowa „kolaborant”. A jeszcze inni mogli donieść o tym sykariuszom, którzy nie mieli poczucia ani realizmu, ani litości. Nie licząc się z konsekwencjami, zabijali tych, których uważali za zdrajców.

Był jednak inny, jaśniejszy aspekt zaopatrywania Beriasa w żywność. Berias zabezpieczał organizacyjnie budowę akweduktu w Jeruszalajim. Ogromna rzesza robotników i ich rodzin stwarzała popyt na różnorodne dobra, w tym żywność. Zapotrzebowanie to spowodowało gwałtowny wzrost cen w sklepach i na straganach Jeruszalajim. Godziwa zapłata za pracę, którą gwarantował rezydujący w Cezarei prokurator Piłat, traciła na wartości w wyniku spekulacji cenowych. Robotnicy, a szczególnie ich żony i kochanki, czuli się oszukani i pomstowali na prokuratora i Rzymian. Berias wpadł na pomysł, zaakceptowany przez prokuratora, stworzenia systemu kantyn przeznaczonych wyłącznie dla budowniczych akweduktu. W kantynach tych można się było zaopatrzyć w artykuły spożywcze, odzież i przedmioty służące do zachowania czystości po cenach niższych niż sklepowe. Stworzyło to równoległy do istniejącego rynek, wchłaniający wytwarzane w rejonie Jeruszalajim produkty.

Zapytany o kontakty z Beriasem, Symeon mógł więc z czystym sumieniem powiedzieć, że jego żywność zaspokaja potrzeby żydowskich robotników, ich żon, matek i dzieci. Pod takim bowiem warunkiem, jak twierdził, sprzedaje ją Beriasowi.

Symeon podziwiał Beriasa. Doceniał wartość jego pomysłu stworzenia małego imperium handlowego, obsługującego budowniczych akwedukt. Berias był jego twórcą i panem. Z jednej strony mógł szantażować dostawców, takich jak Symeon, i uzyskiwać bardzo dogodne warunki zakupu. Z drugiej zaś cały zysk przypadał jemu. Na dodatek robotnicy chwalili pod niebiosa jego szlachetność, co miał za nic, a kupcy w Jeruszalajim modlili się do Boga, aby zesłał nań wszelkie nieszczęścia z powolnym konaniem włącznie, co sprawiało mu niewysłowioną przyjemność.

Juda winien udać się do Jeruszalajim za dwa miesiące. Symeon cierpliwie tłumaczył mu zawiłości spodziewanych pułapek zastawianych przez Beriasa w czasie negocjacji cenowych. Ustalili wspólnie dolne granice cen, poniżej których widmo bankructwa staje się rzeczywistością. Opisywali zalety oferowanych towarów, które powinien dostrzec Berias, i wady, które znali i powinni przed nim ukryć. Juda przygotowywał się do spotkania w Jeruszalajim tak starannie, jak dobry wódz przygotowuje bitwę.

Noemi także miała swoje plany związane z podróżą Judy. Starannie, po szczegółowych naradach z Rut, sporządziła listę zakupów rzeczy niezbędnych do pielęgnacji dziecka, niedostępnych w ich rodzinnym Kariocie. Zapytywana przez Judę o swoje potrzeby, odpowiadała, że nie ma żadnych. Wiedziała, że kochający mąż obsypie ją prezentami wspanialszymi, niż ośmieliłaby się prosić.

* * *

Interesy związane ze sprzedażą Beriasowi towaru przebiegły nadspodziewanie pomyślnie. Juda nie spodziewał się, że Berias praktycznie bez żadnych targów zaakceptuje proponowane ceny. Ponadto Juda otrzymał zamówienie na dalsze dostawy w każdej ilości. Wysłuchał komplementów na temat wysokiej jakości towarów oraz ich terminowych dostaw przez Symeona.

Po dobiciu targu Berias zaprosił Judę do gospody na wykwintny posiłek. Berias przejawiał zainteresowanie prognozami dotyczącymi nadchodzących zbiorów. Interesował się życiem prowincji, nastrojami ludności wiejskiej w kontekście szerzących się apokaliptycznych przepowiedni, podsycanych przez licznych wędrownych kaznodziejów, wieszczących rychły koniec świata. Wyrażał obawy, czy nastroje te nie wpłyną na dostawy żywności lub, co gorsza, nie wywołają zamieszek naruszających ekonomiczną koniunkturę młodej rzymskiej prowincji. Jest samo przez się zrozumiałe, że ludzie interesu muszą się liczyć z nieprzewidywalnością żywiołowych zachowań podburzanego tłumu.

Berias dał do zrozumienia, że byłby bardzo wdzięczny za informacje dotyczące zjawisk społecznych, które mogłyby wpływać na ich wspólne interesy. Juda podzielał troskę rozmówcy o bezpieczeństwo i gospodarczy rozwój kraju. Odczuwał jednak niezręczność sytuacji związaną z poczuciem, że w sposób delikatny i zawoalowany jest w gruncie rzeczy werbowany do współpracy z reprezentantem zaborczego Rzymu. Współpracy wykraczającej znacznie poza relacje handlowe. Gdyby nawet zgadzał się z Beriasem co do istoty sprawy, wykluczał możliwość przekazywania mu jakichkolwiek informacji.

Berias wypytywał Judę o jego rodzinę i wyraził szczerą radość z powodu rychłego pojawienia się dziecka. Poprosił go o przyjęcie drobnego daru dla małżonki – szaty wykonanej z niezwykle lekkiego i miękkiego materiału, który Nabatejczycy sprowadzali z bardzo dalekiego kraju, leżącego na wschodnim krańcu ziemi.

Zadatek za zakupione towary złożył Juda w kantorze miejscowego bankiera, który obsługiwał transakcje zawierane przez Symeona i jego dom. Dokonał zaplanowanych zakupów. Nie zapomniał o prezentach dla brata i rodziców. Dla Noemi kupił flakon rzadkich i bardzo drogich arabskich wonnych olejków.

Na zakończenie pobytu w Jeruszalajim, w akcie dziękczynnym za udane interesy, postanowił złożyć w ofierze Panu jagnię o nieskalanie białym runie. W intencji szczęśliwego porodu dziecka zamierzał złożyć hojny dar Świątyni.

Odświętnie ubrany udał się do Świątyni. Na Dziedzińcu Pogan wymienił rzymskie denary na sykle. Kupił baranka i przekazał go lewitom mającym dokonać ofiary. Na Dziedzińcu Izraela podszedł doń młody człowiek.

– Czy ty jesteś Judą z Kariotu, synem Symeona?

– Tak, jestem Judą z Kariotu. Czemu cię to interesuje?

– Mam ci do przekazania wiadomość.

– Jaką?

– Twoja żona Noemi urodziła córeczkę.

– Chwała niech będzie Panu! Ale poród miał się odbyć dopiero za miesiąc. Powiedz wszystko, co wiesz.

– Judo, twoja córeczka urodziła się martwa.

– A Noemi?

– Noemi zmarła dwa dni po porodzie. Zmogła ją rozpacz i gorączka.

 2

Odzyskał przytomność. Nie wiedział, gdzie jest ani kim jest. Ciało miał obolałe. Suchość w gardle utrudniała oddychanie. Namacał ręką mały okrągły kamyk i włożył do ust. Z trudem przemieszczał go językiem wzdłuż dziąseł. Po chwili podrażnione ślinianki wydzieliły ślinę i uczucie suchości stało się mniej dotkliwe. Oczy miał zaropiałe, a powieki sklejone. Włożył palec do ust i językiem oczyścił go z piasku. Oczyszczonym z piasku palcem ostrożnie przetarł oczy. Leżał na wznak na kamieniach. Nad nim roztaczała się czerń nieba rozjarzonego gwiazdami. Nisko nad horyzontem ujrzał księżyc. Jego światło powodowało, że skalny krajobraz wydawał się być przysypany popiołem. Było bardzo zimno. Dygotał. Wychłodzeniu ciała sprzyjała rosa przesycająca wilgocią odzież. Po kilku próbach zdołał przyjąć pozycję siedzącą, opierając się plecami o głaz. Przed sobą, w odległości kilku kroków, zobaczył jarzące się źrenice wpatrzonych weń oczu. Był tak słaby i obolały, że nie był zdolny do odczuwania strachu. Wzrok przyzwyczajał się do ciemności i po jakimś czasie uświadomił sobie, że źrenice odbijające światło księżyca należą do psa. Pies leżał, opierając łeb na wyciągniętych łapach. Patrzyli na siebie bez ruchu. Zrozumiał, że pies jest równie słaby i zagubiony jak on. Skrajne wyczerpanie i hipnotyczne spojrzenie psich oczu spowodowały, że ponownie stracił przytomność.

Jego uszy wychwyciły nowe dźwięki. Otworzył obolałe powieki i stwierdził, że noc się kończy. Wschodnia część nieba miała kolor granatowo-czerwony. Pies leżał bez ruchu, spał. Poprzez wypełniające przestrzeń odgłosy cykad i świergot budzących się ptaków przenikał dźwięk ludzkiej rozmowy. Cichy, monotonny i odległy, dźwięk był ledwie słyszalny. Docierał melodyką dialogu dwu męskich głosów. Słowa były nierozróżnialne. Zdziwił się, że odgłosy rozmowy nie zaniepokoiły psa. Cmoknął. Pies otworzył oczy, poniósł łeb, rozejrzał się i ponownie zasnął, kładąc łeb na łapach. Zauważył, że pies jest stary i przeraźliwie chudy. Wyliniała sierść miała rudą, stapiającą się z kolorem skał barwę.

Głosy stały się wyraźniejsze. Zastanawiał się, czy jest to rezultatem zbliżania się rozmówców, czy też zmiany kierunku wiatru. Wsłuchał się i zaczął rozumieć sens rozmowy. A może tak mu się tylko tak wydawało.

– Podjąłeś więc kolejną próbę zawarcia przymierza ze swoim ludem?

– Tak.

– Tym razem czynisz to bez okazania swojej potęgi, jak to miało wielokroć miejsce.

– Nigdy jej nie nadużywałem.

– Jak w takim razie można nazwać wypędzenie z Edenu Adama i Ewy? A potop, który pochłonął cały rodzaj ludzki z wyjątkiem rodziny Noego? A jak potraktować twój niepohamowany gniew, skierowany przeciw mieszkańcom Sodomy i Gomory? Nawet naturalna niewieścia ciekawość żony Lota rozgniewała cię tak, że ją zabiłeś. Czyż to i wiele innych przykładów nie świadczy o twojej gwałtowności i gniewie, nad którym nie umiesz zapanować?

– Zasłużyli sobie na to!

– Czym sobie zasłużyli? Tym, że nie okazywali ci uwielbienia?

– Tym, że nie słuchali moich nakazów.

– Jakich nakazów? Czyż nie nakazałeś nie zabijać?

– Nakazałem.

– A sam pomagałeś w mordach, żeby wspomnieć tylko los Jerycha. Nakazywałeś nie pożądać żony ani mienia bliźniego, a wiodłeś swój lud ku gwałtom i grabieżom. Uczestniczyłeś w łamaniu wszystkich przykazań, które ustanowiłeś.

– Nie uczestniczyłem. Pozwalałem realizować wolną wolę daną ludziom.

– Czy to znaczy, że buntowali się przeciw tobie?

– Tak, taka jest ludzka natura.

– Nie tylko ludzka. Zanim stworzyłeś człowieka na obraz i podobieństwo swoje, stworzyłeś świat bezcielesnych istot, których jedynym celem było wielbienie Stwórcy. To samo będą czynić dusze tych sprawiedliwych ludzi, którzy dostąpią zbawienia. Wszak celem doczesnego życia człowieka jest to, aby jego dusza mogła wielbić swego stwórcę w niebie, wraz z aniołami i archaniołami, aż po wieczne czasy. Czyż nie tak?

– Tak. To właśnie jest celem człowieka.

– Jak w takim razie objaśnisz, że te idealne twory, jakimi są aniołowie, też się od ciebie odwróciły?

– Zbuntowały się.

– Zbuntowały? Jak można się zbuntować przeciwko absolutowi dobra, mądrości i sprawiedliwości? One się nie zbuntowały. Ty ich nie ukarałeś ani nie strąciłeś w odmęty piekieł. One po prostu od ciebie odeszły. Nie chciały już dłużej przebywać w przestrzeni, która miała zapewnić wam – im i tobie – wiekuiste szczęście. Przestrzeni, którą nazwałeś niebem. Skąd wiesz, że te szlachetne dusze, które dostąpią łaski przebywania w niebie, też kiedyś nie pójdą w ślady aniołów?

– Kusisz mnie, Oskarżycielu.

– Czym cię kuszę?

– Tym, abym uznał cię za równego i odsłonił sekrety moich zamiarów. Abym ci służył i usprawiedliwiał przed tobą. Moje zamiary są niezgłębione.

– Dlaczego zatem przybrałeś postać człowieka? Dlaczego w tym przeklętym kraju chcesz słowem trafić do przypadkowej gawiedzi?

– Chcę ich szczęścia i zbawienia. Chcę zawarcia nowego i wiecznego przymierza, opartego na miłości i szacunku.

– Wydaje mi się, że wierzysz w to, co mówisz.

– Nie tylko wierzę. Ja to stanowię.

– Skąd więc pomysł z przybraniem ciała człowieczego?

– Stąd, że głos Boży dochodzący z daleka nie trafia do uszu ludzi. Oni słuchają tylko siebie nawzajem. Będę więc nauczał jako jeden z nich.

– Chcesz też ponieść męczeńską śmierć. Czy to ma być zadośćuczynienie za okrutną śmierć setek tysięcy, których zabiłeś w gniewie? Czy chcesz odbyć pokutę za swoje dotychczasowe niepowodzenia?

– Nie, to ma być wskazanie drogi, którą mają dążyć bez trwogi i wahania.

– Ale twoja śmierć w swojej istocie, pomijając cierpienie przybranej dobrowolnie powłoki cielesnej, jest tylko symbolem.

– Co masz na myśli?

– To, że twoja ziemska wędrówka jest jedynie naśladownictwem realnego życia ludzkiego.

– Nie rozumiem tego, co chcesz powiedzieć. Chyba, że jedynym celem tej wypowiedzi jest próba urażenia mnie.

– Nie chciałem tego. Twoją misję na ziemi widzę następująco. Przybrałeś postać człowieka i próbujesz zgłębić tajemnicę ludzkiego życia. Nauczasz, stykasz się z niezrozumieniem i wrogością, pościsz i umartwiasz się na pustyni, co daje mi możliwość spokojnej z tobą rozmowy, cierpisz. Spotka cię haniebna śmierć. Wygląda to prawie jak życie człowieka.

– Prawie?

– Prawie! Bo sens życia człowieka polega, jak wiesz, na wyborze pomiędzy dobrem a złem. Żywy człowiek, w zależności od okoliczności, wybiera i dobro, i zło. Ty zawsze w drodze przez ziemskie życie jesteś tylko dobrem. Po śmierci dusza ludzka zostanie osądzona przez ciebie. Będzie nagrodzona lub skazana na męczarnie. Czyż nie tak?

– Tak.

– A kto ciebie będzie sądził po śmierci? Kto cię strąci do piekieł, jeśli twój kolejny zamiar udoskonalenia świata okaże się jedynie ponurym żartem? Przed kim odpowiesz za konsekwencje swego kolejnego eksperymentu? Sam przed sobą? To, co czynisz, nie jest życiem człowieka. Przypomina to zabawę nieświadomych okrucieństwa świata dzieci w życie dorosłych.

– O jakich konsekwencjach mego, jak mówisz, eksperymentu myślisz?

– Czy chcesz to naprawdę wiedzieć teraz, gdy przybrałeś postać człowieka?

– Chcę! To przecież oczywiste. Dlaczego w ogóle o to pytasz?

– Ponieważ świadomość tego może być bardziej bolesna niż śmierć na krzyżu.

– Zwodzisz mnie, kusicielu. Wykorzystujesz chwilę, w której ciało moje jest udręczone pragnieniem, głodem i skwarem pustyni.

– A co z twoim umysłem. Czy jest dostatecznie jasny, aby zrozumieć konsekwencje twego działania?

– Tak.

– Patrz zatem jak będzie wyglądało Królestwo Boże, które zamierzasz uczynić. Popatrz na siebie, jak głosisz prawdę, jak uczysz skromności, pokory i dobroci. Popatrz na rzesze prostych ludzi, do których twoje słowa trafiają. Tych, którzy twoich słów pragną i oczekują. Tych, którzy będą żyli zgodnie z twoimi naukami. Czy ich widzisz?

– Widzę.

– Nauka twoja jest jak zasiew.

– A czy widzisz jej plon, kusicielu?

– Widzę.

– Jaki on jest?

– Spójrz sam. Pokażę ci królestwo tych, którzy twierdzić będą, że przemawiają w twoim imieniu. Spójrz na swoje szaty, na szaty swoich uczniów i na szaty swoich kapłanów. Kapłanów twierdzących, że są twoimi następcami na ziemi. Czy widzisz przepych ich strojów? Czy widzisz pychę ich oblicza? Czy widzisz hardość ich serca? Ich samouwielbienie będzie tak niewyobrażalnie bluźniercze, że ośmielą się uznać za prawdę absolutną stwierdzenie, że przemawiają w twoim imieniu i że są w tym nieomylni.

– Tak. Widzę ich. Ale ich nie poznaję. To nie są ci, którym powierzam prawdę. To nie są, jak mówisz, moi kapłani.

– Patrz dalej. Spójrz na świątynie. Na ołtarze. Co na nich widzisz?

– Wizerunki postaci ludzkich i zwierzęcych. To nie są moje świątynie. Zabroniłem oddawać hołd cielcom. Ukarałem świętokradców.

– A jednak to, co widzisz, to świątynie, jak mówią, tobie poświęcone. Spójrz! Ty ukrzyżowany, cierpiący i zbolały na krzyżu. Tam twoje, według nich, miejsce. A wokół kukły triumfujących, tak zwanych świętych. Świętych powoływanych przez kapłanów w taki sam sposób, w jaki Senat Rzymu podnosi ludzi do rangi bogów. Ty też zostaniesz mianowany bogiem mocą edyktu cesarskiego. To do nich każą się modlić kapłani. To oni, jak twierdzą kapłani, mają moc sprawczą wpływania na twoje decyzje w sprawach, o które się modlą. A modlą się o zdrowie, o miłość, o pieniądze, o zbawienie wieczne. Ale też o to, aby sąsiad porażony został nagłą, a dotkliwą chorobą. Abyś pomógł dokonać rzezi na sąsiednim plemieniu lub narodzie. Święci są od różnych zadań. Jak rzemieślnicy. Jedni od znajdowania zagubionych przedmiotów. Inni opiekują się złodziejami i włóczęgami. Jeszcze inni są pomocni na niepłodność. Są od powodzi. Są też i od ognia. To ich imionami są nazywane świątynie. To im składane są hołdy i dary pieniężne. To do nich kierowane są modły.

– A jaka jest moja rola? Gdzie jest moja prawda?

– Twoja prawda? A kogo ona obchodzi? Nikt nie chce nadwyrężać swego rozumu tym, aby ją zrozumieć. Jest to zresztą niebezpieczne. Kapłani wyznaczyli ci rolę. Ty masz być wielbiony. Nie zrozumiany. Nie wysłuchany. Wielbiony! Wielbiony szelestem monotonnych modlitw, bezsensownych pieśni, pustymi gestami i obłudną mimiką. Uczyniono z ciebie, stwórcy wszechświata, kapryśnego, łasego na płaskie komplementy, próżnego i pysznego satrapę. Słowo kapłana jest jedyną wiążącą prawdą. On, jak twierdzi, może ci rozkazywać. Może zawiązywać i rozwiązywać sprawy zarówno na ziemi, jak i w niebie, nie pytając ciebie o zdanie. Ty się nie liczysz.

– Co powoduje, że do tych świątyń przychodzą? Nie mogą mnie przecież takiego, jakim mnie przedstawiają, szczerze kochać.

– Masz rację. Oni wcale do świątyń nie przychodzą z miłości do ciebie. Oni przychodzą do mnie. Kapłani nie zajmują się przedstawieniem raju. Nie starają się, nie umieją i nie chcą podać jakichkolwiek powodów, dla których człowiek ma cię kochać w sposób godny i nieponiżający ani jego, ani ciebie. Kapłani mają inny, trafiający do wyobraźni argument. Jest nim strach przede mną. To ja naprawdę jestem fundamentem ich roli i pozycji. Ja stanowię o ich potędze. Dzięki mnie istnieje twój Kościół. Ty jesteś postacią drugoplanową, żeby nie powiedzieć – zbędną. Ja jestem opoką, na której jest zbudowany „twój” Kościół. Ludzie nie pragną raju. Są przerażeni piekłem. Zaprzedadzą duszę kapłanom, aby się tam nie dostać.

– To przecież nie mogą być moi kapłani.

– Masz rację. Oni są moi! To ja ich powołałem. Są gorsi od tych, którzy skażą cię na śmierć. Skazywanie na śmierć i tortury w twoim imieniu będą ich radosną namiętnością. Twoja spektakularna męka będzie dla nich pretekstem do zadawania cierpień i moralnego upodlania niezliczonych rzesz niewinnych ludzi. W twoim, jak twierdzą, imieniu i wyłącznie dla twojej chwały i miłosierdzia.

– Dlaczego mnie obrażasz? Dlaczego moją mękę nazywasz spektakularną?

– Dlatego, że sam o niej decydujesz. Możesz z niej zrezygnować i zamienić ją, na przykład, na panowanie w glorii. Dlatego, że wybierzesz czas, miejsce i sposób. Dokonasz reżyserii. Tak ci się przynajmniej wydaje. Nawet w tym utracisz panowanie nad biegiem wydarzeń i własną wolą. Dlatego na koniec, że twoja męka będzie jedynie fizyczna. Dotyczyć będzie ciała. Dusza twoja nie będzie narażona na pokusy i potępienie na tamtym świcie. Co więcej, cierpienie i śmierć zakończy się zmartwychwstaniem, owocującym wieczystym uwielbieniem.

– Czy chcesz powiedzieć, że moja męka nie będzie prawdziwa?

– Tak, będzie to nieudolne naśladownictwo męki ludzkiej. Czy chcesz zobaczyć prawdziwe męki zadawane w twoim imieniu?

– Chcę.

– Przenieśmy się na wieżę twierdzy Antonia. Widok stamtąd jest rozleglejszy. Będziesz mógł ogarnąć wzrokiem liczne królestwa. Czy widzisz Rzym?

– Widzę. Jest inny.

– Przenieśliśmy się w czasie o ponad tysiąc pięćset lat. Jest to Rzym rządzony przez, jak sam twierdzi, twego następcę, zwanego papieżem. Twierdzi, że rządzi w twoim imieniu. Ten akurat wybrał sobie przydomek Klemensa VIII. W twoim imieniu poddał potwornym torturom pewnego nieszczęśnika. Nieszczęśnika, który na ironię, jest także twoim kapłanem. Ma on czelność dociekania prawdy w twoich naukach i pecha, że prawdy te nie pokrywają się z aktualnym dogmatem uznawanym przez Klemensa. Jest na tyle pyszny, że posiada swój sąd o strukturze świata, który stworzyłeś.

– Na czym on polega?

– Powtarza za pewnym kanonikiem z kraju na dalekiej północy, że Ziemia nie stanowi centrum wszechświata. Że krąży wokół Słońca. Co więcej, że takich układów stworzyłeś niezliczone mrowie.

– Mówi prawdę! Taki wszechświat stworzyłem!

– Oczywiście. Ale czy twoja prawda ma jakiekolwiek znaczenie w oczach fanatyków roszczących pretensje do wszechwiedzy? Aby zrozumieć, trzeba sobie zadać trud myślenia i odwagę stawiania pytań. Łatwiej jest stworzyć dogmat i ścigać tych, którzy go kwestionują.

– Wszak ja nauczam, że to nie człowiek jest stworzony dla Prawa lecz Prawo dla człowieka!

– Zapominasz, że ci, którzy twierdzą, że działają w twoim imieniu, są tylko ludźmi. Ja ich napawam pychą i nienawiścią.

– Co się stanie z tym nieszczęśnikiem?

– Nic specjalnego. Będą go latami więzić, dręczyć i poniżać. Kapłani będą go delikatnie namawiać do odwołania swoich przekonań. Odbywać się to będzie w lochu, w specjalnej sali. Sala będzie oczywiście udekorowana krzyżem, na którym wisisz. Aby mu było raźniej. Poza symbolami wiary będą tam przeróżne przydatne instrumenty. Kleszcze, obcęgi, dziwaczne zaciski i imadła, liny przerzucone przez bloczki, bicze i kadzie z wodą, tygle do roztapiania ołowiu i inne równie wymyślne przedmioty. Na ścianach i suficie można zobaczyć malownicze plamy krwi. Jest tam także kominek, w którym można rozgrzewać do białości szczypce, warzyć olej i topić ołów. Daje on również ciepło, zapewniające komfortowe warunki kapłanom, sekretarzom i oprawcom. Przesłuchania będą rzetelne i długie. Kapłani używają wonności, neutralizujących odór krwi, moczu i fekaliów przesłuchiwanego. Czy życzysz sobie szczegółowego opisu tortur stosowanych w imię najmiłościwszego Pana Boga, czyli twoim?

– Nie. Niech to się skończy!

– To dopiero początek. Koniec to będzie spektakulum dla gawiedzi. To będzie święto twojej, jak mówią, sprawiedliwości i miłosierdzia.

– O czym ty mówisz?

– Popatrz. Oto idzie procesja mnichów. Śpiewają pieśni na twoją chwałę. Jest noc. Niosą pochodnie. Idą w kierunku Campo dei Fiori. W pobliżu fontanny Terrina oczekuje wzniesiony stos. Słup otoczony suchym drewnem. Łatwopalnymi gałązkami i polanami, które płonąć będą spokojnym, jasnym płomieniem. Słup jest gruby. Nie może się przepalić zbyt wcześnie. Nie może upaść, zanim nie zwęglą się zwłoki przywiązanego doń żywego człowieka. Wzdłuż ulic, którymi prowadzą skazanego, gromadzi się podniecony tłum, niecierpliwie oczekujący widowiska. Mnisi otaczający skazańca idą powoli. Demonstrują groźną i bezwzględną potęgę Kościoła. Procesja zatrzymuje się u stóp stosu. Odczytują wyrok. Skazaniec odrzuca jego uzasadnienie. Jest dumny i spokojny. Mówi, że „chętnie umiera jako męczennik i że jego dusza wzniesie się wraz z dymem do raju”. Oburzeni członkowie inkwizycji nakazują oprawcy włożyć mu knebel, urządzenie wykonane z drewna, blokujące język, aby uniemożliwić skazańcowi dalsze mówienie. Przywiązują go do pala. Podpalają stos. Zakonnik przystępuje, aby podać mu do ucałowania krucyfiks. Skazaniec odwraca głowę z wyrazem wzgardy. Pomimo wżerających się w ciało pęt, szarpiącego płuca dymu i niewyobrażalnego bólu palonego ciała pozostaje człowiekiem wolnym. Tłum milczy. Oczekiwano błagania o litość i degradacji woli skazańca. Zobaczono śmierć budzącą szacunek. Ktoś wyszeptał „Ecce homo”! Tak umiera człowiek mający tylko jedno życie i żadnych gwarancji w niebie.

– Jak się nazywa?

– Giordano Bruno.

– Zaprawdę powiadam ci, że jego dusza uleci wraz z dymem do nieba.

– A co uczynisz z jego sędziami i oprawcami? Gorsi są od tych, którzy sądzić i kaźnić będą ciebie.

– Jeszcze nie wiem. Nie wiem, czy ten problem będzie mnie w ogóle dotyczył.

– Nie rozumiem.

– To przecież jasne. Zwodzisz mnie wizjami zdarzeń odległych w czasie. Zmuszasz do rozważania kwestii, które nie miały jeszcze i nie wiadomo, czy będą miały miejsce. Roztaczasz wizje przerażającego świata, w którym moja rola jest co najmniej dwuznaczna. Dlaczego miałbym ulec twoim mirażom?

– Dlatego, że chwilowo przybrana ludzka postać zakrywa przed tobą zdolność widzenia przyszłości. Ja zaś, o czym wiesz najlepiej, tę zdolność posiadam.

– Co chcesz uzyskać, zwodząc mnie na manowce?

– Ja? Nic. Tworząc ludzkość dałeś mi wszystko, czego potrzebuję. Pragnę wyrazić ci za to swoją ogromną wdzięczność, udzielając ci rady.

– Jakiej rady?

– Radzę ci, abyś odstąpił od zamiaru zawierania nowego przymierza z ludźmi. Okaże się tak samo chybiony, jak poprzednie. Przeżyj swoje doczesne wcielenie jak człowiek i nie obarczaj ludzkości swoimi nowymi pomysłami. Dotychczas tylko naród żydowski ponosił ich konsekwencje. Zamierzasz rozszerzyć swoje eksperymenty na inne narody?

– Tak.

– Zatem udzielę ci ostrzeżenia. Jeżeli zamierzasz przybyć na ten świat powtórnie, aby zrealizować zamiar stworzenia Królestwa Bożego, to przyjdź na świat w kraju, do którego twoja religia jeszcze nie dotarła. Przyjdź do pogan, a nie do tych, którzy twierdzą, że są twoimi wyznawcami.

– Dlaczego?

– Bo tylko z racji twego żydostwa nie dadzą ci szansy na zachowanie godności ludzkiej. Nie dadzą ci nawet szansy na proces. Twoi apostołowie nie będą mieli możliwości nauczania, bo zginą wraz z tobą i twoją świętą rodziną. Zrobią z was mydło albo spalą żywcem w jakiejś szopie. A wszystko to uczynią twoi wyznawcy dla wielkiej chwały twojej.

* * *

Odzyskał ponownie przytomność. Rozejrzał się, poszukując osób prowadzących zażarty spór. Nikogo nie ujrzał. Słyszał jedynie szmery, wydawane przez poruszające się wokół niewielkie stworzenia żyjące w kamiennej pustyni. Siedział oparty plecami o skałę, zasłaniającą go przed słońcem. Było bardzo gorąco, a on czuł dreszcze wstrząsające całym jego ciałem. Gorączkował. Pot przemoczył odzież. Czuł pragnienie. Ledwie mógł poruszać językiem. Zaczął mechanicznie obmacywać ziemię wokół siebie. Natrafił na torbę podróżną. Znalazł w niej nóż, koszulę i przede wszystkim bukłak z wodą i zawinięte w płachtę chleb i ser. Chleb był wysuszony i twardy, ser zaś pokryty pleśnią. Wypił łyk wody. Okazała się bardzo ciepła i przesiąknięta zapachem skóry. Była jednak zbawieniem.

Zza załomu skalnego wypełznął pies. Całkiem o nim zapomniał. Pies przybliżył się na odległość wyciągniętej ręki, położył się i patrzył. Wylał na zwiniętą dłoń odrobinę wody i podał psu. Ten wylizał rękę i czekał. Powtórzył to kilkakrotnie. Połamał chleb i ser. Część podał zwierzęciu. Połykanie sprawiało okropny ból i odruchy wymiotne. Opanował się i starannie przeżuwając, zaspokoił głód. Wypił jeszcze jeden łyk wody. W bukłaku pozostała połowa. Wystarczy, aby przeżył następną dobę. Aby przeżyli następną dobę, poprawił się, patrząc na psa.

Ta myśl zdziwiła go. Troszczył się o psa! Psów nie lubił. Nie był z nimi zżyty. Wiedział oczywiście, że są przydatne do stróżowania lub pilnowania owiec. Nigdy nie potrzebował ich pomocy. Kojarzyły mu się bardziej ze sforami zdziczałych zwierząt, przemierzających teren w poszukiwaniu zbłąkanej owcy lub kozy. Polowały na dzikie króliki lub sarny. Koczowały w pobliżu osiedli ludzkich, penetrując wysypiska śmieci. Otaczały miejsca kaźni.

Ciała ukrzyżowanych zbrodniarzy nie były na ogół chowane. Zakaz pochówku miał podkreślić okrucieństwo kary. Często rozpinani na krzyżu byli zbójcami. Nikt nie ośmielał się prosić o wydanie ciała. Byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do współudziału w popełnianych przez skazańca zbrodniach, a w najlepszym razie, do zatajenia ich. Najczęściej jednak byli to ludzie niemający żadnej rodziny. Krzyże zazwyczaj stawiane były na wzniesieniach. Obciążone umierającymi w mękach, miały być widoczne z daleka. Ku nauce i przestrodze. Tak więc ciała zmarłych po zdjęciu z krzyży zrzucano w dół. Tam zaś czekały psy, przyglądające się cierpliwie i z zaciekawieniem procesowi przygotowywania przez oprawców ich pokarmu.

Widział kilkakrotnie w Jeruszalajim, jak sfora dopadała pokrwawionych ciał. Psy walczyły o dostęp do mięsa. Rwały i przełykały, skowycząc. A potem, opasłe i zmęczone, odchodziły, szukając miejsca na spoczynek. Pozostawiały ogryzione kości, które stawały się łupem mrówek i much. Tam, gdzie wkraczały psy, nie było miejsca nawet dla sępów.

Zawsze, gdy to widział, ogarniało go przerażenie większe nawet od tego, które towarzyszyło aktowi kaźni. Wielokrotnie rozważał zamiar przeznaczenia części swego majątku na zakup kawałka ziemi, aby zapewnić pochówek tym nieszczęsnym, o których ciała nikt się nie upomni. Najwięcej kaźni wykonywano w Jeruszalajim. Tam też była największa psia jatka. Majaczyło mu po głowie, że nawet rozmawiał z pewnym garncarzem, który zamierzał sprzedać spłachetek pola pod murami miasta.

Spojrzał na psa. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie odczuwa odrazy. Biedny stary pies był równie bliski śmierci jak on. Upał wzrastał. Wstał, zrobił kilka kroków i oddał mocz. Wysiłek sprawił, że serce kołatało, a krótki oddech stał się chrapliwy. Znajdował się w labiryncie skalnego wywierzyska. Plątanina korytarzy zapewniała cień. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Nie wyobrażał sobie, jakim sposobem może z tego labiryntu wyjść. Nie wiedział, gdzie jest. Co najważniejsze, nie wiedział, kim jest i co spowodowało, że znalazł się w tej sytuacji. Postanowił przetrwać dzienny upał w cieniu, nie podejmując żadnego wysiłku. Ponadto był osłabiony i bardzo chory. Przypomniał sobie głosy, które wydawało mu się, że słyszał. Pocieszył się, że był to skutek trawiącej go gorączki, a nie utraty zmysłów. Usiadł ponownie i podobnie jak pies, popadł w stan letargu.

* * *

Obudził go pies. Lizał go po ręce. Upał zelżał, zapadał zmrok. Zwierzę odstąpiło o krok i czekało. Człowiek sięgnął po wodę i jedzenie. Jak poprzednio podzielił się z psem. Zmobilizował całą wolę, aby wstać. Wybrał zupełnie przypadkowy kierunek i ruszył przed siebie. Usłyszał szczeknięcie. Spojrzał za siebie i zobaczył, że pies stoi, merdając ogonem. Cmoknął, aby go zachęcić do wspólnej podróży. Pies zareagował dziwacznie. Powoli, oglądając się za siebie, poszedł w inną stronę. Po chwili zniknął za załomem skalnym. Nie podporządkował się woli człowieka. Człowiek miał do wyboru: wybrać się samotnie w drogę bez celu lub ulec psu i udać się za nim. Zdecydował się na to drugie. Samotna podróż w nieznanym terenie groziła wieloma niebezpieczeństwami. Chociażby spotkaniem z drapieżnikami. Obecność psa była pewnym zabezpieczeniem. W razie zagrożenia pies go co prawda nie obroni, ale przynajmniej ostrzeże. Będzie mógł użyć noża.

Pies czekał. Ujrzawszy, że człowiek idzie za nim, ruszył naprzód, dostosowując tempo marszu do jego możliwości. Człowiek odniósł wrażenie, że działania psa są świadome i celowe. Najwidoczniej znał teren i wiedział, dokąd zmierza. Skoro tak, to dlaczego nie poszedł samotnie, tylko czekał, aż on przezwycięży kryzys? Kiedy pies go spotkał i dlaczego przy nim został? Wszystko, co się z nim działo, było niejasne. Starał się, pomimo słabości i bólu całego ciała, iść za psem. Często odpoczywał, opierając się rękami i głową o skałę. Nie chciał siadać, bojąc się, że znowu popadnie w stan letargu i nie zdobędzie się na to, aby kontynuować marsz. Dyszał ciężko i chrapliwie. Gdy odpoczywał, pies zatrzymywał się i czekał. Wydawał się rozumieć, co się dzieje z jego towarzyszem. Gdy podejmował marsz, pies ruszał. Gdy natrafiali na rozwidlenia wąwozu, pies cicho poszczekiwał lub skamlał. Pozwalało to na orientację w ciemności, którą drogę wybrał.

Z czasem głębokość wąwozów stawała się mniejsza. Wychodzili z systemu błędnych skalnych korytarzy na stromo spadające zbocze, u stóp którego rozciągał się płaskowyż. Krajobraz w świetle księżyca był niesamowity. Daleko za płaskowyżem rozciągało się olbrzymie srebrne zwierciadło, odbijające promienie księżyca. Myślał, że majaczy. Skupił myśli i pojął, że zwierciadło jest taflą wody. Na płaskowyżu zauważył coś zdumiewającego. Były to plamki świetlne. Spojrzał na wodę i ponownie na płaskowyż. Światła na płaskowyżu były żółte. Nie mogły więc być niebieskawymi refleksami promieni księżycowych ani odbiciem gwiazd. Były żywym ogniem. Dotarli do ludzi! Spojrzał na opadający stromo stok. Zapewne kończy się urwiskiem. Pies nie wykazywał chęci do dalszej podróży. Leżał nieruchomo i spał. Człowiek poszedł w jego ślady.

* * *

Uświadomił sobie, że od dłuższego czasu słyszy monotonny dźwięk. Otworzył oczy. Dźwięk wydawało płótno szarpane przez jednostajnie wiejący wiatr. Tkanina stanowiła dach namiotu. Leżał na macie, przykryty lnianym prześcieradłem. Rozejrzał się. Obok niego stał gliniany dzban. Z trudem wyciągnął rękę i ujął go. Był wilgotny. Woda przenikała przez pory naczynia i parując, ochładzała je. Ostrożnie wypił kilka łyków. Była czysta i orzeźwiająca. Ból przenikał całe jego ciało. Wyczerpanie odbierało wszystkie siły. Ale pomimo że nie wiedział, gdzie jest, czuł się bezpieczny.

Przez chwilę myślał o psie. Zapewne leży gdzieś w cieniu skały. Odczuł potrzebę jego towarzystwa. Ze zdumieniem stwierdził, że tęskni za tym starym, wyliniałym kundlem. Tęsknota wynikała zapewne z faktu, że był jedyną żywą istotą, którą znał. W jego głowie panowała pustka.

Umiał myśleć. Znał nazwy wszystkich otaczających go przedmiotów. Kojarzył fakty i umiał dociec przyczyn i następstw zachodzących zjawisk. Wiedział, że jest człowiekiem. W jego świadomości nie było jednak żadnych wspomnień związanych z innymi ludźmi. Wiedział, że każdy człowiek jakoś się nazywa, skądś pochodzi, ma jakąś rodzinę, przyjaciół i wrogów. Była to jednak wiedza abstrakcyjna, w żadnym stopniu niedotycząca jego. Tylko pies kojarzył mu się z konkretnym fragmentem jego świadomego życia. Z upiorną podróżą przez kamienistą pustynię.

Z ogromnym trudem wstał, wziął dzban z wodą i wyszedł z namiotu. Zobaczył, że w pobliżu w jednym rzędzie stoją jeszcze cztery namioty identyczne z tym, w jakim leżał. W pewnej odległości zauważył skupisko namiotów. Były dużo większe i tworzyły coś w rodzaju osiedla. Jeszcze dalej ujrzał zespół kamiennych budynków. Zarówno namioty, jak i budynki położone były na rozległym płaskowyżu, zalanym purpurowym światłem zachodu. Słońce znajdowało się za pasmem gór stanowiących czarną ścianę na tle czerwonego nieba. Pomiędzy ścianą gór a płaskowyżem znajdowała się pustynna dolina. Odwrócił się i ujrzał leżącą dużo niżej wapienną plażę, pokrytą gdzieniegdzie kępami wyschniętych tamaryszków. Ocenił szerokość plaży na około pół mili. Dalej zobaczył taflę wody oleisto-turkusowej barwy. W dali, na horyzoncie, majaczył przeciwległy brzeg. Nigdy tu nie był. Wiedział jednak, co widzi. Było to jezioro stanowiące kres biegu rzeki Jordan. Morze Martwe. Zrozumiał, skąd pochodzi niemiła, wszechobecna woń rozkładających się minerałów. Przypomniał sobie, że inną nazwą Morza Martwego jest Jezioro Asfaltowe.

Co on tu robił? Kim byli ludzie, którzy się nim zaopiekowali i związali z tym miejscem swój los? W obozie namiotów rozpoczął się ruch. Zmierzch zapadał gwałtownie. Purpura rozciągająca się ponad czarną ścianą gór bladła, stawała się ciemnoniebieska, granatowa, a następnie zlała się z czernią gór. Zapadała noc.

Lampki oliwne zapalały się w namiotach. Widać było cienie krzątających się ludzi. Zauważył, że od strony namiotów zbliżają się dwie postacie. Gdy podeszły bliżej, rozpoznał, że to mężczyźni. Ubrani byli w szaty wykonane z białego lnu. Dużo starsi od niego, ale nie starzy. Ruchy mieli płynne, sprężyste. Jeden z nich rzekł:

– Pokój nich będzie z tobą. – Głos przybysza był niski i czysty.

Odpowiedział tym samym.

– Skąd się tu wziąłem? – zapytał.

– Znaleźliśmy cię dwa dni temu w szczelinie skalnej tam, w górach – wskazał palcem w kierunku niewidocznego już teraz pasma wzniesień.

– Jak to się stało, że mnie znaleźliście?

– Zaprowadził nas do ciebie pies.

– Co to za pies?

– Dziwny. Błąka się samotnie wśród skał. Nie wiemy, jak zdobywa pożywienie. Pewnie poluje na węże i jaszczurki. Na więcej go nie stać, jest stary.

– To i tak cud, że sam nie stał się dotychczas pokarmem drapieżnika – odezwał się drugi.

– Jak to się stało, że przyprowadził was do mnie?

– Nie ty jeden zawdzięczasz mu życie. Wielokrotnie przyprowadzał do nas ludzi, którzy mylili drogę na pustyni. Niektórzy z nich pozostali tu i są wśród nas.

– Dlaczego to robi?

– Nie wiemy. Ktoś kiedyś mówił, że pies miał pana. I że jego pan zginął z wyczerpania i pragnienia na pustyni. Pies został sam. Ratuje ludzi, ale do nikogo się nie przywiązuje.

– Jak go nazywacie?

– Pies. A ty, kim ty jesteś?

– Nie wiem.

– Nie znasz swego imienia? Ani imienia swego ojca?

– Nie znam.

– Skąd pochodzisz?

– Nie wiem.

– Czym się zajmowałeś?

– Nie wiem.

– Nic nie wiesz? Nie wiesz, czy masz żonę, dzieci?

Coś w nim drgnęło. Czemu nigdy od czasu odzyskania świadomości nie pomyślał o kobiecie i dzieciach? Myślał o rodzicach, przyjaciołach, wrogach, ale nie o żonie. Poczuł niepokój. Coś było do przypomnienia, tuż za progiem świadomości. Pozostawało w cieniu nieświadomości.

Przybyli patrzyli na niego z zainteresowaniem. Wyczuli, że swoim pytaniem zmącili jego spokój.

– Nic nie wiem. Wiem tylko, że w sposób dla mnie niezrozumiały znalazłem się wśród skał pustyni, że był ze mną pies, który narzucił mi swoją wolę. Nie wiem, kim jesteście i co to jest za miejsce.

– Do tego wrócimy za chwilę. Czy nic nie pamiętasz z podróży?

– Nie, chyba nic.

– Chyba? Co masz na myśli?

– Na pewno nic. Byłem wyczerpany i chory. Majaczyłem. Słyszałem głosy.

– Głosy? Może ktoś przechodził w pobliżu?

– Nie. To były omamy.

– Skąd wiesz?

– Pies był obok mnie. Nic go nie zaniepokoiło. Spał.

– Ile głosów słyszałeś?

– Dwa.

– O czym mówiły?

– Musiałbym się zastanowić i spróbować odtworzyć sens. Ale wydaje mi się, że rozmowa nie miała żadnego sensu. To były majaki.

– Będziesz miał trochę wolnego czasu. Musisz dojść do zdrowia i okrzepnąć. Spróbuj zatem przypomnieć sobie to, co nazwałeś majakami.

– Dobrze. Aczkolwiek majaki wywołane gorączką żadnego sensu nie mają. Powiedzcie mi lepiej, kim jesteście i gdzie jestem.

– Wybacz, że nie przedstawiliśmy się na początku. Ja jestem Nahum bar Tobiasz, a mój towarzysz to Joel bar Efraim. Jesteśmy Synami Światłości, zwanymi przez ludzi esseńczykami. Znajdujesz się w naszym zgromadzeniu. Nic ci nie grozi. Opiekujemy się tobą, tak jak wszystkimi, którzy w podróży potrzebują pomocy. Gdy nabierzesz sił, pójdziesz swoją drogą.

– Swoją drogą? To znaczy dokąd?

– Tego nie wiemy. Wierzymy, że Święty Jedyny przywróci ci pamięć i zdrowie. Do tego czasu będziesz wśród nas. Będziemy cię nazywać Adam, czyli Człowiek.

– Adam, Człowiek. Tak mnie nazwiecie?

– Tak, jeśli nie masz zastrzeżeń.

– Nie mam. Ja jestem Człowiek, a mój towarzysz podróży i zbawca to Pies. To mi odpowiada.

– Zatem, Adamie, przynieśliśmy ci kaganek i dzbanuszek oliwy. Mamy dla ciebie także jedzenie. Posil się i wyśpij. Będziemy do ciebie przychodzić przed świtem i po zmierzchu.

– Czy pozostanę tu sam? Dlaczego nie mogę iść z wami?

– Gdy nabierzesz sił i rozum twój stanie się jaśniejszy, zapoznamy cię z regułami naszego zgromadzenia. Wtedy zrozumiesz to, co teraz wydaje ci się dziwne i niezrozumiałe.

– Poczekam.

– Teraz jedynym twoim zadaniem jest wyzdrowieć. Postaraj się też przypomnieć sobie owe majaki.

* * *

W miarę upływu czasu stan jego się polepszał. Rany się zagoiły. Przybrał na wadze. Nahum i Joel spędzali z nim coraz to więcej czasu. Przychodzili przed świtem, ale pozostawali dłużej, nie znikali wraz ze wschodem słońca. Także wieczorem pojawiali się przed zachodem słońca i spędzali z nim dwie, a czasem trzy godziny. Zastanawiał się czy jest to wynikiem rodzącej się między nimi przyjaźni. Chciałby, aby tak było. Odnosił jednak wrażenie, że ich rozmowy z nim miały jakiś cel. Nieustannie go sprawdzali. Wdawali się także w długie dysputy religijne. Miało to tę dobrą stronę, że w ich trakcie nie tylko oni o nim, ale i on o nich mógł się wiele dowiedzieć. Zaczął od pytań związanych ze swoją sytuacją. Dlaczego mieszka samotnie w jednym z pięciu oddalonych od obozu namiotów? Dlaczego jada sam? Dlaczego, poza nimi dwoma, nie ma kontaktu z ludźmi zamieszkującymi obóz? Dlaczego wśród zabudowań na płaskowyżu nie widzi charakterystycznego kształtu synagogi? Co robią wszyscy między wschodem i zachodem słońca?

Zadawał wiele pytań. Na niektóre z nich uzyskiwał odpowiedź. Co do pozostałych pytań, wyjaśniali mu, że z czasem ciekawość jego zostanie zaspokojona.

Adam dowiedział się, że gmina, czy też zgromadzenie zamieszkujące płaskowyż, identyfikuje siebie jako Synowie Światłości (czasem używali zamiennie terminów: Synowie Losu Bożego, Synowie Łaski). O zgromadzeniu, do którego należeli wyłącznie mężczyźni, wyrażali się: Przymierze Łaski lub Gmina Jego Wybrania. Reguła zgromadzenia nakazywała unikania zbyt bliskich kontaktów z tymi, których nazywali Synami Ciemności, Synami Zagłady lub Synami Niepewności.

Według nich, ziemię zamieszkiwali i jedni, i drudzy. Dzielił ich śmiertelny antagonizm, mający doprowadzić przyszłości do straszliwej i długotrwałej wojny, w której wezmą udział siły nadprzyrodzone. Będzie to wojna ostatnia, po której nastąpi Królestwo Boże na ziemi i w której zwyciężą Synowie Światłości. Nie wyjaśniono mu jednak, w jaki sposób można odróżnić, do której z tych dwu grup należy napotkany człowiek. Widocznie nie zasłużył w ich oczach na tyle zaufania, aby powierzyć mu tak wielką tajemnicę. Widocznie i oni mieli z tym niejakie trudności, bo nie zdecydowali jeszcze, kim jest on, Adam. Dlatego też, na wszelki wypadek, trzymali go z dala od zgromadzenia.

Namioty, w jednym z których mieszkał, przeznaczone były dla takich właśnie jak on. Ludzi zagubionych na pustyni, pielgrzymów, którym choroba przerwała podróż, nieproszonych gości lub handlarzy przybyłych w celu dokonania transakcji. Zgromadzenie zapewniało im gościnę i opiekę, ale nie dopuszczało do bliższego kontaktu. Adam mógł wywnioskować, że Nahum i Joel cieszyli się tak ogromnym zaufaniem towarzyszy, że posiadali przywilej styczności z osobami obcymi. Adam pomyślał złośliwie, że kredyt zaufania do stałości ich zasad wobec pokus nie był nieograniczony. Dlaczego kontaktowali się z nim, będąc zawsze razem? Czy przypadkiem nie był to system wzajemnej kontroli? Był przekonany, że ma rację. Nie czuli się więc bezpiecznie.

Dowiedział się, że każdy może próbować wstąpienia do zgromadzenia. Musi to wynikać z jego wolnej woli i nie może nastąpić wcześniej niż po odbyciu dwuletniego nowicjatu. Ci, którzy byli przyjmowani, zrzekali się całego swojego majątku na rzecz gminy. Zobowiązywali się także do pracy od świtu do zmierzchu z zaangażowaniem całej swojej „wiedzy, siły i majątku”. Dodatkowo członkowie gminy zobowiązani byli do modłów i studiowania świętych pism przez jedną trzecią nocy. Wstąpienie do zgromadzenia było drogą do całkowitego zerwania ze światem zamieszkałym przez Synów Ciemności, rządzonym przez Beliala z pomocą aniołów zła. Dodatkowo członkowie zgromadzenia zobowiązani byli do przestrzegania surowych i szczegółowych przepisów związanych z zachowaniem czystości rytualnej.

Wszystkie te informacje zrobiły na Adamie ogromne wrażenie. Aczkolwiek fragmentaryczne, odsłaniały zarysy tajemniczego świata, będącego zaprzeczeniem kanonów i obyczajów zakodowanych w jego świadomości.

Praca!

Praca była obowiązkiem niewolników. Za to ich karmiono. Była koniecznością ludzi wolnych żyjących w biedzie lub niedostatku. Zapewniała, a i to nie zawsze, możliwość biologicznego przeżycia. Gdy Bóg był łaskaw, można było dzięki niej pozwolić sobie na odrobinę luksusu i radości. Gdy nie był, można było stać się niewolnikiem za długi. Komu wiodło się lepiej, kupował niewolnika lub kilku. Poza sprawowaniem nadzoru i wymierzaniu kar leniwym można było poświęcać czas celom wzniosłym. Spotkania z przyjaciółmi, dociekanie zamysłów Stwórcy zawartych w Torze, dyskusje w synagodze czy też zwykłe plotkowanie ukryte pod maską troski o bliźniego były znacznie przyjemniejsze niż zginający kark do ziemi codzienny trud. Kim byli ci, którzy zdecydowali się oddać cały swój majątek po to, aby harować od świtu do nocy i dzielić się owocami pracy z towarzyszami? Kim byli ci, którzy zrezygnowali z kobiet, rozkoszy i trosk życia rodzinnego, radowania się gromadką dzieci?

Jeszcze bardziej zdumiewająca, wręcz bluźniercza, była wiara w istnienie adwersarza Świętego Jedynego, wspomnianego Beliala. Według Nahuma i Joela był on suwerennym panem i władcą państwa ciemności i zła. Według doktryny religijnej zgromadzenia, o ile Adam ją zrozumiał, świat od swoich prapoczątków podzielił się na dwie wrogie i zwalczające się potęgi. Z jednej strony królestwo dobra, sprawiedliwości, prawości i światłości, na czele którego stoi archanioł Michał. Z drugiej zaś królestwo ciemności, zła, podstępu i krzywdy, nad którym władzę sprawuje Belial.

Oba królestwa składają się zarówno z ludzi, jak i aniołów. Do państwa światłości należą członkowie zgromadzenia Synowie Światłości oraz ci, którzy dążą do przyłączenia się do nich wiedzeni wrodzonym instynktem przynależności do królestwa dobra. Pozostali ludzie, Synowie Ciemności, służą Belialowi. Nie może być zgody pomiędzy królestwami. Ostateczna walka położy kres Synów Ciemności, jak i wszelkiego wszeteczeństwa na ziemi.

Oba królestwa zostały stworzone jednocześnie przez Jedynego. Albowiem wieczny, wszechmocny i miłosierny Stwórca wszystkim rządzi i to On stworzył wszystko, co istnieje. Dobro i zło. Piękno i ohydę. Poświęcenie i zbrodnię. Lecz On jest nie tylko wszechmocny. Jest także wszechwiedzący. Zatem zanim przystąpił do dzieła tworzenia, ustalił, jaki los spotka jego stworzenia. Dokonał aktu predestynacji, od którego nie ma odwrotu. Aby jednak bieg wydarzeń nie był nadto mechaniczny, a przez to monotonny, Pan porozrzucał klucze do wiedzy o budowie kosmosu i stworzonego przez siebie planu dziejów. Dlatego też należy bacznie i rozważnie wnikać w treść świętych ksiąg, umieć odróżnić proroków od bluźnierców i mieć baczenie na Znaki Czasu.

Adamowi, gdy słuchał słów swoich nowych znajomych i gdy wnikał w ich treść, mącił się rozum i buntowało sumienie. Tak być przecież nie może, aby całe zło w sposób świadomy i planowy pochodziło od Stwórcy. Zło, jak uczy Tora, jest dziełem człowieka. Pan stworzył człowieka do panowania nad światem. Uczynił go na obraz i podobieństwo swoje. Tym, co różni człowieka od innych stworzeń, jest wolna wola i zdolność do oceny własnych czynów. Zło pojawia się wówczas, gdy człowiek ośmiela się odstąpić od porządku określonego przez Pana, gdy chce być Mu równy. Wówczas pojawia się zło. Pan po to dał ludziom sumienie, aby umieli odróżniać dobro od zła, a rozum, aby mogli przewidywać skutki swoich poczynań. Aby mogli przewidzieć ewentualne zło, będące następstwem ich zamiarów i od zamiarów tych w porę odstąpić. A gdyby trwali w uporze i jednak działania te podjęli, to rozum nie pozwoli sumieniu na tłumaczenie się, że uczynili zło „niechcący”. Pan stworzył świat dobry przez to, że odpowiednim zachowaniem, zgodnym z nakazami Tory, ludzie mogli stworzyć Eden na ziemi już teraz, w czasie swego życia. Eden, z którego zostali wygnani, gdyż zapragnęli wejść na drogę poznania i poszukiwania prawdy.

* * *

W namiotach sąsiadujących z jego namiotem pojawili się mieszkańcy. Trzech mężczyzn znalezionych na pustyni. Trzech żywych mężczyzn. Znaleziono także ciała pomordowanych przez bandytów. Mężczyźni byli ranni, wyczerpani i zrozpaczeni. Wraz z pomordowanymi zmierzali z karawaną z Cezarei Nadmorskiej do Petry. Minęli Jerycho, w pobliżu którego mieli popas, i przekroczyli Jordan, wykorzystując bród Bethabara. Planowali w dwu etapach pokonać trasę do twierdzy Macheront po wschodniej stronie Morza Martwego i wkroczyć na terytorium Nabatejczyków. Byli Syryjczykami.

Po przekroczeniu brodu poruszali się wzdłuż Jordanu. Okolice te nie miały dobrej sławy. Jaskinie, których pełno było w ścianach skalnych wyznaczających koryto Jordanu, nadawały się doskonale na kryjówki zbójców i ludzi uciekających przed prawem. Korzystali z nich przede wszystkim zeloci. Jaskinie położone na całym terytorium Judei, Samarii i Galilei stanowiły doskonałą bazę wypadową do napadów na transporty zaopatrzeniowe Rzymian lub niewielkie oddziały wojskowe, które z różnych przyczyn oddalały się od garnizonów. Często zeloci, dokonując zuchwałych napadów na obiekty wojskowe, gospodarcze lub administracyjne, specjalnie prowokowali pościg, wciągając ścigających w dobrze przygotowaną zasadzkę. Działania zelotów miały podstawę patriotyczną. Celem ich napadów niezwykle rzadko były karawany handlowe. Atakowanie ich nie miało żadnego ideologicznego usprawiedliwienia i budziło gniew i gorycz ludności cywilnej.

Napady na karawany nie tylko naruszały Boski ład, nakazany Dekalogiem. Uderzały także w podstawy bytu tych, którzy swoje towary chcieli sprzedać lub wymienić na inne. Podstawą bezpieczeństwa zelotów była akceptacja i sympatia ludzi mieszkających na tych terenach, na których działali. Współpraca z ludnością stwarzała otulinę bezpieczeństwa. Zeloci byli powiadamiani o ruchach i zamiarach wspólnego wroga, nękającego świętą ziemię żydowską. Przebrani za rolników lub wędrownych kaznodziejów, przemierzali kraj, mając pewność, że nikt ich nie zadenuncjuje.

Oczywistą jest rzeczą, że poza zelotami, kierującymi się przesłankami ideologicznymi, istniały także najzwyklejsze bandy, widzące w rozboju sposób na wzbogacenie się, a przynajmniej na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Zbiegli niewolnicy, żebracy, przestępcy ukrywający się przed prawem, wszyscy oni tworzyli grupy doraźnie lub trwale zajmujące się grabieżą.

Karawany z kolei zatrudniały ochronę, stanowiącą zabezpieczenie przed zbrojną napaścią. Spotkanie stanowiło zagrożenie dla obu stron. Bandyci byli żądni zysku. Brak pobudek ideowych powodował, że atakowali wyłącznie wtedy, gdy karawana była niewielka i źle chroniona. W przypadku spodziewanego silnego oporu i dużych strat po stronie własnej wygodniej było zażądać okupu za bezpieczne przejście. Było to opłacalne dla obu stron. Unikano ofiar, bandyci uzyskiwali okup, a kupcy wliczali poniesione straty w cenę towaru.

Miejsce, w którym dokonano napaści na karawanę, cieszyło się ostatnio złą sławą. Pojawił się bowiem człowiek, który używając retoryki zelotów, uprawiał pospolitą grabież. Po dokonanym rabunku rozpowszechniał wieści, że ograbiona karawana nie należała do spokojnych i przyzwoitych kupców, lecz do kolaborantów zaopatrujących odizolowane garnizony i posterunki rzymskie w broń, odzież i żywność. Pozwalało to, jego zdaniem, unikać zaangażowania legionów w eskortowanie transportów. Człowiek ów, jak mówiono, zanim zajął się zbójeckim procederem, nosił imię Jozue lub też Jezus. Odznaczał się niezwykłym zdrowiem i siłą. Posiadał cechy charyzmatyczne, przyciągające do siebie ludzi chętnych do całkowitego podporządkowania się. Dzięki wrodzonej inteligencji, jasności umysłu i instynktowi walki szybko zgromadził wokół siebie kilkudziesięciu gotowych na wszystko zabijaków, chętnych do rabunku, gwałtu i morderstwa. Nie obchodziły ich racje kierujące działaniem. Chcieli wierzyć, że ich przywódca je zna i że są one szlachetne.

Jozue przybrał sobie przydomek, który budził lęk w okolicy. Nazwał siebie Bar Abbas czyli Syn Ojca. Rzymianie, na których także napadał, gdy nadarzyła się sposobność, nazywali go Barabaszem. Ponieważ jego banda miała na sumieniu wycięcie w pień oddziału Rzymian, był poszukiwany, a za jego głowę wyznaczono wysoką nagrodę. Nie przestrzegał żadnych reguł. Jego zuchwałość i szczęście w działaniu spowodowały, że stał się bohaterem opowieści i pieśni, które było można usłyszeć w zajazdach i gospodach. Niektórzy uważali go za lokalnego, współczesnego Samsona.

To właśnie z bandą Bar Abbasa mieli nieszczęście spotkać się syryjscy kupcy zmierzający w stronę Petry. Wielbłądy stanowiły własność Nabatejczyków. Stanowili oni jednocześnie ochronę karawany. Byli doświadczeni, mężni i dobrze uzbrojeni. W skład karawany wchodziło jedenaście wielbłądów i dwudziestu konnych, w tym pięciu Syryjczyków. Trzydziestu jeden uzbrojonych mężczyzn dysponujących końmi stanowiło siłę, z którą trzeba się było liczyć! Karawana miała dostarczyć kupcom z Petry poszukiwane na wschodzie wyroby ze złota i sprowadzony znad wybrzeży mórz północnych, zamieszkałych przez barbarzyńców, jantar. W transporcie były też nieznane ludom wschodu lekarstwa oraz nasiona poszukiwanych roślin. Bagaż był bardzo cenny. Na jego skompletowanie kupcy zaciągnęli ogromne pożyczki u bankierów. W Petrze czekały na nich towary bezcenne na Zachodzie. Niewyobrażalnie delikatne, a jednocześnie niewiarygodnie mocne tkaniny produkowane na wschodnich krańcach ziemi. Tkaniny te były wymarzonym prezentem dla żon i kochanek patrycjatu rzymskiego. Były przydatne także dla wojowników. Koszule zrobione z nich łagodziły skutki zranienia strzałą. Strzała nie przebijała materiału, który wraz z nią wnikał do rany. Pozwalało to na usunięcie strzały poprzez wyszarpnięcie materiału. Rana pozostawała czysta i łatwiej się goiła. Ale kogo z wojowników było na to stać? Nie mniej poszukiwane były naczynia. Niesłychanie delikatne, przypominały małżowiny uszne młodej dziewczyny. Przepuszczały światło. Ich ceny powodowały, że były dostępne tylko dla najbogatszych. Wonności wschodu, mira i kadzidło, płaty materii przypominające egipski papirus i służące do spisywania na nich ważnych dokumentów lub listów miłosnych. Wszystko to było pożądane na obszarze Imperium Rzymskiego.

Kupcy byli gotowi zapłacić bandytom okup za spokojne przejście. Siła ochrony była dostatecznym argumentem do podjęcia rokowań z każdym.

Mieli pecha. Trafili na Bar Abbasa, który nie miał w zwyczaju prowadzenia jakichkolwiek rokowań. Zostali zaatakowani w wąwozie, gdzie możliwości wykorzystania mobilności konnych były ograniczone. Atak nastąpił nagle, bez żadnego uprzedzenia i prób negocjacji okupu. W krótkim, zaciętym starciu zginęli wszyscy Nabetejczycy. Zabito kilkunastu bandytów. Trzem rannym Syryjczykom Bar Abbas darował życie, aby jak mówił, przekazali wiadomość innym kupcom, że wszelaki opór stawiany przeciwko niemu jest bezskuteczny. Interesują go tylko przewożone dobra. Nie jest okrutny i nie zabija dla przyjemności. Przeto ci, którzy w spotkaniu z nim oddadzą cały swój towar bez stawiania oporu, przeżyją.

Bar Abbas był potężnie i proporcjonalnie zbudowany. Okolona zarostem twarz miała bezczelny i wesołkowaty wyraz. Mówił wolno, miękkim, nieco zachrypłym głosem, patrząc prosto w oczy rozmówcy. Gdyby nie okoliczności, mógłby sprawiać wrażenie sympatycznego i dobrodusznego hulaki. Polecił poturbowanych Syryjczyków zaopatrzyć w wodę, opatrzyć rany i wskazać drogę do najbliższego osiedla, to jest do płaskowyżu zamieszkałego przez Synów Światłości. Istotnie, zaopiekowano się nimi zgodnie z zasadami Reguły Zgromadzenia.

Po kilku dniach, wychodząc o świcie z namiotu, ujrzał oczy i sylwetkę psa. Leżał przed namiotem, wykonując ruchy ogonem. Czekał na niego, jak gdyby był ciekaw, co się z nim dzieje. Podszedł do psa i pogłaskał delikatnie po głowie. Ten położył się na wznak. Był tak samo chudy i stary jak wtedy, gdy ujrzał go na pustyni. Podzielił się z nim śniadaniem i wodą. Przy jednym z namiotów zauważył krzątających się Nahuma i Joela. Powiedzieli mu, że pies przyprowadził kolejną ofiarę lekkomyślności, która zgubiła drogę na pustyni.

Pies pozostał na cały dzień, chroniąc się w cieniu jego namiotu. Oczyścił mu sierść, usunął kolce tkwiące w łapach, przemył wywarem zielnym zaropiałe oczy. Pies dużo pił i spał. Odszedł na pustynię późną nocą.

* * *

Minęło czterdzieści dni od czasu, kiedy pies przyprowadził go nad urwisko ściany górskiej opadającej w dolinę, w której leżało Morze Martwe. Czterdzieści dni od dnia, w którym pies przyprowadził mu na pomoc ludzi zamieszkujących płaskowyż kształtem przypominający kamienny stół. Ciało jego było już sprawne. Wyzdrowiał. Po ranach pozostały jedynie blizny. Regularny, wyczerpujący tryb życia oraz dieta dobrana przez opiekunów sprawiły, że był silny i wytrzymały. Ograniczone kontakty z ludźmi spowodowały, że psychicznie zapadł się w sobie. Czuł, że jego umysł jest jasny i precyzyjny. Natomiast z niepokojem stwierdzał brak jakichkolwiek silnych emocji. Patrzył na otaczający go świat i zachodzące zdarzenia z obojętnością widza, obserwującego transformacje kształtu chmur płynących po modrym, pogodnym niebie. Nie identyfikował się z niczym. Przestał nawet zadawać sobie pytania dręczące go w pierwszych kilkunastu dniach pobytu. Wówczas bolesna świadomość niewiedzy, kim jest, była tak dotkliwa, że nie pozwalała mu zasnąć. Zwierzył się z tego Nahumowi i Joelowi. Wyrazili zrozumienie i współczucie. Potem to przeszło. Zmieniło się w atrofię uczuć, emocjonalną obojętność. Nagle przyszło mu do głowy, że pomiędzy obecnym stanem jego duszy, a rozmową z opiekunami może istnieć prosty związek przyczynowo-skutkowy. Synowie Światłości z całą pewnością znali mnóstwo tajemnic związanych z uzdrawianiem. Efekty ich wiedzy poznawał w trakcie wychodzenia z ciężkiej choroby. Niewykluczone