Torusy - Tomasz Grzegrzółka - ebook + książka

Torusy ebook

Tomasz Grzegrzółka

3,0

Opis

Pewnego dnia pojawiły się Torusy, a świat, jaki znamy, przestał istnieć.

Oto scenariusz, który może się spełnić - w końcu świat od zawsze był pogrążony w wojnach religijnych. Ludzie walczyli, sojusze powstawały i umierały, aż nagle pojawiły się Torusy i wszystko, co uznawano za pewnik, zmieniło się nie do poznania... W tej nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości swoje miejsce spróbuje odnaleźć pewien uchodźca z Polski, którego życiem rządzi chaos. Czy sprosta czekającym na niego wyzwaniom?

Co wspólnego ma z tą historią Księżyc i Mars? Czym jest déjà vu? Jaką rolę w walce o przyszłość odegrają Anonymous? Kim byli albo kim są Adam i Ewa? I czy da się jeszcze uratować ludzkość?

Mimo tego syfu dalej trwam na tanim zydelku z Ikei.
Klnę w duchu. Leci wszystko, co tylko możliwe.
Jest przezabawnie, a mnie powoli dopada pesymizm. Sączy się niczym trucizna i zatruwa myśli, mocniej i mocniej, głębiej i głębiej, dalej i dalej. W końcu coś zaczyna ssać mnie w żołądku. To z nerwów, a ja nie mam Ranigastu ani żadnych innych prochów.
Cholerny świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (8 ocen)
3
0
1
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Rok 1961

Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden, dwa… trzy… cztery… pięć… chodź… chodź… chodź… SŁUCHAJ… SŁUCHAJ… CHODŹ… CHODŹ… CHODŹ… MÓW DO MNIE! MÓW DO MNIE…! JESTEM GORĄCA… JESTEM GORĄCA, CO? CZTERDZIEŚCI PIĘĆ… PIĘĆDZIESIĄT? TAK…TAK… TAK… ODDYCHAJ… ODDYCHAJ… TLEN… TLEN… JESTEM GORĄCA… CZY TO NIE JEST NIEBEZPIECZNE…? TO WSZYSTKO… CZY TO NIE JEST NIEBEZPIECZNE…? TO WSZYSTKO…2

Kim była? Jak się nazywała? Ile miała lat? Co osiągnęła? Co po sobie zostawiła? Czy miała jakieś dzieci? Męża? Kochanka? Chłopaka? Czy planowali ślub, czy w ogóle o tym nie myśleli?

TAK… TAK… TAK… I CO? CO…? MÓW DO MNIE! JAK POWINIENEM TO PRZEKAZAĆ? TAK… TAK… TAK… CO? NASZA TRANSMISJA ZACZYNA SIĘ TERAZ… CZTERDZIEŚCI JEDEN… W TEN SPOSÓB… NASZA TRANSMISJA ZACZYNA SIĘ TERAZ… CZTERDZIEŚCI JEDEN… W TEN SPOSÓB… NASZA TRANSMISJA ZACZYNA SIĘ TERAZ… CZTERDZIEŚCI JEDEN… TAK… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… TO WSZYSTKO…3

Co myślała? Co czuła? Czy miała na to czas, czy tylko miotała się w bezsilnej rozpaczy, nie mogąc zupełnie nic zrobić?

JEST GORĄCO… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… WIDZĘ PŁOMIEŃ…! CO? WIDZĘ PŁOMIEŃ! WIDZĘ PŁOMIEŃ…! CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… TRZYDZIEŚCI DWA…TRZYDZIEŚCI DWA… CZTERDZIEŚCI JEDEN… CZY ZBLIŻAM SIĘ DO KATASTROFY? TAK… TAK… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ… BĘDĘ WRACAĆ… SŁUCHAM…! CZUJĘ WYSOKĄ TEMPERATURĘ!4

Tylko tyle i aż tyle.

Czy się nawróciła tam w górze, czy nie? Czy do końca wierzyła w swoją partię, czy ją przeklinała? A co potem? Wymazano ją ze zdjęć i ludzkiej pamięci? Rozstrzelano rodzinę i zabito znajomych czy wysłano ich na Syberię?

Tyle pytań i zero odpowiedzi.

Achille i Giovanni Cordigla z Turynu nie mogą powstrzymać emocji za każdym razem, gdy odtwarzają to nagranie głosu przerażonej kobiety z dwudziestego trzeciego maja. To jedyny dowód jej chwały i smutny zapis jej klęski. Są przekonani, że spłonęła i wiedzą, że nigdy tego nie potwierdzą.

To pewne.

Świat znalazł się na krawędzi zagłady. Ludzkość czeka na nieuchronny holokaust, który każdego dnia wywołać może każde z czterech atomowych mocarstw. W najlepsze trwa zimna wojna i wyścig zbrojeń, wszędzie widać wrogów, szpiegów, spiski i walki. To czas Marylin Monroe i Elvisa, magnetofonów szpulowych i tranzystorów, czas kolorowej telewizji, Jamesa Bonda i codziennych doniesień z Wietnamu, Laosu i wielu innych miejsc, gdzie leje się krew i emocje sięgają zenitu.

Wszystko zależy od nieobliczalnego Chruszczowa, który wali butami, i playboya Kennedy’ego, który właśnie poniósł sromotną klęskę w Zatoce Świń.

Co zrobią? Jak się zachowają? Gdzie wyślą swoich żołnierzy? Czy ktoś przeżyje, czy wszyscy spłoną na ołtarzu postępu w imię chorych idei szaleńców? A może będą zwijać się w bólu i powoli rozpuszczać w agonii, patrząc na śmierć bliskich? Czy będzie im to miłosiernie oszczędzone i najpierw oślepną, widząc blask tysiąc razy silniejszy niż tysiące słońc?

Ludzie żyją w ciągłym strachu i wymyślają najdziwniejsze zajęcia, żeby tylko nie zwariować.

Bracia z Turynu sięgnęli gwiazd i poświęcają czas podbojowi kosmosu, nie poprzestają jednak na śledzeniu oficjalnych doniesień, tylko prowadzą regularny nasłuch częstotliwości używanych przez sowieckie aparaty kosmiczne.

Są ciekawi i na swój sposób szpiegują komuchów, jak wszyscy ich nazywają.

Wszystko zaczęło się zaraz po wystrzeleniu pierwszego Sputnika. Po czterech latach Achille i Giovanni dysponują w pełni profesjonalną, wojskową aparaturą i mają w swoim archiwum szereg unikatowych nagrań.

Wiedza o ich niecodziennym zajęciu zatacza coraz szersze kręgi, w końcu wzbudza zainteresowanie reporterów, którzy nagrywają o tym długi, dwugodzinny wywiad. Oprócz słów nieznanej kobiety przedstawione są w nim informacje o półgodzinnym sygnale SOS z dwudziestego ósmego listopada poprzedniego roku i jasne dowody na to, że jego nadawca cały czas oddalał się od wysokiej orbity okołoziemskiej.

Audycja jest emitowana w lokalnym radiu i wywołuje żywiołowe reakcje słuchaczy, którzy dzwonią do stacji i demonstrują swoje liczne obawy. Są przerażeni i boją się głównie tego, że ZSRR może mieć znacznie większą przewagę, niż wszyscy powszechnie przypuszczają.

Mimo niepokojów społecznych w całej sprawie nie ma właściwie żadnych oficjalnych komentarzy, jedyne noty TASS z tego okresu wspominają wyłącznie o kolejnych próbach sowieckich rakiet.

Rok 2015

Bill Gates, Mark Zuckerberg, Richard Branson i Jeff Bezos tworzą międzynarodowy zespół wspierający poszukiwanie nowych metod wytwarzania energii.

Rok 2016

Rząd Stanów Zjednoczonych stara się położyć kres konstytucji, bowiem został kupiony przez korporacje, co stanowi zagrożenie dla amerykańskich obywateli. Nie będziemy stać i przyglądać się temu, jak rząd kontrolowany przez korporacje wydziera nam siłą wszystkie swobody, jakie zagwarantowali nam nasi przodkowie, swobody, o które walczono, przelewano krew, za które nasi przodkowie oddawali życie. Musimy mieć pewność, że ta krew nie została przelana nadaremnie, że oddali oni swoje życie za wielki naród, który nie jest jeszcze całkowicie zgubiony. Nie pozwolimy rządowi Stanów Zjednoczonych na zniszczenie naszego stylu życia.

(…)

Amerykańscy obywatele zdali sobie sprawę, że obecny rząd nie spełnia już swojej pierwotnej funkcji. Nasza gospodarka jest niestabilna, nasi przedstawiciele w Kongresie nieskorzy do współpracy, zaś nasz system zniszczony. Od lat system głosowania jest bezużyteczny. To korporacje i lobbyści są prawdziwymi przywódcami tego kraju i to oni mają władzę, dzięki której mogą kontrolować nasz sposób bycia. Aby odbudować nasz rząd, musimy najpierw go zniszczyć. Nasz czas na demokrację jest teraz, nasz czas na podjęcie decyzji jest teraz. To jest czas Ameryki na rewolucję, na przywrócenie naszych konstytucyjnych praw, na to, aby znów być wolnymi.

Właśnie dlatego Anonymous wraz z obywatelami USA zdecydowali się otwarcie wypowiedzieć wojnę kontrolowanemu przez korporacje rządowi Stanów Zjednoczonych. To jest wezwanie do broni. Wzywamy obywateli USA, aby stanęli z nami ramię z ramię, pomagając nam obalić ten skorumpowany gabinet i zapoczątkować całkowicie nową erę. Nie zgadzamy się być państwem policyjnym. Nie chcemy być brutalnie traktowani i odczłowieczani przez tych samych ludzi, którzy utrzymywani z naszych podatków mają chronić nasze miasta i ulice. Nie pozwolimy rządowi kontrolować naszego przeznaczenia, naszego prawa do budowania życia dla siebie samych. Żądamy wolności od kontroli rządu, opodatkowania, hipoteki i śmierci. Nie pozwolimy wam wejść do naszych domów i zabrać nam naszą broń i naszą własność, nie zmusicie obywateli tego wspaniałego kraju do udziału w bezprawnej ustawie o rządowej opiece zdrowotnej.

My, obywatele, odmawiamy waszej kontroli naszej żywności, naszej wody, naszego zdrowia, naszych ciał, naszych umysłów oraz naszego życia. Nie udzielimy rządowi zgody na wdrożenie systemu dronów unoszących się nad naszymi domami i społecznościami. Musimy skończyć z rezerwą federalną, prywatny bank centralny nie powinien emitować waluty, ustalać stóp procentowych ani sprawować kontroli nad naszą gospodarką. Przeciwnie, musimy zwrócić kontrolę nad walutą tym, których jest ona własnością, czyli obywatelom amerykańskim.

Rządzie Stanów Zjednoczonych – oto po raz ostatni przekroczyłeś swoje przywileje. Do tej pory stosowaliśmy pokojowe działania, wykazywaliśmy cierpliwość oraz powściągliwość, obserwowaliśmy i czekaliśmy, aż Kongres oraz nasi przedstawiciele przemówią w nim do amerykańskich obywateli i ochronią nas przed despotami siedzącymi w Gabinecie Owalnym, którzy wraz z każdym nowym dekretem prezydenckim z radością pozbawiają amerykańskich obywateli ich praw. Czekaliśmy wystarczająco długo.

(…)

Nadszedł czas. Wyczerpaliśmy wszystkie dostępne środki. Nasz rząd nas zignorował. Teraz nadszedł czas, aby budować rząd od nowa.

Jesteśmy Anonymous, jesteśmy Legionem, nie wybaczamy, nie zapominamy. Do kontrolowanego teraz przez korporacje rządu – oczekuj nas5.

Rok 2032

Grupy anarchistów zaczynają niszczyć największe osiągnięcie ludzkości, jakim jest internet.

Dzięki współpracy policji z wielu krajów udaje się powstrzymać kolejne fale ataków.

Po długim braku rządowych informacji pod naciskiem opinii publicznej zostaje zwołana oficjalna konferencja prasowa. Prowadzi ją w Brukseli El Son Al En, który nadzoruje pracę wydziału do spraw zwalczania przestępczości elektronicznej przy Zjednoczonej Radzie Europejskiej. Według niego w całości winni są Anonymous, zaś dotarcie do przywódców tej morderczej organizacji jest kwestią pojedynczych dni.

Dzień sąduTeraźniejszość

– Ewakuacja! Proszę nie używać wind! Ewakuacja! Proszę nie używać wind! Ewakuacja…!

Komunikaty są tak głośne, że obudziłyby nawet nieboszczyka. Od kilku minut słychać je w całym biurze, ale ludzie tylko siedzą i gapią się na innych.

Robię dokładnie to, co oni, do tego drapię się po durnym, pustym łbie i gorączkowo myślę, co dalej.

Coś we mnie w końcu pękło.

Jestem zmęczony.

Śmiertelnie.

I nie znoszę ćwiczeń.

Nienawidzę wręcz.

Mam dosyć tresury, stania, srania i gównianego pieprzenia na końcu. Flaki się od tego przewracają i mam ochotę wtedy rzygać.

Chcę spokoju, świętego spokoju i tylko spokoju.

Czy to tak wiele?

KUR-WA-MAĆ!

Powinienem spieprzać, inaczej każdy będzie mógł mnie gnoić, a prawo stanie po jego stronie.

Ktoś to sprytnie wymyślił, nie ma co.

Nagana.

Rozpaczliwa odpowiedź na niestabilną sytuację na świecie. Małe gówno zapisane w pamięci bezdusznych rządowych maszyn, które składa się tylko ze statusu i opisu.

Góra pięćset bajtów.

Według przepisów nie powoduje nic wielkiego, w praktyce jest idealnym pretekstem, żeby dzień w dzień robić komuś piekło.

Dziwne, ale właśnie to gówno martwi mnie najbardziej. Tak dużo osób mnie nie znosi, wystarczy jeden wniosek i smród będzie się ciągnął długimi miesiącami.

Ciekawe, jak szybko można to zmazać i komu trzeba dać w łapę.

Nie wiem, ale pewne jest jedno.

Nie będzie tanio i na przysługach się nie skończy. Sępy wyczują okazję i wydoją ze mnie, ile tylko wlezie. Papuga, pomocnicy, pomocnicy pomocników i tak dalej – każdy weźmie swoją dolę i od razu zacznie drzeć spasionego ryja, że ma za mało.

Świnie.

Hipokryci.

W takich sytuacjach zawsze mam ochotę powiedzieć, żeby sobie dosrali. Albo żeby dosrali, przyklepali i zeżarli.

Hieny jedne.

Popieprzony jest ten cały kapitalizm. Miał być niby lepszy od komunizmu, despotyzmu, anarchii czy monarchii, ale nic nie zmienił i wszyscy dalej wchodzą sobie w dupy.

Głęboko.

Z poślizgiem.

Im głębiej, tym lepiej.

Nie od dziś wiadomo, że im bardziej szacowne, dystyngowane i wyżej postawione, tym więcej można zyskać.

Żałosne, że w dzisiejszym świecie nie ma nic za darmo. Okropne, że wiedzą to nawet małe dzieci. Materialistyczne bestie wysysają to z mlekiem matki i wykorzystują przez całe życie.

Wielka szkoda, że nie da się inaczej, ale kto nie smaruje, ten nie jedzie.

W sumie normalnie miałbym to gdzieś, ale ostatnio na mojej głowie jest za dużo problemów i każdy kolejny potrzebny mi jest jak wrzód na gołym tyłku.

Szczęście w nieszczęściu, że wychowano mnie w innym systemie w innym kraju i nagana nie ma nade mną władzy absolutnej. Mimo tego całego bajzlu nie boję się jej tak, jak młodzi, i mogę spokojnie myśleć, rozglądać się i oceniać wszystko, co się wokół dzieje.

Dzięki temu wiem na pewno, że jest ze mną około pięćdziesięciu osób. Policzyłem i to nawet dwa razy, raz z lewej do prawej, a raz z prawej do lewej.

To pracownicy ukochanego klienta. Nie znam ich zbyt dobrze, ale dziś to najmniej ważne. Siedzą na open space6 i w szklanych salkach, większość patrzy tępo po sobie, część opuściła głowy.

Nic więcej.

Tylko tyle i aż tyle.

Jestem pełen podziwu dla nich i cieszę się, że nikt dotąd się nie wyłamał.

Cieszę się też, że rano dostałem biurko przy oknie. Normalnie nie lubię tak siedzieć, bo słońce odbija się na ekranie komputera, dziś jednak dzięki dobrej miejscówce mogę obserwować dosłownie całą okolicę.

Gapię się na dół jak sroka w gnat i dziwię się, że widać tylko zwyczajny ruch uliczny.

Nie ma nic więcej.

Nie ma policji, straży, karetek ani ochrony.

Dziwię się, bo nie było żadnego wybuchu ani nie czuć dymu i zbiórka w tej sytuacji powinna być przed budynkiem, dokładnie tam, gdzie zerkam.

Ewidentnie coś tu nie pasuje.

To pewnie bunt.

Dziwnym i cudownym zrządzeniem losu chcę być w jego środku.

Nie wiem, dlaczego, ale tak ma być. Tak, bo tak. Czuję, że to jest właściwe, że tu i teraz jest moje miejsce.

Równocześnie moja intuicja cały czas podpowiada, że cały ten alarm nie jest przypadkowy i rozsądniej byłoby spieprzać, gdzie pieprz rośnie.

Pomieszanie z poplątaniem, pewne jest za to jedno.

Coś złego działo się już w nocy. Około czwartej trzydzieści siedem obudziły mnie dokładnie dwa grzmoty. Na sto procent to były myśliwce, które przekroczyły barierę dźwięku nad samym miastem. Byłem i jestem tego pewien. Słyszałem je tak wiele razy, że od dawna nie mylę ich z burzą, petardami czy wybuchami samochodów.

Nie mogłem potem zasnąć i długo myślałem, co to może oznaczać. Wszystko przez to, że tu latają wyłącznie F/A-19, które są wysyłane alarmowo i zazwyczaj zajmują się nieproszonymi gośćmi.

Jestem dociekliwy, dlatego szukam informacji o każdym locie w mojej okolicy. Zawsze ciekawi mnie, co słychać w wielkim świecie, do tego chcę być pewien, że nie doszło do tego, o czym mówi tak wielu oszołomów.

Są oni święcie przekonani, że naruszenie przestrzeni powietrznej będzie początkiem wielkiego konfliktu.

Zgadzam się z tym, przy czym między nami jest jedna ogromna różnica. Oni łączą to z Nostradamusem, ojcem Klimuszko, Babą Wangą czy innym jasnowidzącym, ja opieram się wyłącznie na starej, dobrej logice.

Incydentów jest zdecydowanie za dużo. To fakt niezaprzeczalny czy niepodważalny, jak mądrze gadają prawnicy. Dzieje się tak w całej Europie, na Bliskim Wschodzie i w wielu innych miejscach. Idioci już czekają, żeby sobie postrzelać. To kwestia niedalekiej przyszłości, kiedy któryś zacznie, a inni dołączą. Chcą na tym zarobić, a to zawsze była najlepsza motywacja pod słońcem.

Wojnę może rozpocząć nawet automat bez piątej klepki. Nie musi to być wina AI7, jak wieszczą bardzo mądre głowy. Wystarczy, że ktoś coś źle wklepie. Obstawiam pryszczatego młodzieńca, który siedzi w pracy na kacu gigancie. Albo kolesia w tanim gajerze, wściekłego na żonę, kochankę, psa, kredyt czy życie. Czy studenta, który siedzi na darmowych praktykach i stawia pierwsze, nieśmiałe kroki w przepięknej sztuce kodowania.

Świat może upaść przez oszczędzanie na ich pracy. Dzisiejsze scalaki są nawet w kiblach, do tego większość nigdy nie widzi poprawek i jest dziurawa jak ser szwajcarski. W tej sytuacji łatwo o serię drobnych zdarzeń, które oddzielnie są niegroźne, ale razem mogą doprowadzić do wielkiej tragedii.

Najśmieszniejsze, że w podręcznikach opiszą to, co zawsze, czyli przypadek, problem z językiem czy jakąś inną bzdurę, w którą nikt myślący nigdy nie uwierzy.

To jednak nie wszystko.

Moje poszukiwania nie dały sensownego rezultatu. Wyguglowałem oficjalne i mniej oficjalne źródła, przejrzałem dziesiątki normalnych i szemranych serwisów, ale nie znalazłem żadnej wzmianki, absolutnie nic – nawet jednego, małego, ślepego zdania.

I może bym się tym wszystkim nie przejął, ale nie było tam nic również o terrorystach ani incydentach. Takimi informacjami normalnie tuszuje się wszelkie możliwe problemy, dziś jednak nie było po nich śladu.

Zastanawiające i mocno podejrzane. Dziwne, tym bardziej, że szukanie trwało dłużej niż normalnie. Wszystko zdychało. I to nie tylko mnie, wielu wokół też płakało, że YouTube się nie ładuje, że nie ma czatów, kotków, streamów ani pornoli.

Rozpieszczeni gówniarze.

Oni narzekali, a mnie przypominały się czasy modemów, gdzie dwanaście mega ściągało się w godzinę… O ile była dobra pogoda i nikt nie podniósł słuchawki w drugim pokoju.

Jeden wielki kibel.

Tik-tak. Tik-tak. Tik-tak.

Sekundy płyną. Nikt nic nie robi. Syreny wyją. Wszyscy się patrzą.

ZA-JE-BI-ŚCIE.

Mimo tego syfu dalej trwam na tanim zydelku z Ikei.

Klnę w duchu. Lecą kurwy, pizdy i wszystko, co tylko możliwe.

Jest przezabawnie, a mnie powoli dopada pesymizm. Sączy się niczym trucizna i zatruwa myśli, mocniej i mocniej, głębiej i głębiej, dalej i dalej. W końcu coś zaczyna mnie ssać w żołądku. To z nerwów, a ja nie mam Ranigastu ani żadnych innych prochów.

Cholerny świat.

Łamię się, bo dociera do mnie, co mi grozi. Jestem przerażony. Robi mi się niedobrze, drżą mi ręce i pocę się niczym w ukropie. Jestem za słaby i za stary na to gówno, do tego mam dużo swoich problemów i niepotrzebne mi nowe.

Co ja sobie, kurwa, myślałem?

Zastanawiam się, jaki to ze mnie ciężki idiota, tymczasem słychać huk od strony wind.

Prawie staje mi serce, gdy do sali wpada sto pięćdziesiąt kilo spoconego mięsa.

To nasz szef. Spaślak ledwo żyje. Chce chyba coś powiedzieć, ale nie może złapać oddechu. Oparł się o biurko, teraz dyszy i pluje na wszystkich, a na dodatek rozgląda się tymi swoimi małymi świńskimi oczkami.

W końcu odwraca się w moją stronę i widzę jego wzrok. O dziwo, nie ma w nim wściekłości. Uspokaja mnie to, bo wiem, że się nam upiekło, ale równocześnie przechodzą mnie ciarki, bo czuję coś znacznie bardziej niepokojącego. To nie jest wzrok kogoś, kto zaraz każe wszystkim spieprzać. Tak patrzy się ktoś przerażony, ktoś, kto czuje przerażenie do szpiku kości i nie wie, czy dożyje jutra.

Nie tylko ja to czuję. Teraz nikt nie ma wątpliwości, że coś się stało albo właśnie się dzieje.

Nie potrzeba żadnych słów.

Podnosi się jedna osoba, po niej druga, trzecia, czwarta, ja też wstaję i szybko zbieram swoje graty.

Dołączają do nas kolejni.

Blokujemy stacje robocze, bierzemy ubrania i laptopy, potem schodzimy schodami na dół i maszerujemy na stadion pobliskiej szkoły.

Idziemy szybko, ale bez paniki. Wszyscy sobie pomagają i dbają o to, żeby nikt nie został w tyle. To miłe, że przynajmniej przez chwilę jesteśmy jedną wielką rodziną, z drugiej jednak strony nie jestem tym mocno zdziwiony.

Ten kraj był i jest dosyć normalny. Zawsze stawiano tu na rozsądek, stąd obowiązkowe pigułki z jodem czy broń w wielu domach. A do tego ludzie są ludźmi, na początku podświadomie pomagają innym, bo naiwnie wierzą, że ci zrobią to samo. Do tego nie trzeba żadnej Unii czy paragrafów, taka jest nasza zwierzęca natura.

Na stadionie zajmujemy wolne miejsca na trybunach. Jest piękny majowy wieczór, gorąco i przynajmniej nie pada. Można wymienić plotki, wypalić fajkę, pograć na komórce czy poczytać. Część z nas siedzi i coś robi, część grzeje ławki, a część stoi i dyskutuje w grupkach wzajemnej adoracji.

Czekamy nie wiadomo na co, a szefowie w tym czasie zapieprzają. Mają nas policzyć, zrobić raporty, podsumowania i tak dalej. Masa roboty. Pot im z tyłka cieknie, a my patrzymy na to z cichą satysfakcją.

Jest w tym pewna sprawiedliwość i wygląda to dosyć normalnie.

Mógłbym machnąć ręką i wmawiać sobie, że w nocy miałem tylko sen, ale byłby to pierwszy tak dziwny sen w moim życiu. Wierzę i chcę wierzyć, że przelot myśliwców jest zbyt wydumany. Gdyby coś miało mi się śnić, to na pewno byłoby to coś normalnego, na przykład plaża w tropikach, zachód słońca i happy end z piękną blondynką8.

Na dodatek coś mi dalej nie pasuje. Intensywnie główkuję, rozglądając się dyskretnie i po kilku minutach w końcu wiem, o co chodzi.

Toż to jasne jak słońce, nie widać nigdzie ochroniarzy. Normalnie dbają o to, żeby grube ryby było oddzielone od plebsu, a dziś nie ma ich, ani nikogo z zarządu.

Czyli co?

Okręt tonie, a szczury uciekły jako pierwsze?

Może i tak, bo nie ma szefa wszystkich szefów i na murawie zaczyna przemawiać ktoś średnio ważny.

Nie znam go.

Mówi do tandetnego, trzeszczącego mikrofonu i ledwo można go zrozumieć.

Zaczyna oczywiście od grzeczności:

– Szanowni państwo…

Powtarza to kilka razy, ludzie go jednak długo ignorują.

Większość myśli pewnie, że to kolejna okazja dla jakiegoś biurokraty, żeby odhaczyć sprawną ewakuację. Albo że ktoś sprawdza sprzęt czy bawi się dla kilku minut sławy.

Nie dziwię się.

Ćwiczenia są tak częste, że nawet „20 minut” przestało o nich pisać. Nie dają najmniejszej wzmianki, a jeszcze miesiąc temu była to przecież wiadomość dnia.

Lubiłem ich krytykę.

Byli z nami. Liczyli koszty. Pokazywali, że ludzie przestają reagować na prawdziwe zagrożenia. Mówili, ile nam zabrano i jak podstępnie zmusza się nas do nadrabiania wydumanych strat. Prawdziwi rzetelni dziennikarze, przed którymi wielu zdejmowało czapki z głów. Wypełniali swoją misję i doskonale czuli swój zawód.

Szkoda, że takich ludzi widać coraz rzadziej. Są blokowani, niszczeni, zastraszani i muszą wycofywać się z tego, co tak lubią robić. To dzieje się praktycznie w każdym kraju, czyżby znak czasów?

Myślę o tym intensywnie i równocześnie patrzę, jak człowiek z mikrofonem cierpliwie czeka, aż szum trochę opadnie.

I wtedy wybucha prawdziwa bomba:

– Dziękuję za sprawną ewakuację. Zostałem upoważniony, żeby przekazać wam, że dziś nie wracacie do pracy.

Ludzie patrzą po sobie z wielkim niedowierzaniem i szum ponownie wraca:

– Dlaczego?

– Słyszeliście?

– Mówiłem, że coś się szykuje.

– Zapłacą?

Nic dziwnego, takie rzeczy się nie zdarzają, praca była zawsze niezwykle ważna i odsyłanie ludzi do domów to coś nowego.

Człowiek na murawie podnosi rękę i kilka razy powtarza:

– Szanowni państwo, proszę o ciszę.

Nie przynosi to rezultatu, więc mikrofon bierze ktoś inny i wrzeszczy niezwykle zdenerwowany:

– Zamknąć mordy!

Momentalnie zapada cisza. Jest cicho jak makiem zasiał, w tym czasie mikrofon znów przechodzi z rąk do rąk:

– Szanowni państwo. Wdrożone są procedury awaryjne alfa. Działanie banku jest zawieszone.

Ponownie narasta szum, nieznany mi człowiek mówi jednak dalej:

– Zamykamy do odwołania. Wszystkie urządzenia z procesorami Intela mają być natychmiast wyłączone. Nastąpił atak na infrastrukturę kraju. Mamy stan wyjątkowy…

Znów dzieje się coś niespotykanego. Do głosu dochodzą najniższe instynkty i nikt nie czeka na to, co będzie dalej.

Szum. Tłok. Zamieszanie. Krzyki. Piski. Przekleństwa.

Część obecnych zaczyna biec w różne strony, część próbuje gdzieś dzwonić, a część nie wie, co robić i stoi, uśmiechając się jak jacyś debile i kretyni. Najśmieszniejsze jak zawsze są paniusie ze szpilkami od Diora i torebkami od Gucciego, które drepczą w kółko i próbują zrozumieć, dlaczego ci wszyscy dziwni ludzie nagle przyspieszyli.

– Przepraszam, przepraszam pana…

Trochę je oczywiście rozumiem, ale tylko trochę. Mam doświadczenie i normalnie umiem się znaleźć w takich sytuacjach, dziś jednak nawet to nie wystarcza.

Porywa mnie dziki tłum. Ściska jak w imadle. Nie daje oddychać. Miażdży słabszych, którzy rozpaczliwie jęczą, gdy są tratowani.

– Aaaaaaa…

Rozpycham się. Walczę. Łamię czyjąś rękę. Biję, gdzie popadnie. Raz. Drugi. Trzeci. W głowę. Brzuch. Kolano. Plecy.

– Kurwaaaa…

Ludzie są w amoku. Leci krew. Okulary. Jakiś sprzęt. Torebki. Ubrania.

– Mein Gott!9

Dalej nie mogę oddychać. Ślizgam się po czymś miękkim. Walę po mordach. Po jajach. Dalej. Mocniej. Bez litości. Bez przerwy.

– Hilfe!10 Hilfeeee!

Chwilę to trwa, w końcu udaje mi się wydostać i stanąć przy ścianie stadionu. Zgięty w pół padam na kolana, dyszę rozpaczliwie, łapiąc powietrze, chwytam się za serce i walczę, żeby tylko się nie zrzygać.

Jestem spocony. Bolą mnie wszystkie żebra. Widzę krew na ubraniu, ale raczej nie moją. Nie mam kurtki, ocaliłem za to plecak z laptopem.

Masa ludzka nadal wylewa się na ulicę. Wszyscy krzyczą, część leży, jęczy i kwiczy niczym zarzynane świnie, równocześnie ulica przy stadionie wygląda dosyć normalnie, a przynajmniej nic się nie pali ani nic nie wybucha.

W końcu uspokajam się trochę, podnoszę, drapię po głowie i dochodzę do jedynego logicznego wniosku – koniecznie trzeba wziąć gotówkę.

Cash to cash11, niezależnie od sytuacji.

Ruszam, mimowolnie przyspieszam kroku i prawie biegnę do naszej kantyny, tam szarpię za drzwi i udaję się do odpowiedniej ściany.

We apologize. Service temporary unavailable. Please try again later12.

Noż kurwa.

Walę pięściami w klawiaturę.

Zaczęło się.

Nie ma gotówki, będą problemy.

Wybiegam z budynku, po chwili jednak dostaję zadyszki i muszę zwolnić.

Idę teraz w drugą stronę. Na chodniku naprzeciwko stoi policja. Młodzi, może nawet ledwo po szkole. Dwóch skuwa jakiegoś ciemnoskórego dżentelmena, reszta rozstawia się ze sprzętem. Są zajęci sobą i nie zwracają na mnie uwagi. Podoba mi się to i staram zachowywać się normalnie, rejestrując kątem oka kolejne szczegóły.

Busik z kratami.

VW.

Kamizelki.

Broń ostra.

Karabin maszynowy.

Skrzynki z amunicją.

Przerażone miny.

Po kilku chwilach znowu mogę biec, ale się powstrzymuję.

Skręcam.

Za rogiem jest kolejny bankomat. Inna sieć, ale w kolejce tylko dziesięć osób.

Staję za nimi i czekam cierpliwie na swoją kolej. Pal licho, że zapłacę słoną prowizję, najważniejsza jest teraz kasa.

Mam trochę czasu na uspokojenie się, rozejrzenie i zorientowanie w sytuacji.

Widzę, jak wszyscy idą szybszym krokiem i uważnie zerkają na innych, ale na szczęście nikt nie panikuje. Ludzi nie wzruszają nawet helikoptery i odrzutowce, które wciąż przelatują gdzieś nad nami. To mnie trochę uspokaja. Jestem dumny, że wybrałem ten kraj.

Bankomat chce wypłacić tylko trzysta baksów. Informacja na ekranie mówi, że to limit dzienny ustalony przez rząd. Biorę oczywiście całą sumę, niemniej jednak jestem zły, bo to przecież moje pieniądze.

Moje!

MOJE!

MO-JE!

I to tak ciężko zarobione!

Szlag!

Kątem oka widzę mój trolejbus.

Znów biegnę.

Trolejbus jest zapchany do granic możliwości, ale jakoś udaje mi się do niego wcisnąć. Tłok jak w Japonii w godzinach szczytu, a ja mam wątpliwą przyjemność przytulania się do dwóch spoconych facetów i starej babci, której sprawiam przyjemność.

Na tablicach pokazane jest, że każdy ma darmowy dostęp do komunikacji publicznej oraz informacji alarmowych. Po kilku próbach udaje mi się trafić do własnej kieszeni, wyciągnąć telefon i sprawdzić to ostatnie.

Otwarcie każdej strony internetowej rzeczywiście przekierowuje do stron rządowych, gdzie dokładnie opisano, co robić z bronią, co robić, gdy wybuchnie ładunek atomowy, jak rozpoznać atak chemiczny, na jakiej częstotliwości nadaje obrona cywilna i tak dalej. Nie ma tam newsów o rozwoju sytuacji, ale za to można pobrać apa z jakimiś materiałami.

Pobieram go, a potem próbuję dodzwonić się do znajomych. Nie udaje się. Słyszę tylko smutnego pana, który niezwykle znudzonym głosem mówi, że połączenia głosowe są zablokowane aż do odwołania. Nie działa również Skype, Wozapp ani Tre. Nie logują się i wyraźnie wygląda na to, że poblokowano wszystko poza niektórymi adresami na porcie 443.

Sprytne.

Wyłączam całkiem komórkę. Jest warta tyle, co cegła, lepiej jednak, żeby była naładowana.

Wyrzucić ją czy nie wyrzucać?

Ma latarkę, kompas, lusterko i baterię, ale nie ma nawet głupiego radia, to znaczy pewnie ma, ale zablokowane.

Cholerna nowoczesność.

Dobrze, że to nie iPhone, który również po wyłączeniu wysyłałby w świat moją lokalizację13.

Nie znoszę jabłek. Tam wszyscy wiedzą, że stawiasz klocka na kiblu sąsiadki. Albo lajkują, kiedy idziesz na lewiznę.

Makabra.

Wielki Brat level Ju-Es-Ej.

Waham się chwilę, ale w końcu przeważa mój wrodzony rozsądek. A niech sobie ta komórka będzie, jeść nie woła, a przydać się może.

Decyzja podjęta, na wszelki wypadek wyciągam baterię, potem chowam urządzenie do kieszeni.

Trolejbus jedzie, ludzie wsiadają i wysiadają, a ja się trochę uspokajam. Dalej jest niesamowicie ciasno, na szczęście w końcu stoję przy oknie i mogę złapać trochę powietrza.

Powoli się ściemnia. Nad nami leci kolejny śmigłowiec. Słychać coraz cichszy warkot, a potem wyraźną serię z działek i grzmot gdzieś w oddali, zupełnie jakby coś się rozbiło.

Nikt tego nie komentuje, wszyscy natomiast są mocno zaniepokojeni. Nie pokazują tego otwarcie, ale ich twarze wyrażają to nadzwyczaj jasno.

Zapalają się latarnie.

Jest prąd, ale pali się tylko co trzecia. Reszta mruga. Trochę przypomina to włamania, jakie kiedyś robiono na bystre14 żarówki Philipsa. Nigdy tego nie robiłem, ale czytałem o tym na Niebezpieczniku i wiem, że było to stosunkowo proste. Wtedy wykorzystano luki w wi-fi i sterowanie ultradźwiękami15. Ciekawe, czy coś się zmieniło od tamtego czasu.

Widzę również reklamy, na których wyświetlono żądanie zapłacenia okupu.

Ransomware16.

Niektóre billboardy mrugają, pokazując jaskrawe kolory, które wciąż się zmieniają i irytują bardziej niż ledowe latarnie. Wyborny sposób na wywołanie epilepsji, której na szczęście nie mam.

Nagle słyszę podniesione głosy i ludzie pokazują coś za oknem.

– Oh God, oh God, oh MY GOD17.

Ponad dachami widać dwa słupy gęstego, smolistego dymu. Wyraźnie płoną wieżowce w naszej dzielnicy.

Przechodzą mnie ciarki.

W jeden bym może jeszcze uwierzył, ale dwa?

To nie jest przypadek. Ktoś je musiał podpalić. A jeżeli takie rzeczy się dzieją, to… To musi być źle.

Jedziemy coraz bliżej i bliżej. Nie słychać straży pożarnej, widać tylko dym, który przykrywa całą okolicę.

W środku trolejbusu robi się naprawdę cicho. Wszyscy spoglądają na siebie przerażeni i nikt nic nie mówi. Każdy współczuje tym, którzy zginęli lub zginą, nikt nie rzuca kąśliwych uwag ani starych dowcipów o dziesięciu uchodźcach, których potrzeba do wkręcenia jednej żarówki.

Nagle odruchowo podskakuję.

Słychać natarczywe piski z wielu kieszeni.

Drażniące.

Wysokie.

To telefony. Ludzie próbują je wyłączyć, ale im to nie wychodzi i wielu w końcu je rozbija.

Kurwa.

To wina pieprzonego braku aktualizacji i niewymiennych baterii. Jedno wielkie bagno. Głównie z powodu Fuchsii Google. Miało być dobrze, a wyszło jak z Androidem i projektem Treble.

Czuję swąd.

Jeden z telefonów i jakiś laptop zaczynają się palić. Z nich również nie można wyjąć baterii, na szczęście można je wyrzucić, bo okna się otwierają.

Otwieram ze zdziwienia ryja.

To coś nowego. Wygląda na to, że zdalnie można doprowadzić nawet do zapłonu baterii. Przez tyle lat próbowano uczynić je bezpiecznymi, ale chyba znowu coś spieprzono. Kto wie, może zmniejszono wymiary i przeniesiono zabezpieczenia do samych urządzeń, może oszczędzono na miniaturowych gaśnicach, a może sprasowano obudowy i izolacje.

Duży problem za kilka centów.

Idiotyzm.

Jaka szkoda, że Note Samsunga i inne wypadki nic nikogo nie nauczyły.

Trolejbus też zaczyna szwankować.

Z przerażeniem orientuję się, że leżę, a inni na mnie wpadają.

Gasną światła.

Stoimy na środku ulicy.

Słychać przekleństwa i płacz dzieci.

Rozglądam się z podłogi.

Na tablicach informacyjnych nic nie ma, włączają się z oświetleniem po dłuższej chwili. Widać start Debiana, równocześnie czuć ohydny smród diesla i rechot motoru. Gaśnie ze dwa razy i pewnie dlatego kierowca wkręca go na wysokie obroty. On go gazuje, a ludzie w tym czasie wstają.

– Achtung! Wir gehen weiter! Entschuldigung!18 – słyszymy przez trzeszczące głośniki.

Przeciskam się w stronę wyjścia i łapię poręczy, szczerząc przy tym zęby do jakiejś pomarszczonej baby.

Trolejbus zaczyna się toczyć, a ludzie na powrót komentują. Nie interesuje mnie to jednak, bo wreszcie widzę mój przystanek.

Wysiadam, robię kilka kroków i…

Buuuummm!

Leżę dzisiaj po raz drugi. Dzwoni mi w uszach. Napieprza łeb. Boli noga. Nie czuję nosa.

Powoli podnoszę głowę.

Wybuchło auto, które stało obok na środku skrzyżowania. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, po prostu wybuchło.

Ciekawe, czy ktoś tam siedział, a jeżeli tak, to czy był to ważniak, czy tylko biedak, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.

Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą19.

Najciekawsze, że nic nie widziałem.

Znowu baterie? A może namierzono kierowcę i wysłano jakiegoś małego, sprytnego drona?

GPS, SS8, skanery wymuszające dziurawe 2G, wreszcie stare dobre uXDT, czyli porównywanie ultradźwięków z nagraniami ze znanych lokalizacji.

Do wyboru, do koloru.

Tyle sposobów na to namierzanie, a ja wyliczam je w głowie jak chłopięcą wyliczankę. Zachowuję się zupełnie tak, jakbym się bał, że zapomnę o którymś z nich i nie będę go mógł wymienić koledze w pracy.

Zboczenie zawodowe czy zdrowy odruch treningu głowy?

Pogrążam się w zadumie na jakieś trzydzieści sekund, potem powoli wstaję i otrzepuję… Przeciągam się przy tym, próbując sprawdzić, czy jestem w jednym kawałku.

Udaje się.

Mam dwie ręce i dwie nogi, głowa jest w porządku, a brzuch cały. Dzwoni mi co prawda w uszach i jeszcze bardziej bolą żebra, ale wraz z brudnymi ciuchami to chyba wszystko.

Jeszcze tylko poprawiam plecak i mogę iść dalej.

Ciągnę nogę za nogą i zbliżam się do budynku, w którym mieszkam.

Widzę tam kilku sąsiadów, którzy stoją przed swoimi samochodami. Wszystkie mają podniesione maski, a oni szwargoczą coś o złomie, który nie chce jechać.

Ciekawe.

Coś w końcu trafia do mojej świadomości.

Faktycznie, nie widziałem na ulicy praktycznie żadnego auta.

Chociaż nie, było jedno czy dwa, jakieś stare wraki, które zarejestrowano chyba tylko przez pomyłkę.

Widzę w tym jedną prawidłowość. Wszystkie auta pod blokiem są z wyższej półki, czyżby miały połączenie z netem i coś im wgrano?

Obłęd, po prostu obłęd, że wszystko, co jeździ, łączy się na stałe z siecią.

Jak nie przez przeglądarkę, to przez zdalny dostęp do serwisu. Jak nie przez niego, to przez telefon alarmowy. A jak nie przez telefon, to przez sterownik klimy albo obowiązkowe połączenie z inteligentnymi autami.

Wszystko powinno być zabezpieczone i oddzielone, a jest wpięte bezpośrednio do CAN, bo tak łatwiej. Każde korpo wrzuca, co się da, i tnie koszty, gdzie tylko się da, bo prezes musi mieć dwa porsche zamiast jednego. I właśnie dlatego mamy TCU z 2G czy moduły nawigacji z wersjami systemów sprzed dziesięciu lat. Nieraz się z tego śmiałem, przypominając sobie klasyka:

Our top priority is to provide the best possible experience for customers in maintaining and protecting their systems20.

Przerabialiśmy to ze wszystkim – od telefonów21, na samolotach kończąc22 – i to w tak wielu firmach. Wszyscy mieli misję, wizję i cel, piękne prezentacje, drogie garnitury i chcieli być lepsi od innych, a kończyli jak poprzednicy na liczeniu zysków i strat.

Don’t be like evil.

The future starts now.

Do it, do it, do it23.

I tak dalej.

Im lepsze hasło, tym większy problem i niesmak na końcu.

Ale samochody to mały pikuś. Ciekawsze jest to, że przed budynkiem leżą sterty gratów. Wyraźnie trwa opróżnianie piwnicy i zamienianie jej na schron. Nasz budynek jest stary, więc go mamy. Normalnie gospodarz ma dwadzieścia cztery godziny na przygotowania, ale w przypadku zagrożenia zazwyczaj wszystko dzieje się szybciej. Tak mówiła mi niejedna osoba i to właśnie potwierdza się na moich oczach.

Przed sklepem na dole stoi policja i wyraźnie pilnuje, żeby nikt nic nie kradł. Ja wybieram dwie zgrzewki wody, paczkę baterii, świece, zapałki i kilkanaście konserw. Są to maksymalne ilości, na które pozwala obsługa sklepu. Wielu ludzi robi to, co ja, nikt za to nie rusza coli i śmieciowego żarcia.

To wszystko pokazuje, że wszyscy traktują sytuację śmiertelnie poważnie.

Symbolem problemów są płatności kartą. Przechodzi jedynie co któraś i trzeba je powtarzać.

Wiele ludzi na pewno przeżywa szok, widząc to wszystko. Usługi w tym kraju zawsze były dopracowane i wprowadzane tylko wtedy, gdy zostały dokładnie przetestowane i sprawdzone w innych miejscach.

Mimo niezwykłości sytuacji nikt jej nie komentuje, równocześnie kolejka rośnie. Jedynym szczęściem w nieszczęściu jest to, że kasjerki nie zatrzymują kart mimo odpowiednich komunikatów.

Dobra wola sympatycznych panienek czy jakaś procedura na specjalne okazje?

Płacę i wychodzę ze sklepu. W oddali słychać alarm samochodowy i syreny policyjne, a do tego głośno gra wieża mojego sąsiada.

Poznaję to po wątpliwych dźwiękach, które on nazywa muzyką. Z wieżą jest pewnie ten sam problem, co z komórkami i teraz po prostu nie ma kto jej wyłączyć.

U mnie w mieszkaniu jest podobnie i kilka sprzętów wyraźnie zwariowało.

I tak telewizor wyświetla jakąś piracką stronę i nie można tego zmienić.

Ręce mi opadają.

To gorsze niż Max Headroom24.

Ktoś coś wgrał z sygnałem telewizyjnym i złom można wyrzucić do kosza. Uroki HbbTV i jednorazowej elektroniki. Scenariusz do znudzenia trenowany w wielu miastach Europy, gdzie różni wywrotowcy jeżdżą i nadają z vanów.

Dekoder na komputerze też nic nie łapie, zupełnie jakby wszyscy zniknęli z eteru. Nie ma radia ani telewizji, ale ten to przynajmniej działa.

Lodówka dla odmiany się wyłączyła i nie można jej w ogóle uruchomić. Coś pięknego, muszę szybko wszystko zeżreć, bo będzie śmierdziało.

Odłączam, co możliwe, na wszelki wypadek napuszczam wodę do wanny, a potem wychodzę na balkon.

Patrzę przez lornetkę na ogień, który łapczywie pochłania elewacje obu wieżowców. Nie ma dla niego barier i minutę po minucie zdobywa kolejne mieszkania. W niektórych oknach palą się jeszcze światła, w kilku regularnie mrugają, zupełnie jakby ktoś tam był i chciał zwrócić uwagę, nie widać za to ani jednego strumienia wody ani żadnej drabiny.

Obserwuję przez kilkanaście minut ten upiorny spektakl. Nie wiem, czy to tylko moja wyobraźnia, ale mam wrażenie, że od czasu do czasu ktoś coś krzyczy i że nawet stąd słychać trzask i szum nienasyconego żywiołu.

Z innej strony miasta dochodzą do mnie odgłosy pojedynczych strzałów i wyraźne policyjne syreny. Patrzę tam, ale nie jestem w stanie nic dostrzec.

Nagle gasną wszędzie światła. Nie ma ich na ulicy, nie ma ich w budynkach. Wszystko przykrywa ciemność. Coś wspaniałego, nie będzie wody, nie będzie można nic ugotować i pewnie zaczną się kradzieże.

Zapowiada się długa noc. Czuję, że wszystko się zmieni i teraz wszyscy czekają na to, co będzie dalej…

Idę po lampkę białego wina i wracam z krzesłem na balkon. Koniec świata nie może mnie zastać trzeźwego. Ciekawe, gdzie będę dokładnie za rok o tej samej porze… I czy będzie szczaw, mirabelki i ciepła woda w kranie…

HotelPięć lat później

Otwieram powoli oczy.

Leżę na łóżku w jakimś pokoju, na szczęście nic mnie nie boli i mogę się ruszać.

Zdecydowanie nie jestem u siebie.

Pokój jest mały i pomalowany strukturalną bielą, okno odsłonięte, a drobinki kurzu tańczą w promieniach gorącego, wiosennego słońca.

Na ziemi widzę rozrzucone w nieładzie ubrania, na półce pod ścianą leżą portfel, okulary i but.

Ten ostatni jest tylko jeden.

Widzę jeszcze płaski telewizor, który wisi krzywo na ścianie.

Nie dostrzegam na nim żadnych większych uszkodzeń, co chyba dobrze rokuje dla mojego portfela.

Moje oczy rejestrują ponadto brak telefonu i opaski na rękę.

Kolejny dzień w pieprzonym raju, problemem są jedynie błękitne oczy pod ścianą, które patrzą się z mocno nalanej mordy i dokładnie mnie lustrują.

Facet ma na sobie czarny, dopasowany garnitur i błyszczące lakierki, siedzi w fotelu i jak gdyby nigdy nic sączy pepsi z mocno oszronionej puszki.

Elegancik z koziej dupy.

Otrzeźwia mnie to jak cholera.

Czuję lodowaty chłód na kręgosłupie i od razu przychodzi mi na myśl, że brakuje mu tylko lustrzanek, a cała sytuacja wyglądałaby niczym z kiepskiego filmu.

On mógłby być pracownikiem BOR, CIA, FBI, GRU, NSA czy innej organizacji z dziwną i krótką nazwą, a ja tym bardzo dobrym albo tym bardzo złym, który zaraz będzie srał w gacie i grzecznie spowiadał się ze wszystkiego, co wie.

Wpierw oczywiście usłyszy, że zabił prezydenta, premiera, prezesa czy innego kacyka, naruszył bezpieczeństwo narodowe i nastąpił komuś na ogromny odcisk, potem będzie mógł odkupić winy i zginąć w blasku chwały, ratując wszystkich przed asteroidą, zjadliwym wirusem czy jakimś innym gównem.

W filmie będą jeszcze niewinne kobiety i dzieci, tłuści gliniarze z pączkami, terroryści, wielkie flagi i dużo mądrych słów o demokracji.

A na końcu pojawi się nieśmiertelny happy end, który zawsze jest w dobrych filmach, żeby idioci czuli się zajebiście po tym, gdy przepłacą za bilety, rozcieńczone napoje i przesolony popcorn.

Dobro wygrywa. Świat jest zbawiany. Miłość triumfuje.

To się najlepiej sprzedaje i dlatego mało jest filmów, które kończą się inaczej. To ryzykowne i praktykowane tylko wtedy, gdy robi się masówki albo kiedy reżyser jest pewny, że film jest dobry i obroni się sam.

Ale życie to nie film. Nie wiem jeszcze, czego chce facet pod ścianą, ale wyczuwam, że pewnie zaraz mi powie.

Czekam.

– Zachlało się, co?

Jego polszczyzna jest dosyć zrozumiała, choć czuję w niej wyraźny londyński akcent.

Jak przez mgłę przypominam sobie ostatnią noc.

Piątek. Impreza. Panienki. Wiele panienek. Małolaty. Kurwy. Cichodajki. Stare pudła. Część z cyckami i cipami na wierzchu, część zakryta po samą szyję niczym grzeczne panienki z wiktoriańskiej Anglii.

Dla każdego coś miłego.

A potem tylko jedna.

Zo-fija.

I seks. Seks, seks i seks. Z przodu. Z tyłu. Do buzi. Na jeźdźca. Na fotelu. Pod prysznicem. Na podłodze.

I nic więcej.

Film się urywa.

Koniec.

Finito.

The end.

Dobrze, że nie ostateczny i że nie zszedłem z tego łez padołu.

Dałem się podejść jak dziecko i kurwa dosypała czegoś do drinka. Albo lata robią swoje, pompka nie wyrabia i trzeba się mniej pieprzyć.

I tak źle, i tak niedobrze.

Moja mamusia często mawiała, że za głupotę się płaci.

I MIAŁA RACJĘ.

Nigdy jej tego nie powiedziałem i niestety nie powiem.

Zresztą… Nieważne, co było, liczy się to, co jest.

Po pierwsze zaczyna napieprzać mnie głowa.

Po drugie obok siedzi goguś, a ja nie cierpię gogusiów.

Po trzecie jego pepsi to Pepsi Zero, i to ta droższa, półlitrowa, limitowana, dla bogaczy. Śmieszne, że o tym myślę, ale taką piją tylko cipki, co nie myślą o zdrowiu i wolą aspartam plus zamiast cukru. To znaczy piły, kiedy jeszcze mogły. Bo teraz nie ma ani coli, ani pepsi, a w każdym razie nie dla śmiertelników.

I wreszcie po czwarte – po dziewczynie nie ma śladu. Niewielka strata, średnia była, ważniejsze, czy zostawiła cokolwiek w portfelu, czy trzeba wymieniać karty i dokumenty i odkręcać kredyty, które ktoś usłużnie weźmie w moim imieniu.

To później, na razie trzeba się zwlec, zobaczyć, co chce typek pod ścianą i sprawdzić, czy da się coś zjeść w tej jaskini zła i zepsucia.

– Ogarnij się trochę, nie jestem pedałem, a poza tym jestem na służbie – odpowiada na niewypowiedziane pytania.

Odrzucam satynową kołdrę, która aż lepi się od spermy. Potem siadam powoli na brzegu łóżka i zaczynam szukać zmęczonym wzrokiem butów.

Jeden jest oczywiście na półce, problem jest wciąż z drugim, którego dalej nie mogę zlokalizować.

Szlag z butami.

Stawiam stopę na podłodze. Kafelki zamiast wykładziny. Kurwa mać, zimno.

Co mnie do cholery podkusiło, żeby przyjeżdżać na imprezę Nowoczesnej Polonii?

Próbuję nie zwracać uwagi na drogiego gościa, nie zakrywam zmizerowanej męskości i chwiejąc się, idę do łazienki.

Tam chcę się jakoś umyć, ale daje znać o sobie żołądek i kończy się na efektownym rzyganiu. Klęczę przy sedesie, głowa jeszcze bardziej napieprza, podczas gdy on pojawia się ze szklanką wody i jakimś prochem.

– Pij – rozkazuje nieznoszącym sprzeciwu władczym tonem.

Za głośno, ledwo go rozumiem.

– Nieeee – próbuję się stawiać.

– Pij, gdybym chciał coś ci zrobić, zrobiłbym to wcześniej – odpowiada niewzruszony z wrednym uśmieszkiem.

Mówi wolno, a ja myślę jeszcze wolniej. W końcu do mnie dociera, że ma rację. Argument jest rzeczywiście trafny. Gdyby chciał, to bym nawet nie zipnął.

Łykam, zapijam, potem wracam na czworakach do pokoju i kładę się skacowany na łóżku.

Leżę zwinięty w kłębek. W głowie mam dyskotekę i nie interesuje mnie nic więcej.

Nie wiem, jak długo to trwa. Zbieram się dopiero po jakimś czasie, a on dalej siedzi w tym pieprzonym fotelu i dalej patrzy się z politowaniem.

Mam ochotę go rozszarpać, ale wkładam tylko ciuchy i siadam na łóżku. Choć próbuję trzymać fason, to chwieję się jak zawodowa moczymorda.

To jak… Dosypała mi wczoraj czegoś, czy nie?

Nie wiem. I nieważne, co właśnie zżarłem, ważne, że moja zdolność myślenia powoli wraca. Musi to być jasne, bo goguś patrzy co chwilę na zegarek i nagle zaczyna monolog:

– Wiesz, w czym jest problem? To wszystko się posra, a my potrzebujemy łebskich ludzi bardziej niż kiedykolwiek. I co ja mam do cholery z tobą zrobić?

Moja mina jest chyba mocno idiotyczna, bo dodaje po angielsku:

– Do I look like someone who’d be standing here if I didn’t already know everything there is to know about you?25

Widzi, że go rozumiem i wyraźnie go to nakręca. Gapię się coraz bardziej, a on wraca na polski:

– Twoje szczęście, że nie puściłeś pary z gęby, jak przeczytałeś raport. A teraz sobie popatrz i dobrze wbij do pustego łba.

Dokładnie ogląda telewizor, odłącza od niego różne kable, potem z lewej kieszeni wyciąga pena, podłącza go i włącza jakieś nagranie.

Nagranie wygląda na dosyć stare, jest bez dźwięku.

Wpierw widać szeroki kadr.

To jakaś fabryka z wielkim piecem, chyba huta.

Do pieca podchodzą ludzie w srebrnych ubraniach ochronnych. Wyglądają jak strażacy, a odzież chroni ich pewnie przed gorącem.

Jeden z nich otwiera specjalnym prętem właz pieca, następnie wszyscy wrzucają do niego szuflami węgiel.

Na tym film się nie kończy. Piec jest nadal otwarty. Kamera przesuwa się w bok i widzę kolejnych ludzi, którzy taszczą nosze.

Leży na nich kobieta. Jest przypięta za ręce, nogi i głowę. Operator przybliża ją i pokazuje sińce na twarzy oraz ogoloną skórę na połowie głowy. Ma na sobie suknię wieczorową, a na nogach szpilki. Nie może nic mówić, bo w jej ustach tkwi wielka czerwona kula.

Wygląda to początkowo jak jakieś zboczone BDSM, ale coś tu przestaje pasować.

Kobieta wyraźnie się poci, do tego nerwowo rzuca. Jej sukienka jest porwana, dodatkowo widzę ślady od przypalania papierosem i ściśnięte sznurkiem cycki.

Patrzę się na to z jakimś niezdrowym zainteresowaniem i niejakim przerażeniem.

Panowie, którzy trzymają nosze, mają kombinezony i maski. Powoli zbliżają się do otwartego pieca i delikatnie przechylają nosze, tak iż nogi kobiety są niżej i musi patrzeć na ogień we wnętrzu pieca.

Na pewno zaczyna czuć gorąco, bo na jej twarzy widać przerażenie. Nie od razu, tylko stopniowo. Zupełnie, jakby była oszołomiona.

Zaczyna się wyrywać. Widać, że próbuje krzyczeć, tymczasem do pieca dorzucana jest kolejna porcja węgla…

Kobieta mdleje.

Dostaje po twarzy i jest cucona wodą, którą wylewa z wiadra jeden z mężczyzn. Wszystko paruje i przez chwilę nic nie widać, po kilku minutach nosze zostają wyrównane do poziomu i zbliżone do wylotu pieca.

Operator kamery w tym czasie znów pokazuje twarz kobiety.

To nie przerażenie, to dziki, paniczny i zwierzęcy lęk. Babka nie zważa na nic. Wyrywa się, ryzykując połamaniem rąk i nóg. Próbuje rozbujać nosze. Leci jej krew, a trzymający ją ludzie mają coraz większy problem z utrzymaniem noszy.

Potem pokazane jest szersze ujęcie. Nosze zbliżają się powoli do pieca, w końcu są tak blisko, że widać, jak zaczynają topić się podeszwy jej szpilek.

Kobieta próbuje podkurczyć nogi, ale jest to niemożliwe.

Szarpie się coraz mocniej.

Pali się żywcem.

Walczy, ale nie wytrzymuje nawet dwóch sekund.

Nieruchomieje.

Widzę, jak próg pieca przekraczają buty, stopy, potem kolana.

Dalej jest nieruchoma, leży jak kłoda i nic nie robi.

Albo zemdlała, albo nie wytrzymało jej serce. Do takiego samego wniosku dochodzą jej kaci, bo coraz szybciej wsuwają do środka pieca całe nosze…

Na końcu ktoś zamyka drzwiczki i na tym nagranie się kończy.

Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem26, zaś całość jest po prostu niesmaczna i szokująca.

Goguś mógłby sobie darować, ale on mówi o wiele mniej przyjemnym tonem: