Trylogia łódzka. Trans - Krzysztof Domaradzki - ebook + audiobook + książka

Trylogia łódzka. Trans ebook i audiobook

Krzysztof Domaradzki

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Lesie Łagiewnickim zostają znalezione zmasakrowane zwłoki. Wszystko wskazuje na to, że ofiarą jest młoda policjantka z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. W pogoń za mordercą policjantki ruszają jej koledzy, na czele z kontrowersyjnym, uzależnionym od alkoholu i coraz bardziej nieprzewidywalnym komisarzem Tomkiem Kawęckim. Czy uda mu się zwyciężyć w walce z mordercą, tajemniczym prokuratorem i nałogiem, zanim popadnie w obłęd?

Trans to kontynuacja świetnie przyjętej powieści kryminalnej, Detoks. W przygotowaniu jest ostatnia część zamykająca trylogię, Reset.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 635

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 12 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,1 (418 ocen)
184
138
71
21
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beataksiazkoholiczka

Nie oderwiesz się od lektury

Nadal intryga z pierwszej części nie została rozwiązana. Ale na światło dzienne wyszło kilka innych wątków. Przede wszystkim uwielbiam Kawęckiego - nie byłabym w stanie kumplować się z takim typem, ale bardzo bym chciała, żeby czekał na komendzie, gdy przyjdę zgłosić przestępstwo, albo prosić o pomoc. Jest nieustępliwy, walczy do upadłego i nie cofa się przed niczym. A jednocześnie jest sprytny. W tej części akcja dzieje się dwutorowa - teraźniejsze przesłuchania i przeszłość. Jedyny minus jest taki, że Kawęcki wrócił do picia. Wręcz do zalewania się w trupa, mimo tego jakoś się ślizga... Ale wolałam jego umysł, gdy był trzeźwy. Bardzo dobra, ale jednocześnie brutalna książka. Pedofilia, handel ludźmi, przekręty najwyżej postawionych ludzi w państwie. Niestety rzeczywistość. Autor fajnie prowadzi temat główny i wątki poboczne, szkoda tylko, że ich nie rozwiązuje. Do trzech razy sztuka? Zobaczymy. Zabieram się za kolejną :)
10
tomekw80

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajny kryminał
00
Recenzent

Dobrze spędzony czas

Można posłuchać
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Mocne
00
Annaza

Nie oderwiesz się od lektury

mega ale ciężki temat
00

Popularność




Prolog

– Co dla pana?

– Paliwo z czwórki. Oraz kawa. Duża. Czarna.

Uśmiechnął się do sprzedawcy na stacji benzynowej. Niezbyt wylewnie. Tak jak uśmiechają się ludzie, którzy nie chcą dokładać sobie problemów już o siódmej rano. Wyciągnął z portfela stuzłotowy banknot. Nigdy nie używał karty. I nie tankował do pełna. Płacenie gotówką za zakupy warte ponad dwieście złotych mogłoby zostać uznane za dziwne. A on nie chciał wyjść na dziwaka. Nie chciał, żeby ktokolwiek go zapamiętał. Pragnął być jak duch. Nawet jeśli przy jego gabarytach wydawało się to niemożliwe.

– I jeszcze to.

Sięgnął po snickersa i położył go na ladzie. Coś zwyczajnego, pomyślał. Trywialnego. Ludzkiego. Bezużytecznego.

Obserwował, jak sprzedawca skanuje baton, patrzy na kwotę, która wyświetliła się na monitorze, i flegmatycznie wydaje resztę. Zgarnął z lady snickersa oraz pieniądze, po czym podszedł do ekspresu. Wyciągnął plastikowy kubek i wybrał rodzaj kawy. Ziewnął, czekając, aż maszyna wypluje napój. Zastanawiał się, czy da się po nim poznać, że od kilkunastu godzin jest na nogach. Że kiedy inni spali albo bili się z myślami w łóżku, on ciężko pracował. Dopieszczał swoje dzieło. Prostował to, co słaby, podatny na demoralizujące wpływy umysł wykrzywił. Skrzętnie porządkował wynaturzoną rzeczywistość.

Wsłuchując się w terkot ekspresu, rozejrzał się na boki. Następnie wyciągnął zdjęcie. Było niewyraźne. Zrobione przy słabym świetle. Bez błysku. Naturalne. Przedstawiało półnagą kobietę. Nie wyglądała na niewiniątko. Raczej na owoc grzechu. Niepohamowania. Skurwienia. Los kobiety ze zdjęcia był przykrą konsekwencją braku wiedzy, że każdy ma do odegrania odgórnie wyznaczoną rolę. A także przykładem tego, co się dzieje z człowiekiem, który przeciwstawia się woli Boga.

– Pańska kawa – powiedział mężczyzna, który nagle wyrósł obok, z brudnym palcem wycelowanym prosto w ekspres.

– Przepraszam. Zagapiłem się.

Zabrał kubek z tacy, jednocześnie chowając fotografię do kieszeni.

– Ciężki poranek, co?

Pokiwał głową. Facet, który go zaczepił, również. Miał na sobie poprzecierane dżinsy i nabitą ćwiekami ramoneskę. Proste siwe włosy wyszczuplały jego szczurzą twarz. Przypominał harleyowca albo podstarzałego członka punkrockowej kapeli. Nafaszerowanego jakimś pobudzającym ścierwem, które zmuszało go do nieustannego szczerzenia przeżartych próchnicą zębów.

– U mnie też – powiedział. – A to dopiero połowa tygodnia.

Harleyowiec stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma splecionymi na klatce piersiowej. Gapił się to na niego, to na ekspres. Denerwował go. Wolałby, żeby na niego nie patrzył. Żeby skupił się na tej cholernej maszynie. Żeby nie próbował wciągnąć go w interakcję. Miał ochotę chlusnąć mu kawą w twarz. Rzucić się na niego. Usiąść na tej wątłej klacie i wbić jego pusty łeb w posadzkę. A potem okładać go tak długo, aż połamane kości twarzy zaczną chrzęścić pod palcami.

Zamiast tego oszczędnie się uśmiechnął i wcisnął plastikową pokrywkę na kubek.

– Miłego dnia – powiedział, po czym ruszył do wyjścia.

Stanął przed budynkiem. Poprawił szalik pod szyją i naciągnął czapkę. Rozejrzał się. Na stacji kręciło się kilka osób: tankujących samochody, szorujących szyby albo zatopionych w telefonach. Ich obecność nie robiła na nim większego wrażenia. Ale kiedyś było inaczej. Dawniej bywał oszalały z podniecenia. Nie potrafił zapanować nad dygotem ciała. Był zahukanym, przestraszonym, pełnym wątpliwości młodym człowiekiem, który jeszcze nie rozumiał swojej roli. Dopiero zaczynał się domyślać, że został stworzony do czegoś innego niż większość ludzi. Czegoś bardziej wymagającego od przeciętnego żywota. Wówczas jeszcze nie wiedział, że jest poplecznikiem Boga. Jego prawą ręką. Wyjątkowym ziemskim reprezentantem.

Tym, który karze.

Z czasem nauczył się ukrywać prawdę o sobie w zdawkowych uśmiechach, skinieniach, półsłówkach. Chować ją w tych wszystkich dialogach, w których korzył się przed ludźmi – także tymi, którzy nie zasługiwali na szacunek. Czasem żałował, że nie może się nikomu pochwalić swoją wyjątkową rolą. Że wolno mu tylko zostawiać małe ślady. Ledwo widoczne stemple, które traktował jak mikroświadectwa bożego namaszczenia.

Popatrzył na samochody. Jego wzrok zatrzymał się na aucie stojącym obok jego ubłoconej landary. Czerwona alfa romeo spider. Sportowy kabriolet. Lanserska fura. Dla facetów lubiących się wywyższać. Zakochanych w sobie. Uwielbiających eksponować swoją wyimaginowaną wyjątkowość. I wyimaginowanego wielkiego fiuta. Samochód dla mężczyzn, których nienawidził. Takich jak ten pajac przy ekspresie.

Zanurkował do kieszeni i wyciągnął zdjęcie. Westchnął. Nie chciał się z nim rozstawać. Ale byłoby mu żal, gdyby nie zostało zauważone. Wetknął je za wycieraczki alfy, a następnie wsiadł do swojego samochodu. Uruchomił silnik.

Wiedział, co się za chwilę wydarzy. Widział oczami wyobraźni, jak właściciel lanserskiej fury sięga po zdjęcie, biorąc je za kolejną upierdliwą ulotkę reklamującą burdel albo panienkę na telefon. Jak z mieszanką podniecenia i wstydu przygląda się kobiecie z zamazaną twarzą, sfotografowanej na obrzydliwym różowym tle. Sądzi, że to kolejna bezwartościowa, strawiona, zużyta dziwka, która wybrała nietypowy i niezbyt udany sposób wdzięczenia się do obiektywu.

Wiedział, że kierowca alfy ma prawo tak o niej myśleć. Chciał, żeby tak było. Właśnie dlatego umieścił na zdjęciu numer telefonu i fikcyjną nazwę agencji, w której kobieta mogłaby pracować.

Gdyby tylko była dziwką.

I gdyby tylko żyła.

1

Sierpień

Dwoje policjantów gapiło się na komisarza Tomka Kawęckiego jak na rzadki okaz zwierzęcia: nie w pełni znany i z całą pewnością nieudomowiony. Trudno było im uwierzyć, że siedzący przed nimi facet jeszcze nie wyleciał ze służby. Że ktoś taki przez kilka ostatnich miesięcy poruszał się z bronią po mieście. I że jakimś cudem nikogo w tym czasie nie zabił.

Podinspektor Łukasz Filipski poprawił luźne okulary, które notorycznie zsuwały mu się z nosa, i odłożył notatnik na stół. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej.

– Coś nie tak z pańską kawą? – zapytał.

Kawęcki długo wpatrywał się w zawartość kubka. Następnie przesunął go wzdłuż krawędzi drewnianego stołu, zostawiając na nim mokrą smugę. Podrapał się po rzadkim zaroście, nierówno obrastającym jego obrzękłą twarz, i strząsnął kosmyk przetłuszczonych włosów, który wpadał mu do oczu. Ciężko sapnął i podniósł wzrok na policjantów.

– Poza tym, że trudno to coś nazwać kawą, wszystko jest w porządku – wychrypiał.

Filipski pochylił się nad stołem.

– Czy pan jest pijany?

– Być może.

– „Być może”?

– Prawdopodobnie. Nie badałem się alkomatem, więc nie mogę tego stwierdzić z całą stanowczością. Ale jeszcze wczoraj wieczorem byłem nieźle nawalony.

Filipski zacisnął usta. Odwrócił się do siedzącej na sąsiednim krześle komisarz Anny Stelmach. Choć pracowali ze sobą od kilku miesięcy i widywali się niemal codziennie, wciąż go onieśmielała. Była od niego wyższa, szczuplejsza i lepiej ubrana. Jego tanie, znoszone garnitury wyglądały jak łachmany na tle idealnie skrojonych garsonek przybyłej ze stolicy paniusi, która równie dobrze mogłaby robić karierę w modelingu. A do tego była niesamowicie opanowana. Przypominała mu stereotypową Skandynawkę. Jasnowłosą, bystrą i oziębłą sukę, do której strach się odezwać.

Policjantka intensywnie wpatrywała się w Kawęckiego, jakby chciała wypalić wzrokiem dziurę w jego twarzy. W końcu spojrzała na Filipskiego. Nieznacznie skinęła głową.

– W normalnych okolicznościach byśmy z panem w ogóle nie rozmawiali – oznajmił Filipski. – Ale ze względu na dynamikę wydarzeń nie możemy czekać, aż pan wytrzeźwieje.

– I dobrze – odparł Kawęcki. – Moglibyście się nie doczekać.

Rozpiął ostatni guzik wymiętej białej koszuli i osunął się na oparcie krzesła. Patrzył na policjantów obojętnym, znudzonym wzrokiem. Jedną dłoń trzymał na stole, drugą na zapadniętym brzuchu. Z jego prawej skroni spływała strużka potu. Nie zareagował, gdy skapnęła na szyję i popłynęła dalej.

Na zewnątrz było około trzydziestu stopni. Parno. Kolejny dzień upałów przeplatanych ulewami i gwałtownymi wyładowaniami elektrycznymi. Raj dla fotografów, którzy wdrapywali się na najwyższe piętra łódzkich wieżowców, aby uchwycić druzgocące piękno armagedonu przetaczającego się przez miasto, utrwalić na zdjęciach dziesiątki powykrzywianych piorunów strzelających w przypadkowych kierunkach. I piekło dla pijaków, którzy mieli ochotę zapaść się pod ziemię. Zniknąć. Umrzeć. Wyparować wraz z alkoholem wydostającym się z ich porów.

– Zebraliśmy sporo informacji na temat pana życia zawodowego. Łącznie kilkaset stron dokumentów i notatek. – Filipski położył dłoń na swoich zapiskach. – Mimo to muszę przyznać, że wciąż jest pan dla nas zagadką. Puszką, którą ciężko otworzyć. Zupełnie jakby ludzie, z którymi pan pracuje, bali się to zrobić. Jesteśmy tu po to, żeby ich wyręczyć. Żeby się dowiedzieć, z kim właściwie mają do czynienia. Oczywiście może pan nam to utrudniać. Ale gdybym znalazł się w pana położeniu, tobym tego nie robił.

Łukasz Filipski uśmiechnął się kwaśno, ponownie poprawiając zsuwające się okulary. Podniósł jedną z leżących przed nim kartek i przeskanował ją wzrokiem. W tym czasie Anna Stelmach zdążyła napić się kawy, otworzyć notatnik i włączyć umocowaną na długim stojaku kamerę, której obiektyw był skierowany wprost na Kawęckiego.

– Jest dwudziesty ósmy sierpnia dwa tysiące osiemnastego roku, godzina dziewiąta dwadzieścia pięć. Rozpoczyna się przesłuchanie komisarza Tomasza Kawęckiego z Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi. Przesłuchanie prowadzą komisarz Anna Stelmach z Biura Spraw Wewnętrznych w Warszawie i podinspektor Łukasz Filipski z łódzkiego wydziału Biura Spraw Wewnętrznych. Celem przesłuchania jest wyjaśnienie, czy komisarz Kawęcki dopuścił się przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków, zniszczenia dokumentacji służbowej oraz narażenia cywilów na utratę zdrowia lub życia. – Filipski spojrzał uważnie na Kawęckiego. – Inaczej mówiąc, chcemy wyjaśnić, czy istnieją uzasadnione powody do zawieszenia pana w czynnościach służbowych. Albo do zwolnienia z pracy. Albo złożenia zawiadomienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa. Czy okoliczności przesłuchania są dla pana jasne?

Kawęcki kiwnął głową.

– Proszę odpowiedzieć.

– Jak słońce.

– A zatem zaczynajmy. Najpierw chcielibyśmy zweryfikować kilka informacji dotyczących pana i pańskiej historii zawodowej. – Filipski zerknął na przygotowaną wcześniej listę pytań. – Czy to prawda, że cierpi pan na zespół Aspergera?

– Nie mam pojęcia – odparł Kawęcki po dłuższym namyśle. – Kiedy byłem dzieckiem, rzeczywiście pojawiło się takie podejrzenie. Ale lekarz nie potrafił postawić jednoznacznej diagnozy.

– Nikt pana później nie badał?

– Moi rodzice doszli do wniosku, że nie przeszkadza im życie w niewiedzy.

– A panu?

Kawęcki wzruszył ramionami.

– Najwyraźniej niedaleko pada jabłko od jabłoni.

– Czy to prawda, że ma pan świetną pamięć? Podobno zapamiętuje pan niemal wszystko, co usłyszy.

– Tylko jeśli mi na tym zależy. I gdy jestem w formie.

– Czy zabił pan kiedyś człowieka?

– Tak.

– W jakich okolicznościach?

– Na służbie. Osiem lat temu zastrzeliłem przestępcę, który otworzył ogień do mnie i do mojego partnera.

– Tym partnerem był nadkomisarz Mariusz Szczebiot, który później został pańskim przełożonym?

– Tak.

– Czy panowie są przyjaciółmi?

– Nie. Nigdy nie byliśmy. I raczej już nimi nie zostaniemy.

– Czy ma pan problem z alkoholem?

Kawęcki ścisnął usta i wciągnął policzki, przez co jego wymizerowana twarz wydała się jeszcze chudsza. Rozejrzał się po surowym wnętrzu pomieszczenia, które bardziej przypominało graciarnię niż pokój przesłuchań; ściany zasłaniały całe rzędy szafek i regałów, na których stały pokryte kurzem monitory, akcesoria biurowe i mnóstwo segregatorów. Przekrzywił się na krześle i wyciągnął z kieszeni dżinsów paczkę papierosów.

– Tu nie wolno palić – powiedział Filipski.

Kawęcki włożył szluga do ust. Zapalił. Wypuścił dym nad głowę. Uśmiechnął się do policjantów, a następnie bezradnie rozłożył ręce.

– Zdaje się, że czujnik dymu nie zadziałał.

Filipski zatrzymał nagranie. Podniósł się z krzesła i podszedł do dwóch niewysokich i wyraźnie więdnących storczyków, jedynych kwiatów, jakie uchowały się w pomieszczeniu. Wyciągnął podstawkę spod doniczki i postawił ją przed Kawęckim. Potem otworzył okno na oścież. Do pomieszczenia wlał się pomruk ulicy oraz gwałtowny wiatr, który pozrzucał dokumenty ze stołu. Kawęcki schylił się po jeden z wydruków. Przyjrzał mu się uważnie, a następnie oddał kartkę Annie Stelmach, nieustannie gromiącej go wzrokiem.

Kiedy Filipski mocował się z oknem, które szalejąca wichura próbowała wepchnąć do środka, powarkiwania silników samochodowych zastąpił stukot deszczu rozbijającego się o parapet. Nad miastem zawisły ciemne chmury. Momentalnie pociemniało. Pojawił się pierwszy błysk, a kilka sekund później nastąpił grzmot. Rozpoczął się kolejny armagedon.

– To metafora życia – powiedział Kawęcki, strzepując popiół na podstawkę.

– Co takiego? – spytał Filipski.

– Pogoda. Jakkolwiek pięknie by było, w każdej chwili może się zrobić ciemno. I nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi.

Kawęcki zaczął miarowo stukać zapalniczką o blat. Z każdym uderzeniem coraz głośniej. Filipski ponownie usiadł przy stole i energicznie wsunął okulary na czoło, jakby chciał nimi zasłonić rozrastające się zakola.

– Może pan się jeszcze nie zorientował, ale przebywanie w tym pokoju nie sprawia nam przyjemności. Wręcz przeciwnie. A jeżeli będzie się pan zgrywać, prawdopodobnie nie wyjdziemy stąd do wieczora. Wolelibyśmy tego uniknąć.

Nie przerywając stukania, Kawęcki wydmuchnął dym kącikiem ust. Potem przeniósł wzrok na policjantów.

– To zacznijcie w końcu pytać o to, po co mnie tutaj ściągnęliście.

Filipski zerknął na Stelmach, która wciąż wpatrywała się w Kawęckiego, a potem na jej notatnik. Nie zapisała w nim ani jednego słowa. Podinspektor poluzował krawat. Pochylił się nad stołem i ponownie włączył kamerę.

– Co pan robił dwudziestego pierwszego marca?

Pięć miesięcy wcześniej

Samochód gwałtownie zatrzymał się na poboczu. Tomek Kawęcki zaczął obmacywać drzwi, nerwowo szukając klamki. W końcu udało mu się je otworzyć. Wychylił się najdalej, jak potrafił, i wyrzucił treść żołądka na krawężnik. Po kilku głośnych seriach wymiotów, kompletnie wyczerpany, osunął się na fotel.

– Zamknij, kurwa, te drzwi! – warknął taksówkarz i odwrócił się w stronę Witolda Ptaka. – Jeśli się okaże, że zarzygał mi tapicerkę…

– Przepraszam za kolegę – wtrącił się Witold. – Cierpi na chorobę lokomocyjną.

– Chyba filipińską. Capi od was jak z gorzelni. Wynocha!

– Jeśli dowiezie nas pan na miejsce, zapłacimy podwójnie za kurs. I za ewentualne pranie tapicerki.

Taksówkarz przez dobre kilka sekund zastanawiał się nad ofertą. W końcu głośno westchnął, zaklął pod nosem i odwrócił się w stronę kierownicy. Zanim włączył się do ruchu, podkręcił radio. Jakby ciężkimi basami chciał pogruchotać zbolałe łby dwóch nagrzanych typów, którzy zasmradzali mu samochód.

Kawęcki wytarł rękawem twarz. Przez chwilę patrzył na swoje drżące dłonie. Czuł posmak wymiocin w ustach. I kolejną falę mdłości, która przetaczała się przez jego organizm. Nie miał wątpliwości, że wyrzucona na pobocze seria nie była ostatnią tego dnia.

– Lepiej ci? – zapytał Witold, przekrzykując radio.

Kawęcki z wysiłkiem przekrzywił głowę. Witold, wyższy od niego o piętnaście centymetrów, z nienaturalnie długim nosem i twarzą pooraną bruzdami, jedną dłoń trzymał na pomarszczonym czole, a drugą majstrował przy opakowaniu tabletek przeciwbólowych. W końcu wyciągnął dwie kapsułki i włożył je do ust. Skrzywił się, jakby próbował połknąć gówno. Przypominał niedźwiedzia, który wpadł we wnyki. Zaraz po tym, jak opróżnił beczkę wódy.

– Miesiąc – powiedział Kawęcki.

– Może pan ściszyć to badziewie? – spytał Witold, zaciskając swoją wielką dłoń na zagłówku kierowcy. Zadziałało. – Co powiedziałeś?

– Prawie miesiąc nie piłem. Zapomniałem już, jak bolesne są powroty.

– To po co wracasz?

Dobre pytanie, pomyślał Kawęcki. Nie potrafił udzielić na nie uniwersalnej odpowiedzi, która sprawdzałaby się w każdym przypadku. Nie sądził, żeby taka istniała.

– Nie wiem – szepnął. – Mogę ci powiedzieć, dlaczego wróciłem wczoraj.

Akurat tego nie musiał wyjaśniać. Kiedy poprzedniego wieczoru wylądowali w mieszkaniu Witolda, mieli za sobą kilkadziesiąt godzin bezowocnej pracy. Nie zdołali ustalić, co się stało z Magdą Giętką, ich koleżanką z Wydziału Kryminalnego, która zaginęła kilka dni wcześniej. Wszystko wskazywało na to, że została uprowadzona ze swojego samochodu stojącego tuż przed jej blokiem – policjanci zastali na miejscu zniszczony zamek, uszkodzony fotel i ślady chloroformu. Od jej porwania minęło ponad sto dwadzieścia godzin, więc ze statystycznego punktu widzenia sytuacja wydawała się prosta. Jeżeli do tego czasu Magda nie dała znaku życia, nikt jej nie widział, a porywacze nie zażądali za nią okupu, prawdopodobnie była już martwa.

A to wystarczający powód, żeby się zalać.

Kolejny poznali kilkanaście minut temu, kiedy Witolda obudził telefon od szefa. Powiedział mu, że prawdopodobnie znaleźli Magdę. A właściwie to, co z niej zostało.

– To ona? – zapytał Kawęcki, nie otwierając oczu. Jego poharatana głowa luźno zwisała z tułowia, jakby była do niego przymocowana sprężyną.

– Nie wiem.

– A co wiesz?

– Że to może być ona. I że jest cholernie nieprzyjemnie.

Kawęcki w końcu odważył się otworzyć oczy i spojrzał na surowy krajobraz rozciągający się za oknem. Na ogołocone z liści drzewa, między którymi ziała pustka. Krzewy dopiero zaczynające obrastać zielenią. Las Łagiewnicki, który tak naprawdę jeszcze nie był lasem, tylko zbieraniną badyli na odludziu.

Tomek wiedział, co to znaczy, że jest cholernie nieprzyjemnie.

Mariusz Szczebiot drapał się obiema rękoma po głowie, jakby się zmagał z wyjątkowo upierdliwą wszawicą. Przestał, kiedy się zorientował, że skupia na sobie spojrzenia kilku techników kryminalistyki i policjantów. I gdy uświadomił sobie, że naczelnik Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi nie może wyglądać i zachowywać się jak troglodyta. Niezależnie od tego, co przed chwilą zobaczył.

– Poczekajcie – powiedział.

– Na co? – zapytała Beata Tarka.

Szefowa zespołu techników przyglądała się Szczebiotowi z lekko przekrzywioną głową. Miała na sobie jednorazowy strój ochronny. Składały się na niego rękawiczki i ochraniacze na buty, biały kombinezon z kapturem oraz maska, którą opuściła, żeby zapalić papierosa. Wyglądała w nim jak dziwoląg. Choć i tak lepiej niż w swoim codziennym, pozbawionym wyrazu ubraniu, które tylko uwydatniało jej zaniedbany wygląd, ziemistą cerę i zblazowaną twarz.

– Chcę, żeby to zobaczyli, zanim ją odetniecie – wyjaśnił Szczebiot.

Po raz ostatni zerknął na zwłoki. Następnie podniósł kołnierz płaszcza, żeby przynajmniej częściowo osłonić twarz przed zacinającym wiatrem, i zaczął się wycofywać do samochodu.

Wieść o tym, że prawdopodobnie znaleźli ciało policjantki, szybko się rozeszła. Na miejscu zbrodni zdążył się zebrać tłumek policjantów i techników. Jedni przeczesywali podłoże, szukając na nim śladów krwi, butów czy opon, wszystkiego, co w jakikolwiek sposób mogło wiązać się z zabójstwem. Inni wraz z policyjnymi psami szwendali się po lesie, wyglądając jakichkolwiek tropów. A niektórzy po prostu stali jak wryci i bezmyślnie gapili się na zwłoki, jakby sprawiało im to perwersyjną przyjemność.

Szczebiot przedzierał się przez las, przydeptując wyglansowanymi butami gałęzie, które podczas zimy nie zdołały utrzymać się na drzewach. Nigdzie nie było widać wydeptanych ścieżek. Na miejsce zbrodni nie prowadziła żadna droga, którą dałoby się swobodnie przejechać. Żeby tam dotrzeć z oddalonej o kilkaset metrów asfaltowej szosy, trzeba było się przebić przez błoto i chaszcze.

Jeżeli zrobił to w nocy, musiał dobrze znać to miejsce, pomyślał Szczebiot.

Zanim doczłapał do swojego samochodu, zobaczył Artura Waliszewskiego, który postanowił wyjść mu naprzeciw. Trafił do jego zespołu po przepracowaniu niemal dziesięciu lat w obyczajówce. Długo irytował Szczebiota. Był pyskatym trzydziestoparoletnim gnojkiem, przeświadczonym o swojej świetności i stale posługującym się językiem dziwek oraz alfonsów. Szczebiot miał wrażenie, że Artur koncentruje się głównie na tym, żeby dobrze wyglądać. Miał go za płytkiego playboya, pozoranta, jakich w policji jest na pęczki. Ale w ostatnim czasie facet, który wydawał mu się piątym kołem u wozu, zaczął wyrastać na najbardziej wartościowego śledczego w zespole. Nie była to jednak jego zasługa.

– Przyjechali – powiedział Artur.

– Gdzie oni są?

Nie musiał mu tego wyjaśniać. Powietrze rozerwał nieprzyjemny charkot, który po chwili przerodził się w kaszel. Po drugiej stronie ulicy, tyłem do nich, stał zgięty wpół Tomek Kawęcki. Wymiotował. Towarzyszył mu Witold Ptak, który łapczywie pił napój energetyczny. Wyglądali jak Flip i Flap siłą wepchnięci do filmu klasy B.

Szczebiot spojrzał na zegarek. Minęły prawie dwie godziny, odkąd po raz pierwszy próbował się z nimi skontaktować. Ale widząc, w jakiej są formie, uznał, że i tak musiał się zdarzyć cud, skoro tu dotarli.

– To ona? – zapytał Witold, wyręczając Kawęckiego, który wyczerpany rzyganiem opierał się plecami o drzewo.

– Trudno powiedzieć – odparł Szczebiot. – Chodźcie. Technicy są już nieźle wkurwieni. Zresztą nie tylko oni.

Szczebiot popatrzył na policjantów, ale z ich zapijaczonych mord nie był w stanie wyczytać, czy zrozumieli aluzję.

W milczeniu ruszyli w głąb lasu. Patrzyli pod nogi, próbując wychwycić jak najwięcej szczegółów, które mogłyby się przydać podczas śledztwa. Na czoło czteroosobowej grupy wysunęli się Artur i Witold. Szczebiot zwolnił i zrównał krok z człapiącym z tyłu Kawęckim. Uważnie mu się przypatrywał.

Kawęcki wyglądał jak siedem nieszczęść. Zbyt obszerna kurtka zwisała z jego patykowatego ciała, a zmarnowaną twarz szpeciły blizny i zadrapania. Zamiast charakterystycznej rozczochranej czupryny miał niemal łysą glacę, na której znajdowało się kilka amatorsko założonych szwów. Po dwóch bójkach w ciągu niespełna miesiąca bardziej przypominał nędznego boksera niż policjanta.

Za pierwszym razem oberwał od niezidentyfikowanych sprawców, prawdopodobnie zajmujących się nielegalnym handlem agresywnymi psami. Dorwali go w Lesie Łagiewnickim – zaledwie kilka kilometrów od miejsca, w którym się teraz znajdowali – kiedy próbował się czegoś o nich dowiedzieć. Do drugiej jatki doszło w jego własnym mieszkaniu. Napadła go para zbirów, która z jakiegoś powodu postanowiła wyrządzić mu krzywdę.

Tyle udało się Szczebiotowi dowiedzieć z analizy dwóch miejsc zdarzenia oraz pobieżnej relacji Kawęckiego, w której roiło się od luk. Nie mieli świadków mogących potwierdzić jego wersję wydarzeń. Żadnych dowodów jednoznacznie wskazujących, że mówi prawdę. Sprawcy pobicia w lesie uciekli, natomiast para przygłupów, która po starciu z Kawęckim trafiła do szpitala, na razie nie chciała z nikim rozmawiać. A już na pewno nie z policją.

Wymarzony scenariusz dla kogoś, kto próbuje coś zatuszować, pomyślał Szczebiot.

Po kilku minutach topornego przedzierania się przez las policjanci wyszli na polanę, którą zamiast trawy i roślin pokrywała ubita ziemia. Zatrzymali się. Kilkadziesiąt metrów dalej nerwowo krzątała się grupa ludzi.

– Jeśli masz znowu rzygać, to lepiej zrób to tutaj – powiedział Szczebiot do Kawęckiego. – Już dość najadłem się za ciebie wstydu.

Komisarz nie skomentował jego słów. Zamiast tego ruszył przed siebie, jak gdyby wygrzebał skądś dodatkową energię.

Ciało znajdowało się na końcu polany. Kiedy policjanci zbliżali się do niego, czuli się tak, jakby podchodzili do eksponatu muzealnego. Zwłoki wisiały mniej więcej trzy metry nad ziemią. Były przecięte na pół. Zabójca obwiązał obie części ciała liną i przymocował do dwóch grubych gałęzi.

– Jezu – westchnął Witold.

Tylko dzięki nagiemu ciału dało się na pierwszy rzut oka rozpoznać płeć ofiary. Kobieta miała bowiem zmasakrowaną twarz. Zabójca wydłubał jej oczy i wybił zęby. Na wystających z policzków kościach zwisały skrawki skóry.

– Kto znalazł zwłoki? – zapytał Witold.

– Trzydziestoośmioletnia mieszkanka Radogoszcza, niejaka Natalia Szulc – odparł Szczebiot, zerkając do notesu. – A w zasadzie jej bokser. Szulc wyszła z domu, żeby pobiegać z psem. Wróciła z niezłą traumą.

– Dlaczego uważacie, że to może być Magda?

– Przeczesaliśmy teren. Kilkaset metrów stąd natrafiliśmy na kobiece ubranie: koszulkę i majtki. Jeszcze nie wiemy, czy należały do Magdy, ale rozmiar na to wskazuje.

– Nie znaleźliście przy nich żadnych dokumentów?

– Nie.

Kawęcki i Witold zbliżyli się do zwłok na tyle, na ile pozwolili im na to technicy.

– To się wydarzyło tutaj? – zapytał Witold.

– Masz co do tego jakieś wątpliwości? – odpowiedziała pytaniem Beata Tarka i wskazała palcem kałużę krwi.

– Czas zgonu?

– Między północą a trzecią w nocy.

– Jak to zrobił?

– Siekierą albo tasakiem. Wygląda na to, że była przywiązana do gałęzi, kiedy ją przepoławiał. Potem wspiął się na drabinę i przywiązał dolną część ciała.

– Na drabinę?

– Najprawdopodobniej.

Witold spojrzał pod nogi.

– A gdy już to zrobił, przekopał ziemię, żeby zatrzeć ślady – wyjaśniła Tarka.

– Po co? Bał się, że dojdziemy do niego po śladach drabiny?

Tarka wzruszyła ramionami.

– To już wy musicie ustalić.

Witold zerknął na Kawęckiego, który hipnotycznie wpatrywał się w zmasakrowane zwłoki, jakby był w stanie coś z nich wyczytać. W jego oczach widać było przerażenie. I coś jeszcze. Coś, czego Witold nie potrafił nazwać. Albo podświadomie nie chciał.

– Chcielibyśmy dokończyć to, co zaczęliśmy – oznajmiła Tarka. – Jeśli się jeszcze nie napatrzyliście, będziecie musieli zadowolić się zdjęciami.

Chwilę później technicy wrócili do pracy. Rozstawili wokół kałuży krwi trzy składane drabiny i zaczęli się na nie wdrapywać.

Zanim przecięli liny, na których wisiało ciało, Kawęcki po raz ostatni spojrzał na zwłoki. Poczuł w ustach gorzki smak. Pochylił się i oparł dłonie na kolanach. Sądził, że ponownie zwymiotuje, ale mdłości nagle ustąpiły. Odczekał kilka sekund i się wyprostował. Zanurkował do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej pustą paczkę papierosów. Zaklął.

Dzień nie mógł się zacząć gorzej.

Po południu rozpętało się piekło.

Wiadomość o tym, że w Lesie Łagiewnickim znaleziono ciało funkcjonariuszki, którą policja już kilka dni temu uznała za zaginioną – choć nie raczyła się podzielić tą informacją z opinią publiczną – błyskawicznie wyciekła do mediów. Zanim odbyła się pierwsza odprawa poświęcona wstrząsającemu zabójstwu, w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Łodzi rozdzwonił się telefon, a do jej siedziby zjechał tabun reporterów. Sądząc po pojawiających się w internecie informacjach, dziennikarze zdawali się wiedzieć o sprawie więcej niż zaangażowani w śledztwo policjanci, dopiero czekający na wieści z laboratorium kryminalistycznego.

Kilkadziesiąt osób – głównie niższych rangą funkcjonariuszy – zaangażowano do pilnowania, aby nikt niepowołany nie dostał się na miejsce zbrodni, gdzie wciąż pracowali policjanci i technicy. Drugie tyle zebrało się w sali konferencyjnej. Krótką odprawę poprowadził Mariusz Szczebiot. Choć jak zwykle był skrajnie zestresowany publicznym wystąpieniem, nie popełnił żadnego błędu, który miałby mu się śnić po nocach. Wiedząc, jakie mogą być konsekwencje dzielenia się szczegółami dotyczącymi zbrodni z taką dużą grupą ludzi, naczelnik Wydziału Kryminalnego nie powiedział na spotkaniu nic odkrywczego. W zasadzie tylko uformował tymczasową grupę operacyjną, która miała zająć się sprawą. Nie próbował tłumaczyć jej członkom, kogo, gdzie ani w jaki sposób mają szukać.

Dopiero późnym wieczorem Szczebiot i jego ludzie zebrali się w wąskim gronie. Na spotkanie przyszli Witold Ptak, Artur Waliszewski oraz Tomek Kawęcki. Długo milczeli. Bali się powiedzieć coś, co zabrzmiałoby niestosownie.

Żeby przełamać ciszę, Szczebiot połączył się z Beatą Tarką. Ustawił w smartfonie tryb głośnomówiący i położył telefon na stole.

– Macie coś nowego? – zapytał.

– Przede wszystkim ślady butów – wychrypiała Tarka charakterystycznym przepalonym głosem. – Znaleźliśmy ich całkiem sporo zarówno w okolicach zwłok, jak i w miejscu, w którym leżało ubranie ofiary.

– Mów dalej.

– Dwa rozmiary: czterdzieści jeden i czterdzieści dwa. Wygląda na to, że szukamy dwóch niewysokich mężczyzn. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego nigdzie nie znaleźliśmy śladów ciągniętego po ziemi ciała. Musieli przenieść ofiarę na skraj polany. Poza tym jedna osoba, nawet potężna, prawdopodobnie nie miałaby wystarczająco dużo siły, żeby powiesić w ten sposób zwłoki.

– Jesteś pewna, że było ich dwóch?

– Tak. Ofiara ma mniejszą stopę, więc byśmy wiedzieli, gdyby przyszła ze sprawcą pod drzewo.

– Udało wam się znaleźć miejsce, w którym zaparkowali samochód?

– Wydaje nam się, że tak. Dotarliśmy do szutrowej drogi, która ciągnie się mniej więcej kilometr od polany. Sprawdzamy kilka śladów opon. Zakładamy, że któryś z nich zostawiło auto zabójców.

– Coś jeszcze?

– Najprawdopodobniej czymś ją nafaszerowali. Nie miała związanych nóg ani nadgarstków, a na jej ciele nie znaleźliśmy wielu zadrapań czy siniaków. Więcej dowiecie się od patologa, ale moim zdaniem musiała być nieprzytomna lub zupełnie bezwolna, kiedy jej to robili. – Ostatnie zdanie Tarka wypowiedziała niewyraźnie, jakby bardzo nie chciała go wyartykułować. A może tylko z powodu papierosa w ustach. – Niestety nie znaleźliśmy nic, co pozwoliłoby nam rozpoznać sprawców. Nie mamy żadnych śladów biologicznych. Nigdzie nie zostawili włosów, odcisków palców ani fragmentów naskórka. Kimkolwiek są, byli bardzo dyskretni.

Kiedy Tarka się rozłączyła, w sali znów zapanowała martwa cisza. Przerwał ją dopiero prokurator Adam Warga, który nerwowym krokiem wparował do pomieszczenia. Jego grube ciało, ukryte pod wygniecionym garniturem, rozlało się na jednym z dwóch wolnych krzeseł. Na drugim położył wypchany po brzegi neseser.

– Kontynuujcie – powiedział. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, dodał: – Przyszedłem się dowiedzieć, co wam się udało ustalić. Domyślam się, że te ogólniki, którymi podzieliłeś się na odprawie, to nie wszystko.

– I tak, i nie – odparł Szczebiot. – Właściwie mamy niewiele.

Zerkając do notatek, zreferował Wardze, czego się dowiedzieli od techników i policjantów, którzy pierwsi dotarli na miejsce zbrodni. Kiedy skończył, prokurator poluzował krawat, rozparł się na krześle i głośno sapnął.

– To mi wygląda na robotę mafii – powiedział. – Czy Magda mogła nadepnąć na odcisk jakimś gangsterom?

– Nie sądzę – powiedział Szczebiot. – Kiedy pracowała w Komendzie Miejskiej, nie zajmowała się przestępczością zorganizowaną. U nas też nie.

Szczebiot popatrzył na swoich ludzi. Witold odpowiedział mu krótkim skinieniem głowy.

– Gangsterzy działają zero-jedynkowo – powiedział. – Oni ukryliby ciało tak, że nigdy byśmy go nie znaleźli. Albo porzuciliby je w miejscu publicznym, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto za tym stoi. Tutaj wydarzyło się coś niestandardowego. Sprawcy zabrali jej dokumenty, pozbawili ubrania i zmasakrowali twarz, ale nie ukryli ciała. Wyeksponowali zwłoki, jednocześnie próbując ukryć tożsamość ofiary.

– W takim razie dlaczego to zrobili?

– Moim zdaniem chcieli nas spowolnić. Albo się z nami zabawić. Zafundować nam kilka nieprzespanych nocy.

– Dowiedzieliście się, kim jest facet, z którym Magda spotkała się dzień przed zaginięciem?

– Sądziliśmy, że uda nam się to ustalić dzisiaj. Ale musieliśmy zmienić plany.

Warga popatrzył na Szczebiota i jego świtę. Był nimi rozczarowany. Świadczyło o tym jego zdegustowane spojrzenie.

– Może to nie jest Magda – odezwał się niespodziewanie Kawęcki. – Może nie powinniśmy przyjmować założenia, że to jej zwłoki widzieliśmy dzisiaj w lesie. Co o tym myślisz? – zwrócił się do prokuratora.

Warga przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, po czym ciężko wypuścił powietrze.

– Lepiej przygotujmy się na najgorsze.

Z trudem podniósł wypchaną aktówkę, a potem z jeszcze większym wysiłkiem dźwignął swoje cielsko. Bez pożegnania wyszedł z sali. Policjanci ponownie zostali sami. I znów zatopili się w niezręcznej ciszy.

2

Sierpień

– Jak długo znam Kawęckiego? – Witold Ptak powtórzył zadane mu pytanie. – Zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.

Wolno wypuścił powietrze, wodząc wzrokiem po poszarzałym suficie klaustrofobicznego pomieszczenia. Z jednej strony próbował przypomnieć sobie okoliczności, w jakich poznał Kawęckiego. Z drugiej uciekał przed wnikliwymi spojrzeniami Łukasza Filipskiego i Anny Stelmach. A także przymocowanej do stołu kamery, która znajdowała się między parą policjantów.

– To był chyba dwa tysiące drugi rok. Lato. Pamiętam, że było tak samo upalnie jak dzisiaj. Szefem kryminalnego był wtedy Władek Ordonowicz. To on zatrudnił Kawęckiego. Wszyscy podejrzewali, że zrobił to pod wpływem nacisku jakiegoś bogatego albo wysoko postawionego tatusia, który postanowił spełnić kaprys synalka i pomóc mu wstąpić do policji.

– Dlaczego tak myśleliście? – zapytał Filipski.

– Byliśmy przekonani, że Kawęcki nie nadaje się do tej roboty. Z trzech powodów. Po pierwsze, był chudy i wydawał się nieporadny. Nie chciało nam się wierzyć, że mógł uczciwie przejść testy sprawnościowe. Po drugie, nie był wyszczekany. Wręcz przeciwnie: to największy mruk, jakiego spotkałem w policji. Przez kilka pierwszych miesięcy praktycznie się nie odzywał. Odpowiadał monosylabami, gdy go o coś pytałem. Dopiero po wódce robił się rozmowny.

– A po trzecie?

– Był strasznym dziwakiem. Poznaliście go? – Witold w odpowiedzi otrzymał dwa kiwnięcia głową. – Miał ze sobą termos?

– Co takiego?

– Takie duże naczynie do przechowywania ciepłych napojów.

– Wiem, czym jest termos. – Filipski ciężko sapnął. – Nie, nie miał przy sobie nic.

– Od pierwszego dnia w policji taszczy ze sobą wielką srebrną tubę, w której nosi kawę. Zwykłą, rozpuszczalną, bardzo słodką. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę targa to ustrojstwo. Przecież taką samą, a nawet lepszą kawę mógłby sobie robić w kuchni.

– Pytał go pan o to?

– Tak.

– I co?

– Powiedział, żebym spierdalał. Często to od niego słyszę.

Witold roześmiał się. Po chwili zaraził swoim rechotem Filipskiego. Tylko Stelmach pozostała niewzruszona. Poczekała, aż mężczyźni się opanują, a następnie otworzyła notatnik.

– Jak by go pan scharakteryzował? – zapytała.

Witold ponownie musiał się zastanowić.

– Grała pani kiedyś w piłkę?

Stelmach po chwili wahania kiwnęła głową.

– Kto zazwyczaj stał na bramce?

– Najgrubsza dziewczyna w drużynie.

– Brawo. Jak ja grałem w piłkę, to na bramce stawał albo grubas, albo największy świr w ekipie. Facet w typie Mnicha z Meczu ostatniej szansy. Grał go Jason Statham. Oglądaliście?

Policjanci synchronicznie pokręcili głowami.

– Nie szkodzi, wiele nie straciliście. W każdym razie kiedyś zdarzyło nam się wystąpić w jakichś wewnątrzpolicyjnych rozgrywkach. Zgadnijcie, na jakiej pozycji zagrał Kawęcki? – Witold uśmiechnął się i położył ręce na stole. – A poza tym to kawał skurczybyka. Potrafi być wrzodem na dupie. Czasem odnoszę wrażenie, że nikogo nie lubi. A już na pewno nie zależy mu na tym, żeby ktokolwiek jego lubił. Nie mam pojęcia, co skłoniło Teresę, żeby za niego wyjść. Ani jakim cudem udało jej się wytrzymać z nim tyle lat.

– Wie pan, dlaczego się rozstali? – spytała Stelmach.

Witold wzruszył ramionami.

– Przez jego chlanie, pracę albo charakter. Może pani sobie wybrać.

Stelmach zapisała coś w notatniku i spojrzała na Filipskiego, który gwałtownie odwrócił głowę. Nie po raz pierwszy przyłapała go na tym, że się na nią gapi. Bezceremonialnie. Jak pedofil wpuszczony do sklepu z zabawkami. Choć nie przestawało to jej wkurwiać, powoli się do tego przyzwyczajała.

– A dlaczego pan rozstał się z żoną?

Witold próbował się uśmiechnąć, ale zdołał jedynie zacisnąć usta.

– Jeszcze się nie rozstaliśmy, na razie jesteśmy w separacji. Ale jeśli kiedyś do tego dojdzie, to w moim przypadku z pewnością winna będzie praca.

Stelmach przyglądała się Witoldowi przez dłuższą chwilę. Kiedy nabrała pewności, że ten wielki mężczyzna o zmęczonej twarzy pała nieodpartą ochotą, aby wyrządzić jej krzywdę, zatopiła się w notatkach. Pałeczkę przejął Filipski.

– Czy był pan świadomy wszystkiego, co Kawęcki robił na służbie? – zapytał. – Zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat?

– Myślę, że nie ma osoby, która by to wiedziała. Podejrzewam, że sam Kawęcki, nawet gdyby bardzo tego pragnął, nie byłby w stanie szczegółowo o tym opowiedzieć. Pewnie domyślacie się dlaczego. Ale jeśli dobrze rozumiem, to nie z jego pijaństwem i lukami w pamięci macie problem.

– Dobrze pan rozumie.

Witold starł wierzchem dłoni pot z czoła i łapczywie napił się wody. Kilkoma dużymi haustami wyżłopał cały kubek, który kilka minut wcześniej policjanci podetknęli mu pod nos. Kiedy skończył, rozparł się na krześle. Jego potężne ramiona ledwo się zmieściły na oparciu.

– Kawęcki zawsze był taki… – Filipski długo szukał odpowiedniego określenia – nawiedzony?

– Co ma pan na myśli?

– Czy zawsze zatracał się we własnym świecie, próbując znaleźć w każdym zabójstwie nieistniejące drugie dno?

Witold zaczął obracać w dłoniach pusty kubek. Jednocześnie po raz kolejny uciekł wzrokiem w górę. Podziwiając paskudny sufit, uśmiechnął się kwaśno.

– A skąd pan wie, że nieistniejące?

Pięć miesięcy wcześniej

Stojąc obok Witolda Ptaka i doktora Jana Ronerta, Tomek Kawęcki miał prawo czuć się nieswojo. Pierwszy z nich przypominał byłego zapaśnika albo dżudokę, który po zakończeniu kariery trochę za dużo jadł i odrobinę zbyt często pił, ale za to wciąż regularnie ćwiczył. Drugi wyglądał jak klasyczna ofiara gigantyzmu: dwumetrowe ciało wieńczyły podłużna twarz i niekształtna czaszka przykryta kępkami siwych włosów. Kawęcki ze swoim przeciętnym wzrostem i mikrą sylwetką wyglądał przy nich jak podnóżek. W dodatku solidnie wytarty.

– Nie macie wrażenia, że ostatnio zbyt często się widujemy? – zapytał doktor Ronert.

Lekarz medycyny sądowej mówił cicho i flegmatycznie, jak gdyby nudziły go własne słowa. Zawiesił na policjantach smętny wzrok. Nie byli pewni, czy oczekuje od nich odpowiedzi, czy tego, żeby zaśmiali się z jego żartu.

– Miejmy to już za sobą – powiedział Witold.

Chwilę później trzej mężczyźni stanęli przed stołem sekcyjnym, na którym leżały podzielone na dwie części zwłoki. Policjanci po raz pierwszy mogli obejrzeć je z bliska. Skala obrażeń była większa, niż przypuszczali. Przed wizytą w kostnicy mieli nadzieję, że gdy uważnie im się przyjrzą, będą w stanie rozstrzygnąć, czy jest to ciało Magdy Giętkiej. Ale potrafili jedynie stwierdzić, że zwłoki należą do kobiety, która w ostatnich chwilach życia miała wyjątkowo mało szczęścia.

– To Magda? – zapytał Witold.

– Wzrost, waga, wiek, kolor włosów i budowa ciała się zgadzają. Ale dopóki nie dostaniemy wyników badań DNA, możemy tylko zgadywać.

– Nie da się jej zidentyfikować po zębach?

– A widzisz tu gdzieś zęby? – Ronert ostrożnie poruszył zmiażdżonymi i spuchniętymi wargami ofiary. – Sprawca się ich pozbył. Prawdopodobnie wytłukł je młotkiem.

Witold ciężko sapnął.

– Wybacz. Od kilkunastu godzin słyszymy, że musimy poczekać na wyniki badań. To się zaczyna robić frustrujące.

– A chcecie usłyszeć coś nowego?

Słowa Ronerta zawisły w powietrzu. Witold dopiero po paru sekundach przypomniał sobie, że lekarz nie zwykł zadawać retorycznych pytań, i pokiwał głową.

– Lubicie filmy gore? – zapytał Ronert, a zobaczywszy konsternację na twarzach policjantów, zaczął wyliczać: – Cannibal Holocaust, Nekromantik, Men Behind the Sun?

– Ja widziałem jeden – odezwał się Kawęcki. – Srpski film.

– Klasyk – ucieszył się Ronert i spojrzał na Witolda. – Ostatnia scena jest rewelacyjna. Bohater zabija swojego przeciwnika penisem. Dosłownie. Znacie coś jeszcze?

– Czy twoje pytania prowadzą do czegoś? – zirytował się Witold.

Lekarz rzucił mu złowrogie spojrzenie. Następnie wsunął okulary na nos i wskazał dłonią ciało.

– Te zwłoki skojarzyły mi się z filmami gore. Z brutalnymi horrorami, które tworzy się wyłącznie po to, aby szokować widzów najdziwniejszymi dewiacjami, torturami, eksperymentami na ludziach albo scenami kanibalistycznymi. Ma być obrzydliwie i przerażająco. – Ronert wycelował palcem w stopy ofiary. – Co tu widzicie?

– Nic – odparł Witold.

– Właśnie. Na jej rękach i nogach nie ma śladów wiązań. Widać tylko pozostałości po linach, którymi sprawca przymocował ciało do drzewa.

– Beata Tarka sugeruje, że ofiara została nafaszerowana lekami.

– I słusznie. Chodźcie, coś wam pokażę.

Przeszli do biura Ronerta. Jego gabinet był malutki, odwrotnie proporcjonalny do gabarytów lekarza. Zagracone papierami szafki wyglądały tak, jakby za chwilę miały się zawalić.

Ronert usiadł za biurkiem i podał policjantom kartkę.

– To lista leków, związków chemicznych oraz toksyn, które znaleźliśmy w organizmie ofiary albo których występowanie podejrzewamy.

Policjanci przebiegli wzrokiem po liście.

– Jad kiełbasiany? – zdziwił się Witold.

– Zabójca prawdopodobnie karmił ją zepsutym mięsem. Wiecie, w jaki sposób działa jad kiełbasiany?

Policjanci pokręcili głowami. Ronert zdjął okulary i głośno westchnął.

– Krótko mówiąc, obezwładniająco. Może sprawić, że człowiek straci kontrolę nad swoim ciałem. Stanie się bezwładny. A jednocześnie zachowa pełnię świadomości.

Lekarz zrobił pauzę, żeby pozwolić policjantom pozbierać myśli. Szybko zrozumieli, do czego zmierza.

– Obezwładniające i znieczulające właściwości ma także kilka innych związków i leków z tej listy: fentanyl, chlorek suksametoniowy, midazolam. O filmach gore opowiadałem wam nie dlatego, że je lubię, ale po to, byście zrozumieli, skąd sprawca mógł czerpać inspirację. Znam przynajmniej kilka tytułów, w których różnej maści psychopaci serwują ofiarom substancje mające je obezwładnić, a jednocześnie nie doprowadzić do utraty kontaktu. Sprawić, aby były w pełni świadome, co im robią.

– Czyli szukamy fana filmów gore i anestezjologa w jednym? – zapytał Witold.

– Lekarza. Może być też pielęgniarzem, ratownikiem medycznym lub weterynarzem. Albo studentem medycyny. To nie jest wiedza tajemna, ale trzeba się trochę nagimnastykować, żeby ją zdobyć. – Ronert otworzył szufladę i wyciągnął z niej kilka zdjęć. Zaczął je przeglądać. – Tyle że to wszystko może być bzdurą. Mistyfikacją.

– Co masz na myśli? – zapytał Witold.

Patolog położył fotografie na stole. Były ponumerowane. Przedstawiały różne fragmenty zwłok z lasu.

– Zerknijcie na zdjęcie numer sześć. Widać na nim uszkodzenie rdzenia kręgowego pomiędzy siódmym a ósmym kręgiem szyjnym. I to nie byle jakie uszkodzenie. To precyzyjnie wykonane cięcie, zapewne jakimś narzędziem chirurgicznym.

Policjanci długo wpatrywali się w fotografię, ale widzieli na niej jedynie zmasakrowany fragment szyi. Nie mieli pojęcia, jak Ronert był w stanie cokolwiek tam dostrzec.

– Zauważcie, że zmiażdżył jej nie tylko twarz, ale również szyję, okolice ramion i barków, zarówno z przodu, jak i z tyłu. To sugeruje, że chciał zatrzeć ślad po cięciu, którym uszkodził rdzeń kręgowy ofiary i prawdopodobnie pozbawił ją czucia w kończynach. A może nawet zabił. – Ronert zabrał policjantom zdjęcie i zaznaczył na nim długopisem punkt, o którym mówił. – Moim zdaniem sprawca doskonale wiedział, że te wszystkie metody obezwładniania ludzi znane z filmów można włożyć między bajki. Chciał was oszukać. Nie uwzględnił tylko tego, że ja też o tym wiem.

– Dlaczego to zrobił? – zapytał Witold.

– Żebyśmy myśleli, że ona wszystko czuła – wyjaśnił Kawęcki. – Że widziała, jak ją katuje.

Ronert kiwnął głową.

– To tym bardziej wskazuje na to, że macie do czynienia z lekarzem, a przynajmniej kimś, kto rozumie medycynę.

– Używasz liczby pojedynczej – zauważył Kawęcki. – Beata Tarka twierdzi, że sprawców było dwóch. Technicy znaleźli dwa rodzaje odcisków butów na miejscu zbrodni.

– Jeśli było ich dwóch, to prawdopodobnie tylko jeden zadawał jej rany.

Witold podniósł głowę i spojrzał w sufit.

– Cudownie – westchnął. – Wprost wspaniale, kurwa.

– Czy to może być ta sama osoba, która zabiła Martynę Bułecką? – zapytał Kawęcki.

Ronert zmarszczył brwi. Zastanawiając się nad odpowiedzią, flegmatycznie drapał się po pociągłym czole.

– Nie mam pojęcia. Ale w obu przypadkach prawdopodobnie mamy do czynienia z kimś ponadprzeciętnie wysokim i ponadprzeciętnie silnym.

– Oraz okrutnym – dodał Witold. – Ponadprzeciętnie okrutnym.

Witold spojrzał w lusterko wsteczne. Zobaczył w nim poharataną twarz Kawęckiego. Z jego lewej skroni spływała strużka krwi, która wydostała się z rany po zdrapanym strupie. Mętnym spojrzeniem lustrował pobocze. Miał minimalnie rozchylone usta, jakby próbował coś liczyć pod nosem. Witold zmienił bieg i dynamicznie przyspieszył, aby sprawdzić, czy Kawęcki jest choćby minimalnie zainteresowany tym, co się wokół niego dzieje.

Nie był.

– Zabiorą nam tę sprawę – odezwał się Artur Waliszewski. – Jeśli się okaże, że to ciało Magdy, śledztwo przejmie jakaś zgraja pedałów.

Witold spojrzał na młodszego kolegę, który nerwowo wiercił się na przednim fotelu i przygryzał pięść. Z reguły zgrywał nieustraszonego twardziela, żyjącego wyłącznie po to, żeby pokazywać luz, pukać laski i spuszczać bandziorom wpierdol. Ale tym razem nie miał na to ochoty. Był szczerze przejęty. Choć wydawało się, że ze wszystkich policjantów z Wydziału Kryminalnego, którzy pracowali z Magdą, to on najbardziej miał ją w dupie.

– Stworzą specjalny zespół złożony z gogusiów z dochodzeniowo-śledczego i wywiadu kryminalnego.

– Skąd wiesz? – zapytał Witold.

– Podsłuchałem rozmowę Szczebiota z komendantem. Stary twierdzi, że tak będzie najlepiej, bo my, jako jej koledzy, moglibyśmy podejść do sprawy zbyt emocjonalnie. A przez to nie bylibyśmy w pełni profesjonalni. Gówno prawda! – syknął, wymachując rękoma. – Przecież to jakiś korporacyjny bełkot.

Może to i lepiej, pomyślał Witold. Właśnie spędzili kilka godzin na bezowocnym przesłuchiwaniu ludzi zamieszkujących domy w pobliżu Lasu Łagiewnickiego i wzdłuż drogi, którą zdaniem techników mogli przyjechać zabójcy. Wciąż nie zdołali ustalić, z kim Magda spotkała się dzień przed swoim zniknięciem. Z oględzin miejsca zabójstwa nie wyciągnęli żadnych godnych odnotowania wniosków. Do tej pory jedyną wartość do śledztwa wniosły badania doktora Jana Ronerta, który tylko kilka razy widział się z Magdą. I któremu z pewnością była obojętna.

– Gdyby komendant miał odrobinę odwagi, toby przyszedł z tym do nas. Zapytałby o zdanie. Albo chociaż osobiście sprawdził, czy jesteśmy w stanie udźwignąć ten ciężar. – Artur pokręcił głową. – Ale zamiast tego spotkał się z naszym pizdowatym, pozbawionym własnego zdania szefem i powiedział mu, że mamy się skupić na zabójstwie Bułeckiej.

Witold ponownie spojrzał w lusterko. Tym razem natknął się na wzrok Kawęckiego. Pobudzony. Czujny. Inny od tego, jaki widział w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.

– Nie odnosicie wrażenia, że im wyżej ktoś jest w policyjnej hierarchii, tym mniejsze ma jaja? Jakby się kurczyły od wysiadywania na pierdzistołkach.

– Myślisz, że tylko w policji tak to działa? – zapytał Witold.

– Nie wiem. Nigdzie indziej nie pracowałem. Ale mam kolegę w wojsku. Tam podobno jest jeszcze gorzej. – Artur uśmiechnął się pod nosem. – Opowiedział mi, jak w ramach szkolenia wywieźli go na jakieś kompletne zadupie, gdzie psy chujami wodę piją. Spędził tam tydzień, babrając się w błocie i biegając po moczarach. W tym czasie dwaj oficerowie, którzy mieli opiekować się jego jednostką, trafili na dołek, bo przystawiali się do policjantek udających dziwki.

– I co się z nimi stało?

– Nic. Wypuścili ich. Jedyna strata była taka, że sobie nie poruchali.

Artur okazał się jedyną osobą w samochodzie, którą rozbawiła ta opowieść. Kiedy opanował śmiech, wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął przeglądać Tindera, jakby się napalił wspomnieniem o dziwkach. Jednocześnie podkręcił radio, gdy z głośnika zawył jakiś kawałek z pogranicza techno i popu.

Witold przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rozbawioną gębę Artura, zastanawiając się, jak to możliwe, że w tak krótkim czasie jego rozżalenie i złość przeobraziły się w głupawkę. Zazdrościł mu tego. On już chyba nie potrafił ani poważnie się martwić, ani szczególnie cieszyć. Od jakiegoś czasu wszystko w jego życiu działo się na pół gwizdka. Przetaczały się przez nie mikrokatastrofy, które ledwo zauważał. Jakby był zatopiony w hipnotycznym, tępiącym emocje śnie.

Ponownie spojrzał w lusterko wsteczne. Zobaczył, jak Kawęcki wyciąga spod nóg termos, odkręca potężną srebrną tubę, wlewa napój do nakrętki, a następnie pospiesznie ją opróżnia. Jednym dużym haustem.

Dziwne, pomyślał, że w samochodzie nie zapachniało kawą.

I że opróżniając nakrętkę, Kawęcki skrzywił się tak, jakby właśnie oberwał w mordę.

Plan był prosty. Przesiedzieć osiem godzin w ciszy, nie wdając się w żadne pogawędki, dyskusje czy żarty. Wypić dwie lub trzy kawy; koniecznie przy biurku, a nie w kuchni, gdzie mogłaby zostać wmanewrowana w niepotrzebną interakcję. Przygotować jeden niezbyt długi tekst na niezbyt skomplikowany temat, wymagający od niej niezbyt długich rozmów telefonicznych lub wysłania kilku niezbyt wymagających maili. Zaczekać, aż towarzystwo zacznie szwendać się po biurze, zamiast pracować; aż rozgorzeją rozmowy o weekendowych planach; aż sprawy zawodowe – nawet nieśmiertelne utyskiwanie na szefów i burdel w firmie – zejdą na dalszy plan. I gdy już w redakcji zostanie garstka ludzi, skupiona na przeglądaniu Facebooka, Allegro, Pracuj.pl czy ASZdziennika, zacząć pakować swoje graty.

Alicja Mioduszewska nie zamierzała nikogo informować, że odchodzi. A tym bardziej tłumaczyć, dlaczego została zwolniona z „Expressu Łódzkiego”.

Wiedziała, że gawiedź byłaby zachwycona, gdyby się dowiedziała, że ich okrutny szef uczynił z niej kozła ofiarnego. Że wyrzucił ją po paru dniach cmokania nad jej tekstami – dotyczącymi nieudolnej pracy policji przy sprawie zabójstwa Martyny Bułeckiej, dwudziestoczteroletniej studentki poćwiartowanej przez jakiegoś psychopatę. I że zrobił to tylko dlatego, że prezes wydawnictwa kumpluje się z komendantem, a ich synowie są partnerami biznesowymi.

Sprawiłaby swoim redakcyjnym kolegom niewypowiedzianą przyjemność, gdyby udając, że identyfikują się z zawodową katastrofą koleżanki, tak naprawdę mogli napawać się jej porażką. Tym, że po kilku dniach pławienia się w sukcesie, po paru wizytach w telewizji i radiu, spadła poniżej ich poziomu. Że wyleciała z łańcucha pokarmowego, podczas gdy oni byli bezpiecznie zakotwiczeni na jego dole.

Niech żyją umowy śmieciowe, pomyślała Alicja, przypominając sobie o swoim ledwie dwutygodniowym okresie wypowiedzenia. I o dwóch tygodniach urlopu, które planowała w tym czasie wykorzystać.

Do obszernej torby, zabranej do pracy specjalnie na okoliczność odejścia, wepchnęła wszystkie cenne rzeczy z biurka. Nie było ich wiele. Przywiązała się do redakcji, ale nie zdołała jej polubić. Nie była w stanie zapałać sympatią do firmy, która swoich pracowników uznaje nie za wartość, lecz za obciążenie. Do dwulicowych szefów traktujących podwładnych jak śmieci. Do kolegów, którym brakuje kręgosłupa moralnego. Choć nie planowała rozstania z „Expressem”, opuszczała go bez szczególnego żalu. Przynajmniej tak jej się wtedy wydawało.

Redakcja mieściła się w jednej z odrestaurowanych kamienic na Piotrkowskiej, więc do mieszkającego w centrum Jakuba Możejki mogłaby bez trudu dotrzeć piechotą. Mimo to postanowiła wsiąść do taryfy i obciążyć firmową kartę taksówkową. Po raz ostatni.

Jebać ich, pomyślała.

Jebać ich wszystkich.

Jechała niecałe pięć minut. Wysiadła przed klatką, wpisała kod na domofonie i zaczęła się wspinać po schodach. Drzwi wejściowe były zamknięte. Gospodarz nie zareagował na jej pukanie, więc sama je otworzyła. Po kłótni sprzed kilku dni chciała zwrócić Możejce klucz. On go jednak nie przyjął. Powiedział, że może z nim zrobić, co tylko chce. Że jest jej.

Alicja długo się zastanawiała, czy nie powinna go po prostu wyrzucić. Zapomnieć o tym, że zbliżyli się do tego stopnia. Ale ostatecznie uznała, że zatrzyma klucz. Ze względów praktycznych. Nie dlatego, że zamierzała wrócić do Możejki. O ile w ogóle można było to rozpatrywać w kategoriach powrotu. O ile kilka wspólnie spędzonych nocy można uznać za związek. O ile było to coś więcej niż bezmyślne, nierokujące pierdolenie.

Kiedy weszła do środka, Możejko krzyknął do niej z kuchni, ale zagłuszyły go odgłosy skwierczenia mięsa na patelni i dźwięki muzyki klasycznej. Alicja spokojnie ściągnęła buty, powiesiła płaszcz na kołku przy drzwiach i ruszyła w głąb przestronnego, nowocześnie urządzonego mieszkania.

– Co mówiłeś? – zapytała.

– Powiedziałem, żebyś weszła, rozgościła się i napiła wina – odparł Możejko, wskazując palcem kuchenny stół, na którym stały dwa kieliszki białego wina. – Kolacja będzie gotowa za pięć minut.

Alicja zgarnęła naczynia i przeniosła się do salonu. Zastanawiała się, czy powinna docenić kunszt Mozarta, Bacha, Haydna i im podobnych klasyków, ponieważ tak wypada, czy raczej zaufać instynktowi, który jej podpowiadał, że ich przeterminowana twórczość zarezerwowana jest wyłącznie dla przeintelektualizowanych buców. Zanim udało jej się to rozstrzygnąć, jeden z nich wszedł do salonu, niosąc dwa talerze z porządnie wysmażonymi stekami, ułożonymi na makaronie spaghetti i przyozdobionymi jakimiś fikuśnymi warzywami. Na czarną koszulę zarzucił sportową marynarkę. Jego twarz pokrywał kilkudniowy, siwiejący zarost. Starannie uczesał krótkie ołowiane włosy. Wyglądał dobrze. Jak zawsze.

– Jak ci poszło w redakcji? – zapytał.

– Nieźle. Przez większość dnia unikałam kolegów i przeglądałam oferty pracy, udając, że pracuję. Mój pożegnalny tekst w „Expressie” to właściwie artykuł sponsorowany napisany dla konsorcjum deweloperów skupującego działki rolne na obrzeżach miasta.

– Ohyda.

– Chciałam ich delikatnie obsmarować, bo nabywają te grunty za jakieś absurdalne kwoty, ale naczelny powiedział, żebym napisała o nich dobrze.

– Dlaczego?

– Bo mają górę kasy. Naczelny ma nadzieję, że kiedyś wykupią u nas reklamę. Tylko dlaczego mieliby to robić, skoro reklamujemy ich za darmo. – Alicja pokręciła głową. – Jak dobrze, że mam to już za sobą.

Możejko przyglądał się jej badawczo. Jakby próbował rozsądzić, czy to, co mówi, jest szczere, czy to tylko łgarstwo solidnie podlane gniewem. W końcu podniósł kieliszek wina.

– Wobec tego wznieśmy toast za twoje zwolnienie.

Uśmiechnął się szeroko. Uśmiech był jednym z jego największych atutów. Niezwykle sprawnie posługiwał się nim na różnych etapach flirtu. Traktował go jak narzędzie do motania kobietom w głowach. Alicja doskonale o tym wiedziała, a mimo to trudno było się oprzeć jego urokowi.

Pociągnęła spory łyk wina, jakby to mogło jej jakkolwiek pomóc.

– Powiedz szczerze: o co chodzi z tą kolacją?

Możejko odkroił niewielki kawałek mięsa, włożył go do ust, przeżuł i połknął. Przez cały czas przyglądał się Alicji.

– O to, żeby ją zjeść. Nie jestem kulinarnym wirtuozem, ale steki wychodzą mi całkiem nieźle.

– Liczysz na to, że mnie tym udobruchasz. I że potem dam ci się przelecieć, bo po kilku kieliszkach wina nie będę w stanie ci się oprzeć.

Możejko znów się uśmiechnął, ale tym razem nie w sposób flirciarski. Raczej tak, jakby go szczerze rozbawiły jej słowa.

– Tak, właśnie na to liczę. Na to, że cię udobrucham, ponieważ to zdecydowanie podniesie jakość naszej pracy. Gdyby przy okazji udało mi się ciebie przelecieć, uznałbym to za miły dodatek.

Alicja upiła kolejny łyk wina. Jej kieliszek był już prawie pusty.

– Wiesz, co najbardziej podniosłoby jakość naszej pracy? – spytała. – Jasno ustalone reguły.

Odstawiła kieliszek i chwyciła sztućce. Jadła w milczeniu, unikając wzroku Możejki.

Miała poważny problem z określeniem, czego właściwie oczekuje od tej relacji. Kilka razy się przespali. I choć niechętnie to przyznawała, było jej dobrze. Lepiej niż ze wszystkimi dotychczasowymi kochankami, którzy zwykle okazywali się szybkostrzelnymi chwalipiętami. Ale im lepiej poznawała Możejkę, tym dziwaczniejszym człowiekiem jej się wydawał. Czasem był szarmancki, a czasem zaskakująco nieprzyjemny: szorstki, gburowaty, traktujący ją z góry. Nie potrafiła go rozgryźć. Odnosiła paradoksalne wrażenie, że im dłużej zna Możejkę, tym mniej o nim wie. Jakby cierpiał na chorobę dwubiegunową, o której zapomniał jej wspomnieć.

Pod względem zawodowym ich znajomość była jeszcze bardziej skomplikowana. Poznała Możejkę, gdy pisała o sprawie zabójstwa Martyny Bułeckiej. Wydało jej się interesujące, że promotor zamordowanej studentki, człowiek, który pomagał jej w napisaniu pracy magisterskiej, jest przy okazji popularnym pisarzem. Dopiero po paru tygodniach dowiedziała się, że byli także kochankami. I że zabójca prawdopodobnie zdawał sobie z tego sprawę.

Kiedy Możejko zaproponował Alicji, aby jeszcze raz zatopiła się w tę historię i wspólnie z nim napisała reportaż o zabójstwie Bułeckiej, początkowo chciała odmówić. W zasadzie miała ochotę zerwać wszystkie nici, które ją z nim łączyły. I być może zrobiłaby to, gdyby wciąż pracowała w tej pieprzonej gazecie. Gdyby nagle nie zaczęła martwić się o swoją przyszłość. Gdyby Możejko nie pokazał jej kilku cholernie dobrze napisanych rozdziałów. Gdyby nie odkryła w sobie autodestrukcyjnej natury, która ciągnęła ją do niego.

I gdyby nie dostała tych esemesów.

Wytarła serwetką usta i położyła telefon na stole. Przesunęła go w stronę Możejki.

– Wiadomość wysłana z bramki esemesowej – powiedziała. – Prawdopodobnie od informatora, który kilka tygodni temu pokazał mi zdjęcia Bułeckiej i policyjny raport. Ponownie się do mnie odezwał.

Możejko przyjrzał jej się uważnie. Połknął to, co miał w ustach, i pochylił się nad stołem.

1021631660196 OD: John Doe (16.36): Chcesz wiedzieć, kogo znaleźli w lesie?

Ja (16.37): Słucham.

1021631660196 OD: John Doe (16.39): Magda Giętka. Policjantka z Wydziału Kryminalnego. Przeciął ją na pół i powiesił na drzewie.

1021631660196 OD: John Doe (16.40): Co zrobisz z tą wiedzą?

Ja (16.41): Nie wiem. Nie pracuję już w gazecie.

1021631660196 OD: John Doe (16.50): To ten sam człowiek, który zabił Bułecką.

– Rozmawiałeś z wydawcą?

Możejko mechanicznie pokiwał głową, nadal wpatrując się w ekran smartfona.

– I co?

– Nie był zachwycony, ale wstępnie kupił nasz pomysł na reportaż.

Alicja zabrała telefon ze stołu, przyciągając w ten sposób wzrok Możejki.

– Dzielimy się po równo. Wspólnie zbieramy materiały, piszemy, redagujemy. Nie na zasadzie mistrza i czeladnika, ale jak partnerzy. Zgoda?

Możejko ponownie pokiwał głową. A kiedy skończył, jeszcze raz się uśmiechnął. Znów inaczej. Tym razem jak dziecko, które niespodziewanie dostało jajko niespodziankę.

– Dwie pięćdziesiątki czystej i piwo.

Barmanka, której obwisły biust zatrzymał się na ladzie, gdy tylko pochyliła się w stronę klienta, ze zdziwienia podniosła brew.

– Jesteś pewien?

– Bardziej niż czegokolwiek innego.

Odczekała kilka sekund, szczerze licząc na to, że facet się rozmyśli. Ale gdy to nie nastąpiło, wyciągnęła kieliszki oraz kufel. Rozejrzała się po lokalu.

Sobota była typową osiedlową speluną. Roiło się w niej od stałych bywalców, ludzi, którzy przychodzili tu codziennie i zalewali się we względnie kontrolowany sposób. Siadali przy tych samych stolikach i w tej samej konfiguracji. Zawsze prosili o to samo. Niewiele ze sobą rozmawiali. Zresztą nie mieli o czym, bo ich życie składało się z jednakowych, szarych dni, w których nawet pogoda za bardzo się nie zmieniała. Poza tym byli słabymi rozmówcami. Zbyt mało zainteresowanymi własnym życiem, aby ciekawie o nim opowiadać. Dlatego znacznie lepiej odnajdywali się w roli obserwatorów.

Facet, który przed chwilą zamówił piwo i wódkę, był jednym z ich ulubionych obiektów obserwacji. Nie wiedzieli, jak się nazywa ani czym się zajmuje, choć podejrzewali, że pracuje w policji. Przychodził do Soboty od mniej więcej miesiąca – zwykle sam, choć czasem dołączał do niego kolega, który wyglądał jak zapaśnik – i za każdym razem zmagał się ze sobą. A właściwie z diabłem, który w nim tkwił, który podrzucał mu do głowy głupie pomysły i który wygryzał go z jego własnego życia.

Facet potrafił godzinami ślęczeć przy barze i wpatrywać się w ustawione na półce butelki albo zaglądać do stojącego przed nim kufla. Walczył, choć wszyscy świadkowie jego zmagań wiedzieli, że nie jest to pojedynek, który może wygrać. Żaden z nich tego nie potrafił. Zastanawiali się tylko, kiedy i on pęknie. Kiedy stanie się jednym z nich. Normalnym, pozbawionym złudzeń gościem. Pozbawionym resztek nadziei.

W końcu się doczekali.

– Ciężki dzień? – zapytała barmanka.

Mężczyzna opróżnił kieliszek, odczekał kilka sekund i popił piwem. Popatrzył na barmankę, jakby odezwała się do niego w obcym języku, a następnie powtórzył swój ceremoniał.

– Każdy dzień jest ciężki – odparł lakonicznie i zapalił papierosa.

– Jak się nazywasz?

Nieufnie popatrzył na barmankę.

– Ma to jakieś znaczenie?

Wzruszyła ramionami. Szukając odpowiedzi, zaczęła wycierać jeden z kufli.

– Prawdopodobnie nie. Ale przychodzisz tu od miesiąca i ludzie są ciekawi, kim jesteś.

– Ludzie czy ty?

– I ja, i ludzie. Wszyscy.

Mężczyzna mocno się zaciągnął. Długo trzymał dym w płucach, zanim go wypuścił.

– Tomek Kawęcki – powiedział.

Barmanka poszła na drugą stronę lady, żeby obsłużyć jednego ze stałych klientów. Gdy wróciła, kufel był pusty. Komisarz ponowił swoje zamówienie. Dwie lufy i browar.

– Nie jesteś zbyt rozmowny – zauważyła barmanka.

– Nie przychodzę tu, żeby pogadać.

– A po co?

Kawęcki opróżnił pierwszy z dwóch kieliszków. Popił piwem. Zaciągnął się papierosem.

– Pomyśleć – odparł.

I rzeczywiście: przez dwie godziny myślał. O kilkunastu młodych kobietach, których historie poznawał przez ostatnie tygodnie. O Martynie Bułeckiej, Justynie Kepler, Katarzynie Wolańskiej i pozostałych. O ich wyglądzie, wykształceniu, wierze, nawykach, rodzinie, znajomych. O miejscach, które odwiedzały, szkołach, w których się uczyły, oraz pracy, której nienawidziły. O ich stosunku do mężczyzn. O facetach, z którymi się spotykały. Myślał o pięknych młodych istotach, które umarły zbyt wcześnie. O kobietach, które prawdopodobnie padły ofiarą tego samego spaczonego umysłu.

Zastanawiał się, co je łączyło. Czym mu zawiniły. Co spowodowało, że wybrał akurat te kobiety. Jak udało mu się je dopaść. I dlaczego postanowił w tak brutalny sposób z nimi skończyć.

A potem zaczął myśleć o sobie. O życiu, które wiódł, mimo że nie sprawiało mu żadnej frajdy. O błędach, jakie popełnił, i o wnioskach, których nie raczył z nich wyciągnąć. O cierpieniu, które sobie zadawał, choć łatwo mógłby przestać.

I wtedy się ocknął.

Cycata barmanka zniknęła. Stały przed nim dwa puste kieliszki, niedopite piwo i przepełniona popielniczka. Jego przedramiona przykleiły się do brudnej lady, wymięta koszula przylgnęła do spoconego ciała, a głowa pulsowała tak, jakby za chwilę miała pęknąć. Głośnik wciąż wypluwał disco polo.

A więc nie wszystko się zmieniło, pomyślał.

Kiedy zaczął obmacywać językiem wyschnięte podniebienie, poczuł, że coś wibruje w jego kieszeni. Wyciągnął telefon. Przeciągnął po ekranie zieloną słuchawkę i przystawił aparat do ucha. Nic jednak nie powiedział. Nie był w stanie. Nie musiał.

– To ona – oznajmił Witold Ptak. – To Magda.

3

Sierpień

– Ma pan rzadko spotykany talent – powiedział Łukasz Filipski. – Potrafi pan przyciągać śmierć.

Tomek Kawęcki leniwie palił papierosa, opierając łokcie na stole. Jednocześnie wpatrywał się w Filipskiego, jakby chciał mu wydłubać oczy.

– Najpierw Martyna Bułecka, niedługo później Magda Giętka. Dwa zabójstwa w ciągu miesiąca. A do tego sam pan twierdzi, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Że seria powiązanych ze sobą zabójstw jest znacznie dłuższa.

Kawęcki zgasił papierosa, wgniatając go w dno podstawki. Popatrzył w stronę okna, z którego spływały strugi deszczu. Zanim kłębiący się w pomieszczeniu dym zdołał się ulotnić przez lufcik, wyciągnął kolejnego szluga.

– Chcesz mi zadać jakieś pytanie?

Filipski spojrzał na Annę Stelmach. Policjantka podsunęła mu notatnik, w którym zapisała coś dużymi drukowanymi literami. Nieznacznie skinął głową.

– Czy to prawda, że według pana za zabójstwami Bułeckiej, Giętkiej i kilku innych kobiet stoi ten sam człowiek?

– Kilkunastu – odparł Kawęcki. – Kilkunastu innych kobiet.

– Skąd ta pewność?

Kawęcki wydmuchnął do góry dym. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Nagle nieoczekiwanie wstał i podszedł do jednej z zakurzonych szafek. Zaczął się przekopywać przez leżące na niej papiery: pożółkłe notesy, obwiązane taśmą teczki, zapomniane bloki techniczne. W końcu wyciągnął kilka zwiniętych w rulon map. Wybrał jedną z nich i rozłożył na stole.

– Założę się, że jesteście wzrokowcami – powiedział.

Sięgnął po leżący przed Filipskim długopis, wetknął peta do ust, pochylił się nad stołem i zaczął zakreślać punkty na mapie województwa łódzkiego. Obok nich wpisywał imiona kobiet oraz ich wiek, krótką charakterystykę i listę obrażeń. Robił to z pamięci, niemal automatycznie. Nie zważał ani na popiół spadający na mapę, ani na dym wgryzający mu się w oczy.

Filipski i Stelmach gapili się na Kawęckiego jak na szaleńca.

– Te trzynaście kobiet łączy między innymi to, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat zostały zamordowane na terenie województwa łódzkiego – wyjaśnił Kawęcki, stukając długopisem w mapę. – Miały od siedemnastu do trzydziestu sześciu lat. Z reguły były do siebie podobne: uśmiechnięte, energiczne, atrakcyjne, ze sporym biustem. Aktywne seksualnie. Wszystkie nieprawdopodobnie cierpiały przed śmiercią. Były obezwładniane przy użyciu środków chemicznych, a następnie gwałcone i katowane. Czasem przez kilka dni.

– Zapomniał pan o Magdzie Giętkiej – zauważył Filipski.

– Nie zapomniałem. Ona nie była częścią jego planu.

– A kim była? Wypadkiem przy pracy?

– Powiedzmy.

Stelmach uważnie przyjrzała się mapie. Wskazała jeden z punktów.

– Słyszałam o tej sprawie – powiedziała.

– Katarzyna Wolańska. Zadał jej kilkadziesiąt ciosów siekierą albo toporkiem.

– Czy za zabójstwo nie został skazany jej chłopak?

– Został, ale on tego nie zrobił. – Kawęcki spojrzał na Stelmach, jakby chciał się upewnić, czy dobrze zrozumiała jego słowa. – Policja twierdzi, że zgwałcił i poćwiartował swoją dziewczynę, a po wszystkim popełnił samobójstwo. Przy okazji zostawił w mieszkaniu zdjęcie rozkawałkowanego ciała Wolańskiej, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to jego sprawka. Kłopot w tym, że ta historia nie trzyma się kupy ani z punktu widzenia psychologii, ani logiki. Wiarygodna wydała się jedynie bandzie niekompetentnych kretynów, która pracowała nad tą sprawą.

Filipski odchylił się na krześle. Westchnął.

– A może to są tylko pana urojenia. Paranoja.

– Wykluczyłem taką możliwość.

– Dlaczego?

– Bo znalazłem wzór.

– Modus operandi sprawcy?

– On nie ma modus operandi. A właściwie celowo go zmienia, żeby nami manipulować. – Ponownie pochylił się nad mapą i przy poszczególnych punktach zaczął kreślić trudne do rozszyfrowania bazgroły. – Zwróćcie uwagę na miejsca, w których znajdowały się zwłoki. Czterokrotnie zostawiał ofiary w mieszkaniach albo w pobliżu ich domów. Trzykrotnie porzucał je w lasach. Raz zostawił zwłoki w parku. W każdym z pozostałych przypadków umieszczał ciała w trudno dostępnych lub rzadko uczęszczanych miejscach: na terenie żwirowni, opuszczonej fabryki, niedokończonej budowy, starej krańcówki i dawnej cegielni. Z wiekiem staje się coraz zuchwalszy. Nabiera wprawy. Wszechstronności. Dlatego tak cholernie trudno jest go złapać.

Kawęcki poturlał długopis w kierunku Filipskiego i wrócił na swoje miejsce. Otarł mokre czoło i przyjrzał się pozostawionej na dłoni plamie potu, zanim zdecydował się wetrzeć ją w spodnie. Rozparł się na krześle i położył nogi na krawędzi stołu. Zaczął się wsłuchiwać w odgłos deszczu rytmicznie bębniącego o parapet.

– Mówi pan o nim z podziwem – zauważyła Stelmach.

– Bo do pewnego stopnia zasługuje na podziw.

Kawęcki zamyślił się, patrząc w jakiś punkt za oknem. Prawdopodobnie widoczny tylko dla niego.

– Co pan w nim podziwia?

– Spryt. Konsekwencję. Zdolność samorealizacji. To, że choć nie ma na tym świecie miejsca dla takich jak on, potrafił się w nim odnaleźć. Założę się, że jest szczęśliwszy od nas.

Filipski uniósł brwi i spojrzał na Stelmach. Policjantka w pośpiechu robiła notatki. Zapisywała wszystkie słowa Kawęckiego.

– Twierdzi pan, że znalazł wzór w jego działaniu – powiedział Filipski. – Na czym on polega?

Kawęcki przysunął do siebie kubek z kawą. Przyjrzał się jego nietkniętej zawartości.

– Na wzór musicie sobie zasłużyć.

Filipski głośno prychnął. Ściągnął okulary i przetarł koszulą szkła.

– Jak pan to sobie wyobraża?

Kawęcki zdjął nogi ze stołu i przysunął się do krawędzi. Zgasił papierosa. Wsparł się na łokciach i wyszczerzył do policjantów rząd pożółkłych zębów.

– Powiedzcie, co na mnie macie, a ja powiem wam, jaki jest wzór.

Pięć miesięcy wcześniej

O szóstej rano parking na tyłach Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi był prawie pusty. Witold Ptak zaparkował na jednym z wielu wolnych miejsc. Wysiadł z samochodu i drżącymi palcami próbował wcisnąć przycisk na pilocie. Dopiero wtedy, nie mogąc trafić w maleńki czarny guziczek, uświadomił sobie, jak bardzo jest zestresowany. Jak potężne spustoszenie w jego psychice wyryła wieczorna wiadomość.

Znał policjantów ginących na służbie: od kul, dźgnięć nożem, w pościgach. Znał tych, którzy umierali głupio: w wyniku zatrzymania akcji serca po wizycie w burdelu albo wskutek przedawkowania narkotyków. Znał kilku samobójców. Ale nie znał policjantów, którzy ginęli w taki sposób. Zaszlachtowani jak świnie. Upodleni. W niewyobrażalnych mękach.

Wszedł do budynku i wdrapał się na piętro, które zajmował jego wydział. W zamyśleniu przeszedł przez milczący korytarz. Dotarł do swojego pokoju. Ale zanim otworzył drzwi, przystanął i rozejrzał się po biurze. Nie był w nim sam.

Zrobił szybki obchód po znajdujących się na piętrze pokojach. Zatrzymał się, gdy zobaczył czyjeś nogi wystające spod jednego z biurek. Pochylił się i zajrzał pod mebel.

Tomek Kawęcki leżał na brzuchu, z twarzą przyklejoną do wykładziny i szeroko rozdziawionymi ustami. Ręce częściowo zgniatał własnym ciałem. Nogi miał wyprostowane, a stopy wygięte na zewnątrz. Przypominał skoczka narciarskiego. Albo faceta sterczącego przed pisuarem.

Witold siarczyście zaklął. Jeszcze raz rozejrzał się po biurze, upewniając się, że to już koniec niespodzianek, i chwycił Kawęckiego za nogi. Wyciągnął go spod biurka, jakby zbierał z podłogi niesfornego manekina, i oparł o ścianę. Potrząsnął nim. Kiedy to nie zadziałało, wymierzył mu policzek. A potem drugi. W końcu Kawęcki uraczył go zamglonym spojrzeniem.

– Żyjesz?

– Nie czuję rąk – wymamrotał Kawęcki, bezskutecznie próbując podnieść ramiona.

– Zdrętwiały, bo na nich leżałeś.

Kawęcki wychrypiał coś niezrozumiałego. W odpowiedzi Witold podszedł do dystrybutora i nalał wodę do kubka. Chciał podać go Kawęckiemu. Dopiero po paru sekundach przypomniał sobie, że przecież on nie jest w stanie podnieść rąk, więc przystawił mu kubek do ust.

– Jak się tu znalazłeś? – zapytał.

– Nie wiem. Nie pamiętam.

Witold przyglądał mu się ze współczuciem. Nie potrafił się na niego złościć. Dzieliło ich zaledwie kilka lat, ale coraz częściej traktował Kawęckiego jak dziecko. Zbłąkane, ponadczterdziestoletnie dziecko, które wkroczyło w etap buntu przeciwko zastanej rzeczywistości.

– Chodź – powiedział Witold. – Doprowadzimy cię do porządku.

Pomógł Kawęckiemu wstać i przejść do łazienki. Kazał mu się rozebrać i umyć nad zlewem na tyle, na ile się da. Tymczasem poszedł zaparzyć kawę i poszukać w biurze ubrań, które Kawęcki mógłby włożyć. Znalazł pomiętą koszulkę polo oraz marynarkę, którą wkładał, kiedy musiał pójść do sądu. Na niewysokie i wychudzone ciało Kawęckiego były stanowczo za duże. Ale i tak powinien prezentować się w nich lepiej niż w zarzyganej koszuli i ubłoconej kurtce.

Kiedy wrócił do łazienki, Kawęcki siedział na podłodze, centralnie pod suszarką, opierając się plecami o ścianę. Trzymał między palcami niezapalonego papierosa. Zlew był suchy. Podobnie jak wycieńczona twarz Kawęckiego.

Witold odłożył ubrania na podłogę i usiadł obok niego. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w pomruk suszarki, która w regularnych odstępach czasu rozpylała nad głową Kawęckiego tysiące bakterii.

– Ciekawi mnie jedno – odezwał się Witold. – Doprowadziłeś się do takiego stanu przed czy po tym, jak dowiedziałeś się o Magdzie?

Kawęcki wolno odwrócił się w jego stronę. Spojrzał Witoldowi w oczy, po czym znów przyjął swoją wyjściową pozycję: ze zwieszoną głową, rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia i wyciągniętymi nogami.

– I przed, i po – odpowiedział, kiedy się wydawało, że już nigdy się nie odezwie.

Przez następne dwie minuty siedzieli w milczeniu, podziwiając nagie ściany łazienki. W końcu Kawęcki wygrzebał z kieszeni wymiętą paczkę szlugów i podał ją Witoldowi. Ten długo się wahał, co z nią zrobić. W końcu wyciągnął z niej coś, co najbardziej przypominało papierosa, i zapalił. A potem pomógł Kawęckiemu zrobić to samo. Łazienka momentalnie wypełniła się dymem.

– A gdybyś nie dowiedział się o Magdzie, wyglądałbyś dzisiaj inaczej?

Tym razem Kawęcki nie zastanawiał się długo. Anemicznie pokręcił spuszczoną głową.

Witold wypalił papierosa. Wstał, zgasił niedopałek w zlewie i wyrzucił go do kosza. Spojrzał na zegarek.