Topless - Adam Kaczanowski - ebook

Topless ebook

Kaczanowski Adam

4,0

Opis

Wróżbita, którego prześladuje pech a umiejętności coraz częściej zawodzą. Dziewczyna prowadząca program telewizyjny z rebusami, której biust okazuje się mieć cudowne właściwości oraz coraz liczniejszą rzeszę wyznawców. Ludzie gotowi uwierzyć we wszystko i Bóg, któremu ze starości wszystko się pomieszało. Powieść Adama Kaczanowskiego opowiada o dziwnej, pokrętnej, nadpsutej metafizyce współczesnego świata. Topless to z pozoru lekka komedia, którą wypada potraktować poważnie.

 

Adam Kaczanowski (1976) - pisarz i performer. Autor powieści Bez końca (2005), Awersja (2007) oraz kilku książek poetyckich, ostatnioSzkielet Małpy / Szept (2010). W 2006 roku reprezentował literaturę polską na Festiwalu Debiutu Powieściowego w Kilonii. Publikował m.in. w „brulionie”, „Twórczości”, „Czasie Kultury” i „FA-arcie”. Przez pewien czas występował jako Człowiek-Małpa. Mieszka w Poznaniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 172

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Nie­na­widzę podróży i podróżników. A oto za­bie­ram się do opo­wia­da­nia o mo­ich wy­pra­wach.

Clau­de Lévi-Strauss, Smu­tek tro­pików, tłum. Anie­la Ste­ins­berg

Fabuła tej książki i występujący

w niej bo­ha­te­ro­wie to fik­cja li­te­rac­ka.

R O Z D Z I A Ł  1

Po­miesz­cze­nie sta­cji Ta­rot TV, z którego nada­wa­no pro­gram na żywo, było urządzo­ne bar­dzo oszczędnie. Nie­wiel­ki sto­lik do kart, krzesło, na którym sia­dał wróżbita, ka­me­ra usta­wio­na cały czas w jed­nej po­zy­cji, tak że jej ope­ra­tor mógłby właści­wie nie ist­nieć.

Pro­wadzący pro­gram wróżbita Cha­gall ta­so­wał kar­ty. Robił to le­ni­wie, z wiel­kim spo­ko­jem. Miał czter­dzieści pięć lat, ale ko­bie­ty wciąż brały go za trzy­dzie­sto­lat­ka. Bru­net o ta­jem­ni­czym, prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu – po­do­bał im się, nie­kie­dy dzwo­niły tyl­ko po to, by z nim po­flir­to­wać. Niewątpli­wie był gwiazdą tej sta­cji.

Po­pra­wił słuchawkę przy uchu, ra­czej z przy­zwy­cza­je­nia niż z ko­niecz­ności, robił to za­wsze, gdy do­sta­wał sy­gnał, że ktoś jest na li­nii.

– Halo? – dzwo­nił mężczy­zna.

– Halo? – od­po­wie­dział mu wróżbita.

Głos w słuchaw­ce za­milkł.

– Halo? – Cha­gall prze­rwał ciszę.

– Wie pan, o co chcę za­py­tać? – z głosu mężczy­zny prze­bi­jał spryt cwa­nia­ka.

– Proszę zadać py­ta­nie – Cha­gal­la nie zbiło to z tro­pu. Ostrym to­nem dał do zro­zu­mie­nia, że to on usta­la tu reguły. Ta­so­wał kar­ty, w każdej chwi­li go­to­wy do ich rozłożenia.

Mężczy­zna zno­wu przez mo­ment mil­czał, jak­by chciał spro­wo­ko­wać wróżbitę i wciągnąć go w swoją grę. Ten jed­nak po­zo­sta­wał spo­koj­ny.

– Chciałbym po­znać datę swo­jej śmier­ci – padło w końcu py­ta­nie.

Cha­gall odłożył kar­ty na stół.

– Nie­ste­ty. Jest to je­dy­na rzecz, ja­kiej nie po­daję. Ta­kie mam za­sa­dy, nie po­dam jej panu… – po­wie­dział grzecz­nie, ale sta­now­czo, równo­cześnie uśmie­chając się w stronę ka­me­ry.

– Se­rio? – mężczyznę wyraźnie za­sko­czył taki obrót spraw, ale słychać było w jego głosie, że jesz­cze li­czy na zmianę de­cy­zji.

– Se­rio – Cha­gall po­zo­stał nie­wzru­szo­ny.

– Nie ma szans? – mężczy­zna nie dawał za wy­graną.

Wróżbita nie od­po­wie­dział. Wziął dwie kar­ty i oparł je o sie­bie.

– Cho­ciaż w której de­ka­dzie…? – mężczy­zna próbował ne­go­cjo­wać.

Cha­gall zi­gno­ro­wał jego prośbę, w mil­cze­niu układając do­mek z kart.

– To, kra­kow­skim tar­giem, cho­ciaż mie­siąc. Maj? Luty?

Cha­gall skończył usta­wiać pierw­szy rząd kart, prze­szedł do dru­giej kon­dy­gna­cji.

– Nie maj?

Wróżbita udał, że tego nie słyszy.

– Nic mi pan nie po­wie? Dzień ty­go­dnia cho­ciaż? Na po­cie­sze­nie? Za te czte­ry trzy­dzieści z VAT, które tu bulę za mi­nutę?

Po­wstał już trze­ci po­ziom dom­ku.

– Pora roku?

Do­mek za­czy­nał zasłaniać wróżbitę. Tym­cza­sem mężczy­zna wciąż nie chciał się pod­dać.

– Lato?

Do­mek stał już na wy­so­kości oczu wróżbity.

– Je­sień???

Cha­gall zro­bił je­den nie­pew­ny ruch, do­mek przewrócił się, kar­ty roz­sy­pały się na sto­le.

– Wie­działem! Je­sień!! – wy­krzyknął głos w słuchaw­ce trium­fująco.

Cha­gall skrzy­wił się, nie po­tra­fił ukryć iry­ta­cji.

– Bzdu­ra – syknął wściekły.

– Dzięki! – rzu­cił mężczy­zna na pożegna­nie, igno­rując jego złość, na­prawdę ura­do­wa­ny.

W gar­de­ro­bie sie­działa już wróżka Ga­lak­ty­ka. Ko­bie­ta kończyła przy­go­to­wy­wać się do wejścia na an­tenę, za chwilę za­czy­nał się jej dyżur. Miała na so­bie powłóczystą, pstro­katą suk­nię w geo­me­trycz­ne wzo­ry, a na jej głowie królował wiel­ki kołtun. Wyglądała jak wiej­ska wiedźma.

– Su­per­fry­zu­ra – sko­men­to­wał z przekąsem Cha­gall.

– Od pięciu lat taką noszę – wróżka od­po­wie­działa z równą niechęcią.

Minęli się w drzwiach.

– Nie za­po­mnij kart! – zawołał za nią wróżbita.

Ga­lak­ty­ka cofnęła się, jej kar­ty zo­stały na sto­li­ku przed lu­strem. Cha­gall uśmiechnął się z sa­tys­fakcją.

Piwo, chrup­ki, die­te­tycz­ne pie­czy­wo, cze­ko­la­da. Cha­gall robił za­ku­py w małym osie­dlo­wym skle­pie. Pod­szedł do kasy, za którą stała młoda dziew­czy­na.

– Jesz­cze raz na chy­bił tra­fił – po­pro­sił o ku­pon lot­to.

Za nim stanął mężczy­zna, na oko pięćdzie­sięcio­let­ni, z wąsem. Zer­kał na Cha­gal­la już od dłuższe­go cza­su, te­raz przy­bliżył się z za­in­te­re­so­wa­niem. Ka­sjer­ka podała wróżbi­cie ku­pon, wydała resztę. Wy­szedł bez słowa.

– Taki sam ku­pon po­proszę. Te same nu­me­ry, iden­tycz­ne – za­dys­po­no­wał wąsaty.

– Nie ma ta­kiej opcji – ka­sjer­ka wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Jak nie ma? Te ma­szy­ny wszyst­ko mają w pamięci, nie? Wszyst­ko!

– Ale nie ma ta­kiej opcji w au­to­ma­cie.

Cha­gall usiadł przed kom­pu­te­rem, miał do na­pi­sa­nia ho­ro­skop dla ko­lo­ro­we­go ma­ga­zy­nu, którego był stałym współpra­cow­ni­kiem. Pra­ca mu nie szła. Włączył te­le­wi­zor, prze­sko­czył z wia­do­mości na Ta­rot TV. Wróżka Ga­lak­ty­ka pro­wa­dziła pro­gram, ni­ko­go nie było na li­nii, więc zapełniała ciszę, wykładając wi­dzom swo­je ezo­te­rycz­ne teo­rie. Cha­gall wziął do ręki te­le­fon i wy­brał nu­mer wid­niejący u dołu ekra­nu, ale za­nim po­ja­wił się sy­gnał, zre­zy­gno­wał ze zro­bie­nia koleżance z pra­cy dow­ci­pu. Wyłączył od­bior­nik i wrócił do pra­cy. Wte­dy za­dzwo­nił dru­gi te­le­fon, jego pry­wat­na komórka. Zo­sta­wił ją w kuch­ni, mu­siał po nią pod­biec. Za­nim ode­brał, spraw­dził kto to.

– Dzwo­nisz, żeby po­wie­dzieć, że dzi­siaj nie przyj­dziesz? – uprze­dził to, co spo­dzie­wał się usłyszeć.

– Praw­dzi­wy ja­sno­widz z cie­bie – od­po­wie­działa ko­bie­ta.

– Też mam masę ro­bo­ty, nie daję rady, ko­cha­nie – Cha­gall wy­ko­rzy­stał to, że zna­lazł się w kuch­ni, i włączył elek­trycz­ny czaj­nik.

– Nie­zu­pełnie…

– Co nie­zu­pełnie? – zdjął z su­szar­ki nad zle­wem ku­bek z na­pi­sem God is too good.

– Nie­zu­pełnie zgadłeś. Mówiąc dokład­niej: już nig­dy do cie­bie nie przyjdę – ko­bie­ta wy­rzu­ciła to z sie­bie jed­nym tchem.

– Prze­stało po­do­bać ci się moje miesz­ka­nie? – w pierw­szym od­ru­chu Cha­gall spróbował obrócić wszyst­ko w żart, ale złapał się na tym, że to dość żałosna tak­ty­ka. Ko­bie­ta mil­czała. – Od­cho­dzisz ode mnie? – za­py­tał już całkiem poważnie.

– Za­sko­czo­ny?

– Tak.

– No właśnie – po­wie­działa ko­bie­ta z żalem.

Dal­sza roz­mo­wa nie miała dla niej sen­su.

Cha­gall prze­szedł się po miesz­ka­niu raz, dru­gi. Chciał się ubrać, wziął kurtkę wiszącą w ko­ry­ta­rzu, ale zre­zy­gno­wał. Za­sta­na­wiał się, czy nie za­dzwo­nić, ale w końcu wrócił do kom­pu­te­ra. „…przy­nie­sie same nie­miłe nie­spo­dzian­ki” – dokończył zda­nie w pi­sa­nym przez sie­bie ho­ro­sko­pie.

Rano za kasą w skle­pie stała ta sama dziew­czy­na. Chy­ba na­wet miała na so­bie tę samą bluzkę. Po Cha­gal­lu nie było widać skutków wczo­raj­sze­go roz­sta­nia, wszedł uśmiech­nięty i pew­ny sie­bie jak zwy­kle. Podał ka­sjer­ce ku­pon lot­to. Wrzu­ciła go do au­to­ma­tu.

– Jest czwórka! – dziew­czy­na zro­biła wiel­kie oczy ze zdzi­wie­nia.

W pa­ni­ce zerknęła do kasy.

– Sto czter­dzieści sześć złotych… Nie mam tyle, za wcześnie, jesz­cze się nie uzbie­rało – oddała wróżbi­cie ku­pon. – Proszę przyjść wie­czo­rem.

Ga­bi­net dy­rek­to­ra sta­cji nie pre­zen­to­wał się zbyt oka­za­le. Na ścia­nach fo­to­gra­fie do­ku­men­tujące jego wy­pra­wy do Afry­ki i Ame­ry­ki Południo­wej, ama­tor­skie, w nie­dużych for­ma­tach i tan­det­nych ram­kach. Na niektórych zdjęciach stał w oto­cze­niu tu­bylców – był wy­so­ki i bar­dzo chu­dy.

– Chciałeś ze mną roz­ma­wiać – po­wie­dział Cha­gall, wchodząc do środ­ka. Za­miast przed biur­kiem sze­fa, usiadł na sta­rym fo­te­lu w kącie. Me­bel cze­kał tu­taj, aż ktoś wy­nie­sie go na śmiet­nik.

– Wszyst­ko u cie­bie w porządku? – dy­rek­tor od­po­wie­dział py­ta­niem.

– Może bez tych pod­chodów – Cha­gall wolał, żeby prze­szli od razu do sed­na.

– Co ja z wami mam, wie­cie, co chcę po­wie­dzieć, za­nim otwo­rzy­cie drzwi… – na twa­rzy dy­rek­to­ra po­ja­wił się uśmiech.

Cha­gall nie miał ocho­ty na żarty.

– Py­tam, bo ostat­nio cho­dzisz taki najeżony. Po­wie­działbym, wściekły. Strach się ode­zwać – dy­rek­tor mówił to­nem wy­traw­ne­go dy­plo­ma­ty.

– Wszyst­ko w porządku – za­pew­nił wróżbita.

– Na pew­no?

– Na pew­no.

– Wiesz… oba­wiam się, że ostat­nio… jak by to po­wie­dzieć… trochę szarżujesz. Je­steś ob­ce­so­wy, agre­syw­ny, ta two­ja iro­nia…

– Two­je złote nio­ski, wróżbit­ka Szo­pa Na Głowie i wróżbit­ka Pa­cior­ki Cza­ry-Mary Ho­kus-Po­kus się skarżą?

– Nie tyl­ko one… nie tyl­ko… Ale sko­ro o nich mowa, pamiętaj, każdy ma swój styl. Ty masz swo­je czar­ne gol­fy i wzrok, one fry­zu­ry.

– Ja mam ta­ro­ta, one co naj­wyżej w pio­tru­sia mogą po­grać albo w wojnę…

– Spo­koj­nie… cho­dzi mi o te­le­widzów. Oni też mogą po­czuć się… obrażani… na przykład…

– Żad­ne­mu idio­cie jesz­cze nie po­wie­działem, że jest idiotą – prze­rwał dy­rek­to­ro­wi Cha­gall.

– Cho­dzi mi tyl­ko o to, żebyś cza­sa­mi lu­dziom więcej wytłuma­czył. Tak bar­dziej po ludz­ku…

– Tyl­ko o to?

– Tyl­ko.

At­mos­fe­ra pomiędzy mężczy­zna­mi roz­luźniła się.

– To wszyst­ko – dy­rek­tor się uśmiechnął.

Cha­gall kiwnął głową, ale nie wstał z fo­te­la.

– Chy­ba że coś jesz­cze do mnie masz? – dodał szef.

– Sko­ro już tu je­stem, chciałbym po­roz­ma­wiać o pod­wyżce – wy­pa­lił wróżbita.

CHE­MI­NA. HUR­TOW­NIA PRO­FE­SJO­NAL­NEJ CHE­MII – taki na­pis wid­niał nad drzwia­mi brzyd­kie­go bu­dyn­ku, właści­wie ba­ra­ku, przed którym Cha­gall za­par­ko­wał swo­je­go kil­ku­let­nie­go for­da mon­deo. Wy­siadł z auta i wbiegł po scho­dach.

Se­kre­tar­ka układała na kom­pu­te­rze pa­sjan­sa; widząc zna­jomą po­stać, po­stanowiła so­bie nie prze­szka­dzać.

– Sze­fo­wej nie ma. Wy­sko­czyła na go­dzinkę – po­in­for­mo­wała wróżbitę.

– Nie po­wie­działa gdzie?

– Wie pan, jaka ona jest…

– Wiem… A ten już nie wyj­dzie – Cha­gall wska­zał na mo­ni­tor.

– Nie wyj­dzie?

– Żar­to­wałem.

– No wie pan… – jęknęła se­kre­tar­ka, która zdążyła już zre­se­to­wać pa­sjan­sa.

Cha­gall wrócił do sa­mo­cho­du. Wyciągnął z kie­sze­ni te­le­fon i wy­brał nu­mer.

– Chy­ba mu­si­my po­roz­ma­wiać.

– Ja już nic nie muszę – od­po­wie­działa.

– Jeśli chcesz, żebym coś zmie­nił… po­wiedz mi tyl­ko co…

– Niech ci two­je kar­ty po­wiedzą – za­drwiła ko­bie­ta.

– A…

– Do­bra, prze­pra­szam… To po pro­stu ko­niec, nie ro­zu­mie­my się, nie pa­su­je­my… i tyle – dodała już łagod­niej.

Cha­gall do­stał sy­gnał, że ktoś jest na łączach. Uśmie­chał się. Cały czas po­zo­sta­wał spo­koj­ny i uśmiech­nięty. Taki miał styl.

– Wi­tam.

– Halo?

– Tak, słucham? – Cha­gall zaczął wol­no ta­so­wać kar­ty.

– Wi­tam. Mam na imię Agniesz­ka, data uro­dze­nia: ósmy grud­nia sie­dem­dzie­siąt sie­dem.

– W czym mogę pani pomóc, pani Agniesz­ko?

– Mam py­ta­nie do­tyczące mo­je­go związku z mężczyzną. Właści­wie cho­dzi o jego żonę. Je­steśmy ze sobą już osiem lat…

– Pani jest z tą panią od ośmiu lat? – Cha­gall uśmiechnął się trochę bar­dziej niż zwy­kle.

– Po­niekąd, ale nie to miałam na myśli…

– Ja­sne. Prze­pra­szam, to był głupi żart. Proszę kon­ty­nu­ować.

– Bo ja chciałabym za­py­tać… czy ona da mu spokój?

– Spokój? W ja­kim sen­sie? – Cha­gall rozłożył dwie pierw­sze kar­ty. – Ona wie o wa­szym związku, praw­da?

– Wie. Od sa­me­go początku. Ale te­raz zaczęła robić mężowi pro­ble­my, gro­zi mu, że odej­dzie, a my tego nie chce­my…

– Państwo tego nie chcą?

– Nie. Uważamy, że taka sy­tu­acja jest naj­lep­sza dla nas wszyst­kich. Taka, w której nikt od ni­ko­go nie od­cho­dzi.

– To nie po­trwa dłużej niż do września, ta sy­tu­acja.

– To zna­czy?

– To małżeństwo się roz­pad­nie.

– A my?

– Proszę pani, to będzie naj­lep­sza rzecz, jaka może was spo­tkać. Na­prawdę. Kar­ty to mówią.

– Czy­li nie da się nic zro­bić? Prze­ko­nać żony, żeby zo­stała?

– Nie. Kar­ty mówią, że to przesądzo­ne.

– Aha. To dziękuję.

Odłożyła słuchawkę.

Wróżbita mu­siał te­raz zapełnić ciszę. Cze­kając na ko­lej­ny te­le­fon, podał in­for­mację o możliwości za­da­nia py­ta­nia przez ese­mes, po­wie­dział też, że każdy człowiek, aby w pełni przejść swoją drogę, musi uwie­rzyć w sie­bie sa­me­go, w trójcy je­dy­ne­go praw­dzi­we­go, że musi się od­ro­dzić, od­ra­dzać się wie­lo­krot­nie. Po­nie­waż długo z ni­kim go nie łączo­no, prze­czy­tał jesz­cze frag­men­ty li­stu od pani Kry­sty­ny, zro­bił to z pew­nym przekąsem i wy­czu­walną iro­nią. Pani Kry­sty­na pisała, że pojęła ta­jem­nicę ist­nie­nia i że inni lu­dzie do ni­cze­go nie są jej po­trzeb­ni. Cha­gall wspo­mniał również o liście od in­nej pani, którego jed­nak nie będzie cy­to­wał, ale był to list bar­dzo miły. Bar­dzo. W końcu powtórzył nu­mer te­le­fonu do pro­gra­mu oraz koszt połącze­nia z kra­ju i z za­gra­ni­cy.

– Mamy następny te­le­fon… – Cha­gall ze­brał kar­ty ze stołu, uśmiechnął się jak to on, de­li­kat­nie wy­krzy­wiając usta.

Ci­sza. Cha­gall przełożył jedną kartę, za­marł.

– Halo? – spy­tał.

– Ro­aarrrrrrrrrrrrr!!!!! Uuuuuuuuuuuuuu!!!!! – ktoś po dru­giej stro­nie wył jak potępio­ny. – Słuchaj, Cha­gall, wróżę z po­ke­monów i właśnie mi wyszło, że od­wa­lisz kitę. Cha­gall, po­ke­mony mówią, że kop­niesz w ka­len­darz, śmie­ciu, bój się, ro­arrrrrrrrrrrr!!!! – mężczy­zna zno­wu zawył. W końcu ktoś prze­rwał połącze­nie.

Cha­gall wy­siadł z win­dy na swo­im piętrze. Przy drzwiach do jego miesz­ka­nia stał wąsaty mężczy­zna. Ten sam, który wczo­raj przyglądał mu się w skle­pie.

– Sąsie­dzie, gra­tu­luję wy­gra­nej! – po­wi­tał Cha­gal­la.

– Tak? – wróżbita w pierw­szej chwi­li nie zro­zu­miał.

– Ta czwórecz­ka… Przez przy­pa­dek się do­wie­działem, prze­cho­dziłem… Dziew­czy­na się wy­ga­dała… Głupiut­ka jest, młoda…

– To tyl­ko czwórka…

Wróżbita wyjął klu­cze z kie­sze­ni, nie wie­dział jed­nak, co da­lej. Nie chciał wpusz­czać mężczy­zny do środ­ka, stanął więc przed drzwia­mi i cze­kał na rozwój wy­padków.

– No, wiem, że sąsia­da stać na więcej… Właśnie dla­te­go, ekhem, ja z pewną pro­po­zycją…

– Pro­po­zycją?

– Ja wszyst­ko ro­zu­miem – szepnął. – Ja­sna spra­wa, gdy­by taki wróżbita jak pan, zna­na oso­ba, mag z te­le­wi­zji… gdy­by się do­wie­dzie­li, że pan zgar­nia całą pulę… toby unie­ważnili zakład. Dla­te­go… – mężczy­zna zaczął dawać Cha­gal­lo­wi ja­kieś zna­ki, mrugnął do nie­go, wska­zał ręką na sie­bie.

Wróżbita rozłożył bez­rad­nie ręce, dając do zro­zu­mie­nia, że nie poj­mu­je. Poj­mo­wał, ale wolał się nie przy­zna­wać.

– Pro­po­nuję wspólny in­te­res… – szepnął sąsiad jesz­cze ci­szej, pro­sto do ucha wróżbity. – Pół na pół… moje na­zwi­sko, pańskie licz­by… mi­lio­ny…

Cha­gall cofnął się o pół kro­ku i de­li­kat­nie ode­pchnął mężczyznę od sie­bie.

– Pan zwa­rio­wał.

– Ja? Nie ufa mi sąsiad?

Cha­gall otwo­rzył drzwi i wszedł do miesz­ka­nia, igno­rując natręta.

– To wszyst­ko pic na wodę, te kar­ty, zwykła ście­ma – po­wie­dział na od­czep­ne­go i za­mknął przed mężczyzną drzwi.

Sąsiad na­cisnął parę razy gu­zik dzwon­ka, w końcu od­szedł wściekły.

Cha­gall zdjął w ko­ry­ta­rzu buty i założył kap­cie przy­wie­zio­ne z Tur­cji, ozdob­ne sind­ba­dy z ostrym, zakręco­nym czu­bem. Do­pie­ro wte­dy za­uważył sta­ruszkę stojącą w drzwiach sa­lo­nu. Mogła mieć osiem­dzie­siąt lat albo i więcej. Była ubra­na w szarą spódnicę, gru­be raj­sto­py, swe­ter. Przyglądała mu się po­dejrz­li­wie.

– A pani skąd się tu wzięła? – za­py­tał, kom­plet­nie zbi­ty z tro­pu.

– Z sy­pial­ni – od­po­wie­działa, cały czas wpa­trując się w nie­go tak, jak­by próbowała so­bie coś przy­po­mnieć.

– Z sy­pial­ni?

– Nie po­znaję, co to za je­den – wy­znała.

– Drzwi były za­mknięte, jak tu bab­cia weszła w ogóle?

– Nie je­stem bab­cią one­go, wnuków nie mam, sama miesz­kam – mówiąc to, odwróciła się i poczłapała wol­no do sa­lo­nu.

Po chwi­li sie­działa już w fo­te­lu przed te­le­wi­zo­rem.

– Włącz mi coś – wydała po­le­ce­nie.

– Ale gdzie pani miesz­ka? Gdzie jest pani dom? Ad­res? Pamięta pani ad­res?

– Wia­do­mości – sta­rusz­ka zi­gno­ro­wała py­ta­nia Cha­gal­la.

Włączył te­le­wi­zor.

Za­pu­kał do sąsiadów z na­prze­ciw­ka. Drzwi otwo­rzyła ko­bie­ta, na ra­mie­niu trzy­mała dziew­czynkę. Dziec­ko było w piżamie, miało buzię i dłonie po­sma­ro­wa­ne białą maścią.

– Ospa. Ale już nie zarażamy – wyjaśniła mat­ka.

– W moim miesz­ka­niu jest star­sza oso­ba. Nie wie pani… czy komuś nie zgu­biła się bab­cia?

– To nie na­sza.

– Ta pani ma al­zhe­ime­ra… Nie ro­zu­mie, co się wokół niej dzie­je… Na pew­no nie wie pani?

– Nic a nic. Jed­na bab­cia miesz­ka pod dzie­siątką. Tak to sami młodzi miesz­kają.

Pod dzie­siątką otwo­rzył sąsiad z wąsem.

– Za­sta­no­wił się pan? Jest de­cy­zja? – za­py­tał od razu.

– Proszę pana, ja w spra­wie państwa bab­ci.

– Co z nią? Cho­ro­ba jakaś? Kar­ty coś po­wie­działy?

– Nie, nic z tych rze­czy. Chciałem się tyl­ko upew­nić, czy jest u państwa, czy się przy­pad­kiem nie zgu­biła?

– Ma się zgu­bić? Tak panu wyszło?

– Nie, nie pytałem ta­ro­ta…

– To za­py­taj pan – wąsaty urwał roz­mowę, za­my­kając Cha­gal­lo­wi drzwi przed no­sem.

Kie­dy wrócił do miesz­ka­nia, sta­rusz­ki nie było już w sa­lo­nie. Zna­lazł ją w sy­pial­ni. Spała w jego łóżku. Po­sta­no­wił, że nie będzie jej bu­dzić – i tak nie wie­dział, co da­lej z nią zro­bić.

Usiadł w kuch­ni, prze­rzu­cił ko­re­spon­dencję, kil­ka ko­pert, których nie miał cza­su otwo­rzyć. Ra­chu­nek za te­le­fon, umo­wa o dzieło… Na jed­nej z ko­pert nie było ad­re­su nadaw­cy. W środ­ku zna­lazł odra­paną kartę do gry w po­ke­mo­ny.

– Pan tu ciągle jest?

Sta­rusz­ka po­drep­tała do lodówki, otwo­rzyła ją i zaj­rzała do środ­ka. Do­cho­dziła pierw­sza w nocy. Właśnie za­sta­na­wiał się, czy jeśli te­raz za­dzwo­ni na po­licję, przy­jadą na­tych­miast, czy do­pie­ro rano.

– A pan kto? Pielęgniarz?

– Ma pani pielęgnia­rza? Przy­cho­dzi do pani?

– Przy­cho­dzi pan do mnie – sta­rusz­ka kiwnęła głową, uspo­ko­jo­na.

– A pamięta pani, jak się pani na­zy­wa? Jak ma na imię? – Cha­gall podjął jesz­cze jedną próbę do­wie­dze­nia się cze­go­kol­wiek.

– Wróżbita Cha­gall – ba­bu­leńka od­po­wie­działa z wiel­kim prze­ko­na­niem i zaczęła ssać parówkę w fo­lio­wym fla­ku.

Cze­kając na po­licję, rozłożył kar­ty. Parę razy zerknął do sy­pial­ni, do której tym­cza­sem wróciła sta­rusz­ka. Spała. Zaczął trochę żałować, że za­dzwo­nił po nich tak w nocy, mógł już dać się ko­bie­cie wy­spać, a sa­me­mu położyć się na ka­na­pie.

Po­li­cjan­ci też nie byli za­do­wo­le­ni, że zmu­sił ich do noc­nej in­ter­wen­cji. Przy­je­cha­li roz­drażnie­ni i wyjątko­wo po­dejrz­li­wi.

– Czy­li zgłasza pan włama­nie? – po wstępnym za­po­zna­niu się z sy­tu­acją za­py­tał pierw­szy.

– Nie ma żad­nych śladów włama­nia – do­po­wie­dział dru­gi.

– Tak bym tego nie na­zwał – przy­znał Cha­gall, który sam miał pro­blem z wytłuma­cze­niem tego, co się tu­taj stało. – Może bar­dziej pod­rzu­ce­nie?

– Pod­rzu­ce­nie? – powtórzył zdzi­wio­ny po­li­cjant.

– Albo nie, od­na­le­zie­nie za­gu­bio­nej oso­by – za­pro­po­no­wał wróżbita.

– Za­gu­bio­nej przez kogo? – po­li­cjant cały czas miał spo­re wątpli­wości.

– Nie wiem… ale zakładam, że ktoś tej pani może szu­kać… sko­ro się zgu­biła…

– Ma pan ja­kichś wrogów? – rzu­cił nie­spo­dzie­wa­nie dru­gi po­li­cjant.

– Wrogów? – py­ta­nie zbiło Cha­gal­la z tro­pu. – Myśli pan, że ktoś złośli­wie pod­rzu­cił mi do miesz­ka­nia sta­ruszkę?

– To ja za­daję py­ta­nia.

– Nie wy­da­je mi się – od­po­wie­dział wróżbita.

– Że to ja za­daję py­ta­nia? – po­li­cjant nie zro­zu­miał jego in­ten­cji, po­czuł się za­ata­ko­wa­ny.

– Wątpię, żeby to była ro­bo­ta ja­kie­goś mo­je­go wro­ga – do­określił Cha­gall.

– Czy ktoś oprócz pana ma klu­cze do tego miesz­ka­nia? – padło ko­lej­ne py­ta­nie.

– Tyl­ko ja i moja eks…

– Eks? – ta in­for­ma­cja na­tych­miast wzbu­dziła po­dej­rze­nia.

– Wczo­raj się roz­sta­liśmy.

– A dzi­siaj zna­lazł pan w miesz­ka­niu in­tru­za?

– Ra­czej nie­groźną sta­ro­winkę z potężną skle­rozą.

– Chce pan złożyć za­wia­do­mie­nie o popełnie­niu przestępstwa?

– Nie, chciałbym tyl­ko, żeby pa­no­wie się nią zajęli. Ko­bie­ta mu­siała się zgu­bić, ktoś pew­nie jej szu­ka, może ob­dzwa­nia ko­mi­sa­ria­ty…

– Taa… – po­li­cjant skrzy­wił się, jak­by nie wie­rzył w taką wersję wy­da­rzeń.

Obu­dzi­li ją. Pa­trzyła na po­li­cjantów zupełnie otępiała, nie­wie­le do niej do­cie­rało.

– Po­jadę z wami – za­pro­po­no­wał Cha­gall, bo zro­biło mu się jej naj­zwy­czaj­niej żal, do­padły go wy­rzu­ty su­mie­nia.

– Jak pan chce – po­li­cjan­ci po­trak­to­wa­li to jako ko­lejną eks­tra­wa­gancję z jego stro­ny.

Na ko­men­dzie mu­siał wytłuma­czyć spi­sującemu pro­tokół po­li­cjan­to­wi, czym się zaj­mu­je.

– A tot­ka pan umie wywróżyć? – za­py­tał ten, na­gle za­cie­ka­wio­ny.

– Tak. Ale tyl­ko trójkę, mak­sy­mal­nie czwórkę – zażar­to­wał wróżbita.

– Aha… Za­wsze coś, parę złotych… – po­li­cjant spoj­rzał na nie­go nie­pew­nie, nie zdając so­bie spra­wy, że to była kpi­na.

Do­pie­ro tam, na miej­scu, Cha­gall za­uważył, że przy­je­chał na ko­mi­sa­riat w kap­ciach. Jego obec­ność nie­wie­le po­mogła, powtórzył wszyst­ko, co już po­wie­dział w miesz­ka­niu, i po­pro­szo­no go, by wrócił do sie­bie.

– Ktoś może zgłosić się do pana po za­gi­nioną – słusznie za­uważył po­li­cjant.

Po po­wro­cie do domu zmie­nił pościel.

Położył się, ale nie mógł zasnąć. Zaczął wy­obrażać so­bie różne rze­czy. Wcho­dzi do skle­pi­ku. Dziew­czy­na za­cze­pia go i pro­si o wypełnie­nie ku­po­nu dla niej. Mówi, że mu się od­wdzięczy, pod­no­si bluzkę, nie ma sta­ni­ka.

– Lot­ka?

– Lod­ka?

Dziew­czy­na idzie z nim na za­ple­cze. Nie, to cen­tral­ka, w której prze­sie­wa­ne są te­le­fo­ny od słucha­czy. Tych sa­mych trzech typków, którzy siedzą tam za­wsze. Sta­je przed nimi i każe im klęczeć. Mają prze­pro­sić.