Tortury jej duszy - J. M. Darhower - ebook

Tortury jej duszy ebook

J. M. Darhower

4,5

Opis

Nie mów tak, jeśli nie mówisz poważnie…

To prosta myśl, ale choć powtarzam ją raz za razem, ludzie wciąż nie rozumieją. Należy starannie dobierać każde słowo. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś upomni się o rzuconą lekkomyślnie obietnicę.

Ktoś taki jak ja.

Nie jestem dobrym człowiekiem. Naprawdę. Doskonale o tym wiem. Mam w sobie mrok zdolny zdusić każde światło.  Jednak tego jednego przebłysku nie mógłbym stłamsić ani zniszczyć. Nie potrafię się zmusić, by ugasić jej blask.

Karissa.

Według niej jestem potworem. Może ma rację. Dotykiem igram z jej ciałem, drżę z emocji, znęcając się nad duszą.

Nie ja jeden. Świat pełen jest bestii i z pewnością nie mógłbym nazwać się najgroźniejszą z nich.

Boże, dopomóż… Kocham ją. Naprawdę ją kocham. I niech Bóg ma w opiece każdego, kto spróbuje odebrać mi Karissę.

 

Kontynuacja namiętnej i dramatycznej opowieści o miłości Naza i Karissy, uwikłanych w grę mafijnych gangów. Historia dwojga całkiem odmiennych ludzi, którzy nigdy nie powinni się do siebie zbliżyć. Ponieważ zakazane uczucie mogą przypłacić śmiercią, a rozkosz, jaką wzajemnie sobie dają, jest zdolna strącić ich na samo dno rozpaczy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 437

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (144 oceny)
90
33
18
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magda-25

Z braku laku…

O rany ale to przegadane. Przez całe 420stron nie dzieje się prawie nic. Masakra. Trzeci to chyba przelece bo nie znoszę niedokonczonych ksiazek ale szczerze powiedziawszy zupełnie nie mam na to ochoty...
00
jagusia27

Całkiem niezła

Nudnaaaaa. Nie potrafiła mnie zaciekawić. I przewidywalna, wiedziałam jak się skończy. W nijakiej pierwszej części zaciekawiła sama końcówka, miałam nadzieję, że tu akcja nabierze tempa.. niestety nie. Za trójkę nawet się nie zabieram, mam dość. Gdyby wszystkie trzy części zebrać w jedną, bez zbędnych opisów i przynudzeń, może byłoby to "jakieś", a tak wyszedł rozwleczony tasiemiec. Szkoda, bo styl autorki niezły.
00
Gosiaczek2002

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna!!! Jeszcze lepsza niz 1 czesc
00
Qstobook

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Warta przeczytania. Czyta się z zapartym tchem.
00

Popularność




جدول المحتويات

SPIS TREŚCI

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Epilog

Karissa

J.M. DARHOWERPRZEŁOŻYŁA Maria Lengren
TYTUŁ ORYGINAŁU
Torture to Her Soul
Copyright © 2014. Torture to Her Soul by J.M. Darhower
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020
Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2020
Redaktor prowadząca: Anna Ćwik
Redakcja: Anna Czyżewska
Korekta: Patrycja Siedlecka
Prawa do okładki: © J.M. Darhower
Opracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronicki
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber
Wydanie 1
Gołuski 2020
ISBN 978-83-66429-43-7
Wydawnictwo Papierówka
Beata Bamber
Sowia 7, 62-070 Gołuski
www.papierowka.com.pl
Dystrybucja: OSDW AZYMUT Sp. z o. o.
Druk i oprawa: Drukarnia TOTEM, Inowrocław
Przygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.comADMakowska
PROLOG

Zabawne, jak zdradliwe są sekrety. Ukrywasz je głęboko, by nikt się o nich nie dowiedział. Przez to ludziom trudno się do ciebie zbliżyć. Trudno naprawdę cię poznać.

Niektórych sekretów lepiej nie ujawniać. Mają zabójczą moc. Mogą zniszczyć. Każdy potrafi stać się śmiercionośną bronią. Nasze palce nerwowo manewrują wokół przycisku detonującego bombę. Większość z nas prędzej czy później go wciska. Jedynie niektórym udaje się tego uniknąć. Żałuję, że nie byłem w stanie się przez tym powstrzymać. Zazdroszczę tym, którzy potrafią utrzymać wszystkich na dystans.

Jestem słaby. Za słaby, do diabła. Pozwoliłem jej się do mnie zbliżyć.

Dawno temu usłyszałem pewne przysłowie, do którego często wracam myślami: trzech dochowa tajemnicy, jeśli dwóch nie żyje. Zdradziłem wiele sekretów i zawsze kończyło się to czyjąś śmiercią. Czasem z mojej winy, czasem… cóż, również z mojej winy. Myślę o tych ludziach, leżąc nocą w łóżku. Widzę ich twarze, kiedy tylko zamykam oczy, przywołuję chwile, w których wcisnąłem te przyciski i świat się zawalił.

Jestem nawiedzony.

Spowija mnie mrok.

Dosłownie i w przenośni.

Jest ciemno.

To taki rodzaj ciężkiej, nieprzeniknionej ciemności, jaką wyczuwa się oddechem. Taki, który dusi, powoli wypełniając płuca. Tego rodzaju ciemność nie niesie ukojenia, lecz więcej cierpień. Oblewam się potem. Oblepia mnie wilgotne, letnie powietrze. Nie sposób poczuć się komfortowo. Przewracam się z boku na bok, zasypiam i budzę się ze snu. Mijają sekundy, minuty, godziny…

Za każdym razem, gdy patrzę na zegar, pokazuje mi coś innego. Świecące, czerwone cyfry szydzą ze mnie.

23:43

00:11

1:45

2:09

Obracam się na plecy, zaciskam powieki, zakrywam twarz ramieniem, próbuję się powstrzymać przed spoglądaniem na ten cholerny zegar. Wyznacza bieg mojego życia. Nienawidzę go. Kurewsko go nienawidzę.

Panuje pełna napięcia cisza. Docierają do mnie odgłosy starego domu, ciche skrzypnięcia… Wszystko brzmi nienaturalnie głośno. Nie niesie ze sobą ani odrobiny spokoju.

Skrzypnięcie materaca.

Pomruk drewnianej podłogi.

Rozbudzony, zabieram ramię z twarzy i wlepiam spojrzenie w sufit. Moje oczy nie napotykają w ciemności niczego poza poświatą bijącą od zegara. Powoli obracam głowę i znowu sprawdzam godzinę.

2:45

Kolejny odgłos. Głośny szczęk.

Moje serce na chwilę się zatrzymuje, po czym zaczyna walić jak oszalałe. Znam ten dźwięk. Nie jest naturalny. To przeładowanie strzelby.

Siadam, mrugam gwałtownie, desperacko skanując wzrokiem ciemność, ale oczy za wolno się do niej dostosowują.

Ona przyzwyczaiła się do mroku wcześniej i… zobaczyła drapieżcę. Zrozumiała, że jesteśmy jego zwierzyną.

– Naz! – krzyczy w panice. – O Boże, Naz!

Zamieram. To trwa sekundę. Jedną sekundę za długo. Dopiero wtedy widzę znajomą twarz. Jeszcze kilka godzin wcześniej uśmiechała się do mnie, jakby między nami była tylko miłość. Twarz, która, jak zaczynam rozumieć, kryje wiele sekretów. Twarz mężczyzny, którego najwidoczniej wcale nie znałem. Należy do mojego najlepszego przyjaciela.

Sekunda wahania odbiera mi wszystko, co kocham.

BAM!

Rozlega się hałas i eksploduje ostre, oślepiające światło. Wstrząs przywraca mi świadomość. Siedzę wyprostowany, wokół znowu zapada mrok. Spazmatycznie chwytam powietrze, pot spływa mi po twarzy. Mrugam szybko, ale ten sam widok wita mnie za każdym razem, gdy zamykam oczy.

Kurwa!

Ile bym nie próbował, nie potrafię tego zapomnieć. Wciąż mam przed sobą tę scenę. Wciąż przeżywam ją od nowa. Materac się porusza i przez chwilę odnoszę wrażenie, że to nie wydarzyło się naprawdę, że to była po prostu moja wyobraźnia. Nic więcej.

Nic się nie stało.

Wszystko gra.

Ona wciąż żyje.

Kiedy jednak się obracam, to nie Maria przygląda mi się uważnie, nie jej oczy mnie obserwują. Rzeczywistość znowu wali się na mnie z całą mocą.

Nie śnił mi się koszmar, tylko wspomnienie.

W mroku Karissa przygląda mi się z zaciekawieniem. Nic nie mówi. Nie próbuje mnie pocieszyć, zapytać, co się stało. Nie musi. Pewnie dobrze wie. Za dobrze mnie zna.

Wzdycham i odwracam się od niej. Wszystko zaczyna do mnie docierać. Instynktownie zerkam na nocny stolik, szukając zegara, choć nie trzymam tu żadnego od dwudziestu lat. Ciekawe, która jest teraz godzina… Ciekawe, czy to w ogóle ma jeszcze jakieś znaczenie.

Czas zatrzymał się przecież tamtego dnia o 2:45. Wciąż tkwię w mroku tamtej nocy.

Zdradzę ci swój sekret. Taki, którego nikomu nie wyjawiłem. Ja, Ignazio Vitale, zawsze bałem się ciemności. Jeśli komukolwiek o tym powiesz, zabiję cię.

Rozdział 1

Moje życie to nienasycenie. Łakomstwo. Nie ma we mnie cienia skruchy z tego powodu. Niczego nie żałuję. Wszystko, co robię, doprowadzam do przesady. Wszystko, co posiadam, posiadam w nadmiarze. Cóż mogę rzec? Niczego sobie nie odmawiam.

W swoim życiu zabiłem dziesiątki ludzi. Straciłem rachubę, jeśli mam być szczery. Zabijam, cierpię, ale do niedawna kochałem jedynie raz.

Marię Angelo.

Myślałem, że to ta jedyna, że tylko ona zdoła przebić się przez mój pancerz. Sądziłem, że wraz z jej śmiercią utraciłem zdolność kochania, i pogodziłem się z tym. Żyję w zbytku, bo to daje satysfakcję. Natomiast miłość boli. Boli jak skurwysyn.

Uwierzcie, dobrze o tym wiem. Patrzyłem, jak miłość umiera na moich oczach, spazmatycznie łapiąc powietrze, by wyrwać życiu jeszcze jeden oddech. W tamtej chwili postanowiłem, że sam wolałbym zginąć niż przeżywać to ponownie.

Ale wtedy pojawiła się ona.

Zatrzymuję się w drzwiach kuchni i opieram o framugę, patrząc, jak Karissa gotuje czy raczej próbuje gotować. Z rozgrzanej patelni pryska olej, kurczak skwierczy, z jednej strony poczerniał już tak, że trudno określić, czy to na pewno kurczak. Na innym palniku kipi woda, gaz syczy, gdy wrzątek wylewa się z garnka, natomiast z piekarnika wydobywa się dym.

– Kurwa, kurwa, kurwa – mamrocze po nosem, wyciągając z uszu różowe słuchawki i zawieszając je sobie na szyi.

Zakłada kuchenne rękawice, otwiera drzwiczki i rozgania dym. Wkrótce wszędzie go pełno. W tym samym czasie w pomieszczeniu rozbrzmiewa uporczywy sygnał. Karissa rzuca w stronę detektora dymu gniewne spojrzenie, po czym wyciąga z piekarnika pergamin do pieczenia i rozkłada go na blacie. Cokolwiek się na nim upiekło, również obrywa wiązanką wyzwisk. Zakładam, że to ciasteczka, ale wyglądają jak odpryski gówna.

Apetyt rośnie…

Podchodzę do niej i sięgam do detektora dymu, by wyciągnąć baterię i powstrzymać hałas. Karissa zerka na mnie z uprzejmym półuśmieszkiem. Nic nie mówi. Słowa to ostatnio rzadki dar z jej strony. Jeszcze niedawno wylewała na mnie potoki słów, ale ich źródło wyschło i teraz pozostała tylko susza.

Staram się to przeczekać, choć cisza jest ogłuszająca. Frustrująca. Bywają dni, że staje się dla mnie torturą. Rozprasza ją wyłącznie brzęczenie muzyki ze słuchawek, w których Karissa całymi dniami chodzi po domu, izolując się od świata. Kiedy mnie nie słyszy, może udawać, że nie istnieję. Sądzi pewnie, że ignorowany nie będę próbował się odzywać.

Zerka na kuchenkę, gdzie dopala się jedzenie. Zwykle idzie jej lepiej, coś musiało ją rozproszyć. Nie jestem pewien co.

– Wszystko w porządku, Karisso?

– Po prostu, kurwa, cudownie – mamrocze, wyłączając oba palniki.

Szczęki same mi się zaciskają na brzmienie jej głosu. Zmuszam się, by nie reagować. Kiepsko znoszę brak szacunku, tymczasem ona serwuje mi go czasem tak hojnie, jakbym wprost nie mógł się nim nasycić.

Może coś w tym jest? Może sobie zasłużyłem, ale nie trawię, kiedy ktoś mi pyskuje.

Zamiast naciskać, by wydała z siebie bardziej złożoną odpowiedź, po prostu wychodzę. Niech sobie ratuje tę kolację, i tak wie, że jej nie zjem. Ten rytuał powtarza się przez całe lato.

Jest przewidywalna niczym robot, kiedy tak stara się nie okazywać przy mnie emocji. Jakby liczyła, że jeśli codziennie będzie robić to samo, przestanę ją zauważać, bo mi wreszcie zbrzydnie. Jak gdybym mógł o niej zapomnieć. Jak gdyby był to klucz do wyzwolenia. Nie zdaje sobie sprawy, że doskonale rozszyfrowuję ludzi. Najłatwiej z nich czytać właśnie wtedy, gdy wierzą, że codzienny zgiełk czyni ich niewidzialnymi.

Próbuję rozproszyć myśli tymi kulinarnymi katastrofami. Nic jednak nie da rady ich powstrzymać. Nic nie zdusi nachalnej autoanalizy. Napięta cisza jest paliwem najposępniejszych myśli. Wiem o tym, uwierzcie, dobrze wiem, że to tylko pogarsza sprawę.

Karissa jest jak tykająca bomba.

Tik, tak, tik, tak.

To kwestia czasu, zanim pociągnę za niewłaściwy kabelek i wszystko eksploduje.

Idę do swojej pieczary, siadam przy biurku i wyciągam telefon, żeby zamówić jakąś chińszczyznę. Wybieram danie dnia i lo mein z wołowiną, bez warzyw. Karissa to uwielbia.

Słyszę, jak krząta się po kuchni, tłucze garami, przetrząsa szuflady. Opieram się w fotelu i nasłuchuję tego chaosu. Przyjmuję uderzenia, jakby zadawała mi ciosy pięściami.

Nie nastawiałem się na to, by ją pokochać. Nie planowałem jej nawet polubić. Stało się. My się staliśmy… i nadal nie wiem, jak sobie z tym poradzić.

Dostawca pojawia się w niecałe pół godziny. Za każdym razem zamawiam z innego miejsca, żeby nikt nie był w stanie przewidzieć, co będę jadł danego dnia. Nie jest to niezawodne, ale bezpieczniejsze niż spożywanie kulinarnych wytworów Karissy.

Płacę i idę do jadalni, ciekaw, co tam zastanę. Światło zgaszone, Karissa siedzi samotnie przy stole. Poświata z kuchni pozwala mi dostrzec leżący przed nią talerz. Grzebie w jedzeniu widelcem, ale nie bierze do ust ani kęsa. W uszach znowu ma słuchawki.

Nawet nie jestem zaskoczony. To jeden z jej zwyczajów: nie przyznawać się do porażki.

Bez słowa wyciągam kartonik z wołowym lo mein i stawiam przed nią na stole, po czym wracam do siebie, by nie odbierać jej resztek godności. Niech zje w spokoju. Radzenie sobie z ludźmi, wynajdywanie różnych rzeczy – to moje specjalności.

Siedzę przed laptopem, stopy trzymam na biurku, rozpieram się wygodnie w skórzanym fotelu i pochłaniam kolację. Wbijam wzrok w notowania giełdowe przesuwające się po ekranie. Zainwestowałem trochę pieniędzy w biznesy grubych ryb, ale wszystko jest legalne – dzięki temu nie przyciągam uwagi władz. Teraz jednak skupiam się na małych firmach, ledwo wiążących koniec z końcem. Pcham się w groszowe akcje, którymi nikt się nie interesuje. Znajdujesz taką firemkę, inwestujesz w nią i namawiasz innych, żeby się dołożyli, przekonując, że to kura znosząca złote jajka. Notowania szybują pod niebiosa, a wtedy ty wycofujesz kapitał. Akcje spadają na łeb na szyję, bo od początku były skazane na porażkę. Wszyscy przegrywają, a ty dzięki poczciwym kretynom wychodzisz z tego z pokaźną sumką.

To nielegalne, nie robię takich inwestycji, ale badam sprawę w ramach mojej pracy. Zawsze byłem dobry w układaniu planów, znajdowaniu sposobów na ich wykonanie, w zarabianiu pieniędzy. Jednak to pod okiem Raya wyszlifowałem swoje umiejętności. Teraz mam koneksje na całym świecie. Jeśli ktoś czegoś potrzebuje, znam od tego – czymkolwiek by to nie było – odpowiednią osobę albo kogoś, kto ją zna. Ręka rękę myje, tak to się kręci. Jeśli ludzie boją się ciebie, a raczej tego, co mógłbyś zrobić, nigdy nie wejdą ci w drogę ani nie odmówią przysługi.

Ta konkretna zdolność nie objawiła się, dopóki świat, jaki sobie zbudowałem, nie runął, pozostawiając jedynie pustą skorupę człowieka, którym niegdyś byłem. Kiedy nie ma w tobie nic oprócz ciemności, łatwiej jest wysysać światło z innych.

Oto cały ja. Robię, co chcę, biorę, co mi się podoba, i za nic nie przepraszam. Nie urodziłem się taki. Świat mnie takim uczynił i płaci za ten błąd każdego dnia.

Tylko jedna osoba potrafiła mi umykać i była na tyle sprytna, że przez te wszystkie lata pozostała o krok przede mną – Carmela Rita. Johnny’ego łatwo było znaleźć. Obrał ten sam sposób na życie, jakim teraz ratuje się Karissa: przewidywalność. Postawił na ostrożność, rutynę. Kupił dom, zatrudnił się w gównianej robocie, gdzie siedział od dziewiątej do siedemnastej, mając nadzieję, że stając się niczym, przestanie być widoczny. O ironio, zawsze był przecież niczym.

Carmela natomiast pożegnała się z rutyną i zaczęła żyć chaotycznie, impulsywnie. Ilekroć udawało mi się do niej zbliżyć, uciekała. Stale zmieniała taktykę, ciągle się przeprowadzała.

Jest do mnie całkiem podobna. Cwana. Ale nie tak jak ja.

Wiem, że to jeszcze nie koniec, zabicie Johnny’ego niczego nie zamyka. Niemal chciałbym, żeby znowu gdzieś uciekła, podjęła kolejną próbę życia inaczej, stworzyła jeszcze jedną iluzję normalności gdzieś z dala od nas i nie oglądała się nigdy za siebie. Tak się jednak nie stanie.

Wiem to, bo sam też bym tego nie zrobił.

Carmela również ma w sobie ciemność. Jej jedyna cząstka światła rozjaśnia teraz mój dom. Wróci po nią. Wróci po Karissę. I niech Bóg ma ją w swojej opiece, kiedy to się stanie.

A skoro mowa o świetle mego życia…

Kieruję wzrok na Karissę, która właśnie weszła. Bezszelestnie układa się na sofie i łapie za pilota. Włącza telewizor, ustawia niską głośność, przełącza na kanał kulinarny. Na kolanach ma rozłożony notes, w palcach obraca długopis i wpatruje się w ekran.

Robi notatki, jakby oglądała coś ważnego. Zapisuje przepisy.

Studiuje je uważnie, czyta i czyta… Pół dnia siedzi z nosem w tym zeszycie, jak gdyby czekał ją jakiś test, co najmniej gotowanie z Bobbym Flayem, Rachael Ray czy kimś takim.

Zamykam laptopa i kończę posiłek. Teraz całą uwagę poświęcam Karissie. Patrzę na nią, rozkładam na czynniki pierwsze, tak jak ona składniki swoich kuchennych eksperymentów. Rozbijam ją na małe fragmenty, gdy pisze w swoim notesie.

Ciekawe, czy zdaje sobie sprawę, jak często to robię. Może czuje, że znam ją na wylot? Rozpoznaję westchnienia i uśmiechy, odczytuję każde załamanie głosu albo co wywołało gęsią skórkę na jej przedramionach. Wiem, kiedy jest szczęśliwa, a kiedy smutna. Czuję jej wściekłość, a to wszystko po błysku w oczach lub po szybkości kroków. Jest niczym otwarta księga. To niezwykle uczuciowa kobieta. Nieważne, jak bardzo stara się zwalczać i ukrywać swoje emocje, i tak zdaję sobie sprawę, co myśli na mój temat.

Wiem, że mnie nienawidzi. Widzę to i czuję. Zdradza ją napięcie mięśni, to jak zapada się w sobie, ilekroć jestem w pobliżu, albo oblewa rumieńcem, kiedy ośmielam się ją dotknąć. Wiem też, że mnie kocha. Bije od niej ogień, którego nie wznieciłaby wyłącznie nienawiść.

W końcu zapomni, że powinna mną gardzić. Zapomni, że nie wolno jej mnie pragnąć. Zapomni, jakim jestem potworem. Będzie pamiętać tylko jedno, bo reszta przestanie się liczyć. Że jestem mężczyzną, który przeszedł piekło, który ją kocha i przysięgał jej nie skrzywdzić. Wreszcie pozwoli sobie w to wszystko uwierzyć. Wróci myślami do tego, co czuła, mając mnie za bohatera – takiego, który bez wahania by utonął, byle tylko utrzymać ją na powierzchni.

Tego zamierzam się trzymać. Uważnie obserwuję oczy Karissy, szukając w nich zmiany. Dzisiaj jej nie odnalazłem. Cała jest nachmurzona i napięta, zaciska nawet zęby. Wie, że ją obserwuję, ale nie raczy zaakceptować mojej egzystencji. Uśmiecham się i patrzę dalej. Próbuje mnie zranić, ale mogę myśleć tylko o tym, jak pięknie wygląda, gdy się wścieka.

Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek telefonu. Sięgam po komórkę i odbieram. Po sygnale rozpoznaję, kto dzwoni.

– Tak?

– Ignazio!

Ray musi już być nieźle wstawiony. Nie zdradza tego ton jego głosu, silny i opanowany jak zwykle. Po prostu nazwał mnie po imieniu. Nie robi tego na trzeźwo.

– Tak? – powtarzam, siadam prosto i opuszczam stopy na podłogę.

– Jesteśmy w Cobalcie – mówi. – Wpadnij na chwilę.

– Dobra – odpowiadam, wstając.

Rozłączam się, wsuwam telefon do kieszeni czarnych spodni. Mogłem mu odmówić… Prawdopodobnie jestem jedyną osobą, która może mu odmówić, nie ponosząc za to poważnych konsekwencji… Atmosfera w domu stała się jednak nie do wytrzymania. Karissa wyraźnie potrzebuje przestrzeni, by pogodzić się z tym, co dziś tak wytrąciło ją z równowagi. Wiem, że będzie tu, kiedy wrócę. Będzie tu, bo rozumie, że w przeciwnym razie wytropię ją i ściągnę z powrotem.

Zakładam buty, zawiązuję krawat i chwytam leżący na oparciu krzesła płaszcz. Wkładam go, zapinam guziki i kieruję się do wyjścia.

– Mam kilka spraw do załatwienia.

Karissa nie odpowiada, nawet na mnie nie patrzy, ale słyszy. Delikatne drgnięcie jej ramion udowadnia mi, że tak właśnie jest. Przygryza lekko wewnętrzną stronę policzka.

– Być może wrócę późno – dodaję, podchodząc do sofy. Zatrzymuję się tuż przed nią. – A może nie.

Kolejne drgnięcie. Milczenie.

Stoję tak przez chwilę i kontempluję. W końcu nachylam się, by pocałować ją w czubek głowy. Nawet nie próbuję sięgnąć ust. Nie odepchnie mnie, nigdy tego nie robi, ale nie dostanę nic w zamian.

– Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała.

Delikatny, gardłowy pomruk. Jakby za wszelką cenę powstrzymała słowa i zamiast nich wydała odgłos zniecierpliwienia. Co ją zirytowało – sugestia, że mogłaby mnie potrzebować? Czy to, że już potrzebuje?

Bez względu na odpowiedź uśmiecham się do siebie i wychodzę.

***

Cobalt Room to elitarny klub na Manhattanie, niedaleko akademików NYU. Jeden z tych budynków, które ludzie podziwiają: wielka konstrukcja pasuje do scenografii filmu kostiumowego. Niewielu wchodzi do środka. By dostać się do klubu, wymagane jest członkostwo, którego nie uzyska się bez rekomendacji, a żeby ją otrzymać, trzeba znać Raya.

Nie jest właścicielem, ale zdecydowanie kontroluje interes. Większość spraw załatwia w gabinecie schowanym za rozbudowanym barem i bajeranckimi salami dla gości. Bryluje, ujmuje wszystkich swoją otwartością, jeżeli jednak zajdziesz mu za skórę, czeka cię piekło.

Nawet nie próbuję pokazywać dowodu przy wejściu. Kelvin, odźwierny, dobrze mnie zna – jest w końcu jednym z nas. Większość popołudni spędza, pracując tutaj dla Raya, w weekendy stoi na bramce w pobliski klubie Timbers. Był tam tej nocy, gdy Karissa przyszła z przyjaciółką, zaś ja wykonałem pierwszy ruch.

Kelvin wysłał mi wiadomość, kiedy tylko się tam pojawiła. Rozpoznał jej twarz, bo wiedział, że mam ją na radarze. Wszyscy wiedzieli… Ludzie Raya od początku zdawali sobie sprawę z tego, kim jest Karissa.

Jak zwykle Kelvin wita mnie skinieniem głowy i opuszcza ją, gdy przechodzę. Może chce okazać szacunek, ale najpewniej po prostu woli uniknąć kontaktu wzrokowego. Uliczni wojownicy, bezwzględni brutale, kłamcy, oszuści, zabójcy i złodzieje schodzą mi z drogi. Tymczasem Karissa, mniejsza ode mnie o połowę, niemal całkiem pozbawiona siły fizycznej, nigdy nie zawahała się spojrzeć mi prosto w oczy, jakby wzrokiem chciała prześwidrować moją duszę na wylot. Na początku sądziłem, że niewiele widzi i nie rozumie, kim jestem. Z czasem jednak pojąłem, ile dostrzegła i jak niewielką okazało się to dla niej przeszkodą. Nie zraziła ją otchłań gotowa wessać w siebie całą jasność tego świata.

Nikt do tej pory nie patrzył na mnie z taką otwartością, z takim zaufaniem, uczuciem. Nawet Ray. Nie licząc może chwil, gdy jest pijany, jak dziś. Podchodzę do baru, a on szczerzy się na mój widok, jakby był kotem z Cheshire, który właśnie natknął się na Alicję i chce ją nieco podręczyć.

– Naz!

Prawie się wzdrygam, słysząc jego głos. Natychmiast się reflektuje. Nie przeprasza, wzrusza jedynie ramionami i krzywi się, mówiąc: „No i masz mnie, kurna”. Gestem dłoni pokazuje facetowi rozłożonemu w miękkim fotelu, by nas zostawił. Gdy gość znika, wślizguję się na jego miejsce. Przywołuję kelnerkę i proszę o to samo, co zwykle – butelkę zimnego pale ale. I niech jej nie otwiera. Nie zadaje zbędnych pytań, tylko bez wahania przynosi alkohol. Używam własnego otwieracza wiszącego przy kluczach.

– Skład mrożonek poszedł dziś za gotówkę – natychmiast wypala Ray, moszcząc się wygodniej w fotelu. – Mamy prawie ćwierć miliona zysku.

– Świetnie. Jak mniemam, dziś ty stawiasz piwo.

– Wiesz, że tak – odpowiada Ray, wznosząc szklankę ze szkocką z lodem, by stuknąć się ze mną na zdrowie. – Rób tak dalej, a kupię ci cały browar.

Śmieję się, po czym biorę łyka z butelki.

– Trzymam cię za słowo.

– Wiesz, że go dotrzymuję.

Panuje dobra atmosfera, płynie alkohol. Ray dowcipkuje, jego nastrój wszystkim się udziela. Dotrzymuję mu kroku, uśmiecham się, próbuję zrelaksować i oczyścić umysł, ale wciąż kłębią się w nim myśli o Karissie.

Mogłoby się wydawać, że imprezujemy, ale to część naszej pracy. Planowanie, knucie, rozmowy, zacieśnianie więzi… Ta część roboty najbardziej mnie mierzi. To nie tak, że nienawidzę ludzi, nadużyciem byłoby tak twierdzić. Po prostu jestem szczęśliwszy, gdy nie ma ich w pobliżu.

Nie licząc jej. Cholerna Karissa. Ostatnio we wszystkim stanowi dla mnie wyjątek. A ja nigdy nie powinienem sobie pozwalać na odstępstwa.

Kobiety dojeżdżają chwilę po północy. Zwykle nie mają tu wstępu, ale kiedy Ray nabiera rozmachu w świętowaniu, ulegamy mu wszyscy. Prostytutki. Nazywają siebie „damami do towarzystwa”, a dla mnie są zwykłymi dziwkami. W większości to tylko dziewuchy mające za dużo makijażu i za mało rozumu.

Pojawia się Brandy, wścibska dziewczyna Raya. Natychmiast usadawia się obok niego w fotelu i oplata ramionami jego szyję. Kiedyś sprzedawała się tak samo jak inne, ale wpadła mu w oko, więc postanowił zatrzymać ją dla siebie. Jego własna mała laleczka, jak mawia.

Wszyscy się rozluźniają, a ja czuję coraz większe napięcie. Wypity alkohol nie wpływa na mój rosnący dyskomfort. Nie pomaga też fakt, że koleżanka Brandy siada na oparciu mojego fotela. Musi być nowa, to na pewno jej pierwszy raz tutaj. Patrzy na mnie z uśmiechem, źrenice ma wielkie i czarne jak węgielki. Jest ujarana.

– Hej, przystojniaku, szukasz dobrej zabawy?

Wlepiam w nią beznamiętny wzrok, gdy przesuwa nogą po moich spodniach, stopą masując mi łydkę. Brandy zauważa sytuację i zbiera się do powstrzymania koleżanki, bełkocząc coś po pijaku, ale Ray zatyka jej usta dłonią. Patrzy na mnie, szczerząc zęby. Chce zobaczyć, jak zareaguję.

Czasem mam wrażenie, że jestem jedną z jego zabawek. Kończę piwo – czwarte – i odstawiam pustą butelkę na stolik. Siadam prosto i pokazuję dziewczynie, by się zbliżyła. Nachyla się ku mnie z uwodzicielskim uśmiechem, sądząc, że spróbuję pocałować spuchnięte od botoksu usta, ale tylko przysuwam się do jej ucha.

– Poderżnę ci gardło, jeśli znów spróbujesz mnie dotknąć.

Sądząc po dzikim śmiechu Raya, musiała zrobić skrajnie przerażoną minę. Mam to gdzieś. Wstaję i kieruję się do wyjścia, nie patrząc za siebie.

– Do zobaczenia, Ray.

– Bywaj, Naz.

Tym razem naprawdę się wzdrygam. Samo zdrobnienie mi nie przeszkadza. Zawsze wolałem je od pełnego imienia „Ignazio”. Jednak gdy ktoś mnie tak nazywa, przypominam sobie, kim byłem w przeszłości. Naz był pełen nadziei. I miłości. Zginął okrutną śmiercią.

Powiedziałem Karissie, by nazywała mnie Nazem. Zaproponowałem to w chwili słabości. Patrzyła na mnie wzrokiem tak pełnym światła, tak niewinnym, że przez chwilę widziałem w niej odbicie samego siebie sprzed lat. Błogosławiona niewiedza. Pogubiłem się wtedy, zapomniałem, kim się stałem, i nadal nie wiem, jak wrócić na właściwy tor.

Kiedy docieram do domu, dochodzi pierwsza. Jest cicho i ciemno. Zdejmuję płaszcza i wzdychając, rozluźniam krawat. W mojej jaskini panuje mrok, pilot leży na stoliczku obok notesu Karissy. Odsuwam go i otwieram zeszyt na pierwszej stronie. Zapisała tam przepis na jakąś ziemniaczaną zapiekankę, na dole zaś zanotowała: „Jak przyrządzić idealny stek”.

Rzucam zeszyt z powrotem na stolik. Wtedy wysuwa się z niego koperta. Zaciekawiony wyciągam ją. To do Karissy, przyszło z uniwersytetu.

Nie powinienem, ale zaglądam do środka. Wyciągam list i czytam: „Droga Pani Reed, blablabla, cośtamcośtam, stypendium nie przyznano, będzie Pani musiała opłacić czesne”. Dołączono rachunek na prawie dwadzieścia pięć tysięcy dolców.

Gwiżdżę pod nosem i wpycham list z powrotem do koperty, po czym odkładam ją na miejsce. Nic dziwnego, że Karissa była w złym humorze.

Rozdział 2

– Chcesz, żeby…

– Nie.

Aż mnie zatyka. Wlepiam wzrok w Karissę siedzącą na sofie z nieodłącznym zeszytem na kolanach. Ogląda kolejny program kulinarny. Codziennie to samo. Słyszę dobiegającą z jej słuchawek muzykę. Ponieważ zawiesiła je na szyi, mam rzadką okazję z nią porozmawiać.

– Może zanim odpowiesz, pozwolisz mi dokończyć pytanie. Nic nie mówi, spisuje coś z ekranu, znowu zachowuje się, jakbym nie istniał.

Biorę głęboki oddech i pytam:

– Chcesz, żebyśmy razem poszli do…

– Nie.

Próbuję powstrzymać frustrację, ale uchodzi ze mnie we wściekłym pomruku. Ta kobieta doprowadza mnie do szału.

Potrząsam głową i opuszczam pokój. Trzeci raz nie będę pytać. Biorę kluczyki i wychodzę, trzaskając drzwiami.

Zaszła mi za skórę. Zwykle staram się do tego nie dopuszczać. Próbuję pozostać spokojny. Mam wprawę w ukrywaniu emocji, ale ona wie, jak mnie podejść. Bo stanowi wyjątek. Zawsze jest cholernym wyjątkiem.

Droga na Manhattan wlecze się w nieskończoność. Strzelam stawami kciuków i karku. Stojąc w korku, próbuję zredukować jakoś napięcie w ciele, ale ono zdaje się rosnąć z każdym dniem. Między nami ani trochę się nie poprawia, nic się nie układa, czuję, jakbyśmy utknęli na linii startu.

Cierpliwość zawsze była moją mocną stroną. Spędziłem prawie dwadzieścia lat, śledząc Carmelę, długo czekałem, by zemścić się na Johnnym. Mimo to przy ich córce czuję, że jestem u granic wytrzymałości.

Kieruję się w stronę Greenwich Village, parkuję pod garażami przy Washington Square i obchodzę budynek dookoła. Idę do dziekanatu NYU, do biura stypendialnego.

W budynku jest jasno i zaskakująco tłoczno jak na lato. Czekam kilka minut, zanim ktoś mnie zauważy, wreszcie podchodzę do kobiety w średnim wieku siedzącej przy wielkim biurku w lobby

. – Dzień dobry, chciałbym porozmawiać z kimś odnoście opłaty za czesne.

Kobieta zaczyna jęczeć, że studenci mogą przecież robić opłaty przez Internet, i próbuje mnie zbyć zwyczajową gadką, ale szybko to ucinam.

– Nie. Muszę dokonać opłaty i zamierzam pokryć całość. Dzisiaj.

Godzinę później wychodzę uboższy o dwadzieścia pięć kawałków i wyposażony jedynie w świstek papieru na dowód całej transakcji. Na górze strony, przy nazwisku Karissy, widnieje pieczątka z napisem „opłacono pełną kwotę”.

Już prawie zmierzcha, kiedy wracam na Brooklyn i parkuję na podjeździe. Kieruję się do drzwi, ale jeszcze zanim wejdę, wita mnie głośna muzyka. Robię kilka kroków w głąb korytarza i wołam Karissę. Słyszę śmiech. Kobiecy i znajomy, lecz nie należy do Karissy.

To Melody.

Przyśpiesza mi puls, od nagłej irytacji zaczynają drżeć palce. Zaciskam dłonie w pięści, by to powstrzymać, ale nie pomaga. Mam ochotę wycisnąć życie z tego śmiechu, zdusić ten nieznośny szczebiot na dobre.

Zaszła mi za skórę i rozdziera ją od środka.

Hałas dochodzi z mojego pokoju. Tego, w którym czuję się najbardziej u siebie. Z jedynego miejsca, gdzie kiedykolwiek czułem się bezpiecznie.

Zaprosić kogoś do mojego domu to jak pozwolić mu dotykać mojego jedzenia albo nalewać drinka z mojej butelki: niemal niemożliwe, żebym się na to zgodził. Zakładano mi już podsłuchy. Za łatwo byłoby tu coś przemycić. Nie wpuszczam ludzi do swojego życia, a Karissa otworzyła moje sanktuarium przed kimś, kogo ledwo znam.

Melody Carmichael. Jej ojciec pracuje na Wall Street. Matka jest gospodynią domową i prowadzi klub książkowy. Wzór perfekcyjnej rodziny. Nie ufam takim obrazkom. Głęboko pod powierzchnią zawsze czai się drugie dno, zagrzebane sekrety. Ludzie podobni do mnie wiedzą, jak je odkopać.

Wszystko ma swoje złe strony, mroczne strefy. Ci, co dobrowolnie wkraczają w cień, są znacznie bardziej przekonujący niż ludzie, którzy zdają się wiecznie żyć w słońcu. Mój najlepszy przyjaciel strzelił mi w serce, ale robiąc to, miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, by spojrzeć mi w oczy.

Omijam swoją pieczarę i idę prosto do kuchni, aby znaleźć coś mocniejszego na uspokojenie nerwów, ale przyhamowuję, widząc, w jakim jest stanie. Totalna katastrofa. Brudne talerze i śmieci porozrzucane wszędzie dookoła, gary z resztkami jedzenia nadal na kuchence. Śmierdzi spalenizną. Kolejny nieudany eksperyment, o czym świadczą na wpół opróżnione pudełka po pizzy stojące na zasyfionym blacie.

Czuję, jak wzbiera we mnie fala gorąca. Zaciskam powieki i biorę głęboki wdech, próbując uspokoić gniew. „Spokojnie, nie martw się tym”, powtarzam sobie. Liczę do dziesięciu, ale to na nic, bo gdy tylko otwieram oczy, znów widzę cały ten burdel i z wściekłości aż rozmywa mi się wzrok. Całą mocą powstrzymuję się, by nie stracić panowania nad sobą.

Oficjalnie skończyła mi się cierpliwość.

Zdejmuję gary z kuchenki i wyrzucam zawartość do kosza, po czym z hukiem odstawiam wszystko na marmurowy blat. Nie przejmuję się hałasem. Wypełniam zmywak wodą, piana z płynu do mycia naczyń prawie wylewa się na zewnątrz, para bucha od gorącego strumienia. Wrzucam do środka talerze. Rękawy podciągam do łokci. Mój umysł to plątanina mrocznych myśli.

Szoruję, szoruję i szoruję, spieniona woda parzy mi skórę. Zgrzytam zębami, próbując skupić się na bólu, aby zdusić w sobie irytację, ale odnosi to odwrotny skutek. Każdy wybuch śmiechu, każde westchnienie, każde słowo, jakie dobiega z mojego pokoju, działa niczym reset, powodując kolejny przypływ złości.

Ta mała ma tupet.

Świat wokół ogarnia mgła, a moje ręce poruszają się same. Szoruję wszystko, co mam w zasięgu wzroku, a skóra na dłoniach robi się cała czerwona. Trę drucianą myjką, aż palce zaczynają krwawić. Usiłuję zdusić mściwe myśli, choć nie sposób ich wyplenić. Gdy jestem w takim stanie, pożerają mnie żywcem.

Tak bardzo daję się ponieść złości, że nie słyszę zbliżających się kroków, nie wyczuwam jej obecności, póki nie zapala górnego światła. Blask momentalnie mnie otrzeźwia. Ściskam szklankę tak mocno, że palce bieleją niczym ścieżki kokainy.

Mam szczęście, mogła pęknąć. Choć prawie żałuję, że wytrzymała. Zamachnąłby się i przeciął Karissie pieprzoną tętnicę.

– Naz?

Jej głos wypowiadający moje imię jest jak chlust benzyny na rozpalony płomień. Opuszczam głowę roztrzęsiony.

Cholerny tupet.

– Wróć – mówię głosem tak cichym, że brzmi obco nawet dla moich własnych uszu.

Musi wrócić tam, skąd przyszła, i dać mi czas na uspokojenie, na oczyszczenie umysłu i doprowadzenie się do porządku, inaczej nie ręczę za siebie.

– Co?

– Wróć tam, gdzie byłaś, Karisso. Uwierz mi, nie chcesz tego teraz robić.

– Nie chcę robić czego?

Nie odpowiadam, a ona się nie cofa. Przeciwnie, zbliża się do mnie. Spokojnie idzie przez kuchnię. Stąpa lekko, ale w moich uszach jej kroki brzmią jak łomot. Oddycham głęboko, by nie zareagować, próbuję stać tak nieruchomo, jak to tylko możliwe. Zaciskam powieki, gdy się odzywa:

– Ignazio?

Kładzie rękę na moich plecach. Jej dotyk jest niepewny, ale wystarczy, żebym wybuchł. Obracam się gwałtownie. Szklanka wyślizguje mi się ręki i rozbija w zlewie pełnym piany. Karissa wygląda na zaskoczoną i zaczyna się cofać, ale chwytam ją za nadgarstek, siłą przyciągam do siebie.

Drży i otwiera szeroko oczy, a ja popycham ją na blat. Opiera się o niego plecami.

– Tego właśnie chcesz, tak? – Patrzę prosto w ciemne oczy i nachylam się bliżej. – Chcesz mnie ośmieszyć? Sprowokować?

– Co? – pyta drżącym głosem. – O czym ty mówisz?

– Mówię o tym, co właśnie robisz.

– Nic ci przecież nie robię.

Oczy zachodzą jej łzami. Starcza mi rozsądku, by rozluźnić uścisk. Może sprawiam jej ból…? Ale to nieważne. Łza i tak spływa po policzku, a Karissa patrzy mi prosto w oczy. Cała się napina, jakby musiała wstrzymać oddech tylko dlatego, że ja jestem blisko.

JA!

Nie może znieść mojej bliskości.

Obnażyłem się przed nią, odsłoniłem wrażliwe miejsca – te, których nie pokazuję nikomu – a ona je zaakceptowała i wypełniła miłością, ale ich nie rozumiała. A kiedy wreszcie udało mi się jej wyjaśnić, że jestem ofiarą, że zostałem zraniony, że moje życie zrujnowano, zaczęła zachowywać się, jakbym był tym złym.

– Daję ci przestrzeń, Karisso. Daję ci ją, choć wszystko we mnie krzyczy, by tego nie robić, ponieważ tego właśnie chcesz. Daję ci ją, a ty tak mi się odpłacasz? Zapędzasz mnie w kozi róg. Zapraszasz ludzi do mojego domu, nawet tego ze mną nie konsultując. Potrzebujesz przestrzeni? Więc daj ją i mnie! Przestań ją bezcześcić!

– Ja wcale…

– Owszem – przerywam jej. – Twoja niewinna gierka na mnie nie zadziała… Już nie. Dobrze wiesz, co robisz. Nie jesteś ignorantką. Wiesz, jak to na mnie wpływa, ale nie przerywasz. Pozwalam ci, bo potrzebowałaś czasu i mojej cierpliwości.

Teraz czas ci się skończył, Karisso, bo skończyła się moja cierpliwość. Chcesz dalej brnąć w tę zabawę? Pogrywać sobie ze mną, aż doczekasz się reakcji? W porządku. Dostaniesz ją.

Przyciskam się do niej, stykamy się nosami. Próbuje się wyrywać, ale ją przytrzymuję. Obracam głowę, nachylam się jeszcze bardziej, moje usta zatrzymują się tuż nad jej ustami, dzieli nas tylko oddech. Chcę ją pocałować. Oddałbym wszystko, by odwzajemniła pocałunek. Słyszę za to, jak wzdycha.

– Puść mnie.

– Zmuś mnie, śmiało.

Odpycha się wolną ręką i wyślizguje tak szybko, że nie nadążam z reakcją. O sekundę za późno puszczam jej nadgarstek, który wykrzywia się boleśnie. Karissa marszczy brwi. Rozmasowuje miejsce, gdzie ją trzymałem, potrząsa głową, kolejna łza spływa jej po policzku.

– Co z tobą nie tak?! – krzyczy na tyle głośno, by usłyszała to Melody. Z mojej jaskini dobiega pytanie, czy wszystko w porządku. – Jesteś nienormalny!

– Powiedz mi coś, czego nie wiem.

– Nienawidzę cię!

– Jeszcze raz: powiedz coś, czego nie wiem.

– Karissa? – dopytuje Melody, wchodząc do kuchni. Waha się, patrząc na nas podejrzliwie. – Wszystko gra?

Patrzę na Karissę, unosząc brew i czekając na jej reakcję. Oj, nie chciałaby, żebym teraz odzywał się do jej przyjaciółki. Nie kiedy jestem w takim nastroju. Karissa powoli kiwa głową, pocierając nadgarstek.

– Tak, w porządku, ale… lepiej już idź. Naz i ja… cóż…

– Kumam – szybko wypala Melody, machając ręką. – Małżeńskie sprzeczki i takie tam. To, eee… Widzimy się jakoś na dniach, co nie? W kafejce?

– Pewnie – odpowiada z wymuszonym uśmiechem. – Do zobaczenia.

Melody macha na pożegnanie i ulatnia się z naszego domu. Dopiero gdy zamykają się za nią drzwi, Karissa odwraca do mnie twarz. W jej oczach nie ma już strachu, zniknął też gniew, do którego tak przyzwyczaiłem się w ostatnich tygodniach. Widać w nich tylko smutek. Coś się w niej załamało.

Wciąż pociera nadgarstek. Moja złość opada, wypierana przez troskę. Podchodzę do niej, sięgam ku jej ramieniu.

– Nic ci nie jest?

Zanim udaje mi się jej dotknąć, cofa się, by zwiększyć dystans między nami.

– Akurat cię to obchodzi.

– Obchodzi. Jeśli cię zraniłem…

Prycha.

– Wiecznie mnie ranisz.

Chcę coś powiedzieć, by zaprzeczyć, ale nie mogę. Karissa stoi przez moment w ciszy, patrząc na mnie, po czym ledwo słyszalnym głosem mówi:

– Wiesz, jaki był najgorszy dzień w moim życiu, Naz?

– Ten, w którym zabiłem twojego ojca – odpowiadam bez większego namysłu.

Wzdryga się na dźwięk tych słów, ale potrząsa przecząco głową i krzyżuje ramiona.

– Najgorszy dzień mojego życia był wtedy w akademiku, kiedy ostrzegłeś mnie, mówiąc, bym trzymała się z daleka… Nie posłuchałam. Powiedziałeś, że musisz odejść natychmiast albo nie odejdziesz nigdy. Tego też nie posłuchałam. Teraz widzę, że naprawdę wiedziałeś, co mówisz. I mówiłeś szczerze. – Jej głos się załamuje. – Popełniłam błąd. Nie powinnam była wtedy prosić, byś został.

Mogłaby podnieść z blatu nóż i wbić mi go prosto w serce, nawet bym tego nie poczuł. Nie bolałoby tak mocno jak te słowa. Wolałbym znowu być postrzelony niż usłyszeć to, co właśnie usłyszałem.

Ona o tym wie. Może mówi prawdę. Może to był najgorszy dzień w jej życiu. Ta myśl jednak niespecjalnie mnie pociesza. Raczej boli.

Bez słowa odpycham się od kontuaru i robię kilka ciężkich kroków w jej stronę. Stoi nieruchomo, kiedy do niej podchodzę. Nie patrzy na mnie, choć ja wbijam w nią spojrzenie.

Zatrzymuję się tuż obok, nachylam się do jej ucha.

– Ale o to poprosiłaś – mówię cicho. – Chciałaś, żebym został, więc przyzwyczaj się do tego, skarbie, bo ja się nigdzie nie wybieram.

***

Jej skóra jest cudownie miękka. Nieskazitelna. Od dawna nietknięta. Choć Karissa ma zamknięte oczy i leży bez ruchu, wiem, że już nie śpi. Potrafię to rozpoznać po lekko drżącym oddechu, gdy kładę się obok niej. Ma na sobie cienką czarną bluzkę i bieliznę.

Zawsze zakłada do spania niewiele. Ja – jeszcze mniej. Śpię nago. Nie mam żadnych skrupułów. Staram się być dżentelmenem, staram się być wyrozumiały i trzymać ręce przy sobie, ale to trudne.

Kurewsko trudne. Szczególnie w takich chwilach.

W chwilach, kiedy wiem, że nie śpi i wyczuwa moją bliskość, a jednak jest cholernie daleko. Takie momenty wywołują ból, z jakiego trudno się otrząsnąć. Przyłapuję się na tym, że ją dotykam, opuszkami palców muskam każdy odsłonięty kawałek skóry. Leży nieruchomo, lecz przebiega ją dreszcz, a wtedy czuję pod palcami jej gęsią skórkę.

To zbyt wiele.

I nigdy nie dość.

Chcę więcej. Potrzebuję więcej. Jestem nienasycony, pragnę jej. Całej. Chcę się z nią kochać, trzymać ją w ramionach, być w niej. Chcę ją pieprzyć bez litości.

Ostatniego razu prawie nie pamiętam. Zostałem odurzony, próbowała odejść. Minął miesiąc… długi miesiąc męczarni bez żadnego dotyku. Pragnę wcisnąć rękę pod tkaninę, rozebrać ją do naga i przycisnąć do siebie.

Ale jeśli spróbuję, wypowie to słowo – czerwień.

Ostatnio użyła go w taki sposób, że miałem ochotę wyrwać jej język. Wzdychając, odsuwam się od niej, odwracam w drugą stronę. Nie dotknę jej dziś wieczorem, ponieważ, choć mnie to boli, jest zdenerwowana, a ja nie chcę pogarszać sytuacji. Nie wiem, jak sobie z tym poradzimy. Krok naprzód, a potem cała wstecz.

Mam płytki sen, moje ciało czujnie odbiera sygnały z otoczenia. Za każdym razem, gdy Karissa wykonuje na łóżku jakiś ruch, przewracając się lub wyciągając nogi, zwijając się lub obejmując poduszkę, budzę się i odzyskuję świadomość, którą niełatwo ponownie uśpić.

Dzielenie z kimś sypialni, przyzwolenie na to, by znalazł się w twoim najintymniejszym otoczeniu, widział cię, kiedy jesteś najbardziej bezbronny, wymaga ogromnego zaufania. Jestem silny i szybki, ale każdy potrafiłby obezwładnić śpiącego i poderżnąć mu gardło. Wystarczy kilka sekund.

Wiem o tym.

Dryfuję tak w półśnie. Czuję, jak rankiem Karissa wstaje, słyszę jej spokojne kroki, kiedy wychodzi z pokoju. Gdy już jej nie ma, próbuję zasnąć znowu, ale to niemożliwe. Choć trudno spać z nią, jeszcze trudniej jest bez niej.

Po kilku minutach ciekawość bierze górę. Opuszczam ciepłe łóżko, zarzucam coś na siebie i schodzę na dół. Karissa jest w kuchni, stoi przy ladzie, sypie sobie pełną miskę płatków Cocoa Puffs. Wciąż się dziwię, widząc tę przestrzeń tak często odwiedzaną, wykorzystywaną do przygotowywania śniadań, obiadów i kolacji. Czasami Karissa po prostu tu przebywa, stoi oparta o ladę bez wyraźnej przyczyny.

Dziwne.

Przechodzę obok, wyciągam butelkę wody z lodówki, otwieram ją i biorę łyk. W końcu się do mnie odzywa:

– Zabiłabym za kawę.

Jej głos jest łagodny, mówi z łatwością, jakby rozmowa ze mną nadal przychodziła jej naturalnie.

Hm…

Opierając się o blat, patrzę na nią badawczo.

– Dosłownie?

Odwraca głowę w moją stronę, wywracając oczyma.

– Tak się mówi.

– Przecież wiem – stwierdzam, zakręcając butelkę. – Jeśli chcesz kawy, zadzwoń do kawiarni na rogu, przyniosą ci.

– I co, mam zamówić piętnaście kubków? – pyta z przekąsem – Na wynos robią tylko catering. Mogłabym tam iść, ale to wymaga założenia spodni i… cóż…

I cóż, ona nie ma ich na sobie.

Moje oczy powoli skanują ją od pasa w dół. Napawam się widokiem kremowej skóry skąpanej w ciepłym świetle poranka. Czasami wydaje mi się, że chodzi tak po to, by mi dokuczyć. Nigdy nie pokazywała tyle ciała. Kusi, i to jak.

Pragnę pieścić każdy centymetr jej ciała.

– Chcesz, żebym ci ją przyniósł? – pytam, kiedy nasze spojrzenia znów się spotykają. – Mogę tam skoczyć.

– Nie, w porządku – odpowiada natychmiast. – Niczego od ciebie nie chcę.

Wzruszam ramionami i odsuwam się od blatu. Przechodząc obok niej, słyszę swój telefon. Leży w mojej pieczarze. Znowu Ray. Zawsze Ray.

– Jak chcesz. Gdybyś zmieniła zdanie…

– Nie zmienię – wypala. – Nie zmienię zdania.

Znowu zapada cisza. Wychodzę z kuchni, a wtedy ledwo słyszalnym głosem dopowiada:

– Nie kiedy chodzi o ciebie.

Rozdział 3

– Wiesz, jest taki jeden…

Tak zaczyna się wiele rozmów z Rayem. Gdybym dostawał dolara za każdym razem, kiedy słyszę te słowa… Na bank uzbierałbym kilka tysięcy.

– Co to za jeden? – dopytuję, choć nie wiem po co. Powie mi, gdy będzie gotowy. Ten to umie budować napięcie.

– A taki tam – ciągnie. – Trochę dla mnie pracował. Samochodziarz, wiesz… Ma warsztat, pożyczył trochę części… Wpadł i zdecydował, że chce się wycofać, ale wiadomo, to niemożliwe. Dupek wniósł więc skargę. Za nękanie! Dasz wiarę? Zadzwonił na policję z przekonaniem, że mu pomogą!

Tak, mogę w to uwierzyć. Ludzie mają śmieszną tendencję do pokładania wiary w to, że policja im pomoże. Sam taką miałem, zanim poznałem prawdę.

Zerkam na Raya. Siedzimy na zapleczu Cobalt Clubu, popijamy drinki, mimo że nie ma nawet południa. Brandy szybko zasypia w kącie na skórzanej sofie. Zastanawiam się, czy spędzili tu noc. Nigdy nie widziałem jej tutaj tak wcześnie rano.

– I co, chcesz, żebym dał mu nauczkę?

– Nie, na kolana już go rzuciliśmy. Przeszkadza, więc wylatuje z boiska.

– Dobrze. Zajmę się nim.

Ray wypluwa wreszcie z siebie jego nazwisko i kilka wskazówek – Josh Donizetti, po czterdziestce, jasne włosy, utyka po kontuzji kolana. Ma garaż na Brooklynie, niedaleko mnie. Więcej mi nie potrzeba, ale Ray sięga do biurka i wyciąga dla mnie jego wizytówkę.

Kończę piwo, a Ray raz za razem zmienia temat, głównie bredzi. Nie wiem o czym. Nie mówi do mnie. Nie tak naprawdę. Po prostu gada. Nie lubi ciszy.

Kiedy moja butelka jest już pusta, odstawiam ją na stół i podnoszę się. Zakładam płaszcz i wyciągam rękę do Raya. Potrząsa nią ze szczerym uśmiechem.

– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, Vitale.

Beze mnie? Byłby biedniejszy i słabszy, prawdopodobnie nawet martwy. Polega na mnie bardziej, niż zechciałby przyznać… Bardziej, niż sądzą wszyscy wokół. Dla nich szef jest najpotężniejszym człowiekiem w mieście. Z zewnątrz tak to właśnie wygląda. Za większość moich działań to on zbiera pochwały.

Nie przeszkadza mi to. Nie robię tego dla chwały. Nie potrzebuję uznania. Nie chcę, żeby ludzie codziennie wchodzili mi w tyłek.

– Zadzwonię, jak będzie po wszystkim – mówię i wychodzę. Spędzam całe popołudnie, obserwując garaż na Brooklynie i przyglądając się bohaterowi całego zamieszania. Kuleje, z trudem się schyla, praca przy samochodach kosztuje go sporo wysiłku. Drań prawdopodobnie wystarczająco się nacierpiał, oba kolana ma rozpieprzone. Cud, że w ogóle jeszcze chodzi. Zgłaszając się na policję, popełnił jednak wielki błąd. To niedopuszczalne i w naszym świecie nikomu nie ujdzie na sucho. Niezależnie od tego, kim jesteś, co robisz, kto cię kocha… to śmiertelny i niewybaczalny grzech.

Pierwszym człowiekiem, jakiego zabiłem, był Joseph Manchetti. Prosta, czysta robota – strzał w potylicę. Tamtego dnia, gdy pociągałem za spust, trzęsły mi się ręce. Po wszystkim zdążyłem przejść jedną przecznicę i musiałem wyrzucić z siebie całą zawartość żołądka. Nie dlatego, że zginął, ani dlatego, że odebrałem życie żonatemu mężczyźnie, czyjemuś ojcu, człowiekowi zadłużonemu wobec mafii, która domagała się, by zapłacił krwią.

To nie miało z nim nic wspólnego. Chodziło o adrenalinę. Wtedy – pierwszy raz od tamtej nocy, kiedy skradziono mi wszystko, co miałem – poczułem w sobie iskrę życia, tchnienie normalności. Takiego odlotu jak wówczas, gdy ma się władzę nad czyimś oddechem, nie dają żadne dragi. Serce dziko tłukło się w piersi, a wcześniej miałem wątpliwości, czy w ogóle jeszcze je posiadam.

Ta nieludzka chwila przypomniała mi o własnym człowieczeństwie. Znowu poczułem się żywy i… uzależniłem się od tego uczucia. Z czasem przeszły mdłości. Uniesienie traciło na sile. Nie dało się już tak szybko podnieść poziomu adrenaliny. Niczym prawdziwy ćpun potrzebowałem coraz więcej, aby się nasycić. Prosta i czysta robota ustąpiła miejsca brudnej, pełnej tortur. Przyglądając się umierającym, potęgowałem doznania. Udoskonalałem swoje metody, znajdując sposób na uzyskanie największego dreszczyku emocji przy najmniejszym ryzyku. Nie obchodziło mnie, co czują moje ofiary, liczyło się to, bym ja coś poczuł.

Kiedy tak siedzę w samochodzie po drugiej stronie ulicy, obserwując, jak mężczyzna porusza się po garażu, z ekscytacji mrowią mnie dłonie. Bawię się jego wizytówką, przesuwam koniuszkami palców po szorstkich krawędziach. Czekam, choć przyciąganie jest coraz silniejsze. Zabawne, że ćpuny też mówią na nieuniknione „złoty strzał”.

To jest to. Złoty strzał. Ostateczny odlot. Wystrzeliwując, sam też go zaliczam. I nie mogę bez tego żyć.

Czekam do zmierzchu, wokół panuje cisza, z garażu wyszli wszyscy oprócz mężczyzny, z którym mam się uporać. On jeszcze pracuje, leży pod jakimś sportowym wozem.

Ostrożnie wysiadam z samochodu, wizytówkę zostawiwszy na tablicy rozdzielczej. Przechodząc przez ulicę, wciągam czarne rękawiczki. Bezszelestnie wchodzę do garażu. Mężczyzna mnie nie słyszy ani nie widzi, nie zorientuje się, że tu jestem, dopóki nie będzie za późno.

Uderzam w stary podnośnik, samochód gwałtownie opada. Tak szybko, że facet nie ma nawet ułamka sekundy, by uciec. Nie może się poruszyć, teraz, gdy dwie tony metalu miażdżą mu klatkę piersiową, nie może już nawet krzyczeć.

Wkrótce jego nogi przestają podskakiwać konwulsyjnie.

Stoję tak przez dłuższą chwilę i obserwuję. Jest coś hipnotyzującego w śmierci. Pewnie to, że przynosi spokój. Bez względu na trud życia, zmagania, mękę i walkę, wszystko w końcu dobiega kresu.

Urodziliśmy się po to, by umrzeć. Tak właśnie jest. Pewnego dnia umrę i ja. Jakoś się tego nie boję. Śmierć będzie dla mnie wyzwoleniem. Póki nie nadejdzie, żyję, żerując na innych. Patrzę, jak walczą o jeszcze jeden oddech. Życie jednak nigdy im go nie daje, kiedy jestem w pobliżu.

Tak jak nie dało szansy jej.

Czasami myślę, że zostałem przeklęty. To kara, jaką sam sobie wymierzam, choć i tak ledwo dyscyplinuje moje demony. Przynosi katharsis, ale tylko chwilowe. Ulga, która się z tym wiąże, wytrąca mnie z równowagi.

Odchodzę, gdy ciało mężczyzny jeszcze lekko drży. Przez ulicę przechodzę ze spuszczoną głową. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam, nie oglądając się za siebie. Wyciągam telefon i dzwonię do Raya. Mówię, że sprawa załatwiona i się rozłączam. Nie od razu jadę do domu. Wolę przez jakiś czas pokręcić się po ulicach, aby oczyścić umysł.

Tak nabuzowany nie powinienem pokazywać się Karissie. To byłoby niebezpieczne.

***

Srebrno-czarna maszyna zajmuje dużo miejsca i lśni nieskazitelnym blaskiem w pierwszych promieniach słońca wpadających przez szybę. Opieram się o blat w przeciwległym końcu kuchni. Słyszę, jak Karissa porusza się piętro wyżej, a potem na schodach i w holu.

Kiedy tylko wchodzi, nasze oczy się spotykają. Mrugam, gdy zapala górne światło, zatrzymuje się i waha na mój widok. Boi się mnie. Świadomość tego skręca mi wnętrzności. Czuję ciężar w piersi i ból, jakbym dostał w brzuch. Bez względu na to, ile razy przysięgam, że jej nie skrzywdzę, ona wciąż zapomina. I nawet jeśli jedynie na chwilę, to dla mnie zbyt wiele.

– Dzień dobry – mówię.

Gapi się na mnie, panika rozpływa się w zwykłym zmieszaniu. Nie reaguje, spojrzeniem wędruje gdzie indziej, marszczy brwi, widząc stojącą na blacie maszynę.

– To profesjonalny ekspres do kawy – wyjaśniam. Kieruje na mnie zaskoczony wzrok, a ja wzruszam ramionami i podaję jej leżącą obok instrukcję. – Mówiłaś, że zabiłabyś za kawę.

– Więc wydałeś kasę na całą machinę? – pyta, biorąc instrukcję, po czym znowu wgapia się w urządzenie. – Nie mogłeś po prostu kupić normalnego dzbanka do kawy? Takiego, który nie wymaga przeczytania epopei, by go obsłużyć?

Już mam coś odpowiedzieć, ale szybko się wcina:

– Nie, jasne, że nie mogłeś.

Patrzy chwilę na spis treści, ale szybko zamyka instrukcję i ją odrzuca. Wyciąga z szafki miskę, trzaska drzwiczkami i szufladami, przygotowuje sobie poranne płatki. Patrzę w ciszy, jak przechodzi tuż obok, by wyciągnąć mleko z lodówki. Wlewając je do miski, rozchlapuje trochę dookoła, ale najwyraźniej nie zamierza tego ścierać.

Stojąc tak, plecami do mnie, zaczyna jeść. Wpatruje się w okno, nadal taka zła…

Powoli do niej podchodzę. Zatrzymuję się tuż za jej plecami. Tak blisko, że dotykam ich ubraniem. Wciąż mam na sobie wczorajsze ciuchy. Nie wiem, czy to w ogóle zauważy, może już nie dba o to, że nie spałem obok niej, że wróciłem o jakiejś bezbożnej godzinie, a następnie do wschodu słońca montowałem tę cholerną maszynę, żeby miała swoją poranną kawę. Nie wiem, czy wyczuła moją obecność nad ranem, ale teraz na pewno ją czuje.

Wiem o tym, bo drży, kiedy się nachylam, a w odbiciu w szybie widzę, jak na moment zaciska powieki. Zbliżam usta do jej ucha i cichutko mówię:

– Zdaje się, że chciałaś powiedzieć „dziękuję”.

Rozdział 4

„Wiara, magia i nadzieja zrobią z ciebie czarodzieja”.

Te słowa, wypisane złotymi literami, widnieją na kolorowym plakacie. Widziałem go w akademiku Karissy, zanim się stamtąd wyprowadziła. Potem już nie.

W każdym razie do teraz. Wielkie oczy narysowanej na nim małej blondynki wpatrują się we mnie z drugiej strony sypialni, gdzie została niedbale powieszona. Plakat jest pomarszczony i przekrzywiony, a dolny prawy narożnik rozdarty. Wygląda, jakby jego miejsce było w koszu na śmieci, a nie na ścianie obok mojego łóżka.

Ten widok sprawia, że dostaję dreszczy. Chcę go zerwać albo przynajmniej powiesić prosto, do diabła, wygładzić zmarszczki, doprowadzić do porządku. Nie robię jednak nic. Po prostu stoję w drzwiach, wściekam się i patrzę na to cholerstwo w półmroku.

Potrząsając głową, odwracam się i schodzę na dół. W tej chwili jestem zbyt wyczerpany. Spędziłem całe popołudnie, zajmując się sprawami Raya, więc chcę jedynie trochę się odprężyć, zostawić to wszystko za sobą.

Światło dochodzi tylko z mojego ulubionego pokoju, stamtąd też dobiegają odgłosy telewizora. Zakładam, że programu kulinarnego. Wiecznie leci cholerny Food Network. Wchodzę do środka i znowu zatrzymuję się zaskoczony, bo ta sama mała blondynka zerka na mnie z ekranu.

Dzwoneczek.

Karissa siedzi na sofie ubrana w piżamę. Stopy podwinęła pod siebie. Podchodzę i opadam obok niej, na tyle blisko, że stykamy się udami. Sztywnieje, ale na mnie nie patrzy. Wzrok utkwiony ma w ekranie. Obserwuję ją przez chwilę, rozluźniam krawat, zrzucam buty, po chwili patrzę na telewizor.

Piotruś Pan.

To mnie zastanawia. Wiem o niej wiele, ale nie rozumiem, dlaczego tak bardzo kocha ten film. Rozmyślałem nad tym sporo. Jest młoda, jasne, ale jak na kogoś tak dojrzałego to dziecinne.

– Wiesz, niektórzy ludzie uważają Piotrusia Pana za hor-ror – mówię.

Kątem oka widzę, jak unosi brwi. Zerka na mnie z niedowierzaniem.

– Serio – ciągnę, patrząc jej w oczy. – Istnieje teoria, że Piotruś Pan jest ponurym żniwiarzem, a Nibylandia czyśćcem, dlatego nikt się tam nie starze.

Patrzy na mnie w milczeniu. Biorę to za sygnał, że mogę kontynuować.

– Oczywiście są też inne teorie. Na przykład, że zagubieni chłopcy nie starzeją się, ponieważ zabija ich, nim zdążą się zmienić. Nie wiem, czy czytałaś powieść, ale pada w niej takie zdanie: „Jeśli zaczynają dorastać, co jest sprzeczne z zasadami, Piotruś zaprowadza w swoich szeregach porządki”. Dość czytelne, sama przyznasz.

Przesuwam palcami po szyi, w geście podrzynania gardła. Karissa patrzy na mnie. Nie odrywa wzroku. Twarz ma bez wyrazu, ale z oczu strzelają płomienie. Spaliłaby mnie, gdyby mogła. Po chwili odwraca się i wyłącza telewizor. Ekran wygasa, a ona rzuca pilota na poduszkę za mną.

– Wszystko musisz zniszczyć, tak? – warczy, nie dając mi szansy na odpowiedź, bo zaraz potem odchodzi.

Kiedy już jej nie ma, odchylam głowę na oparcie sofy i zamykam oczy. Ta sprawa jest przegrana. To chyba oczywiste, a jednak nie mogę przyjąć tego do wiadomości. Gdy chodzi o nią, wszystko robię źle. Ponieważ codziennie walczę o utrzymanie pozorów kontroli, ona uważa, że mam nad nią władzę, że jest na mojej łasce. Bez tego dawno bym ją stracił. Ale co, jeśli i tak ją stracę? Równie dobrze oboje możemy być martwi.

Wstaję i wychodzę ze swojej pieczary. Zostawiam rzeczy tak, jak leżą, dziś nie mam już siły sprzątać. Jutro się tym zajmę oraz wszystkim dokoła, co wydaje się rozpadać na kawałki, ale dzisiaj wieczorem starczy mi energii wyłącznie na Karissę.

Z nią nie radzę sobie tak łatwo jak z innymi. Tamci dostają nóż w plecy albo kulkę w łeb. Jej mogę zaoferować tylko słowa, a te wydają się co najmniej niewystarczające. Ona nie chce mojej dobroci. Za nic ma moje przyrzeczenia.

Machiavelli wierzył, że lepiej, by się ciebie obawiano, niż kochano, ponieważ przywiązanie łatwo stracić, ale strach przed bólem jest wieczny. Ona się boi. Czasem kiedy na mnie patrzy, widzę ten strach. Nie wiem jednak, jak zachować jej miłość, która zdaje się topnieć za każdym razem, gdy z nią rozmawiam, jakby Karissa rozkładała na części pierwsze wszystkie wypowiedziane przeze mnie sylaby, by znaleźć w nich potwierdzenie, że jestem potworem, za którego mnie uważa.

Może ma rację.

Pieprzenie. Wiem, że tak. Czuję czasem, że potwór wystawia łeb. Przeżera się przez moje ciało i zatruwa myśli, przejmuje kontrolę. Moje wnętrze okrywa się mrokiem, lecz serce nadal bije. I to, kurwa, dla niej. Owszem, jest we mnie potwór, ale mnie nie definiuje. Każdy z nas nosi w sobie jakiegoś, czyż nie? Światła na górze są wyłączone, słońce wreszcie zaszło. Moje oczy łatwo przystosowują się do ciemności, przez lata je do tego trenowałem. Pierwsze, co zauważam, to brak plakatu. Już go nie ma. Patrzę na pustą ścianę. Zauważam, że taśma wciąż na niej tkwi, pod nią widać skrawki papieru.

Zdarła go.

Wzrokiem uważnie skanuję pokój. Obydwie połówki rozerwanego plakatu leżą zgniecione na podłodze obok łóżka. Po chwili do moich uszu dociera cichutkie westchnienie. Ledwie je słyszę.

Znam ten dźwięk. Aż za dobrze. Stale mnie prześladuje.

Kurwa.

To łapanie oddechu, słabiutki świst powietrza wciąganego do płuc, które rozpaczliwie go potrzebują. Co dzień torturuję się wspomnieniem tego dźwięku.

Patrzę na łóżko, gdzie Karissa leży owinięta w koc, jakby próbowała osłonić się przed światem. Nie widzę jej twarzy, tylko zarys sylwetki, ale gdy ten dźwięk znów rozbrzmiewa w pokoju, już wiem…

Wiem, że ona płacze.

I to z mojego powodu.

Czuję, jakbym zapadał się w sobie pod ciężarem jej rozpaczy. Nie zrzucam na siebie całej winy za stan Karissy, ale niechętnie przyznaję, że przyłożyłem do niego rękę.

Próbowałem tego nie robić. Przysięgałem, że tego nie zrobię. Ale to zrobiłem.

Czasem nic się nie da poradzić. Regularnie coś psujemy. Niszczenie przychodzi ludziom łatwo niczym oddychanie. Jedyne błędy, jakie popełniłem, wynikały z braku kontroli. Jednak nawet kiedy los rzucał kłody pod nogi, udawało mi się zachować równowagę.

Przy niej ją tracę.

Tracę grunt pod nogami.

Jeśli znowu wyda ten dźwięk, rzuci mnie na kolana.

Podchodzę powoli, najciszej, jak mogę. Czuję, że cała tężeje, gdy zatrzymuję się obok, a mój cień przesłania tę odrobinę wpadającego przez okno światła księżyca. Spoglądam na nią z góry. Ma otwarte oczy mokre od łez. Nie mówiąc ani słowa, sięgam ku niej i delikatnie odgarniam z jej twarzy kosmyk włosów.

Patrzy niewidzącym wzrokiem przed siebie. Na mnie nawet nie spogląda. Zupełnie jakby nie zauważała mojej obecności. Pochylam się nad nią i przyciskam wargi do policzka, rozkoszując się ciepłem. Gdy ustami dotykam jej skóry, znów słychać ten odgłos, gwałtowny wdech desperacji, który rozbrzmiewa echem w całym moim ciele i osadza się w kościach.

Klękam obok i zmuszam ją, by na mnie spojrzała, dostrzegła mnie. Nie ma mowy, żebym dziś zasnął, nie dam rady się przy niej odprężyć.

– Co mogę zrobić, Karisso? – pytam cichym głosem, ale ona wzdryga się, jakbym krzyczał. Kącik jej ust wznosi się szyderczo, w oczach płonie nienawiść.

– Idź do piekła – syczy.

Dławi się tymi słowami, jakby nigdy nie miała w ustach niczego równie gorzkiego. Brzmią niemal namiętnie. Pewnie nie powinienem się nimi ekscytować, ale jej wrogość budzi w moim wnętrzu jakąś pierwotną moc, która rośnie z każdą sekundą. Coś się we mnie skręca, gotuje, sprawia, że krew mi gęstnieje, a kutas staje na baczność.

To niebezpieczne.

Przesuwam wierzchem dłoni po jej policzku.

– Zmierzam tam od dłuższego czasu, skarbie.

W następnej chwili zostaję odepchnięty, prawie się przewracam. Udaje mi się złapać równowagę, a ona siada. Koc opada, więc oplata się ramionami. Już nie płacze, wrogość wysuszyła łzy. Z jej gniewem mógłbym sobie poradzić, ale ze złamanym sercem…

Zanim zdąży coś powiedzieć albo zareagować, rzucam się na łóżko i opieram dłonie po jej obu stronach. Nachylam się nisko nad nią, stykamy się nosami. Zaskoczona, gwałtownie zasysa powietrze.

– Uważaj – szepczę niskim i wypranym z emocji głosem. – Wiesz, że lubię, gdy walczysz.

– Pierdol się.

Przyciskam usta do jej ust, całuję ją mocno. Nie odwzajemnia pocałunku. Trwa to tylko kilka sekund. Odpycha mnie, zyskując dość dużo miejsca, by się zamachnąć i uderzyć. Z całej siły. Wali mnie prosto w twarz.

Straciłem czujność, nie spodziewałem się tego ciosu. Marszczę brwi z bólu i chwytam jej nadgarstek, zanim znów będzie mogła mnie uderzyć. Krzywi się, próbuje wyrwać dłoń, przeszywa mnie wzrokiem, nozdrza drżą jej z gniewu.

Przesuwam językiem po wardze i czuję metaliczny posmak krwi. Wyczuwam rozcięcie, ślad po zaciśniętych zębach. Piecze i pulsuje w rytmie mojego rozszalałego serca.

Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś miał odwagę podnieść na mnie rękę. Jeszcze rzadziej, że tracę czujność na tyle, by udało mu się trafić. Uczucia, które przed chwilą w sobie zdusiłem, wracają z pełną mocą. Gotuje się we mnie. Lont został podpalony. Wszystko, co w sobie chowałem, eksploduje.

Wciągam ją na łóżko i kładę się na niej. Ona coś krzyczy, ale słyszę jej głos tylko jako odległy szum, niewyraźny szmer stłumiony sykiem przepływającej przeze mnie elektryczności.

Wyłącznie jedno słowo mogłoby wyrwać mnie z tej maligny. Czerwień.

Kolor wściekłości i nienawiści, kolor biorący mnie we władanie tak silnie, że z trudem zachowuję przytomność umysłu.

Kolor krwi, gęstej mazi wsiąkającej w drewniane podłogi i ubrania.

Kolor rumieńców na jej policzkach, krągłych warg zdających się błagać o kolejne muśnięcie moich ust.

Kolor zadrapań, jakimi pokrywa moje ramiona, moją pierś i szyję, nawet twarz. Walczy, ale przyciąga mnie, zamiast odpychać. Przyciąga ku sobie, masakrując moją skórę.

Czerwień.

Czerwień.

Czerwień.

Całuję ją znowu. Ból rozciętych ust odczuwam silniej, wsącza się we mnie, napędza do działania. Gryzę ją. Nie tak, by polała się krew, ale na tyle mocno, by poczuła to, co ja.

– Powiedz… – warczę, naciskając się na nią. Jestem tak twardy, że aż boli. – Powiedz to słowo.

Chcę, by je wypowiedziała. Potrzebuję go. Bo jeśli tego nie zrobi – jeśli nie wykrzyczy go ile sił w płucach, nie opluje mnie nim niczym jadem – nie będę w stanie przestać. Mój wzrok zasnuwa czerwona mgła. Tylko „czerwień” może ją rozgonić.

– Powiedz to – powtarzam, a moje usta są nad jej ustami, tak blisko, że czuję szybki oddech Karissy. – Powiedz, jeśli naprawdę tak czujesz.

Patrzy na mnie groźnie, nie widziałem jeszcze u niej takiej furii. Mój mały kotek zamienił się w dziką bestię, wygłodniałą lwicę gotową rozerwać mnie na strzępy. I tak się stanie. Ona mnie zniszczy. Wystarczy, że powie to słowo, a rozpadnę się na kawałki.

– Powiedz to – naciskam. – Po prostu to, kurwa, powiedz. Rozchyla usta, a ja czekam. Każdy mięsień się we mnie napina, w piersi czuję ucisk. Czekam, aż to słowo wwierci się w moją duszę, ale słyszę tylko drżący wydech. Brzmi jak warknięcie dzikiego zwierzęcia. Przez ułamek sekundy wybrzmiewa wokół nas, po czym ona lekko unosi głowę, by sięgnąć moich ust.

Przepadłem.

Rozbieramy się w amoku, rwąc ubrania. Nie ma w tym cienia delikatności ani czułości. To nie jest miłość, tylko nienawiść. Prawdziwa nienawiść. Ona mnie nienawidzi i to przynosi jej ulgę. Koi ból. Pozwala wyładować na mnie gniew.

Nie przeszkadza mi to. Może mnie bić, torturować… Zniosę wszystko. Chętnie wchłonę uderzenia pięści i gorycz słów. Może przelać na mnie swoją wściekłość, zatracić się w tym ze mną, a ja nigdy nie będę miał jej tego za złe.

Bo znam to uczucie. Znam gniew, nienawiść i ból.

Spoglądam na nią, gdy na sekundę odsuwa się od moich ust, by spojrzeć mi w oczy – jest jak odbicie w lustrze… Popękany, porysowany odłamek szkła odbijający obraz mojej duszy.

Tym razem tej ciemnej strony. Jest tak samo popieprzona jak ja. Prawdopodobnie ponoszę za to winę. Może nie powinienem tego podsycać. Tylko czemu to tak wspaniałe uczucie, do cholery?

Całuję policzki, szyję, piersi, raz po raz zaciskam zęby na skórze, podciągając Karissę wyżej, układając się między jej nogami. Jest już mokra, całe ciało płonie w oczekiwaniu.

Chwytam ją za nogi, rozsuwam je, dociskam jej kolana do klatki piersiowej i ustami wpijam się w usta. Wchodzę w nią ostro, głęboko, a ona wykrzykuje tylko: „Pieprzyć to!”.

– Taki mam zamiar – szepczę. – Zerżnę cię ostro.

Wysuwam się z niej i zaraz wpycham z powrotem, sprawiając, że krzyczy.

– Będę cię pieprzyć, póki nie zaczniesz błagać, bym przestał. – Kolejne pchnięcie, kolejny krzyk. – Ale nie przestanę, póki nie wypowiesz słowa, które mnie do tego zmusi.

Znów się wysuwam, a potem wchodzę do samego końca, by wywołać jej kolejny wrzask. Karissa traci dech.

– Nie przestanę, póki tego nie powiesz… Póki naprawdę tego nie zapragniesz.

Patrzy na mnie złowrogo, zawzięcie, w milczeniu… To wojna charakterów, nigdy jej nie wygra. Będę ją pieprzyć, dopóki serce mi nie wysiądzie. Chrzanić to, bez niej i tak nie byłoby mi potrzebne.

Nic nie mówi, zresztą nie daję jej na to szansy. Wbijam się w nią tak mocno, że każde pchnięcie przyciska ją głębiej do łóżka. Ze wszystkich sił stara się zachować milczenie, wykrzywia twarz, zaciska szczęki, by nie wydostał się z nich żaden jęk. I tak słyszę, jak spazmatycznie chwyta powietrze i dyszy, jak przełyka ślinę, kiedy ją liżę, ssę, gryzę w szyję, oddając jej całego siebie.

Nie powstrzymuję się. Skończyłem już z tym. Ona wie, kim jestem. Wie, do czego jestem zdolny. Nie dostaje już taryfy ulgowej.

Minuty mijają. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. To może potrwać pół godziny. A może i pół dnia.

W pokoju panują grobowe ciemności, ale wyczuwam rosnące napięcie. Nadal nie odpuszczam. Obracam nią na wszystkie strony i rzucam po łóżku jak szmacianą laleczką. Wiem, że lubi się w nią zmieniać. Znosi to do chwili, gdy rozkosz staje się obezwładniająca. Dyszy, jakby zbliżała się agonia, jej mięśnie się naprężają, orgazmy przychodzą jeden po drugim, coraz potężniejsze, coraz częstsze. Całe ciało Karissy mi się poddaje.

Czuję, jak drżą jej nogi. Palcami brutalnie rozszarpuje moją skórę. Krople potu wsączające się w rany na plecach wywołują palący ból. Drapie do krwi, ostrą krawędzią złamanego paznokcia robi mi szramę na policzku, ale to nic.

Może mnie ranić. Pokryć bliznami. Może mi robić, co tylko zechce.

Jej ciało znowu się napina. Zbliża się kolejny orgazm. Karissa gwałtownie wciąga powietrze. Wypuszcza je, szepcząc:

– Wystarczy.

– Co takiego? Nie dosłyszałem.

– Wystarczy – dyszy, naciskając na moją klatkę piersiową. – Nie mogę… Już nie mogę… Więcej nie dam rady.

Głos ledwo wydostaje się przez jej ściśnięte gardło. Cała drży, dochodzi. Przywiera do mnie mocno, z kącików oczu płyną łzy. Nie przestaję. Ona wie, że tego nie zrobię. Zaczyna walczyć, znowu zadaje mi ciosy, gryzie mnie, gdzie tylko zdoła, z ran sączy się więcej krwi.

– Powiedz to – powtarzam, wiedząc, że dotarła do swojej granicy. – Powiedz to słowo.

Chcę jedynie, żeby przyznała się do porażki. Chcę wyrwać ją z tego impasu.