Totalna magia - Alice Hoffman - ebook + książka

Totalna magia ebook

Alice Hoffman

4,1

Opis

Kiedy Sally i Gillian straciły rodziców, trafiły do domu przy ulicy Ma­gnolii, pod opiekę ciotek – Franny i Jet. Nie były to zwyczajne star­sze panie, ale jak wszystkie kobiety z rodu Owensów miały moc – potrafiły rzucać uroki i zaklęcia, a specjalizowały się w urokach miłosnych… Z tego też powodu okoliczni mieszkańcy straszliwie się ich bali… I przenieśli swój strach na nowo przybyłe siostry.

Dziewczęta dorastały we wrogiej atmosferze, wyszydzane i dręczo­ne. Nic dziwnego, że marzyły tylko o tym, żeby zniknąć. Gillian pierwsza uciekła z domu i korzystała z wolności nie zawsze w roz­sądny sposób, przez co napytała sobie sporo kłopotów. Sally, star­sza i bardziej odpowiedzialna, też wyjechała, tam gdzie nikt jej nie znał, i próbowała prowadzić normalne życie.

Ale klątwa Owensów odnalazła je obie – i los złączył je znowu, za sprawą fatalnego wypadku, tak brzemiennego w skutki, że mogła im pomóc tylko magia...

W ekranizacji tej książki główne role zagrały Nicole Kidman i Sandra Bullock!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (195 ocen)
85
65
29
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ludomila_

Całkiem niezła

Książka jest ciekawa, ale momentami chaotyczna i ciężko mi było połapać się w toku myślenia autorki.
00
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna lektura
00
Marze_na

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać
00
Angie555

Dobrze spędzony czas

Koniec mi się podobał ale z początku trochę ją męczyłam i bardzo różni się od filmu
00
Justyna_doe

Nie oderwiesz się od lektury

Książka lekka, zabawna, przyjemna w czytaniu. Polecam aby oderwać się od codzienności i odpocząć 🙂
00

Popularność




Pamiętaj, że czosnek, sól i rozmaryn od zarania dziejów odpędzają zło.Hoduj róże i lawendę, na szczęście.Zakochuj się, kiedy tylko możesz…

Kiedy Sally i Gillian straciły rodziców, trafiły do domu przy ulicy Magnolii, pod opiekę ciotek – Franny i Jet. Nie były to zwyczajne starsze panie, ale jak wszystkie kobiety z rodu Owensów miały moc – potrafiły rzucać uroki i zaklęcia, a specjalizowały się w urokach miłosnych… Z tego też powodu okoliczni mieszkańcy straszliwie się ich bali… I przenieśli swój strach na nowo przybyłe siostry.

Dziewczęta dorastały we wrogiej atmosferze, wyszydzane i dręczone. Nic dziwnego, że marzyły tylko o tym, żeby zniknąć. Gillian pierwsza uciekła z domu i korzystała z wolności nie zawsze w rozsądny sposób, przez co napytała sobie sporo kłopotów. Sally, starsza i bardziej odpowiedzialna, też wyjechała tam, gdzie nikt jej nie znał, i próbowała prowadzić normalne życie.

Ale klątwa Owensów odnalazła je obie – i los złączył je znowu, za sprawą fatalnego wypadku, tak brzemiennego w skutki, że mogła im pomóc tylko magia…

W ekranizacji tej książki główne role zagrały Nicole Kidman i Sandra Bullock!

ALICE HOFFMAN

Jedna z najważniejszych – i najbardziej lubianych – pisarek w Stanach Zjednoczonych. Ukończyła studia z kreatywnego pisania na Uniwersytecie Stanforda i od tamtej pory wydała prawie trzydzieści książek dla dorosłych, trzy zbiory opowiadań i osiem książek dla młodzieży. Jej powieść Here on Earth została wyróżniona przez Klub Książkowy Oprah Winfrey, a książki Akwamaryna i Totalna magia zostały sfilmowane – w tej pierwszej zagrała nastoletnia Emma Roberts, a w Totalnej magii w główne role wcieliły się Nicole Kidman i Sandra Bullock. Wszystkie powieści Hoffman lądują na wysokich miejscach listy bestsellerów „New York Timesa” i są tłumaczone na ponad dwadzieścia języków!

alicehoffman.com

Tej autorki w Wydawnictwie Albatros

ZASADY MAGII

TOTALNA MAGIA

Tytuł oryginału:

PRACTICAL MAGIC

Copyright © Alice Hoffman 1995

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2020

Polish translation copyright © Danuta Górska 2020

Redakcja: Piotr Królak

Zdjęcie na okładce: © Ebru Sidar/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8125-927-9

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla każdego zła na ziemiJest lekarstwo albo nie ma;Jeśli jest, szukaj go co dzień,Jeśli nie ma, nic nie szkodzi.

Babcia Gąska

PRZESĄD

Od ponad dwustu lat kobiety z rodu Owensów oskarżano o każde zło, jakie wydarzyło się w miasteczku. Jeśli nadeszła deszczowa wiosna, jeśli krowy na pastwisku dawały mleko podbiegnięte krwią, jeśli źrebak padł na kolkę albo dziecko urodziło się z czerwonym znamieniem na policzku, wszyscy wierzyli, że to kobiety z ulicy Magnolii się do tego przyczyniły, przynajmniej trochę. Nieważne, co przyniósł zły los – pioruny, szarańczę czy śmierć przez utonięcie. Nieważne, czy sytuację dało się wyjaśnić logicznie, naukowo czy zwykłym pechem. Gdy tylko pojawiały się kłopoty, choćby najmniejsze, ludzie natychmiast wytykali palcami Owensówny i zwalali na nie winę. Wkrótce wmówili sobie, że nie jest bezpiecznie przechodzić obok domu Owensów po zmroku, i tylko najgłupsi z sąsiadów odważali się zaglądać nad czarnym ogrodzeniem z kutego żelaza, które oplatało dziedziniec niczym wąż.

W domu nie było zegarów ani luster, a każde drzwi miały po trzy zamki. Pod podłogą i w ścianach mieszkały myszy, które często znajdowano w szufladach komody, gdzie zjadały haftowane obrusy oraz koronkowe wykończenia lnianych serwetek. Ławy pod oknami i gzymsy kominków wykonano z piętnastu różnych gatunków drewna, łącznie ze złotym dębem, srebrnym jesionem i osobliwie aromatycznym drewnem wiśniowym, które wydzielało zapach dojrzałych owoców nawet w środku zimy, kiedy każde drzewo na zewnątrz wyglądało jak bezlistny czarny patyk. Choćby resztę domu pokrywała gruba warstwa kurzu, drewniane części nigdy nie wymagały polerowania. Mrużąc oczy, można było dostrzec swoje odbicie w boazerii w jadalni albo w poręczy schodów, którymi wbiegało się na piętro. W każdym pokoju było ciemno, nawet w południe, i chłodno nawet podczas lipcowych upałów. Każdy, kto ośmielił się stanąć na ganku obrośniętym dzikim bluszczem, mógł godzinami zaglądać przez okna i nigdy niczego nie zobaczył. Tak samo było z wyglądaniem na zewnątrz: zielonkawe szyby okienne były takie stare i takie grube, że wszystko po drugiej stronie wyglądało jak sen, nawet niebo i drzewa.

Dziewczynki mieszkające na strychu były siostrami, które dzieliła tylko trzynastomiesięczna różnica wieku. Nigdy nie kazano im kłaść się spać przed północą ani nie pilnowano, czy umyły zęby. Nikogo nie obchodziło, czy chodzą w pogniecionych ubraniach albo czy plują na ulicę. Przez cały czas, kiedy dziewczynki dorastały, pozwalano im spać w butach i rysować czarną kredką śmieszne gęby na ścianach sypialni. Mogły pić na śniadanie zimnego Dr. Peppera, jeśli miały ochotę, albo jeść na obiad ciasto z kremem. Mogły włazić na dach i siedzieć na łupkowej kalenicy, odchylając się do tyłu najbardziej, jak potrafiły, żeby zobaczyć pierwszą gwiazdę. Przesiadywały tam w wietrzne marcowe noce albo wilgotne sierpniowe wieczory, kłócąc się szeptem, czy nawet najmniejsze życzenie może kiedykolwiek się spełnić.

Dziewczynkami opiekowały się ciotki, które po prostu nie mogły odprawić z kwitkiem siostrzenic, choćby nawet chciały. W końcu dzieci były sierotami; ich rodzice tak się kochali, że nie zauważyli dymu unoszącego się ze ścian bungalowu, gdzie spędzali drugi miesiąc miodowy, zostawiwszy córeczki z nianią. Nic dziwnego, że siostry zawsze spały razem podczas burzy; obie bały się piorunów i mogły mówić tylko szeptem, kiedy po niebie przetaczał się grzmot. Kiedy wreszcie zasypiały objęte, często śniły te same sny. Niekiedy jedna kończyła zdanie za drugą; a dowolnego dnia każda z nich mogła zamknąć oczy i zgadnąć, co druga najbardziej chce zjeść na deser.

Pomimo tej bliskości siostry całkowicie się różniły wyglądem i usposobieniem. Gdyby nie piękne szare oczy, z których słynęły Owensówny, nikt by nie zgadł, że są spokrewnione. Gillian była jasną blondynką, podczas gdy włosy Sally były czarne jak sierść źle wychowanych kotów, którym ciotki pozwalały włóczyć się po ogrodzie i ostrzyć pazury na zasłonach w salonie. Gillian była leniwa i lubiła spać do południa. Oszczędzała kieszonkowe, a potem płaciła Sally, żeby odrabiała za nią lekcje z matematyki i prasowała jej wyjściowe sukienki. Piła całymi butelkami napój czekoladowy Yoo-Hoo i objadała się lepkimi batonami Hershey’sa, leżąc na chłodnej piwnicznej posadzce i patrząc z zadowoleniem, jak Sally odkurza metalowe półki, gdzie ciotki trzymały marynaty i konfitury. Najbardziej na świecie Gillian lubiła leżeć na aksamitnych poduszkach we wnęce okiennej na podeście, gdzie wisiały adamaszkowe zasłony, a portret Marii Owens, która dawno temu zbudowała ten dom, zbierał kurz w kącie. Tam można było ją znaleźć w letnie popołudnia, tak ospałą i nieruchawą, że mole siadały na niej, myląc ją z poduszką, i wygryzały dziurki w jej dżinsach i koszulce.

Sally, trzysta dziewięćdziesiąt siedem dni starsza od siostry, w przeciwieństwie do niej była obowiązkowa i pracowita. Nigdy nie wierzyła w nic, czego nie można udowodnić faktami i liczbami. Kiedy Gillian pokazywała spadającą gwiazdę, Sally przypominała jej, że na Ziemię spada tylko stary kamień, rozgrzany przejściem przez atmosferę. Sally od początku chciała rządzić; nie lubiła bałaganu i zamieszania, które wypełniały stary dom przy ulicy Magnolii od piwnicy aż po strych.

Odkąd Sally była w trzeciej klasie, a Gillian w drugiej, to starsza siostra gotowała zdrowe posiłki – klops, świeżą zieloną fasolkę i krupnik – wykorzystując przepisy z książki kucharskiej Joy of Cooking, którą zdołała przemycić do domu. Co rano przygotowywała pudełka z lunchem, pakowała kanapki z indykiem i pomidorem na pełnoziarnistym chlebie, dokładała słupki marchewki i lukrowane owsiane ciasteczka, a Gillian wyrzucała to wszystko do śmieci, gdy tylko Sally zostawiała ją w klasie, bo wolała hamburgery i ciastka czekoladowe sprzedawane w szkolnej kawiarence, i często podkradała tyle dziesięciocentówek i ćwierćdolarówek z płaszczów ciotek, że mogła sobie kupić, co tylko zechciała.

Noc i Dzień, tak je nazywały ciotki, i chociaż żadna z dziewczynek nie śmiała się z tego małego żarciku ani nie uważała go za zabawny nawet w najmniejszym stopniu, obie dostrzegały w nim prawdę. Zrozumiały wcześniej niż większość sióstr, że księżyc zawsze jest zazdrosny o skwar dnia, podobnie jak słońce zawsze tęskni za czymś ciemnym i głębokim. Dotrzymywały nawzajem swoich sekretów; przysięgały z ręką na sercu, że nigdy się nie wygadają, nawet jeśli chodziło o ciągnięcie kota za ogon czy zerwanie naparstnicy z ciotczynego ogrodu.

Siostry mogłyby sobie dogryzać z powodu dzielących je różnic, mogłyby się pokłócić, a potem rozstać, gdyby miały jakichś przyjaciół, ale inne dzieci z miasteczka ich unikały. Nikt nie odważyłby się bawić z siostrami, a większość dziewczynek i chłopców krzyżowała palce od uroku, kiedy zbliżały się Sally i Gillian, jakby to mogło ich ochronić. Najdzielniejsi i najzuchwalsi chłopcy chodzili za siostrami do szkoły, w odpowiedniej odległości, żeby mogli się odwrócić i uciec w razie potrzeby. Ci chłopcy lubili rzucać w dziewczynki kamieniami albo zimowymi jabłkami, ale nawet najlepsi sportowcy, gwiazdy szkolnej drużyny Małej Ligi, nigdy nie mogli trafić, kiedy celowali w Owensówny. Każdy kamień, każde jabłko zawsze spadały siostrom do stóp.

Dla Sally i Gillian te dni były pełne drobnych umartwień. Żadne dziecko nie użyłoby ołówka ani kredki, których dotknęła któraś z Owensówien. Nikt nie chciał siedzieć obok nich w kawiarence ani na apelach, a niektóre dziewczynki dosłownie piszczały, kiedy wchodziły do toalety, żeby się wysikać, uczesać albo poplotkować, i natykały się na którąś z sióstr. Sally i Gillian nigdy nie wybierano do żadnej sportowej drużyny, chociaż Gillian biegała najszybciej w całym miasteczku i potrafiła wybić piłkę baseballową ponad dachem szkoły aż na ulicę Endicott. Nigdy nie zapraszano ich na przyjęcia ani zebrania skautek, nigdy nie proponowano im gry w klasy czy włażenia na drzewa.

– Pieprzyć ich wszystkich – mówiła Gillian, zadzierając wysoko śliczny nosek, kiedy chłopcy wydawali upiorne odgłosy na widok sióstr, które mijały ich w szkolnym korytarzu, idąc na lekcję muzyki czy wychowania plastycznego. – Niech się wypchają. Jeszcze zobaczysz. Kiedyś będą błagać, żebyśmy ich zaprosiły do domu, a my roześmiejemy się im w twarz.

Czasami, kiedy Gillian była w szczególnie paskudnym nastroju, odwracała się nagle i krzyczała: „Buu!”, a wtedy kilku chłopców zawsze sikało w majtki i czuło się znacznie bardziej upokorzonych niż ona. Ale Sally nie miała serca się odgrywać. Ubierała się na ciemno i starała się nie rzucać w oczy. Udawała tępą i nigdy nie zgłaszała się do odpowiedzi na lekcjach. Tak dobrze maskowała swoją prawdziwą naturę, że po jakimś czasie sama zwątpiła we własne zdolności. Stała się cicha jak myszka. Kiedy w klasie otwierała usta, potrafiła tylko piszczeć błędne odpowiedzi; z czasem nauczyła się siadać na samym końcu i trzymać buzię na kłódkę.

Ale wciąż nie chcieli jej zostawić w spokoju. Kiedy była w czwartej klasie, ktoś włożył jej do szafki otwartą mrówczą farmę i potem przez całe tygodnie znajdowała między stronicami książek rozgniecione mrówki. W piątej klasie banda chłopaków podrzuciła jej na ławkę zdechłą mysz. Jeden z okrutniejszych dzieciaków przykleił na grzbiecie gryzonia nalepkę z nagryzmolonym niezdarnie imieniem „Sali”. Widok błędu nie sprawił Sally najmniejszej przyjemności. Płakała nad drobnym skulonym ciałkiem z maleńkimi wąsikami i perfekcyjnymi łapkami, ale kiedy nauczyciel zapytał, co się stało, tylko wzruszyła ramionami, jakby odebrało jej mowę.

Pewnego pięknego kwietniowego dnia, kiedy Sally była w szóstej klasie, wszystkie koty ciotek przyszły za nią do szkoły. Od tamtej pory nawet nauczycielki wolały nie przechodzić obok niej w pustym korytarzu i znajdowały pretekst, żeby zawrócić. Oddalając się w pośpiechu, uśmiechały się do niej dziwnie, jakby z przymusem. Czarne koty wywierają taki wpływ na pewnych ludzi: na ich widok niektórzy trzęsą się ze strachu i myślą o ciemnej nocy pełnej koszmarów. Jednak koty ciotek nie były szczególnie przerażające. Były rozpieszczone i lubiły sypiać na kanapach. Wszystkie nosiły imiona ptaków: Kardynał, Kruk, Wrona i Gąska. Był niezdarny kociak Gołąbek i drażliwy kocur Gawron, który syczał na inne i nie dopuszczał ich do siebie. Trudno uwierzyć, że ta banda sierściuchów uknuła plan, żeby narobić Sally wstydu, jednak na to właśnie wyglądało; chociaż może poszły za nią tamtego dnia po prostu dlatego, że przygotowała na lunch kanapkę z tuńczykiem, tylko dla siebie, bo Gillian symulowała zapalenie gardła i została w łóżku, gdzie zamierzała spędzić resztę tygodnia, czytając czasopisma, zajadając batoniki i nie przejmując się plamami z czekolady na prześcieradłach, bo to Sally zajmowała się praniem.

Tamtego ranka Sally nawet nie wiedziała, że koty za nią idą, dopóki nie usiadła w swojej ławce. Kilkoro uczniów się śmiało, ale trzy dziewczynki wskoczyły na kaloryfer i piszczały wniebogłosy. Myślałby kto, że do klasy wtargnęły demony, a nie kilka zapchlonych futrzaków. Przemaszerowały obok krzeseł i ławek, czarne jak noc i wyjące jak upiory. Sally je odganiała, ale one podchodziły coraz bliżej. Paradowały przed nią tam i z powrotem, z uniesionymi ogonami, miaucząc tak przeraźliwie, że mleko mogło się zwarzyć w kubku.

– Sio – szepnęła Sally, kiedy Gawron wskoczył jej na kolana i zaczął ugniatać pazurzastymi łapami jej najładniejszą niebieską sukienkę. – Odejdź – błagała.

Ale nawet kiedy podeszła panna Mullins, trzasnęła linijką w ławkę i zażądała swoim najbardziej surowym tonem, żeby Sally pozbyła się kotów z klasy – tout de suite – albo za karę zostanie po lekcjach, wstrętne zwierzaki nie chciały odejść. Panika zataczała coraz szersze kręgi i bardziej nerwowi uczniowie zaczęli już szeptać o czarach. W końcu czarownicy często towarzyszy chowaniec, zwierzę pomagające jej w najbardziej występnych przedsięwzięciach. Im więcej chowańców, tym gorsze czyny, a tutaj pojawiło się całe stado tych okropnych stworów. Kilkoro dzieci zemdlało; inne nabawiły się fobii wobec kotów na resztę życia. Wezwano nauczyciela gimnastyki, który posłużył się miotłą, ale zwierzęta wciąż nie chciały odejść.

Pewien chłopiec w tylnej ławce, który rano zwędził ojcu pudełko zapałek, widząc chaos panujący w klasie, skorzystał z okazji, żeby podpalić ogon Gawrona. Swąd płonącej sierści szybko wypełnił klasę, zanim jeszcze Gawron zaczął wrzeszczeć. Sally podbiegła do kota, bez namysłu padła na kolana i stłumiła ogień swoją ulubioną niebieską sukienką.

– Mam nadzieję, że spotka cię coś okropnego! – zawołała do chłopca, który podpalił ogon. Wstała, tuląc kota w ramionach jak dziecko, z twarzą i sukienką powalanymi sadzą. – Wtedy zobaczysz, jak to jest. Zobaczysz, jakie to uczucie.

Właśnie wtedy dzieci w klasie dokładnie piętro wyżej zaczęły tupać – z radości, ponieważ okazało się, że buldog nauczycielki angielskiego zjadł ich dyktanda – i płytka wyciszająca spadła z sufitu prosto na głowę niegodziwego chłopca. Upadł jak długi i twarz mu poszarzała mimo piegów.

– To ona zrobiła! – krzyknęło kilkoro dzieci, a te, które milczały, miały szeroko otwarte usta i wytrzeszczone oczy.

Sally wybiegła z klasy z Gawronem w objęciach, a reszta kotów podążyła za nią. Deptały jej po piętach przez całą drogę do domu, ścigały ją po ulicach Endicott i Peabody, przez frontowe drzwi i po schodach, i przez całe popołudnie drapały do drzwi jej sypialni, chociaż zamknęła się w środku na klucz.

Płakała przez pełne dwie godziny. Rzecz w tym, że ona kochała koty. Przemycała dla nich spodeczki mleka i nosiła je do weterynarza w szmacianej torbie, kiedy się pobiły i w zadrapania wdała się infekcja. Uwielbiała te okropne koty, zwłaszcza Gawrona, a jednak siedząc w klasie i paląc się ze wstydu, miała ochotę utopić każdego z nich w wiadrze lodowatej wody albo zastrzelić z wiatrówki. Chociaż zajęła się Gawronem, gdy tylko doszła do siebie, oczyściła mu ogon i zabandażowała, w głębi serca wiedziała, że go zdradziła. Od tamtego dnia Sally uważała się za kogoś gorszego. Nie prosiła ciotek o specjalne względy ani nawet nie żądała tych drobnych nagród, które jej się należały. Sama dla siebie stała się najsurowszym i najbardziej bezkompromisowym sędzią; oskarżyła się o brak współczucia i hartu ducha, a karą było wyrzeczenie się wszelkich przyjemności.

Po incydencie z kotami dzieciaki nie tyle ignorowały Sally i Gillian, ile się ich bały. Inne dziewczynki już się z nimi nie drażniły; zamiast tego szybko odchodziły ze spuszczonymi oczami, kiedy tylko zbliżały się siostry Owens. Plotki o czarach krążyły przekazywane w liścikach z ławki do ławki; szeptane oskarżenia rozbrzmiewały w korytarzach i toaletach. Te dzieci, które miały własne czarne koty, błagały rodziców o inne zwierzątka, owczarki collie albo świnki morskie, albo nawet złote rybki. Kiedy drużyna futbolowa przegrała, kiedy w pracowni plastycznej wybuchł piec do wypalania, wszyscy oglądali się na Owensówny. Nawet najgorsi chuligani nie ośmielali się cisnąć w nie piłką na przerwie ani pluć w ich kierunku; nikt już nie rzucał kamieniami czy jabłkami. Na imprezach z nocowaniem i zbiórkach skautów niektórzy przysięgali, że Sally i Gillian umieją wywołać trans hipnotyczny i zmusić cię, żebyś szczekał jak pies albo skoczył w przepaść, jeśli zechcą. Mogą rzucić na ciebie zaklęcie jednym słowem albo skinieniem głowy. A jeśli któraś z sióstr naprawdę się rozgniewa, wystarczy, że wyrecytuje od tyłu tabliczkę mnożenia przez dziewięć, i będzie po tobie. Oczy ci wypłyną z głowy. Ciało i kości zmienią się w budyń. Następnego dnia podadzą cię w szkolnej stołówce i nikt się nie zorientuje.

Dzieci w miasteczku mogły sobie plotkować, ile chciały, prawdą było jednak, że większość ich matek odwiedziła ciotki co najmniej raz w życiu. Niekiedy zjawiał się ktoś, kto potrzebował naparu z czerwonego pieprzu na podrażniony żołądek albo trojeści na nerwy, ale każda kobieta w mieście wiedziała, czym naprawdę zajmują się ciotki; specjalizowały się w miłości. Nie zapraszano ich na składkowe kolacje ani na zbiórki funduszy na bibliotekę, ale kiedy jakaś kobieta w miasteczku pokłóciła się z kochankiem, kiedy zaszła w ciążę nie ze swoim mężem albo odkryła, że mężczyzna, za którego wyszła, zdradza ją na prawo i lewo, wtedy pukała do tylnych drzwi Owensów, zaraz po zmierzchu, kiedy cienie kryją rysy twarzy i nikt nie mógł rozpoznać osoby stojącej pod wisterią, splątanym pnączem, które rosło nad drzwiami domu dłużej, niż żył ktokolwiek w okolicy.

Nie miało znaczenia, czy kobieta była nauczycielką w piątej klasie szkoły podstawowej, czy żoną pastora, czy może długoletnią przyjaciółką ortodonty z ulicy Peabody. Nie miało znaczenia, że ludzie przysięgali, że z nieba spadały czarne ptaki, gotowe wydziobać ci oczy, jeśli podszedłeś do domu Owensów od wschodu. Pożądanie dodawało mieszkańcom miasteczka dziwnej odwagi. Zdaniem ciotek mogło wkraść się do duszy dorosłej kobiety i zmienić ją z rozsądnej osoby w coś równie bezrozumnego jak pchła, która wciąż goni za tym samym starym psem. Jeśli któraś już podjęła decyzję, żeby zapukać do tylnych drzwi, gotowa była bez zmrużenia oka wypić napar z mięty polnej, doprawiony składnikami, których lepiej na głos nie wymieniać, bo z pewnością wywołałoby to krwawienie jeszcze tej nocy. Gotowa była pozwolić, żeby jedna z ciotek nakłuła jej srebrną igłą trzeci palec lewej ręki, jeśli to miało sprowadzić z powrotem jej ukochanego.

Ciotki gdakały jak kwoki na widok kobiety nadchodzącej ścieżką wyłożoną szaroniebieskimi kamieniami. Wyczuwały desperację na kilometr. Kobieta, która była zakochana po uszy i chciała sobie zapewnić wzajemność, chętnie oddawała kameę należącą do jej rodziny od pokoleń. Te, które zdradzono, płaciły nawet więcej. Ale najgorsze były kobiety, które pragnęły cudzych mężów. Zrobiłyby absolutnie wszystko dla miłości. Skręcały się całe z pożądania jak gumki recepturki i miały gdzieś konwencje czy dobre maniery. Gdy tylko ciotki zobaczyły którąś z tych kobiet zbliżającą się do tylnych drzwi, natychmiast wysyłały dziewczynki na strych, nawet w grudniowe wieczory, kiedy zmierzch zapadał na długo przed wpół do piątej.

W te mroczne wieczory siostry nigdy nie protestowały, że jest za wcześnie albo że nie są jeszcze śpiące. Na paluszkach wchodziły po schodach, trzymając się za ręce. Na podeście, pod zakurzonym starym portretem Marii Owens, głośno mówiły sobie dobranoc; potem biegły do swoich pokojów, narzucały przez głowy koszule nocne i po cichu schodziły tylnymi schodami, żeby podkraść się do drzwi i łowić każde słowo. Czasami, kiedy wieczór był wyjątkowo ciemny, a Gillian czuła się bardziej odważna niż zwykle, uchylała drzwi stopą, a Sally nie śmiała ich zamknąć z powrotem z obawy, żeby nie skrzypnęły i nie zdradziły ich obecności.

– To takie głupie – szeptała Sally. – To kompletne bzdury.

– Więc idź do łóżka – ripostowała natychmiast Gillian. – No dalej – ponaglała, wiedząc, że Sally za nic nie przepuści tego, co się tam działo.

Z tylnych schodów dziewczynki widziały pod kątem stary czarny piecyk, stół i ręcznie tkany dywanik, po którym klientki ciotek często chodziły tam i z powrotem. Widziały, jak miłość może opanować kobietę od stóp do głów, nie wspominając o wszystkich częściach pomiędzy.

W ten sposób Sally i Gillian dowiedziały się rzeczy, jakich nie wie większość dzieci w ich wieku: że zawsze warto zachować ścinki paznokci ukochanego, które niegdyś były żywą tkanką, na wypadek gdyby przyszło mu do głowy zbłądzić; że kobieta może pragnąć mężczyzny tak bardzo, że wymiotuje do kuchennego zlewu albo płacze tak rozpaczliwie, że krwawią jej kąciki oczu.

Wieczorami, kiedy pomarańczowy księżyc wschodził na niebie, a w kuchni płakała następna kobieta, Sally i Gillian zahaczały o siebie małe palce i ślubowały, że nigdy nie ulegną namiętności.

– Fuj – szeptały dziewczynki, kiedy jakaś klientka ciotek zalewała się łzami albo podnosiła bluzkę i pokazywała krwawe szramy w miejscu, gdzie wycięła brzytwą na skórze imię ukochanego. – Nie my – przysięgały siostry, jeszcze mocniej splatając palce.

Pewnej zimy, kiedy Sally miała dwanaście lat, a Gillian prawie jedenaście, dowiedziały się, że w miłości czasami najbardziej niebezpieczne jest spełnienie pragnienia serca. Do ciotek przyszła wówczas młoda kobieta, która pracowała w drogerii. Temperatura spadała od wielu dni. Silnik forda kombi należącego do ciotek prychał i nie chciał zapalić, opony przymarzły do betonowej posadzki garażu. Myszy nie wysuwały nosa z ciepłych ścian sypialni; łabędzie w parku skubały lodowate wodorosty i wciąż były głodne. Zima była tak sroga, a niebo tak purpurowe i okrutne, że młode dziewczyny wzdrygały się, kiedy podnosiły wzrok.

Klientka, która zjawiła się pewnego ciemnego wieczoru, nie była ładna, ale odznaczała się dobrocią i miłym usposobieniem. Zanosiła staruszkom świąteczne przysmaki, śpiewała w chórze głosem anioła i zawsze wlewała dodatkową porcję syropu do szklanki, kiedy dzieci zamawiały waniliową colę przy barze. Lecz kiedy ta zwyczajna, spokojna dziewczyna zjawiła się o zmierzchu, cierpiała tak bardzo, że zwinęła się w kłębek na dywaniku; tak mocno zacisnęła pięści, że wyglądały jak kocie pazury. Odrzuciła głowę do tyłu i jej lśniące włosy opadły na twarz jak zasłona; zagryzała wargi aż do krwi. Miłość zjadała ją żywcem i dziewczyna straciła już piętnaście kilo. Z tego powodu ciotki chyba zlitowały się nad nią, co rzadko im się zdarzało. Chociaż dziewczyna nie miała dużo pieniędzy, dały jej najmocniejszy eliksir i udzieliły dokładnych instrukcji, jak rozkochać w sobie męża innej kobiety. Potem ją ostrzegły, że co się stanie, nigdy się nie odstanie, więc musi być pewna.

– Jestem pewna – odparła dziewczyna swoim pięknym, spokojnym głosem.

Widocznie to ciotkom wystarczyło, bo wręczyły jej serce gołębia na jednym z ich najładniejszych spodeczków, tych z wierzbami i błękitną rzeką łez.

Sally i Gillian siedziały w ciemności na tylnych schodach, stykając się kolanami i bosymi, brudnymi stopami. Trzęsły się, ale mimo to uśmiechały się do siebie i szeptały razem z ciotkami zaklęcie, które znały tak dobrze, że mogły je recytować przez sen:

– Serce mego kochanego poczuje to ukłucie i tak zdobędę jego uczucie. Nie zazna snu ani spokoju, póki nie przyjdzie w objęcia moje. Dopiero kiedy mnie pokocha, odnajdzie spokój i pogodę ducha.

Gillian dźgnęła wyimaginowane serce gołębia, co dziewczyna miała robić przez siedem kolejnych wieczorów, powtarzając te słowa, zanim położy się do łóżka.

– To się nigdy nie uda – szepnęła potem Sally, kiedy po omacku wracały po schodach i przez korytarz do swoich pokojów.

– To się może udać – odszepnęła Gillian. – Chociaż ona nie jest ładna, to się mieści w granicach prawdopodobieństwa.

Sally się wyprostowała; była starsza i wyższa, i zawsze wiedziała lepiej.

– Jeszcze zobaczymy.

Przez prawie dwa tygodnie Sally i Gillian obserwowały nieszczęśliwie zakochaną dziewczynę. Niczym prywatni detektywi przesiadywały godzinami w kącie drogerii i wydawały całe kieszonkowe na colę i frytki, żeby nie spuszczać z oka swojej zwierzyny. Szły za nią, kiedy wracała do mieszkania, które dzieliła z inną dziewczyną, pracującą w pralni chemicznej. Im dłużej ją śledziły, tym bardziej Sally czuła, że naruszają jej prywatność, ale siostry wciąż wierzyły, że prowadzą ważne badania, chociaż Gillian niekiedy miała wątpliwości co do ich celu.

– To proste – wyjaśniła jej Sally. – Musimy udowodnić, że ciotki nie mają żadnych mocy.

– Jeśli ciotki tylko ściemniają – Gillian wyszczerzyła zęby – to jesteśmy takie same jak inni.

Sally przytaknęła. Nie potrafiła wyrazić, jak bardzo się tym przejmowała, ponieważ z całego serca pragnęła być taka jak inni. Po nocach śniła o wiejskich domkach i białych drewnianych płotkach, a kiedy budziła się rano i widziała za oknem czarne żelazne szpikulce ogrodzenia, łzy napływały jej do oczu. Wiedziała, że inne dziewczynki myją się mydłem Ivory i słodko pachnącym Camay, podczas gdy ona i Gillian musiały używać czarnego mydła, które ciotki warzyły dwa razy do roku na kuchennym piecyku. Inne dziewczynki miały matki i ojców, których w ogóle nie interesowały przeznaczenie i mroczne żądze. W żadnym innym domu na tej ulicy ani w całym miasteczku nie było szuflady wypełnionej po brzegi kameami, otrzymanymi jako zapłata za spełnienie pragnień.

Sally pozostawało tylko żywić nadzieję, że może jej życie nie jest tak nienormalne, jak się wydaje. Jeśli urok miłosny dla dziewczyny z drogerii nie podziała, to może ciotki tylko udają, że mają moc. Więc siostry czekały i modliły się, żeby nic się nie stało. A kiedy już się wydawało, że rzeczywiście do niczego nie dojdzie, o zmierzchu dyrektor szkoły, pan Halliwell, zaparkował swoje kombi przed mieszkaniem dziewczyny z drogerii. Niedbałym krokiem wszedł do środka, ale Sally zauważyła, że obejrzał się przez ramię; oczy miał zaczerwienione, jakby nie spał od siedmiu nocy.

Tego wieczoru dziewczynki nie wróciły do domu na kolację, chociaż Sally obiecała ciotkom, że przygotuje kotlety jagnięce i pieczoną fasolę. Zerwał się wiatr i zaczął padać lodowaty deszcz, jednak siostry wciąż stały na ulicy, naprzeciwko mieszkania dziewczyny z drogerii. Pan Halliwell wyszedł dopiero po dziewiątej i miał dziwny wyraz twarzy, jakby nie bardzo wiedział, gdzie jest. Minął swój samochód i wcale go nie poznał, i dopiero w połowie drogi do domu zorientował się, że gdzieś zaparkował, a potem prawie przez godzinę szukał tego zapomnianego miejsca. Później pojawiał się każdego wieczoru dokładnie o tej samej porze. Pewnego razu miał czelność przyjść na lunch do drogerii i zamówić cheeseburgera z colą, chociaż nie zjadł ani kęsa, tylko wpatrywał się tęsknie w dziewczynę, która rzuciła na niego urok. Siedział na pierwszym stołku, tak rozpalony miłością, że w miejscach, gdzie opierał łokcie, linoleum na kontuarze zaczęło się pokrywać bąblami. Kiedy w końcu zauważył, że Sally i Gillian go obserwują, kazał siostrom wracać do szkoły i sięgnął po swojego burgera, ale wciąż nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Tak, nieźle go trafiło; ciotki załatwiły go tak celnie, jakby ustrzeliły go z łuku.

– Zbieg okoliczności – upierała się Sally.

– No, nie wiem. – Gillian wzruszyła ramionami. Każdy widział, że dziewczyna z drogerii cała promieniała, kiedy serwowała desery lodowe z gorącym karmelem i realizowała recepty na antybiotyki i syrop od kaszlu. – Ona dostała, czego chciała. W jakiś sposób.

Jednak okazało się, że dziewczyna nie dostała dokładnie tego, czego chciała. Wróciła do ciotek, jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Miłość to jedno, małżeństwo to całkiem co innego. Pan Halliwell, jak się zdawało, nie zamierzał opuścić żony.

– Chyba lepiej, żebyś na to nie patrzyła – szepnęła Gillian do Sally.

– Skąd wiesz?

Dziewczynki szeptały sobie prosto do uszu; ogarnął je strach, jakiego zwykle nie czuły, kiedy szpiegowały z bezpiecznej kryjówki na schodach.

– Raz to widziałam. – Gillian była niezwykle blada, jej jasne włosy unosiły się nad głową jak chmura.

Sally odsunęła się od siostry. Zrozumiała, dlaczego ludzie mówią, że krew ścina się w żyłach.

– Beze mnie?

Gillian często schodziła po tylnych schodach bez siostry, żeby się sprawdzić, żeby wypróbować swoją odwagę.

– Myślałam, że nie będziesz chciała. Czasami one robią dość okropne rzeczy. Nie wytrzymałabyś tego.

Teraz już Sally musiała zostać z młodszą siostrą na schodach, choćby po to, żeby udowodnić swój hart ducha.

– Jeszcze zobaczymy, kto wytrzyma, a kto nie – szepnęła.

Ale Sally nigdy by nie została, uciekłaby aż do swojego pokoju i zamknęłaby za sobą drzwi na zasuwę, gdyby wiedziała, jakie straszne czyny trzeba popełnić, żeby nakłonić do małżeństwa mężczyznę, który tego nie chce. Zamknęła oczy, gdy tylko ciotki przyniosły żałobną turkawkę. Zakryła uszy rękami, żeby nie słyszeć pisków ptaka, którego przytrzymywały na kuchennym blacie. Powtarzała sobie, że smażyła kotlety jagnięce, że piekła kurczaki i to prawie to samo. Jednak po tym wieczorze Sally nigdy więcej nie jadła mięsa ani drobiu, ani nawet ryb, i wzdrygała się za każdym razem, kiedy stado wróbli czy strzyżyków siedzących na drzewie płoszyło się i odlatywało. Jeszcze przez długi czas chwytała siostrę za rękę, kiedy zapadał zmrok.

Przez całą zimę Sally i Gillian widywały dziewczynę z drogerii z panem Halliwellem. W styczniu odszedł od żony, żeby ją poślubić, i przeprowadzili się do małego białego domku na rogu Trzeciej i Endicott. Odkąd zostali małżeństwem, rzadko się rozstawali. Gdziekolwiek poszła dziewczyna, na targ czy na próbę chóru, pan Halliwell szedł za nią niczym dobrze wytresowany pies, który nie potrzebuje smyczy. Jak tylko mógł się wyrwać ze szkoły, spieszył do drogerii; zjawiał się o dziwnych porach, z bukiecikiem fiołków albo pudełkiem nugatów, i czasami siostry słyszały, jak nowa żona beszta go pomimo tych prezentów. Czy nie może spuścić jej z oka nawet na moment? Tak syczała do swojego ukochanego. Czy nie może jej dać chwili spokoju?

Na wiosnę, kiedy zakwitła wisteria, dziewczyna z drogerii wróciła. Sally i Gillian pracowały o zmierzchu w ogrodzie, zbierając młode cebulki na warzywny gulasz. Macierzanka w głębi ogrodu pięknie pachniała, jak zwykle o tej porze roku, a rozmaryn był mniej kruchy i kłujący. Wiosna była wilgotna i komary atakowały na całego. Gillian tłukła owady, które na niej siadały, i Sally musiała ją pociągnąć za rękaw, żeby zobaczyła, kto nadchodzi po ścieżce wyłożonej szaroniebieskimi kamieniami.

– Ojej – powiedziała Gillian. Przestała się poklepywać. – Ona wygląda okropnie.

Dziewczyna z drogerii już nawet nie wyglądała jak dziewczyna, tylko stara kobieta. Włosy jej nie błyszczały, usta przybrały dziwny kształt, jakby ugryzła coś kwaśnego. Zacierała ręce; może miała spierzchniętą skórę, ale raczej denerwowała się w ten okropny sposób. Sally podniosła wiklinowy koszyk z cebulkami i patrzyła, jak klientka ciotek stuka do tylnych drzwi. Nikt nie otwierał, więc zaczęła walić w drewno, rozgorączkowana i wściekła.

– Otwierać! – krzyczała raz po raz. Pukała i stukała, ale odpowiadało jej tylko echo.

Kiedy zauważyła dziewczynki i weszła do ogrodu, Gillian zrobiła się biała jak duch i przywarła do siostry. Sally nie ruszyła się z miejsca, no bo w końcu nie miała dokąd uciekać. Ciotki przybiły do ogrodzenia końską czaszkę, żeby odstraszyć dzieci z sąsiedztwa mające apetyt na truskawki albo miętę. Teraz Sally pomyślała, że chciałaby, żeby czaszka odstraszała również złe duchy, bo tak właśnie wyglądała dziewczyna z drogerii, całkiem jak upiór, kiedy biegła do nich przez ogród, gdzie lawenda, rozmaryn i czosnek rosły już bujnie, podczas gdy u większości sąsiadów na podwórkach nadal zalegało tylko błoto.

– Patrzcie, co one mi zrobiły! – zawołała dziewczyna z drogerii. – On nie chce mnie zostawić samej nawet na chwilę. Pozdejmował wszystkie zamki, nawet w drzwiach łazienki. Nie mogę jeść ani spać, bo on ciągle mnie obserwuje. Bez przerwy chce mnie pieprzyć. Jestem obolała na zewnątrz i w środku.

Sally cofnęła się dwa kroki i o mało nie wpadła na Gillian, która wciąż się jej trzymała. Ludzie zwykle nie mówili w ten sposób do dzieci, ale dziewczyna z drogerii najwyraźniej miała gdzieś zasady. Sally widziała, że jej oczy są czerwone od płaczu. Usta były skrzywione, jakby mogły z nich paść tylko złe słowa.

– Gdzie są czarownice, które mi to zrobiły? – zapytała dziewczyna.

Ciotki wyglądały przez okno i obserwowały, co chciwość i głupota mogą zrobić z człowiekiem. Ze smutkiem pokręciły głowami, kiedy Sally zerknęła w okno. Nie chciały mieć więcej do czynienia z dziewczyną z drogerii. Niektórzy ludzie nie słuchają ostrzeżeń. Można próbować, można włączać wszystkie alarmy, ale oni i tak zrobią po swojemu.

– Ciotki wyjechały na wakacje – powiedziała Sally niepewnym, załamującym się głosem. Nigdy dotąd nie skłamała i te słowa zostawiły jej czarny posmak w gardle.

– Zawołaj je! – krzyknęła dziewczyna. Nie była już tą osobą co dawniej. Na próbach chóru wybuchała płaczem podczas swojej solówki i trzeba ją było wyprowadzać na parking, żeby nie zepsuła całego programu. – Zawołaj je w tej chwili, bo nauczę cię rozumu.

– Zostaw nas w spokoju – odezwała się Gillian z bezpiecznego miejsca za plecami Sally. – Bo rzucimy na ciebie gorszą klątwę.

Dziewczyna z drogerii straciła panowanie nad sobą, kiedy to usłyszała. Sięgnęła do Gillian i zamachnęła się, ale spoliczkowała Sally. Uderzyła tak mocno, że Sally zatoczyła się do tyłu, depcząc rozmaryn i werbenę. Za okienną szybą ciotki recytowały słowa, których się nauczyły jako dzieci, żeby uciszyć kurczaki. To była cała zagroda chudych brązowo-białych kurczaków, ale kiedy ciotki z nimi skończyły, żaden już nigdy nawet nie pisnął; w istocie właśnie ich milczenie pozwalało bezpańskim psom porywać je w środku nocy.

– Och – powiedziała Gillian, kiedy sobie uświadomiła, co spotkało jej siostrę. Na policzku Sally wykwitał krwawoczerwony ślad, ale to Gillian zaczęła płakać. – Ty okropna babo – powiedziała do dziewczyny z drogerii. – Jesteś okropna!

– Nie słyszałaś? Sprowadźcie mi wasze ciotki! – Przynajmniej to próbowała powiedzieć dziewczyna z drogerii, ale nikt nie usłyszał ani słowa. Nic nie wydobyło się z jej ust. Ani wrzask, ani krzyk, i z pewnością nie przeprosiny. Podniosła rękę do gardła, jakby ktoś ją dusił, ale w rzeczywistości dławiła się tą całą miłością, której tak bardzo potrzebowała, a przynajmniej tak jej się zdawało.

Sally patrzyła na dziewczynę, której twarz już zbielała ze strachu. Jak się okazało, dziewczyna z drogerii nigdy więcej nie wymówiła ani słowa, chociaż czasami wydawała ciche gruchające odgłosy, jak gołąb czy turkawka, albo kiedy była naprawdę wściekła, ostre piski podobne do gdakania spanikowanych kurczaków, ściganych i złapanych, żeby je upiec. Przyjaciółki z chóru opłakiwały stratę jej pięknego głosu, ale z czasem zaczęły jej unikać. Plecy jej się wygięły jak grzbiet kota, który nadepnął na rozżarzone węgle. Nie chciała słuchać dobrych słów, tylko zakrywała uszy rękami i tupała jak zepsute dziecko.

Do końca życia miał za nią chodzić mężczyzna, który za bardzo ją kochał, a ona nawet nie mogła mu powiedzieć, żeby sobie poszedł. Sally wiedziała, że ciotki nigdy nie wpuszczą za próg tej klientki, choćby przychodziła tysiąc razy. Ta dziewczyna nie miała prawa żądać niczego więcej. Co ona sobie myślała – że miłość to zabawa, łatwa i przyjemna? Prawdziwa miłość jest niebezpieczna, wdziera się do środka i trzyma mocno, i jeśli dostatecznie szybko się nie opamiętasz, jesteś gotowa zrobić dla niej wszystko. Gdyby dziewczyna z drogerii była mądrzejsza, przede wszystkim poprosiłaby o antidotum, nie o urok. W końcu miała, czego chciała, a jeśli niczego się nie nauczyła, przynajmniej jedna osoba w tym ogrodzie dostała nauczkę. Przynajmniej jedna dziewczyna była dostatecznie mądra, żeby wejść do domu i zamknąć za sobą drzwi na trzy spusty, i nie uronić ani jednej łzy, kiedy kroiła cebulki, takie ostre i piekące, że ktoś inny płakałby przez całą noc.

*

Raz do roku, w święto letniego przesilenia, do domu Owensów wlatywał wróbel. Chociaż ciotki robiły wszystko, żeby do tego nie dopuścić, ptak zawsze dostawał się do środka. Mogły wystawiać spodeczki z solą na parapetach i wynająć fachowca, żeby uszczelnił rynny i dach, a jednak ptaszek się pojawiał. Wkradał się do domu o zmierzchu, w godzinie smutku, zawsze po cichu, jednak z osobliwym zdecydowaniem, ignorując i cegły, i sól, jakby nie miał wyboru, tylko musiał siadać na zasłonach i na zakurzonym żyrandolu, z którego szklane wisiorki spadały jak łzy.

Ciotki trzymały miotły w pogotowiu, żeby wygonić ptaka przez okno, ale wróbel latał za wysoko i nie mogły go dosięgnąć. Kiedy okrążał jadalnię, siostry liczyły, ponieważ wiedziały, że trzy okrążenia oznaczają kłopoty, i zawsze były trzy. Oczywiście kłopoty nie były niczym nowym dla sióstr Owens, zwłaszcza kiedy dziewczynki podrosły. Jak tylko poszły do szkoły średniej, chłopcy, którzy przez te wszystkie lata ich unikali, nagle nie mogli oderwać wzroku od Gillian. Jeśli poszła do sklepu po puszkę grochówki, wracała umówiona z chłopcem od układania mrożonek. Im była starsza, tym robiło się gorzej. Może to przez czarne mydło, którym się myła, jej skóra wydawała się świetlista; bez względu na przyczynę była gorąca w dotyku i nikt nie potrafił jej zignorować. Od samego patrzenia na nią chłopcy dostawali zawrotów głowy i musieli biec do ambulatorium po łyk tlenu albo pół litra świeżej krwi. Mężczyźni szczęśliwie żonaci i dużo od niej starsi nagle głupieli do tego stopnia, że chcieli jej się oświadczać i ofiarować jej cały świat, przynajmniej w ich mniemaniu.

Kiedy Gillian zakładała krótkie spódniczki, powodowała wypadki samochodowe na ulicy Endicott. Kiedy przechodziła, psy uwiązane przy budach na grubych łańcuchach zapominały warczeć i gryźć. Pewnego skwarnego letniego dnia Gillian ścięła włosy krótko na chłopca i prawie każda dziewczyna w mieście ją zmałpowała. Ale żadna nie potrafiła wstrzymać ruchu ulicznego, pokazując ładną szyję. Żadna nie mogła użyć olśniewającego uśmiechu, żeby zaliczyć biologię i nauki społeczne, nie podchodząc do ani jednego egzaminu i nawet nie odrabiając prac domowych. W lecie, kiedy Gillian miała szesnaście lat, cała reprezentacyjna drużyna futbolowa spędzała każdą sobotę w ogrodzie ciotek. Tam można było zobaczyć ich wszystkich w jednym szeregu, niezdarnych, milczących i szaleńczo zakochanych, jak wyrywali chwasty między rządkami pokrzyku i werbeny, starannie omijając cebulki, które były tak silnie piekące, że skóra schodziła z palców każdego chłopca, który nieostrożnie ich dotknął.

Gillian łamała serca tak, jak inni ludzie łamią chrust na podpałkę. W ostatniej klasie nabrała takiej wprawy i szybkości, że chłopcy niekiedy nawet nie wiedzieli, co ich trafiło, dopóki nie zostali porzuceni jako kompletne emocjonalne wraki. Gdyby wziąć wszystkie kłopoty, w które pakuje się większość nastolatek, i gotować je przez dwadzieścia cztery godziny, otrzymałoby się coś rozmiarów batonika Snickers. Ale gdyby roztopić wszystkie kłopoty, w które pakowała się Gillian Owens, nie wspominając o wszystkich cierpieniach, które powodowała, wyszłaby z tego lepka piramida, wysoka jak ratusz w Bostonie.

Ciotki wcale się nie martwiły o reputację Gillian. Nigdy nie przyszło im do głowy, żeby wyznaczyć jej godzinę powrotu do domu albo palnąć kazanie. Kiedy Sally dostała prawo jazdy, używała kombi, żeby przywozić zakupy i wywozić śmieci na wysypisko, ale jak tylko Gillian nauczyła się prowadzić, zabierała samochód w każdy sobotni wieczór i nie wracała do domu przed świtem. Ciotki słyszały, jak Gillian zakrada się frontowymi drzwiami; znajdowały butelki po piwie w schowku forda. Dziewczyny już takie są, mówiły sobie ciotki, co było prawdą zwłaszcza w przypadku Gillian. Udzieliły jej tylko jednej rady – że łatwiej zapobiec ciąży niż wychować dziecko, i nawet taka szalona ryzykantka jak Gillian musiała im przyznać rację.

To o Sally ciotki się martwiły. Sally, która co wieczór gotowała pożywne obiady i potem zmywała, która robiła zakupy we wtorki i wieszała pranie w czwartki, żeby pościel i ręczniki pachniały świeżo i słodko. Ciotki próbowały ją namówić, żeby przestała być taka dobra. Dobroć w ich opinii nie była cnotą, tylko zwykłym tchórzostwem przebranym za pokorę. Ciotki uważały, że są ważniejsze rzeczy niż kłębki kurzu pod łóżkami albo opadłe liście piętrzące się na ganku. Kobiety z rodu Owensów miały w nosie konwenanse; były uparte i samowolne, i zamierzały takie pozostać. Te kuzynki, które wyszły za mąż, zawsze nalegały na zatrzymanie panieńskiego nazwiska, a ich córki to także były Owensówny. Matka Gillian i Sally, Regina, była wyjątkowo krnąbrna. Ciotki z łezką w oku wspominały, jak Regina chodziła po poręczy ganku w pończochach w te wieczory, kiedy wypiła trochę za dużo whiskey, rozkładając ramiona dla utrzymania równowagi. Może była niemądra, ale wiedziała, jak się zabawić, a kobiety z rodu Owensów były dumne z tej cechy. Gillian odziedziczyła po matce szaloną fantazję, ale Sally nie rozpoznałaby dobrej zabawy, gdyby ta podeszła i ją ugryzła.

– Wyjdź – namawiały ciotki w sobotnie wieczory, kiedy Sally zwijała się na kanapie z książką z biblioteki. – Zabaw się – proponowały swoimi cichymi, skrzypiącymi głosami, które wypłaszały ślimaki z ogrodu, ale nie mogły wypłoszyć Sally z kanapy.

Ciotki próbowały pomagać Sally w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich. Zaczęły zbierać młodych dżentelmenów, tak jak inne starsze panie zbierają z ulic bezdomne koty. Zamieszczały ogłoszenia w uczelnianych gazetkach i telefonowały do akademików. Co niedziela urządzały przyjęcia w ogrodzie z kanapkami z wołowiną na zimno i butelkami ciemnego piwa, ale Sally tylko siedziała ze skrzyżowanymi nogami na metalowym krześle i myślała o czymś innym. Ciotki kupowały jej różowe szminki i hiszpańskie sole do kąpieli. Zamawiały pocztą wyjściowe sukienki, koronkowe majteczki i buty z miękkiego zamszu, ale Sally oddawała wszystko Gillian, która mogła wykorzystać te prezenty, a jej siostra dalej czytała książki w sobotnie wieczory, tak jak robiła pranie we wtorki.

Co nie znaczy, że Sally nie próbowała się zakochać. Miała głęboką, kontemplacyjną naturę i niezwykłą zdolność koncentracji. Przez jakiś czas pozwalała się zapraszać do kina albo na tańce, albo na spacery wokół stawu w parku. Chłopcy, z którymi Sally umawiała się w szkole średniej, byli zdumieni, jak długo potrafiła się skupić na jednym pocałunku, i nie mogli się nie zastanawiać, do czego jeszcze jest zdolna. Dwadzieścia lat później wielu z nich wciąż o niej myślało, kiedy nie powinni, ale jej na żadnym nie zależało i nawet nie pamiętała ich imion. Nigdy nie umawiała się dwukrotnie z tym samym chłopcem, ponieważ według niej byłoby to nieuczciwe, a wtedy jeszcze wierzyła w takie rzeczy jak uczciwość, nawet w sprawach tak dziwnych i niezwykłych jak miłość.

Patrząc, jak Gillian wypróbowuje pół miasta, Sally zastanawiała się, czy młodsza siostra czasem nie ma bryły granitu zamiast serca. Ale zanim obie ukończyły szkołę, stało się jasne, że chociaż Gillian mogła się zakochać, nigdy nie trwało to dłużej niż dwa tygodnie. Sally zaczęła myśleć, że są jednakowo przeklęte, a zważywszy na ich pochodzenie i wychowanie, naprawdę nie należało się dziwić, że siostry prześladował pech. Ostatecznie ciotki wciąż trzymały na biurkach fotografie młodych mężczyzn, których niegdyś kochały, braci zbyt dumnych, żeby się schronić pod dach na pikniku w czasie burzy. Chłopców trafił piorun na miejskich błoniach i tam ich pochowano, pod gładkim, okrągłym kamieniem, gdzie żałobne turkawki zbierały się o świcie i o zmierzchu. W sierpniu zawsze ponownie uderzał tam piorun i kochankowie prowokowali się nawzajem, żeby przebiec przez błonia, kiedy nadciągały ciemne burzowe chmury. Tylko chłopcy Gillian byli tak rozpaczliwie zakochani, żeby zaryzykować uderzenie pioruna, i dwaj z nich trafili do szpitala po biegu przez błonia; odtąd włosy ciągle stały im dęba i oczy zawsze mieli wytrzeszczone, nawet we śnie.

Kiedy Gillian miała osiemnaście lat, zakochała się na trzy miesiące, tak długo, że postanowiła wyjechać do Marylandu i wyjść za mąż. Musiała uciec z domu, bo ciotki odmówiły jej błogosławieństwa. W ich ocenie Gillian była młoda i głupia, i zajdzie w ciążę w rekordowym czasie – wszystkie warunki wstępne zwyczajnego i nędznego życia. Jak się okazało, ciotki miały rację jedynie co do jej młodości i głupoty. Gillian nie miała czasu zajść w ciążę – dwa tygodnie po ślubie porzuciła męża dla mechanika, który naprawiał ich toyotę. Była to pierwsza z wielu małżeńskich katastrof, ale w nocy, kiedy uciekła, wszystko wydawało się możliwe, nawet szczęście. Sally pomogła związać białe prześcieradła w linę, po której Gillian się opuściła. Sally uważała młodszą siostrę za chciwą egoistkę; Gillian widziała w Sally pruderyjną świętoszkę; jednak wciąż były siostrami i teraz, kiedy miały się rozstać, stały przy otwartym oknie, obejmowały się i płakały, a potem przyrzekły sobie, że rozłąka potrwa krótko.

– Szkoda, że nie jedziesz z nami. – Gillian szeptała jak podczas burzy.

– Nie musisz tego robić – odparła Sally. – Jeśli nie jesteś pewna.

– Mam dosyć ciotek. Chcę prawdziwego życia. Chcę pojechać tam, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Owensach.

Gillian miała na sobie krótką białą sukienkę, którą ciągle musiała obciągać na udach. Zamiast płakać, pogrzebała w torebce i wyciągnęła zmiętą paczkę papierosów. Obie siostry zamrugały, kiedy zapaliła zapałkę. Stały w ciemności i patrzyły, jak koniec papierosa rozżarza się pomarańczowo za każdym razem, kiedy Gillian się zaciągała. Sally nawet nie zwróciła jej uwagi, że gorący popiół spada na podłogę, którą wcześniej zamiotła.

– Obiecaj mi, że tu nie zostaniesz – poprosiła Gillian. – Zrobisz się cała pomarszczona jak suszona śliwka. Zrujnujesz sobie życie.

Na dole, na podwórzu, denerwował się chłopiec, z którym Gillian miała uciec. Była znana z tego, że się wycofuje, kiedy przychodzi pora się zaangażować; w istocie słynęła z tego. Tylko w tym roku trzej chłopcy z college’u uwierzyli, że to ich Gillian zamierza poślubić, i każdy ofiarował jej pierścionek z brylantem. Przez jakiś czas Gillian nosiła trzy pierścionki na złotym łańcuszku, ale w końcu zwróciła je wszystkie, w tym samym tygodniu łamiąc serca w Princeton, Providence i Cambridge. Inni uczniowie w jej klasie robili zakłady, z kim Gillian pójdzie na bal maturalny, ponieważ przyjmowała i odrzucała zaproszenia różnych konkurentów od miesięcy.

Chłopiec na podwórzu, który wkrótce miał zostać pierwszym mężem Gillian, zaczął rzucać kamyki na dach, a echo brzmiało całkiem jak grad. Siostry objęły się mocno; doznały wrażenia, że los po nie sięga, potrząsa nimi i wyrzuca w całkiem odmienne przyszłości. Upłyną lata, zanim Sally i Gillian znowu się spotkają. Będą wtedy dorosłe, za stare, żeby szeptać sobie sekrety albo włazić na dach w środku nocy.

– Jedź z nami – powtórzyła Gillian.

– Nie – odparła Sally. – Niemożliwe. – Pewne fakty dotyczące miłości nie były jej obce. – Tylko dwoje ludzi może uciec, żeby się pobrać.

Dziesiątki kamieni spadały na dach; tysiące gwiazd świeciły na niebie.

– Za bardzo będę za tobą tęsknić – powiedziała Gillian.

– Idź już – ponagliła Sally. Kto jak kto, ale ona nie zamierzała zatrzymywać siostry. – Idź.

Gillian po raz ostatni uściskała Sally, a potem zniknęła za oknem. Na kolację podały ciotkom krupnik hojnie doprawiony whiskey, toteż staruszki zasnęły na kanapie. Nic nie słyszały. Ale Sally słyszała, jak jej siostra biegnie po ścieżce wyłożonej kamieniami, i płakała przez całą noc. Wyobrażała sobie, że z ogrodu dobiega odgłos kroków, chociaż nic się tam nie poruszało, tylko ogrodowe ropuchy. Rano Sally wyszła zabrać białe prześcieradła, które Gillian zostawiła rzucone byle jak na stertę obok wisterii. Dlaczego to Sally zawsze zostawała w domu, żeby robić pranie? Dlaczego w ogóle ją obchodziło, że na tkaninie są brudne plamy, które wymagają dodatkowego wybielania? Jeszcze nigdy nie czuła się tak samotna i opuszczona. Gdyby tylko mogła uwierzyć w zbawienie poprzez miłość, ale pożądanie było dla niej stracone. Postrzegała pragnienie jako obsesję, żarliwość jako gorączkowe zaabsorbowanie. Żałowała, że tyle razy przekradała się po tylnych schodach, żeby podsłuchiwać, jak klientki ciotek płakały, błagały i robiły z siebie idiotki. To wszystko tylko uodporniło ją na miłość i szczerze sądziła, że nigdy się nie zmieni.

Przez