Tragedia Koroska. The Tragedy of the Korosko - Arthur Conan Doyle - ebook

Tragedia Koroska. The Tragedy of the Korosko ebook

Arthur Conan Doyle

0,0

Opis

Grupa europejskich turystów cieszy się podróżą do Egiptu w 1895 roku. Żeglują w górę Nilu ku miejscowości Korosko. Stamtąd zamierzają udać się do Abousir leżącego przy południowej granicy Egiptu, poza którą zaczyna się kraj derwiszów. Europejczycy zostają zaatakowani i uprowadzeni przez grasującą grupę arabskich wojowników i doświadczają licznych, niekoniecznie przyjemnych przygód... Klasyczny thriller.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Arthur Conan Doyle

Tragedia Koroska

The Tragedy of the Korosko

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.

A dual Polish-English language edition.

przełożyła Julia Dickstein-Wieleżyńska

Armoryka

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Illustrations from the Strand Magazine installments of "The Tragedy of the Korosko" by Arthur Conan Doyle, may - december 1897, licencja public domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:The_Tragedy_of_the_Korosko_by_Sidney_Paget_15.jpg

 

Tekst polski według edycji z roku 1921.

Zachowano oryginalną pisownię.

Tekst angielski z roku 1896.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-589-0 

 

 

 

Tragedia Koroska

ROZDZIAŁ I.

Publiczność może być bardzo zdziwiona, dlaczego nigdy nie spotkała się w pismach z wiadomością o wypadku, jaki zdarzył się pasażerom Koroska.

W naszych czasach wszechświatowego rozgałęzienia agencyi prasowych, czułych na najlżejszy bodziec, wygląda na nieprawdopodobne, aby wydarzenie międzynarodowe o takiej doniosłości, dotychczas nie zostało nigdzie zarejestrowane. Musiały być bardzo ważne powody, natury osobistej i politycznej, które wpłynęły na zatuszowanie sprawy. We właściwym czasie szczegóły te były dobrze znane szerszemu gronu ludzi i wersya pewna o nich ukazała się w jednem z pism prowincjonalnych, ale obudziła powszechne niedowierzanie. Obecnie ubrano ją w formę opowiadania, skonstruowanego na podstawie popartych przysięgą zeznań pułkownika Cochrane Cochrane z Klubu Armji i Floty, oraz listów panny Adams z Bostonu (Massachusetts).

Przybywa do nich zeznanie kapitana Archera z Egipskiego korpusu wojsk wielbłądzich, złożone podczas tajnego badania przez władze w Kairze. P. James Stephens odmówił piśmiennego opisu wydarzenia, ale ponieważ przedstawiono mu akta i nic w nich nie zmienił i nie wykreślił, należy przypuścić, że nie znalazł nic niezgodnego z prawdziwym stanem rzeczy, że wiać wszystkie zastrzeżenia, jakie czynił co do ich opublikowania, były natury raczej prywatnej i osobistej.

Korosko wypłynął dnia 13 lutego r. 1895 z Shellal nad pierwszą kataraktą i zdążał do Wady Halfa. Jestem w posiadaniu listy pasażerów, uczestników tej wycieczki. Listę tę podaję.

˝Korosko˝ 13 lutego.

Pasażerowie:

Pułkownik Cochrane Cochrane — Londyn,

pan Cecil Brown — Londyn,

pan John H. Headingly — Boston, Stany Zjednoczone,

panna Adams — Boston, Stany Zjedn.,

panna S. Adams — Worcester, Massachusetts, St. Zjedn.,

pan Fardet — Paryż,

państwo Belmont — Dublin,

pan James Siephens — Manchester,

ks. John Stuart — Birmingham,

pani Schlesinger z dzieckiem i boną — Florencya.

Oto było towarzystwo, które wyruszyło z Shellal z zamiarem odbycia przejażdżki po Nilu nubijskim w górę rzeki, na przestrzeni dwustu mil, jakie dzielą pierwszą kataraktę od drugiej. Dziwny to kraj ta Nubia. Pod względem szerokości waha się od kilku mil do tyluż jardów (nazwa bowiem dotyczy tylko wązkiego skrawka ziemi, zdatnego do uprawy), a przedstawia się jak cienki, zielony, ablamowany palmami pas po obu stronach szerokiej kawowego koloru rzeki. Poza nim rozciąga się na brzegu libijskim dzika i bezkresna pustynia, która zajmuje całą szerokość Afryki. Równie rozpaczliwa dzicz po drugiej stronie dochodzi aż do dalekiego morza Czerwonego. Między temi dwoma ogromnemi i jałowemi płatami ziemi Nubia rysuje się jak zielona glista ziemna wzdłuż koryta rzeki. Miejscami znika zupełnie i Nil płynie pośród czarnych zżartych przez słońce pagórków, gdzie pomarańczowy nawiany piasek leży w źlebach, jak lodowce. Na każdym kroku widać ślady minionych ras i zagasłych cywilizacji. Dziwaczne grobowiska znaczą się, jak centki na pagórkach, albo wcinają się w horyzont; groby w kształcie piramid, groby wykuwane w skale — wszędzie groby. Czasami gdy statek okrąży skalisty występ, oczom ukazuje się na szczycie opustoszałe miasto, domy, mury, warownie, w które słońce przenika przez dziury okien. Niekiedy słyszymy, że był to gród rzymski, czasem, że egipski, niejednokrotnie wszelki ślad nazwy i pochodzenia zaginął. Pytamy sami siebie zdumieni, dlaczego te wszystkie szczepy pobudowały się w tem odstraszającem pustkowiu i niełatwo przystać nam na teorję, że były to tylko wartownie przed bogatszą krainą, położoną w dole rzeki i że te liczne miasta to jedynie twierdze, wzniesione przeciw dzikim hordom łupieżców z południa. Ale o czem bądź one mówią — o drapieżnym sąsiedzie, czy o zmianie klimatu, fakt, że stoją tutaj, te ponure i milczące grody, a po szczytach pagórków oglądać możemy mogiły ich mieszkańców, niby strzelnice na okręcie wojennym. W ten to niesamowity, zamarły kraj turyści, zmierzający do granicy egipskiej, zapuszczają się z dymem cygar, plotkami i zabawą.

Podróżni z Koroska składali się na wesołą, zżytą gromadkę, ponieważ większość ich odbyła już razem drogą z Kairu do Assuanu, a nawet anglo-saski lód topnieje raptownie nad Nilem. Mieli szczęście, że nie znalazł się w ich gronie nikt niesympatyczny, co na małych statkach wystarcza, aby zmrozić całe towarzystwo. Na parowcu nie wiele co szerszym od kłębów dymu, natręt, cynik, albo zrzęda, odrazu może narzucić swój ton. Ale Korosko był wolny od tego rodzaju nieprzyjemności. Pułkownik Cochrane Cochrane należał do oficerów, których rząd Wielkobrytański, opierając się na zasadzie wysłużenia lat, ogłasza w pewnym wieku jako niezdolnych do dalszej służby i którzy udowodniają wartość takiego systemu, pędząc swoje późne lata na wyprawach eksploatacyjnych do Marokka, albo na strzelaniu do lwów w kraju Somali. Był to człowiek o wyglądzie orlim, sztywny, świadomy, w sposobie życia pełen ugrzecznienia, ale spojrzenie miał twarde i badawcze. W ubraniu był ogromnie staranny i drobiazgowy, gentleman aż po końce wypielęgnowanych paznogci. Przez swoją anglo-saską niechęć do wylewności, wyrobił w sobie powściągliwość, która w pierwszych chwilach znajomości z nim mogła być aż odpychająca, ludzie jednaką którzy go znali bliżej, wiedzieli, że dosyć trudno mu przychodziło ukryć dobre serce i czysto ludzkie wzruszenia, które kierowały jego postępkami. Pośród towarzyszów podróży wzbudzał raczej szacunek, niż sympatję, czuli bowiem, jak wszyscy, ci co mieli z nim do czynienia w życiu, że jest to człowiek, z którym znajomość prawie nigdy nie przechodzi w przyjaźń, jakkolwiek przyjaźń, raz zawarta, stałaby się niezmienną i nieodłączną treścią jego duszy. Nosił szpakowate, podstrzyżone po oficersku wąsy, ale włosy miał dziwnie czarne jak na człowieka w tym wieku. W rozmowach swoich nie dotykał licznych wypraw, w których się odznaczył, a jako przyczynę milczenia podawał zwykle okoliczność, że są to wydarzenia z tak wczesnych lat panowania królowej Wiktorji, iż woli poświęcić swoją chwałę rycerską na ołtarzu swojej wiecznej młodości.

Pan Cecil Brown — jeżeli bierzemy nazwiska w porządku, w jakim figurują na liście pasażerów — był młodym dyplomatą przy jednem z poselstw na kontynencie, człowiekiem zlekka zarażonym manierą oksfordzką, który błądził po krańcach nienaturalnego i nieludzkiego przesubtelizowania, ale jako umysł wysoce był kulturalny, a w rozmowie prawdziwie interesujący. Miał smutną, piękną twarz, małe, ostre, wywoskowane wąsiki, nizki głos i leniwe ruchy, które podkreślał jeszcze śliczny nawyk nagłego rozświetlania twarzy niespodziewanym uśmiechem i błyskiem, ilekroć coś uderzyło jego wyobraźnię. Nabyty cynizm miażdżył wiecznie i maskował jego wrodzony młodzieńczy zapał. Przechodził do porządku dziennego nad tem, co się powszechnie podobało, a wyrażał się z uznaniem o wszystkiem, co dla przeciętnych ludzi było trywialne lub niezdrowe. Jako lekturę na podróż wybrał Waltera Patera i uprzejmy ale pełen rezerwy siadywał codziennie pod zasłoną z powieścią i ze szkicownikiem rzuconym obok na ogrodowe krzesło. Osobista godność nie pozwalała mu na czynienie awansów innym, ale jeżeli ktoś pierwszy zwrócił się do niego, znajdował w nim miłego i uprzejmego towarzysza.

Amerykanie stanowili oddzielną grupę. John H. Headingly pochodził z Nowej Anglji, otrzymał właśnie dyplom uniwersytetu w Harvard i dopełniał swego wykształcenia, odbywając podróż na około świata. Był to najdoskonalszy typ młodego amerykanina: żywy, spostrzegawczy, poważny, żądny wiedzy i rzetelnie wolny od przesądów, z lekką dozą niesekciarskich, ale szczerych uczuć religijnych, które czyniły go odpornym wobec wybryków młodości. Posiadał mniej pozorów, ale za to w treści większą kulturę od młodego dyplomaty, ponieważ miał bardziej wyostrzoną wrażliwość, mimo mniej ścisłych wiadomości. Panna Adams i panna Sadie Adams były to ciotka i siostrzenica, przyczem pierwsza z nich, drobna, energiczna, o ostrych rysach stara panna z Bostonu, z bogatym naddatkiem niewyzyskanej miłości, pod szorstkim, kanciastym pozorem. Pierwszy raz znalazła się poza domem i dobrowolnie wzięła na siebie obowiązek niesienia na Wschód sztandaru Massachusetts. Zaledwie postawiła stopę na ziemi egipskiej, zauważyła, że kraj ten wymaga koniecznie uporządkowania, a odkąd zrodziło się w niej to przekonanie, była bezustannie zajęta. Osiodłane osły, zdychające z głodu psy, paryasy, muchy, oblepiające oczy niemowląt, nagie dzieci, natrętnie żebrzące, obszarpane i brudne kobiety, wszystko to raniło jej sumienie i rzuciła się odważnie w wir pracy reformatorskiej. Ponieważ nie znała ani jednego wyrazu miejscowego języka i nie mogła żadnemu z przestępców dać poznać o co jej chodzi, jej wyprawa nilowa pozostawiła niewdzięczny Wschód akurat w takiem stadyum, w jakiem go zastała, dostarczyła za to dużo miłej rozrywki towarzyszom podróży. Ale nikogo te jej wysiłki nie bawiły tak, jak jej siostrzenicy, Sadie, która razem z panią Belmont cieszyła się największą popularnością na statku. Była młodziutka — świeżo wyszła z kolegjum Smith’a i niejedno w niej jeszcze pozostało z zalet i przywar dzieciństwa. Miała dużo bezpośredniości, gotowości do zwierzeń, niewinną prawość i pogodę, obok wielomówności i pewnego braku uszanowania. Ale nawet usterki jej bawiły, a chociaż zachowała sporo cech rozgarniętego dzieciaka, była niemniej słuszną i śliczną kobietą, która wyglądała na więcej lat, niż miała naprawdę, z powodu włosów zczesanych nizko na uszy i pełni staniczka i spódniczki, która nie była dziełem ani pomysłem p. Gibsona. Szelest tej spódniczki, jasny donośny głosik i swawolny, udzielający się śmiech, były to dobrze znane i mile widziane na Korosku dźwięki. Nawet sztywny pułkownik miękł we względną serdeczność, a dyplomata Oksfordski zapominał o swojej pozie w towarzystwie panny Sadie Adams. O reszcie podróżnych wystarczy parę słów. Niektórzy byli zajmujący, inni obojętni, a wszyscy mili. Pan Fardet to poczciwy ale gwałtownie dyskutujący francuz, który miał zdecydowane przekonania co do ciemnych machinacji Wielkiej Brytanii i bezprawnego jej posiadania Egiptu. Pan Belmont był szary jak żelazo, tęgi Irlandczyk, sławny ze swej niebywałej zręczności strzelania na wielką odległość. Wziął prawie wszystkie nagrody, jakie ofiarowały Wimbledon albo Bisley. Towarzyszyła mu żona, urocza, subtelna kobieta, pełna życia i wesołości, znamiennej dla jej ojczyzny. Pani Schlesinger była wdową, osobą średnich lat, spokojną i łagodną; wszystkie jej myśli pochłaniał sześcioletni synek, jak to zwykle bywa z matkami na okrętach, gdzie jedynie poręcz jest ogrodzeniem. Ksiądz John Stuart był duchownym sekty niekonformistów z Birminghamu, ani presbyterjanin, ani kongregacjonalista, człowiek niesłychanej tuszy, powolny i ospały w ruchach, ale obdarzony dużą dozą wrodzonego humoru, który, jak powiadają, czynił go ulubionym kaznodzieją i wpływowym mówcą w kołach radykalnie postępowych. Wreszcie znajdował się w towarzystwie p. James Stephens adwokat z Manchesteru (najmłodszy w spółce Hickson, Ward i Stephens). Podróżował, aby pozbyć się resztek influenzy. Stephens był to człowiek, który w przeciągu trzydziestu lat wybił się własną pracą, zacząwszy od mycia okien w kancelarji, a skończywszy na kierowaniu jej sprawami. Większą część tego długiego czasu stracił na suchej, bezdusznej robocie, żyjąc tylko jedną myślą: aby zadowolić dawnych klientów i zdobyć nowych, aż wreszcie sam i umysł jego stał się równie dokładny i pełen formalistyki jak prawa, które wykładał. Natura delikatna, uczuciowa była blizka spaczenia — zjawisko częste u ludzi, którzy prowadzą interesa w wielkich miastach. Praca stała się dla niego zakorzenionym nawykiem, a że był kawalerem, nie miał nic w życiu, coby go od niej odwodziło, to też dusza jego stopniowo odgrodziła się od świata, jak ciało średniowiecznego mnicha. Aż przyszła owa uprzejma choroba. Natura wyrzuciła Jamesa Stephensa z nory i wysłała go w szeroki świat, daleko od ryczącego Manchesteru i półek pełnych powag, oprawnych w skóry cielęce. Narazie czuł się bardzo nieszczęśliwy, wszystko wydawało mu się przyziemne w zestawieniu z jego własnym, nędznym kieratem. Ale powoli oczy jego otwierały się i zaczynał przeglądać stopniowo, że to właśnie jego praca była przyziemna w porównaniu z tym cudownym, wielokształtnym, niepojętym światem, którego on tak zupełnie nie znał. Niejasno zdawał sobie sprawę, że przerwa w karjerze może być dla niego ważniejsza, niż sama karjera. W duszy jego obudził się cały szereg nowych zainteresowań, i oto ten prawnik, człowiek już w sile wieku, przeżywał gasnącą jasność zmarnowanej śród książek młodości. Miał już zbyt wyrobiony charakter, aby z jego zachowania dała się usunąć pewna suchość i systematyczność, a ze sposobu mówienia pedandyczna dokładność, ale czytał, myślał i obserwował, zasmarowując swego Baedeckera podkreśleniami i uwagami, tak jak swego czasu ˝Komentarze Prideaux˝. Od Kairu odbywał drogę razem ze znanem nam towarzystwem i zbliżył się bardzo z panną Adams i jej siostrzenicą. Młoda amerykanka, przez swoje wygadanie, swoją śmiałość i wieczną pogodę, bawiła go i zajmowała, a ona nawzajem czuła jakąś mieszaninę szacunku i spółczucia dla jego wiedzy i dla jego braków. Zaprzyjaźnili się ze sobą i ludzie uśmiechali się, widząc pochylone nad tym samym przewodnikiem jego pochmurne czoło i jej słoneczną twarzyczkę.

Mały Korosko z sapaniem i hałasem płynął w górę rzeki, znacząc za sobą białą bruzdę na wodzie i czyniąc więcej huku i zamętu przez swoje pięć węzłów na godzinę, niż wielki okręt na Atlantyku w rekordowej jeździe. Na pokładzie pod gęstą zasłoną siedziało szczupłe grono podróżnych, a co parę godzin schodziło na brzeg, aby zwiedzić jedną więcej z niezliczonego szeregu świątyń. Zwaliska co prawda w miarę oddalania się, od Kairu stają się coraz późniejsze i turyści, którzy w Gizeh i Sakara napawali się widokiem najstarszych budowli, wzniesionych ręką człowieka, zaczynają się niecierpliwić, napotykając świątynie mało co starsze od ery chrześciańskiej. Ruiny, któreby wzbudziły podziw i cześć w każdym innym kraju, zaledwie zwracają uwagę w Egipcie.

Podróżni obejrzeli z miernem zainteresowaniem pół-grecką sztukę w płaskorzeźbach nubijskich, wdrapali się na wzgórze Korosko, aby zobaczyć wschód słońca nad dziką pustynią wschodnią, zachwycili się wielkim ołtarzem Abu Simbel, gdzie jakieś starożytne plemię wydrążyło górę, jak gdyby to był ser, wreszcie pod wieczór czwartego dnia wyprawy przybyli do Wady Halfa, granicznego i obsadzonego wojskiem miasta, w którem znaleźli się o parę godzin później niż należało, skutkiem nieznacznego uszkodzenia maszyny.

Następny ranek był przeznaczony na wyprawę do słynnej skały Abusir ze wspaniałym widokiem na drugą kataraktę. O pół do dziewiątej, kiedy podróżni odbywali poobiednią siestę na pokładzie Manzor, dragoman, pół kopt, pół syryjczyk zgodnie z programem wieczornym stanął przed nimi, aby zapowiedzieć porządek następnego rana:

˝Panie i panowie — zaczął, dając odważnie nurka w szybki strumień swojej łamanej angielszczyzny — jutro niech państwo nie zapomną wstać jak tylko gong się odezwie, żebyśmy zdążyli z wyprawą do godziny dwunastej. Przybywszy do miejsca, gdzie osły będą nas oczekiwały, przejedziemy pięć mil pustynią, mijając świątynię Ammon-ra, pochodzącą z czasów osiemnastej dynastyi i dojedziemy do sławnej skały pulpitowej Abusir. Skała pulpitowa prawdopodobnie tak się nazywa, ponieważ jest to skała podobna do pulpitu.

˝Znalazłszy się tam, uczujecie państwo, żeście się znaleźli na ostatnim cyplu cywilizacyi; jeszcze trochę dalej, a traficie do kraju derwiszów, który będzie dla was widoczny ze szczytu. Minąwszy wierzchołek zobaczycie koniec drugiej katarakty. Krajobraz pełen grozy, uroku i przerażającego urozmaicenia. Wszyscy wielcy ludzie ryli na tej skale swoje nazwiska, więc i wy wasze wyryjecie.˝ — Manzor zatrzymał się, czekając na uśmiech słuchaczy i gdy go ujrzał, ukłonił się. — ˝Wrócicie wtedy do Wady Halfa, i zabawicie tam dwie godziny, aby przyjrzeć się Korpusowi Wielbłądziemu, włączając w to oporządzenie zwierząt i bazar przed powrotem. To też życzę państwu szczęśliwej nocy˝.

Błysnął w świetle lampy białemi zębami, poczem jego długa ciemna spódnica, krótka angielska marynarka i czerwony fez, znikały kolejno na schodkach. Szmer rozmów, przerwany przez jego nadejście, podniósł się na nowo.

˝Liczę na pana, że mi pan opowie wszystko o Abusir — mówiła do p. Stephensa panna Sadie Adams. — Lubię o tem, co oglądam, wiedzieć co trzeba we właściwej porze, a nie o sześć godzin zapóźno, w mojej kajucie. Nie udało mi się w Abu Simbel i malowideł na murze jeszcze teraz nie mam w głowie, chociaż widziałam je wczoraj˝.

˝Nie wierzę, abym kiedybądź uporała się z tem — mówiła jej ciotka: — kiedy wrócę szczęśliwie na Commonwealth Avenue i już nie będzie mnie poszturgiwał żaden dragoman, będę miała czas czytać o tem wszystkiem i wierzę, że wtedy zacznę się entuzyazmować i marzyć aby jeszcze raz tu przyjechać. W każdym razie bardzo pan uprzejmy, że próbuje zaznajomić nas z przedmiotem˝.

˝Przypuszczałem, że panie będą chciały mieć ścisłe wiadomości i przygotowałem małą rozprawkę na ten temat˝, — odpowiedział Stephens, wręczając zwitek papieru pannie Sadie. Spojrzała nań przy świetle lampy okrętowej i wybuchła swoim cienkim serdecznym śmiechem:

˝Re Abusir — czytała, — co pan rozumie przez to re? Na ostatniej kartce, jaką pan mi dał, napisał pan re Ramzes drugi˝.

˝To zwyczaj, jakiego nabyłem, panno Sadie˝ — odparł Stephens.

˝Tak piszemy w praktyce prawniczej, kiedy przygotowujemy memo˝.

˝Co przygotowujecie?˝

˝Memo — memorandum, rozumie pani? Piszemy re, to znaczy: w takiej to, a takiej sprawie, aby wiedzieć, o co rzecz idzie!˝

˝Przypuszczam, że to jest bardzo wygodny sposób — odrzekła panna Sadie — ale brzmi trochę komicznie na tle zmarłych królów egipskich˝. Re Cheops czy pan nie czuje, że to ucieszne?˝

˝Według mnie nie˝ — rzekł Stephens.

˝Nie wiem, czy to prawda, że anglicy mają mniej humoru od amerykanów, czy tylko jest to humor innego rodzaju — mówiła Sadie. — Miała spokojną, równą dykcyę, jak gdyby myślała na głos. — Ja sądziłam, że wogóle posiadają go mniej, a jednak kiedy się zastanowimy: Dickens, Thackeray i Barrie i tylu innych, najbardziej podziwianych pisarzy humorystów byli z pochodzenia brytańczykami. Z drugiej strony w życiu swojem nie słyszałem ludzi śmiejących się w tak przykry sposób, jak w Londynie w teatrze. Za nami siedział jakiś jegomość, a ile razy zaczynał się śmiać, ciocia oglądała się, czy się które drzwi przypadkiem nie otworzyły, taki był przeciąg. Ale pan ma zabawne wyrażenia, proszę pana˝.

˝Co jeszcze wydaje się pani zabawnem, panno Sadie?˝

˝Wczoraj, kiedy mi pan przysłał bilet do świątyni i mały planik, zaczął pan list: ˝wewnątrz znajduje się.....˝, a potem na dole w nawiasie dodał pan: ˝dwa załączniki˝.

˝To zwykły styl w korespondencyi urzędowej˝. — ˝Tak w urzędowej˝... — podchwyciła Sadie sucho i rozmowa urwała się.

˝Jednejbym rzeczy chciała˝ — zauważyła p. Adams, twardym, skrzypliwym głosem, którym pokrywała wrodzoną miękkość serca — ˝zobaczyć legislaturę tego kraju i pokazać tym ludziom kilka na zimno wybranych faktów. Wytworzyłabym własną platformę polityczną... stronnictwo według moich przekonań. Jedną z wydanych tablic byłoby prawo zmuszające do mycia oczu, drugą zniesienie ˝jaszmaków˝, zasłon, które zmieniają kobietę w tłumok wełniany, z wyglądającą z niego parą oczu˝.

˝Nigdy nie mogłam się domyśleć dlaczego je noszą˝ — wtrąciła Sadie — ˝aż jednego dnia zobaczyłam którąś z podniesionym welonem — wtedy zrozumiałam˝.

˝Męczą mię te kobiety˝ — krzyknęła gniewnie panna Adams. Z równym skutkiem możnaby prawić o obowiązku, o przyzwoitości i o czystości przed rzędem materaców. Co za kraj! Nie dalej jak wczoraj w Abu-Simbel przechodziłam koło jednego z ich domostw jeżeli można nazwać domostwem te lepianki z błota i zobaczyłam na progu dwoje dzieci z oczyma jak zwykle oblepionemi przez muchy i z wielkiemi dziurami w biednych niebieskich sukienkach.

Odwinęłam rękawy chusteczką, umyłam im twarze, pozaszywałam dziury, bo w tym kraju tak samo jest nie do pomyślenia, żeby zejść na brzeg bez przyborów do szycia, jak bez białej parasolki. Zapaliłam się do tej roboty, weszłam do mieszkania, co za mieszkanie! Wyprosiłam ludzi ze środka i zabrałam się do porządków, poprostu jakbym była najętą posługaczką. Ze świątyni Abu-Simbel widziałam akurat tyle, jak gdybym się nie była ruszyła z Bostonu, ale dalibóg, widziałam więcej śmieci i kurzu, niżby pan przypuszczał, że wogóle może się zmieścić w domu wielkości kabiny w Newport. Od chwili kiedy zakasałam spódnicę do roboty, od kiedy wyszłam na zewnątrz z twarzą koloru tej popielniczki, upłynęła może godzina, może półtorej, ale domek zrobił się czyściutki i milutki, jak pudełeczko. Miałam z sobą New York Heralda i wyłożyłam nim półki tym ludziom. Otóż, proszę pana, poszłam tylko na chwilę umyć ręce na podwórzu, a kiedy znowu przechodziłam przed drzwiami, tych samych dwoje dzieci siedziało znowu na progu z oczyma oblepionemi przez muchy, zupełnie tak jak przedtem, z tą jedynie różnicą, że każde z nich miało na głowie papierowy kapelusz, zrobiony z New York Heralda. — Ale słuchaj, Sadie, dziesiąta dochodzi, a jutro trzeba rano wstać.˝

˝Kiedy takie cudowne jest to czerwone niebo i te wielkie srebrne gwiazdy˝ — wymawiała się Sadie. — ˝Spójrzcie państwo na milczącą pustynię i czarne cienie pagórków. Podniosłe to, ale i straszne zarazem, a kiedy jeszcze pomyśleć, że naprawdę, jak powiedział dragoman, jesteśmy na samym krańcu cywilizacji, a tam, gdzie tak ślicznie świeci Krzyż Południowy, czyha na nas dzicz i rozlew krwi, mam wrażenie, jakbyśmy stali na czarującej krawędzi rozżarzonego wulkanu˝.

˝Cicho, Sadie, nie mów tak, dziecko, — przerwała w rozdrażnieniu ciotka. — Już słuchanie takich rzeczy wystarczy, aby napędzić strachu˝.

˝Ale czy sama tego nie czujesz, ciociu? Popatrz na tę pustynię, biegnącą daleko, daleko, aż do zatracenia w mrokach. Posłuchaj jak wiatr nad nią szepcze. Nie widziałam w życiu nic bardziej uroczystego˝.

˝Bardzo się cieszę, kochanie, iż znalazło się coś, co cię nastraja uroczyście — odpowiedziała ciotka. — Myślałam czasem... Boże święty! co to?˝

Skądeś z pomiędzy cieniów pagórków, na dalszym brzegu rzeki, zerwał się ostry, chrapliwy jęk, rósł i nabrzmiewał, aż skonał w żałosnem, przeciągiem kwileniu.

˝To tylko szakal, proszę pani, — uspakajał Stephens. — Słyszałem już kiedyś coś podobnego, kiedy się wybrałem na oglądanie Sfinksa przy księżycu˝.

Ale amerykanka wstała, z twarzy jej znać było, że wszystkie nerwy w niej grają.

˝Gdybym była w stanie odrobić to, co się stało, nigdybym nie ruszyła krokiem za Assuan — rzekła. — Nie rozumiem sama co mi się stało, że mogłam cię aż tu zawlec, Sadie. Twoja matka pomyśli, że zwarjowałam, i jeśliby co bądź złego miało się nam przytrafić, nie śmiałabym jej spojrzeć w oczy. Widziałam już wszystko, co chciałam widzieć na tej rzece i jednego teraz tylko pragną: być z powrotem w Kairze˝.

˝Dla czego ciociu? — krzyknęła Sadie — ta tchórzliwość wcale do ciebie nie podobna˝.

˝Nie wiem co to jest, Sadie, ale czuję się trochę zdenerwowana. Jeszcze ta bestja miaucząca — to już więcej, niż mogę wytrzymać. Jedna jest pociecha, że jutro zaczynamy odwrót, jeszcze tylko ta ostatnia skała, czy świątynia, czy co to tam jest. Wie pan, mam powyżej uszu skał i świątyń. Nie będę płakała, jeżeli już żadnej nigdy nie zobaczę. Chodź Sadie, dobranoc˝.

˝Dobranoc. Dobranoc paniom˝. — Ciotka i Siostrzenica zeszły do kajuty.

Pan Fardet rozprawiał półgłosem z Headinglym, młodym absolwentem uniwersytetu w Harvard, pochylony śród kłębów dymu papierosa.

˝Derwisze, proszę pana!˝ — mówił wyborną angielszczyzną, ale oddzielając od siebie zgłoski, jak to czynią francuzi. ˝Niema derwiszów. Nie istnieją˝.

˝Jakto? sądziłem, że moc ich jest po lasach˝.

Pan Fardet spojrzał przelotnie na czerwony ognik cygara pułkownika Cochrane’a, świecący w ciemności.

˝Pan jest amerykaninem i nie lubi pan anglików˝ — szeptał. — ˝My na kontynencie doskonale rozumiemy, że istnieje antagonizm pomiędzy Ameryką a anglikami˝.

˝Tak jest˝ — zaczął Headingly, jak zwykle powolnie i z rozwagą — ˝nie mogę zaprzeczyć, że są między nami kwasy, i że nie brak u nas ludzi — zwłaszcza, o ile są z pochodzenia irlandczykami, — którzy są nieuleczalnie chorzy na punkcie Anglji, większość jednak jest przychylna dawnej ojczyźnie. Widzi pan, oni mogą być z czasem dokuczliwi jako naród, ale koniec końców to nasza rasa i tego zatrzeć nie możemy˝.

˝Eh bien, — mówił francuz — w każdym razie mogę powiedzieć panu, czego bez obrazy nie mógłbym powiedzieć tamtym. A powtarzam, że derwiszów niema. Wymyślił ich lord Cromer w r. 1885˝.

˝Co też pan mówi — krzyknął Headingly.

˝Znana to rzecz w Paryżu. Pisała o tem Patrie i inne dobrze informowane dzienniki˝.

˝Niebywałe rzeczy!˝ — dziwił się Headingly. — ˝Więc pan chce mię przekonać, że oblężenie Chartumu, albo śmierć Gordona i innych to był wielki bluff˝

˝Nie przeczę, że były rozruchy, ale miały charakter lokalny, rozumie pan? i dawno już poszły w zapomnienie. Od tej pory w Sudanie panuje bezwzględny spokój˝.

˝A jednak proszę pana, słyszałem o napadach, czytałam o bitwach, w których arabowie chcieli opanować Egipt. Nie dawniej jak dwa dni temu przejeżdżaliśmy przez Toski, gdzie jak mówił dragoman, była kiedyś bitwa. Czy i to jest bluff?˝

˝Ha, nie zna pan anglików, drogi panie. Bierze ich pan tak, jak pan ich widzi, z fajką w ustach, z pogodną twarzą i myśli pan, że to dobrzy, prości ludzie, którzy nigdy nie skrzywdzą nikogo. A oni tymczasem bezustannie myślą, czuwają i kombinują˝. ˝Egipt jest słaby — wołają — Allons!˝ i spadają jak mewa na okruchy. ˝Nie macie prawa tu wchodzić — mówi świat — wyjdźcie˝. Ale Anglja zaczęła już wszędzie robić porządki, akurat jak poczciwa p. Adams, kiedy wdziera się do domu arabów. ˝Wyjdźcie˝ — powiada świat. — ˝Wyjdziemy˝ — mówią anglicy — ˝poczekajcie chwilkę tylko, uporządkujemy wszystko i oczyścimy˝. Świat czeka rok, czy więcej, poczem powtarza znowu: ˝Wyjdźcie!˝ ˝Wyjdziemy˝ — twierdzi Anglja — ˝w Chartumie są zamieszki, kiedy je uspokoję, wyjdziemy z rozkoszą.˝ I znowu czekamy, aż wszystko się ułoży i znowu upominamy. ˝Wyjdź!˝ ˝Jakże mogę wyjść — mówi Anglja — ciągle są jeszcze napady i bitwy. Jeżeli się usuniemy, Egipt będzie zalany˝. ˝Ależ kiedy niema żadnych napadów˝ — powiada świat. — ˝Jak to niema?˝ — wpiera Anglja i wtedy napewno najdalej po tygodniu, pisma pełne będą nowych napadów derwiszów. Mój panie, nie jesteśmy wszyscy ślepi, rozumiemy doskonale, jak się takie rzeczy urządza. Kilku beduinów, trochę kubanów, parę ślepych nabojów i jest napad˝.

˝Tak, tak — mówił amerykanin — rad jestem, że dowiedziałem się prawdy w sprawie, która często niepokoiła mię. Ale właściwie, co Anglja na tem zyska?˝

˝Zyska kraj, proszę pana˝.

˝Rozumiem. Pan przypuszcza, dajmy na to, że tu jest korzystna taryfa na towary angielskie?˝

˝Nie, panie, ta jest wszędzie jednakowa˝.

˝A zatem. Układ z Wielką Brytanją?˝

˝Otóż to właśnie˝.

˝Czy naprzykład kolej, którą budują przez sam środek kraju, ta co biegnie brzegiem rzeki będzie korzystnym układem dla anglików?˝

Pan Fardet był człowiekiem uczciwym, chociaż dał się ponosić fantazji˝.

˝Budowę kolei, proszę pana, prowadzi towarzystwo francuskie˝.

Amerykanin nie wiedział już co myśleć.

˝Jak się zdaje, nie bogatą mają zapłatę za swoje trudy˝ — zadecydował. — ˝Swoją drogą musi tu być jakieś choćby pośrednie parcie. Samo to, że Egipt zmuszony jest płacić i utrzymywać tych żołnierzy w Kairze˝.

˝Egipt! Nie, panie, to Anglja ich płaci.˝

˝Ha, sami muszą najlepiej znać swój interes. Ale zdaje mi się, że wzięli na siebie ogromne kłopoty, wzamian mają bardzo niewiele. Zresztą, jeżeli dobrowolnie podjęli się utrzymania porządku i obrony granic pod grozą ciągłej wojny z derwiszami, nie wiem co mógłby ktoś mieć przeciwko temu. Nie można chyba zaprzeczyć, że od czasu ich przybycia, dobrobyt kraju niezmiernie się podniósł. Dowodem budżet. Słyszałem również, że nareszcie dzieje się sprawiedliwość biedniejszym warstwom, czego dotąd nigdy nie było.˝

˝Ale wogóle po co oni tu są? — krzyknął francuz cierpko. — Niech wracają na swoją wyspę. Nie możemy przecie tolerować ich na całym świecie.˝

˝Zapewne dla nas, amerykanów, którzy mieszkamy we własnym kraju, wydaje się rzeczą dziwną, jak narody europejskie wiecznie włażą na jakieś inne terytorjum, które jest nie dla nich. Łatwo nam zresztą o tem mówić, bo mamy jeszcze dużo miejsca, więcej niż nam potrzeba dla nas samych. Kiedy zaczniemy się już tłoczyć aż po brzegi, będziemy musieli i my zacząć anektować. Ale na razie właśnie tu, w Afryce północnej, Włochy siedzą w Abissynji, Anglja w Egipcie, Francja w Algierze.˝

˝Francja — krzyknął pan Fardet — Algier należy do Francji. Pan się śmieje! Mam zaszczyt życzyć panu dobrej nocy.˝ Wstał z fotela i zeszedł do kajuty sztywny, dotknięty w swoim patryotyzmie.

ROZDZIAŁ II.

Młody amerykanin wahał się przez chwilę, czy ma zejść na dół i spisać wrażenia dnia, notował je bowiem dla siostry, która została w domu. Ale cygara pułkownika Cochrane’a i Cecila Browna migotały jeszcze w dalekim kącie pokładu, a młodzieniec rad był zasięgnąć wiadomości. Nie wiedział dokładnie jak przystąpić do rzeczy, wyręczył go w tem bardzo prędko pułkownik.

˝Niech pan siada, prosimy — rzekł przysuwając krzesło w jego stronę. — U nas otrzyma pan odtrutkę. Widziałem, że Fardet kładł panu w uszy politykę˝.

˝Znam to jego pochylenie ramion, kiedy poufnym tonem wytacza zagadnienia wszechświatowej polityki˝ — odezwał się wymuskany dyplomata. — ˝Ale co za świętokradztwo w taką noc jak dzisiejsza! Jakiż nokturn srebrnobłękitny mógłby podszepnąć ten księżyc, wstający nad pustynią! Pamiętam ustęp, w jednej z pieśni Mendelssohna, który zdaje się wyrażać to wszystko: uczucie ogromu, powtarzalność, wycie wiatru nad nieobjętą przestrzenią. Subtelniejsze wzruszenia, których słowo nie wyrazi, dają się raczej pochwycić strunom i harmonii.˝

˝Mnie się tu dziś wydaje bardziej pierwotnie i dziko, niż kiedybądź˝ — rzucił uwagę amerykanin. — ˝Doznaję tego samego wrażenia nieubłaganej siły, jak na Atlantyku w mroźny ciemny dzień zimowy. Może sprawia to wiadomość, że znajdujemy się na samej granicy wszelkiego prawa i porządku. Jak daleko sądzi pan, iż jesteśmy od derwiszów, panie pułkowniku?˝

˝Na arabskim brzegu˝ — odparł pułkownik — ˝mamy fortecę egipską w Sarras, jakieś czterdzieści mil na południe od nas. Poza nią ciągnie się przez sześćdziesiąt mil bardzo dzika okolica, a dopiero za nią placówka derwiszów w Akasheh. Za to na drugiej stronie nic nas od nich nie dzieli.

˝Abusir jest po tej stronie?˝*

˝Tak jest. Dlatego wycieczka tam była zabroniona w zeszłym roku. Ale dziś jest spokojniej˝.

˝Co ich powstrzymuje od podchodzenia z tej strony?˝

˝Nic zupełnie˝ — odpowiedział Cecil Brown swoim sennym głosem. — ˝Nic, prócz strachu.˝

˝Zbliżyć się byłoby rzeczą całkiem prostą. Trudność leżałaby w odwrocie. Nie łatwo by im przyszło wycofać się, gdyby ich wielbłądy się pomęczyły, a załoga Wady Halfa puściła za nimi w pogoń na wypoczętych zwierzętach. Rozumieją to tak dobrze, jak i my i dlatego nie próbują˝.

˝Niezbyt to pewne liczyć na strach derwiszów˝ — zauważył Brown. — ˝Musimy uświadomić sobie, że nie kierują się oni temi samemi pobudkami, co inni ludzie. Wielu z nich lęka się śmierci, ale wszyscy bezwzględnie i niezachwianie wierzą w przeznaczenie. Są oni reductio ad absurdum wszelakiej bigoterji, — dowodem, jak ona nieomylnie prowadzi do zupełnego barbarzyństwa.

˝Czy pan sądzi, że oni są naprawdę niebezpieczni dla Egiptu˝ — pytał amerykanin. — ˝O ile słyszałem, panują w tej sprawie różne przekonania. Pan Fardet, naprzykład, nie zdaje się mniemać, jakoby groźba była poważna˝.

˝Nie jestem człowiekiem bogatym˝ — odpowiedział pułkownik po krótkiem milczeniu — ale gotów jestem ręczyć wszystkiem, co posiadam, że w razie wycofania się wojsk angielskich, derwisze za trzy lata znajdą się nad morzem Śródziemnem. Co w takim wypadku stałoby się z cywilizacją, co z setkami miljonów, które włożono w ten kraj? Jaki los czekałby pomniki, na które cała ludzkość patrzy jak na najświetniejsze pamiątki przeszłości?˝

˝Panie pułkowniku˝ — zawołał Headingly ze śmiechem — ˝przecież pan chyba nie przypuszcza, żeby ruszyli z posad piramidy?˝

˝Nie może pan przewidzieć, coby zrobili. Niema na świecie obrazoburców równych sfanatyzowanym mahometanom. Kiedy ostatni raz zaleli ten kraj, spalili bibljotekę aleksandryjską. Pan wie, że odtwarzanie ludzkiego oblicza sprzeciwia się literze Koranu. Posąg jest zawsze w ich oczach czemś bezbożnem. Co tych ludzi obchodzą uczucia Europy? Im bardziej zdołają je urazić, tem będą szczęśliwsi. Znikłyby sfinkse, kolosy, posągi w Abu-Simbel, jak w Anglji znikli święci pod ciosem żołnierzy Cromwella˝.

˝Przypuśćmy teraz — zaczął Headingly, jak zawsze spokojnie i z namysłem — że derwisze mogą zalać Egipt i przypuśćmy także, że wy, anglicy, możecie do końca stawiać im czoło, pytam, jaki cel macie kłaść w to tysiące dolarów i życie tylu waszych ludzi? Jakąż korzyść wyciągnięcie stąd, większą niż Francja, Niemcy, czy inne państwa, które nie ryzykują i nie wydają grosza?˝

˝Wielu anglików zadaje sobie to samo pytanie˝ — zauważył Cecil Brown. — ˝Mojem zdaniem dość długo byliśmy policjantem całego świata. Strzegliśmy mórz od piratów i handlarzy niewolników. Dziś strzeżemy Egiptu od derwiszów, rozbójników i wszelakich zakusów na cywilizację. Niema na tej planecie zwarjowanych księży, szarlatanów-lekarzy, czy innego gatunku podżegaczy, którzyby nie zaczynali od skubnięcia najbliższego oficera angielskiego. Kiedyś i to się musiało ostatecznie sprzykrzyć. Jeżeli Kurdowie buntują się w Azji Mniejszej, świat zaraz pyta, dlaczego Wielka Brytanja nie trzyma ich w ryzach? Jeżeli wybucha rokosz w Egipcie, czy w Jehod, czy w Sudanie, to zawsze Wielka Brytanja ma go uśmierzać. A wszystko przy akompanjamencie złorzeczeń, jakie słyszy policjant, kiedy dostanie w ręce opryszka. Zbieramy twarde razy, ale żadnej wdzięczności, więc po co to robić? Niech Europa sama pierze swoje brudy˝.

˝Niezupełnie zgadzam się z panem˝ — odezwał się pułkownik, zakładając nogę na nogę i pochylając się naprzód zdecydowanym ruchem człowieka, który ma jasno określone pojęcia — ˝i sądzę, że bronić takiego stanowiska, znaczy mieć bardzo ciasne wyobrażenie o naszych narodowych obowiązkach. Według mnie poza interesami państwowemi, dyplomacją i t. d. istnieje jakaś wielka siła kierownicza — opatrzność — i Ona to w rzeczy samej wydobywa na jaw to, co tkwi najlepszego w każdym narodzie i zużytkowuje dla ogólnego dobra. Jeżeli jakiś naród przestaje odpowiadać swemu zadaniu, czas jest, aby poszedł do szpitala na parę stuleci, jak Hiszpanja lub Grecja, stracił bowiem żywotność. Ludzie i narody nie przychodzą na ten świat po to tylko, aby czynić, co im jest przyjemne lub pożyteczne. Często są powołane do znoszenia rzeczy najcięższych i najmniej korzystnych, ale jeżeli tak być powinno, nie mają prawa się wyłamywać˝.

Headingly potakiwał głową twierdząco.

˝Każdy naród ma swoją misję. Niemcy przodują na polu myśli oderwanej, Francja literatury, sztuki i wdzięku. Ale my i wy, bo ludzie, mówiący po angielsku idą zawsze pod jeden nagłówek, choćby New Jork Sun jak najbardziej rzucał się przeciwko temu, my i wy w naszych najlepszych jednostkach jesteśmy nosicielami wyższych pojęć moralnych i poczucia obowiązków społecznych, niż je spotykamy u innych ludów. Otóż to są dwie zalety konieczne do kierowania słabszemi rasami. Tu nic nie znaczy abstrakcyjna myśl albo artystyczny wdzięk, tylko to jedno poczucie moralne, które utrzymuje w równowadze szale sprawiedliwości i samo nie ulega żadnej skazie czy zepsuciu. Oto jak rządzimy Indjami. Weszliśmy tam przez pewnego rodzaju prawo przyrodzone, jak np. powietrze wpływa w próżnię. Wszędzie na świecie, wbrew własnym najbliższym interesom i powziętym zamierzeniom, jesteśmy wciągani w tego rodzaju sprawy. To samo i was czeka. Nacisk przeznaczenia zmusi was do sterowania całą Ameryką od Meksyku do Hornu˝.

Headingly świsnął.

˝Nasi Jingowie cieszyliby się, słysząc pana, panie pułkowniku˝ — rzekł. — ˝Wybraliby pana do senatu i uczynili członkiem Komitetu Spraw Zagranicznych.˝

˝Świat jest mały i z dniem każdym maleje. Stanowi jeden organizm i odrobina gangreny wystarczy, by zabić całość. Niema miejsca na nieuczciwe, gnuśne, tyrańskie, nieodpowiedzialne rządy. Póki istnieją, będą zawsze źródłem rozruchów i niebezpieczeństw, ale są liczne szczepy, jak się zdaje tak niezdolne do rozwoju, że nigdy nie można będzie liczyć na wyłonienie z nich dobrego rządu. Co zatem czynić należy? Dawniej nakazem Opatrzności było w takich razach tępienie ich przez jakiś mocniejszy szczep. Atylla czy Tamerlan obcinali słabsze gałęzie. Dzisiaj mamy bardziej miłosiernych władców choćby już tylko dla świadectwa dalej posuniętej kultury. Weźmy choćby Chanaty w Azji środkowej, albo Indje pod protektoratem Anglji. Jeżeli cel ten ma być spełniony, a my jesteśmy najbardziej do niego powołani, uchylenie się uważałbym za tchórzostwo i zbrodnię˝.

˝Ale kto rozstrzyga, czy dany wypadek wymaga waszej interwencji?˝ — oponował amerykanin. — ˝Jakieś zaborcze państwo pod tym pretekstem zagarnęłoby wszystkie inne kraje˝.

˝Wypadki, nieubłagane, nieuniknione wypadki, one to decydują. Weźmy jako przykład to, co stało się z Egiptem. W r. 1881 nie było myśli bardziej obcej naszemu narodowi, jak wtrącanie się w sprawy egipskie, a jednak rok 1882 dał nam ten kraj w posiadanie. Nie było wyboru w łańcuchu wydarzeń. Rzeź na ulicach Aleksandrji i ruch zbrojny w celu wypędzenia naszej floty — która stała tu, rozumie pan, wierna uroczystym zobowiązaniom traktatowym — doprowadziły do bombardowania. Bombardowanie pociągnęło za sobą wysadzenie wojsk na ląd dla obrony miasta przed zniszczeniem. Wysadzenie wojsk spowodowało rozszerzenie operacji i tak jesteśmy tutaj i mamy kraj w ręku. W czasie rozruchów prosiliśmy i błagali Francję i inne państwa o pomoc w przywracaniu ładu, ale wszyscy opuścili nas, gdy trzeba było pracować, chociaż dzisiaj gotowi są przeszkadzać nam i lekcye dawać. Kiedy chcieliśmy się wycofać z tej awantury, przyszedł ów dziki ruch derwiszów i zmuszeni byliśmy wejść głębiej niż dotąd. Nigdy nam cała ta sprawa nie była do czegokolwiekbądź potrzebna, ale skoro już się to stało, musimy załatwić ją jak sumienni pracownicy. Zaprowadziliśmy tu sprawiedliwość, czystość w administracji i opiekę nad biedniejszą ludnością. W ciągu ostatnich dwunastu lat widzimy większy postęp, niż od czasu najścia muzułmanów w siódmym wieku. Z wyjątkiem paruset ludzi, którzy włożyli tu swój kapitał, Anglja pośrednio, ani bezpośrednio, nie wyciągnęła stąd grosza i nie przypuszczam, aby pan znalazł w historji przykład szczęśliwszego i bardziej bezinteresownego postępowania˝.

Headingly puszczał w zamyśleniu dym z papierosa.

˝Koło nas jest dom nad zatoką Backa w Bostonie, który zasłania nam cały widok˝ — odezwał się. — ˝Stare krzesła sterczą kulawe na werandzie, gonty poodpadały, a ogród zarasta chwastami, jednak nie wiem, czy sąsiedzi postąpiliby właściwie, wpadając tam i gospodarując jak u siebie˝.

˝Nawet gdyby się paliło?˝ — zapytał pułkownik.

Headingly roześmiał się i wstał z fotela.

˝Niema obawy, panie pułkowniku, wobec przewidywań doktryny Monroego˝ — odpowiedział. — ˝Przychodzę do przekonania, że Egipt spółczesny jest równie ciekawy jak starożytny i że Ramzes Drugi nie był ostatnim żywym człowiekiem w tym kraju˝.

Obaj anglicy podnieśli się, ziewając.

˝Tak, jest to kapryśny wyskok losu, który zesłał mieszkańców małej wyspy na Atlantyku do rządzenia państwem Faraonów˝ — rzucił Cecil Brown. — ˝Przeminiemy i my z kolei i nie zostawimy śladu śród tylu plemion, które tu władały, bo Anglo-Sasi nie mają zwyczaju ryć swych czynów po skałach. Śmiało mogę powiedzieć, że skanalizowanie Kairu będzie najtrwalszą po nas pamiątką, o ile za parę tysięcy lat nie spróbują ludzie dowieść, że to było dzieło królów Hyksów. Ale oto towarzystwo z brzegu˝.

Z dołu dobiegał miękki irlandzki akcent pani Belmont i głos jej męża głuchy, jak strzał karabinu. Tłusty ksiądz Stuart z Birminghamu ubijał kwestję piastrów z krzykliwym oślarzem, a inni dorzucali swoje trzy grosze. Poczem gwar umilkł, towarzystwo z pokładu zeszło z drabinki, rozległy się pożegnania, trzaskanie drzwiami i mały stateczek pogrążył się w ciszę, mrok i nieruchomość w cieniu wysokiego brzegu Halfy. A poza tym jedynem punkcikiem cywilizacji i komfortu leżała beskreśna, dzika, wiecznie jednaka pustynia, słomianej barwy, upstrzona czarnemi cieniami pagórków i podobna do widzenia sennego w blasku księżyca.

ROZDZIAŁ III.

˝Stój! cofaj!˝ — wołał, przekręcając wyrazy angielskie miejscowy pilot do europejskiego maszynisty.

Statek grzęznął dziobem w miękkim brunatnym ile, a prąd niósł go wzdłuż wybrzeża. Spuszczono długą drabinkę i sześciu rosłych żołnierzy sudańczyków, stanowiących eskortę Koroska, ześliznęło się po niej. Ich jasno błękitne naszywane złotem mundury żuawów i polowe żółte z czerwonem furażerki ślicznie błyszczały w świetle poranku. Wyżej, na krawędzi wybrzeża, stały długim rzędem osły i powietrze pełne było krzyków poganiaczy. Każdy z nich ostrym, przenikliwym głosem wynosił zalety swojego zwierzęcia, ganiąć przywary pozostałych.

Pułkownik Cochrane i p. Belmont rozmawiali na przodzie statku, obaj w ogromnych z welonami białych kapeluszach wycieczkowych. Panna Adams z siostrzenicą stały opodal, oparte o poręcz.

˝Żałuję bardzo, że żona pańska z nami nie jedzie˝ — mówił pułkownik do Belmonta.

˝Zdaje mi się, że musiała dostać wczoraj porażenia słonecznego. Ma silny ból głowy˝.

Głos jego był mocny i gruby, jak jego osoba.

˝Chętnie zostałabym przy niej˝ — wmieszała się malutka stara panna z Bostonu — ˝ale słyszę, że pani Schlesinger obawia się długiej jazdy konno i że ma jakieś listy, które musi dziś jeszcze wysłać, więc żona pana nie będzie sama˝.

˝Bardzo pani dobra, doprawdy. Zresztą jak pani wie, o drugiej wszyscy będziemy z powrotem˝.

˝Czy napewno?˝

˝Musi tak być, skoro nie bierzemy ze sobą śniadania, a zagłodzilibyśmy się inaczej˝.

˝Myślę, że kieliszek reńskiego i woda sodowa będą nam w każdym razie smakowały˝ — odezwał się pułkownik. — ˝Kurz pustyni nadaje smak najgorszemu winu˝.

˝A teraz, panie i panowie˝ — zawołał wysuwając się naprzód Manzor, dragoman, trochę podobny do księdza, dzięki rozwianej sukni i starannie wygolonej twarzy — ˝musimy wyruszyć w porę, aby módz wrócić przed spieką południową˝. — Ojcowskim spojrzeniem potoczył po gromadce turystów.

˝Niech pani weźmie zielone okulary˝ — przestrzegał p. Adams — ˝na pustyni jest jaskrawe bardzo światło. Dla ks. Stuarta wyszukałem pysznego osiołka, zawsze go rezerwuję dla panów o większej tuszy. Mogą państwo dziś nie brać biletów wejścia. A teraz proszę˝.

Jak jakiś dziwaczny korowód, towarzystwo zaczęło spuszczać się gęsiego po ważkiej drabince na ciemny osypujący się brzeg. Otwierał pochód p. Stephens, cienka, sucha poważna figurka, w angielskim słomkowym kapeluszu. Z pod pachy wyzierał mu czerwony Baedecker, w ręku trzymał świstek papieru do notatek, jakby to były urzędowe dokumenty. Kiedy wdrapali się na brzeg, wziął pannę Sadie z jednej strony pod rękę, ciotkę jej z drugiej, Baedecker rozwiany potoczył się do nóg dziewczęcia, którego czysty i jasny śmiech zadzwonił w rannem powietrzu. Dalej postępowali pułkownik Cochrane i p. Belmont, brzegi ich olbrzymich kapeluszy stykały się, gdy rozprawiali o wyższości Mauserów, Lebelów czy Lee-Metfordów. Za nimi szedł Cecil Brown, ospały, cyniczny, pełen rezerwy. Ksiądz gramolił się, sapiąc, na brzeg, i sypał konceptami na temat swojej ułomności. — ˝Należę do ludzi, którzy wszystko swoje niosą przed sobą˝ — mówił ogarniając żałosnem spojrzeniem swą okrągłość i ciesząc się, zasapany, własnym dowcipem. Na samym końcu ciągnęli: Headingly, szczupły, wysoki, trochę zgarbiony od pracy przy biurku, i Fardet, poczciwy, choć wiecznie gotowy do dysput i wyolbrzymiający byle głupstwo, paryżanin.

˝Widzi pan, mamy dzisiaj eskortę˝ — szepnął do towarzysza.

˝Zauważyłem˝.

˝Ba!˝ — zawołał francuz, rozkładając ręce ruchem naigrawania się — ˝równie dobrze moglibyśmy jechać pod eskortą z Paryża do Wersalu. Wszystko to jest potrzebne do gry, proszę pana. Nikogo nie oszuka, ale jest potrzebne do gry. Pourquoi ces drôles de militaires, drogman, hein?˝

Rola dragomana wymagała, aby umieć każdemu odpowiedzieć na wszystkie pytania. Rozejrzał się przezornie dokoła, dla upewnienia się, że nikt z anglików nie usłyszy.

˝C’est ridicule, monsieur˝ — rzekł wzruszając ramionami — ˝Mais que voulez vous? Ces’t l’ordre officiel egyptien˝.

˝Egiptien! Pah! anglais, anglais tonjours anglais˝ — wykrzykiwał gniewnie francuz.

Korowód stał się teraz bardziej jeszcze dziwaczny, przedzierzgnął się bowiem odrazu w korowód jeźdźców, ostro zarysowany na tle ciemnego błękitu egipskiego. Ludzie, którzy nigdy w życiu nie jeździli konno, muszą tu w Egipcie próbować sił swoich, a kiedy osły puszczą się kłusem, powstaje jedyny w swoim rodzaju obraz; rozwiane welony, zaciśnięte kurczowo ręce, zwinięte w kabłąk, podskakujące postaci i pełne przerażenia twarze. Belmont chwiejąc się swym czworograniastym kadłubem na małym białym osiołku, wymachiwał chustką żonie, która wyszła na salonowy pokład Koroska. Cochrane jechał sztywny po wojskowemu, z rękami nizko, a z podniesioną głową, z piętami w dół. Jadący przy nim młody oksfordczyk, przypatrywał mu się z pod ciężkich powiek, jak gdyby pustynię uważał za niegodną uwagi i miał pewne wątpliwości co do ustroju wszechświata. Reszta towarzystwa ciągnęła wzdłuż wybrzeża, każdy inaczej trzęsiony i wyszturgiwany, a za każdym osłem biegł opalony, hałaśliwy poganiacz. Oglądając się, mogli jeszcze dostrzedz mały, ołowianego koloru parowczyk i powiewającą na pokładzie chusteczką pani Belmont. Obok nich toczyła się szeroka, płowa rzeka, wijąc się w długich skrętach. O pięć mil sześcienne białe domki na tle czarnych skał, znaczyły pierwsze podmiejskie zabudowania Wady Halfa, skąd wyruszyli dziś rano.

˝Boże mój, jak tu jest cudownie˝ — wykrzykiwała radośnie Sadie. — ˝Mój osiołek biegnie truchcikiem, a siodło mam poprostu eleganckie. Czy widział pan kiedy coś równie milutkiego, jak te paciorki i ozdoby na jego szyi? Musi pan napisać memo, re osioł. Czy to nie jest najpoprawniejszy angielski styl prawniczy?

Stephens spojrzał na śliczną, rozbawioną, trochę chłopięcą twarzyczkę, pod kokieteryjnym słomkowym kapelusikiem i chęć go wzięła odpowiedzieć jej, jej własnym stylem, że jest najcudowniejsza ze wszystkich. Ale drżał na myśl, że może ją obrazić, a tem samem położyć kres ich miłemu, swobodnemu stosunkowi. Komplement jego rozpłynął się w uśmiech.

˝Bije od pani szczęście˝.

˝A kto by mógł nie czuć się szczęśliwy w tem jasnem, czystem powietrzu, pod tem błękitnem niebem, śród sypkich złotych piasków i na grzbiecie milutkiego osiołka? Mam wszystko, co mi potrzebne do szczęścia˝.

˝Wszystko?˝

˝Wszystko, czego pragnę w tej chwili˝.

˝Myślę, że pani nigdy nie zaznała, co znaczy smutek˝.

˝O! kiedy się czuję naprawdę nieszczęśliwa, nie potrafię tego wyrazić. W kolegjum Smitha siadywałam po całych dniach i płakałam, a inne dziewczynki wprost warjowały, żeby się dowiedzieć, co mi jest i dlaczego im nie mówię, a naprawdę było tak, że ja sama właściwej przyczyny nie znałam. Pan wie, jak to bywa, kiedy najdzie na człowieka jakby jakiś wielki cień nie wiedzieć skąd, ale musimy mu uledz i wtedy czujemy się nieszczęśliwi˝.

˝Jednak prawdziwego powodu nigdy pani nie miała?˝

˝Nie, proszę pana. Całe życie tak mi się dotąd układało, że kiedy się oglądam, nie wiem, czy miałam kiedybądź powód do rzeczywistego zmartwienia˝.

˝Życzę pani, panno Sadie, z całego serca, żeby pani mogła to samo powiedzieć, kiedy będzie w wieku swojej cioci. Zdaje się, że nas właśnie woła˝.

˝Panie Stephens, niech pan da batem mojemu chłopakowi, jeżeli jeszcze raz dotknie osła˝ — wołała p. Adams, kiwając się na wysokim chuderlawym wierzchowcu. — ˝Hej, Manzor, proszę powiedzieć temu smarkaczowi, że nie znoszę pastwienia się nad zwierzętami, że powinien się wstydzić. Tak, jesteś mały łotr, słyszysz? Wyszczerza na mnie zęby, jak na jakiejś reklamie Kalodontu. Jak pan myśli, p. Stephensie, gdybyśmy temu czarnemu żołnierzowi zrobili parę wełnianych pończoch, czy wolno by mu było je nosić? Biedak ma bandaże na nogach˝.

˝To są jego owijaki, proszę pani˝ — wmieszał się pułkownik Cochrane, obracając się ku mówiącej. — ˝Zauważyliśmy w Indyach, że jest to najlepsze zabezpieczenie nóg w czasie pochodów. O wiele praktyczniejsze od pończoch˝.

˝Co też pan mówi! Przypomina mi zupełnie nogi chorego konia. Ale to szyk mieć ze sobą żołnierzy, chociaż p. Fardet wmawia, że niema śladu niebezpieczeństwa˝.

˝To jest tylko mój osobisty pogląd, proszę pani˝ — wtrącił szybko francuz. — ˝Pan pułkownik Cochrane może myśli inaczej˝.

˝Pan Fardet ma inne zdanie, niż oficerowie, którzy czują się odpowiedzialni za bezpieczeństwo granic˝ — odparł chłodno pułkownik. — ˝W każdym razie wszyscy zgodzimy się przynajmniej na to, że dodają ogromnej malowniczości scenie˝.

Pustynia po prawej ręce leżała w długich falach piasku, jak omiał, wygłaskany przez jakieś zapomniane, pierwotne morze. Z grzbietu takiej fali roztaczał się widok na strome szczyty ciekawych wulkanicznych pagórków, w które obfituje brzeg libijski. Z wydm ukazywał się raz po raz wysoki, w niebieskim mundurze żołnierz, idący szybko z karabinem w ręku. Przez chwilę smukła marsowa sylwetka rysowała się na tle nieba, potem zapadała w wąwóz i nikła, gdy tymczasem o jakieś sto jardów za nią wynurzała się następna, aby widnieć przez chwilę i przepaść.

˝Skąd oni mogą pochodzić?˝ — zapytała Sadie, przypatrując się idącym. — ˝Z koloru są zupełnie podobni do murzynów po hotelach w Stanach Zjednoczonych˝.

˝Owszem, warto się nad tem zastanowić˝ — rzekł Stephens, który nigdy nie czuł się tak szczęśliwy, jak kiedy udawało mu się uprzedzić jakieś życzenie ślicznej amerykanki. — ˝Zrobiłem w tej sprawie krótką notatkę dziś rano w bibljotece Koroska. Re... t. j. co do czarnych żołnierzy znalazłem wiadomość, że należą do 10-go bataljonu armji egipskiej. Rekrutują się z pomiędzy dinkasów i szilluków, dwu szczepów murzyńskich, osiadłych na południe od kraju derwiszów, niedaleko równika˝.

˝Więc w jaki sposób mogę przejść pomiędzy derwiszami?˝ — spytał niespodzianie Headingly.

˝Śmiem twierdzić, że pod tym względem niema wielkich trudności˝ — odezwał się p. Fardet, mrugając w stronę amerykanina.

˝Starsi pochodzą z resztek dawnych czarnych bataljonów. Niektórzy służyli pod Gordonem w Chartumie i mogą pokazać medale. Jest i wielu dezerterów z armji Mahdi’ego˝ — objaśniał pułkownik.

˝Póki nie są do niczego potrzebni, wyglądają bardzo elegancko w swoich niebieskich bluzach˝ — odezwała się p. Adams. — ˝Ale niechby się, broń Boże, coś stało, napewno wolelibyśmy, żeby byli mniej strojni, a za to trochę bielsi˝.

˝Ja tam nie jestem o tem tak zupełnie przekonany˝ — rzekł pułkownik. — ˝Widziałem ich w bitwach i ręczę pani, że najwyższe mam do nich zaufanie˝.

˝Polegam na pana słowach, choć sama nie wypróbowałam˝ — odparła p. Adams tonem przeświadczenia, który wszystkich rozśmieszył.

Do te] pory droga ich biegła brzegiem rzeki, wijącej się po lewej ręce głębokim i mocnym nurtem od górnych katarakt. Tu i ówdzie z nad rwących fal sterczał czarny, oślizgły złom kamienny, zbryzgany pianą. Wyżej bieliła się skotłowana woda, a głazy przechodziły w urwiste opoki, z za których wychylał się dziwny, półkolisty upłaz. Bez pomocy dragomana można się było domyśleć, że to był właśnie słynny słup graniczny, do którego zdążali. Dzielił ich jeszcze od niego kawałek równej drogi i osły puściły się kłusa. Dalej grunt usiany był zrzadka skałami czarnemi w pomarańczowe plamy, stały śród nich utrącone pnie filarów, a ułamek rzeźbionego muru w szarości swojej i ogromie wyglądał raczej na dzieło przyrody, niż człowieka. Spotniały dragoman zwlókł się z osła i czekał w spódnicy swojej i marynarce, aż całe towarzystwo nadjedzie.

˝Panie i panowie˝ — zaczął wreszcie tonem urzędnika, który przy licytacji próbuje jak najwyżej podbić cenę — ˝świątynia ta jest wspaniałym zabytkiem z czasów osiemnastej dynastji. Mamy tu znak Tutmesa Trzeciego — wskazał spicrutą pierwotne, ale głęboko rżnięte hieroglify na murze. Żył tysiąc sześćset lat przed Chrystusem i świątynię tę wzniesiono na pamiątkę jego zwycięskiej wyprawy do Mezopotamji. Widzimy jego dzieje od wypadków, poprzedzających jeszcze jego urodzenie, aż do dnia, kiedy powraca z jeńcami przytroczonymi do rydwanu. Macie go tu państwo w koronie Dolnego i Górnego Egiptu, jak składa ofiarę bogu Ammon-ra. Przygnał przed sobą swoich jeńców i ucina wszystkim prawą rękę. Tam w rogu zobaczycie mały stos — to same prawe ręce˝.

˝No, przyznam się, że nie chciałabym tutaj być w owych czasach˝ — zadecydowała panna Adams.

˝Dlaczego? Przecie nic się nie zmieniło˝ — zauważył Cecil Brown. — ˝Wschód pozostał Wschodem. Jestem pewny, że o sto mil od tego miejsca, a może znacznie bliżej...˝

˝Daj pan pokój˝ — szepnął pułkownik — i towarzystwo rozsypało się wzdłuż muru. Wszyscy spozierali do góry z pod wielkich, zsuniętych na tył głowy kapeluszy. Słońce za ich plecami rzucało miedziany poblask na szarą budowlę i malowało na niej ostre cienie ich postaci, zlewając je z ponuremi wojownikami, o prostych nosach i czworokątnych ramionach, ze sztywnemi postaciami bóstw, które zamykały scenę. Potężny cień księdza Johna Stuarta z Birminghamu pokrywał obu razem: pogańskiego władcę i boga, któremu on cześć oddawał.

˝A to co takiego?˝ — zapytał znagła kapłan zasapanym głosem, pokazując coś żółtą laską z Assuanu.

˝Hippopotam˝, — odrzekł dragoman, a wszyscy turyści uśmiechnęli się, bo rzeźba miała pewne podobieństwo do samego księdza Stuarta.

˝Ależ on nie jest większy od prosiaka˝ — protestował duchowny. — ˝Widzicie, że król bez trudu przebija go włócznią˝.

˝Zrobiono go małym dlatego, że dla króla był głupstwem˝ — tłomaczył dragoman. — ˝Państwo zauważą, że wszyscy jeńcy ledwie sięgają królowi do kolan. A to nie przez to, żeby był o tyle wyższy wzrostem, ale że był o wiele potężniejszy. Widzicie, iż przerasta swego wierzchowca, ponieważ jest królem, a koń jest tylko koniem. Tak samo i te malutkie kobiety, które państwo dostrzegają tu i ówdzie, to jego pospolite, małe żony˝.

˝Ale za to˝ — krzyknęła z oburzeniem p. Adams, — ˝gdyby kto wyrzeźbił duszę tego króla, trzebaby było patrzeć na nią przez szkło powiększające. Jakże mógł pozwolić w ten sposób przedstawić swoje żony!˝

˝Gdyby dziś tak zrobił, proszę pani˝ — odezwał się Francuz — ˝musiałby srożej walczyć, niż wtedy w Mezopotamji. Czas przyniósł odwet. Może blizki już jest dzień, w którym będziemy oglądali wizerunki wielkiej potężnej żony i pospolitego, małego męża, Hein?˝

Cecil Brown i Headingly wysunęli się tymczasem, bo zdawkowe komentarze dragomana i pusta gadanina turystów psuły im cały nastrój. Obserwowali w milczeniu, jak zabawna gromadka w kolosalnych kapeluszach i zielonych welonach posuwała się, oblana jaskrawym blaskiem wzdłuż sędziwych murów. Nad nimi dwa czubate dudki trzepotały skrzydełkami, świegocąc w rozwalonym pylonie.

˝Czy to nie świętokradztwo?˝ — przemówił nareszcie oksfordczyk.

˝Cieszę się, że i pan to wyczuwa, bo mnie to zawsze psuje krew˝ — odparł z przejęciem Headingly. — ˝Sam nie zdaję sobie jeszcze jasno sprawy, jak należy przystępować do tych rzeczy, czy wogóle należy do nich przystępować, ale czuję, że nie tak się to powinno odbywać. Wogóle biorąc, wolę ruiny, których nie widziałem, od tych, które znam˝.

Młody dyplomata błysnął swoim szczególnym, ślicznym uśmiechem, który jednak zaraz zagasł w zwykły, zblazowany wyraz.

˝