Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W swoim mistrzowskim stylu Stefan Zweig kreśli poruszający portret Lwa Tołstoja – geniusza rozdartego między duchową głębią a ziemską namiętnością. Autor nie tylko przybliża burzliwe życie twórcy „Wojny i pokoju”, ale też wnika w dramatyczną walkę między sztuką a moralnością, która ukształtowała jego dzieło i osobowość. Biograficzna miniatura, która odsłania wielkość i słabości jednego z największych pisarzy wszech czasów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 195
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Doniosłą jest nie tyle doskonałość moralna, jaką się osiąga, ile sam proces doskonalenia się.
DIARIUSZ STAROŚCI
„Żył w ziemi Us człowiek imieniem Hiob. Był to mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła. Majętność jego stanowiło siedem tysięcy owiec, trzy tysiące wielbłądów, pięćset jarzm wołów, pięćset oślic oraz wielka liczba służby. Był najwybitniejszym człowiekiem spośród wszystkich ludzi Wschodu”.
Tak rozpoczyna się księga Hioba, który żył w błogosławionym zadowoleniu aż do dnia, kiedy Pan Bóg podniósł przeciwko niemu swoją prawicę i dotknął go trądem, aby zbudził się on ze swojego tępego zadowolenia, aby udręczył swoją duszę i z Nim się prawował... Tak samo rozpoczynają się duchowe dzieje Lwa Nikołajewicza Tołstoja, który wybitniejszy był również nad wszystkich swojej ziemi i swojego czasu. I on „zasiadał w górze” pomiędzy możnymi tego świata, bogato i wygodnie mieszkając w dziedziczonym z dawien dawna domu. Jego ciało tryskało zdrowiem i siłą; młodą dziewczynę, której w miłości pożądał, dane mu było wprowadzić pod swój dach jako prawowitą małżonkę i urodziła mu trzynaścioro dzieci. Dzieło jego rąk i ducha przerosło znikomość doczesności, przyświecając po wsze czasy: pokornie chylą głowy chłopi z Jasnej Polany, kiedy bojar potężny na wierzchowcu obok ich domostw sadzi; z czcią skłania się cały świat przed jego głośną sławą. Jak Hiob, zanim doświadczyła go ręka boża, posiadał Tołstoj wszystko, czego mógł zapragnąć i pewnego razu nakreślił w liście najzuchwalsze słowo ludzkie: „Jestem bezgranicznie szczęśliwy”.
I nagle, w ciągu nocy jednej, wszystko to traci dla niego cały sens i wartość. Praca mierzi pracowitego, żona staje mu się obca, dzieci obojętne. Podnosi się w nocy ze zmiętoszonego posłania, kroczy tam i z powrotem po pokoju jak człowiek chory, w ciągu dnia siedzi bezczynny, w głuchym milczeniu, z obwisłą ręką i tępym spojrzeniem, przed swoim biurkiem do pracy. To zrywa się nagle i pędzi na górę, gdzie zamyka do szafy swoją broń myśliwską, w obawie, aby nie skierować jej przeciwko samemu sobie; to znów jęknie głęboko, jak gdyby pierś miała mu się rozsadzić; czasem łka jak dziecię w przyciemnionym pokoju. Nie otwiera już żadnego listu, nie przyjmuje nikogo z przyjaciół. Z lękiem patrzą synowie, z rozpaczą przygląda się żona sposępniałemu nagle człowiekowi.
Co jest powodem tej nagłej zmiany? Czy robak choroby toczy tajemnie jego żywot, czy trąd okrył jego ciało, czy też spadło na niego z zewnątrz jakieś nieszczęście? Co mu się stało, co zaszło w życiu Lwa Nikołajewicza Tołstoja, że on, najpotężniejszy, nagle taki ubogi się staje w radość życia, on, najmocarniejszy na całej ziemi rosyjskiej, tak tragicznie posępnieje?
Odpowiedź na to najstraszliwsza: Nie! Nie stało mu się nic, a raczej – okropniejsze jeszcze – rozwarła się przed nim Nicość. Tołstoj dostrzegł poza wszystkim Nicość. Zerwało się coś w jego duszy; otworzyła się na wewnątrz szczelina, wąska, czarna szczelina i wstrząśnięte nią zmartwiałe oko nie może się oderwać od tej próżni, od tej obcości, od tej zimnej, bezkształtnej, niepojętej nicości poza naszym własnym ciepłem, poza tętniącym krwią życiem. Nieruchomy wzrok skierowany przemocą ku wiekuistej nicości, tej poza przelotnym bytowaniem.
Kto raz spojrzał w tę przepaść niewymowną ten nie może już odwrócić od niej wzroku, temu ciemność zasnuwa zmysły, dlatego gaśnie blask i barwa życia. Śmiech zamiera na jego ustach, nie może już niczego dotknąć, aby nie poczuć tego lodowatego chłodu od końców palców aż do głębi przerażonego serca; nie może nic oglądać, aby nie pomyśleć równocześnie o tamtym, o tej nicości, o tej pustce. Rzeczy, odczuwane niedawno pełnią zmysłów, wydają mu się dzisiaj pozbawione treści i wartości; sława – gonieniem wiatru; sztuka – zabawą błazeńską, pieniądz – żółtym żużlem, a własne oddychające, zdrowe ciało – siedliskiem robaków. Te czarne, niewidoczne wargi wysysają całą słodycz i sok ze wszystkich wartości. Świat lodowacieje dla tego, komu narzuciła się choć jeden raz ta straszliwa, pożerająca, nocna, budząca żywiołową grozę nicość. „Maelstrom” Edgara Allana Poego, wszystko za sobą porywający, przepaść, „gouffre” Pascala, której głębia głębszą jest niż najwznioślejsza wyżyna ducha.
Daremne wszelkie chowanie się i ukrywanie przed nią. Nic też nie pomoże, gdy nazwiemy owe ciemne wargi wysysające Bogiem i spróbujemy im oddawać cześć modlitewną. I nie pomoże też, gdy zechcemy zasklepić tę czarną dziurę kartami Ewangelii: taka arcyciemność przebija wszystkie pergaminy i gasi kościelne świece. Taki lodowaty chłód z biegunów wszechświata nie daje się ogrzać ciepławym tchnieniem słów. Nie pomoże nic, gdy, chcąc przekrzyczeć tę ciążącą śmiertelnie ciszę, zaczniemy wygłaszać głośne kazania, jak dzieci w lesie śpiewaniem zagłuszają swój strach: czarnomilcząca nicość góruje ponad całą trzeźwą świadomością. Żaden wysiłek woli, żadna mądrość nie rozjaśni sposępniałego serca temu, kogo raz poraziła.
W pięćdziesiątym czwartym roku swojego życia poświęconego pracy dla świata spojrzał Tołstoj po raz pierwszy w oczy wielkiej nicości jako swojemu wszechludzkiemu przeznaczeniu. I od tej chwili aż po godzinę zgonu wpatrzony jest niezachwianie w tę wielką pustkę, w tę niepojętą tajnię wewnętrzną poza jego własnym istnieniem. Jednakże, nawet zwrócone ku tej nicości, oko takiego człowieka jak Tołstoj pozostaje drążąco jasnym, najbystrzej uświadomionym, najbardziej uduchowionym okiem człowieka, jakiego przeżyły nasze czasy. Nigdy nie podjął nikt z taką siłą walki z nienazwanym, z tragizmem znikomości, nikt z większą stanowczością nie przeciwstawił pytaniu, jakie przeznaczenie stawia człowiekowi, pytania ludzkości o jej przeznaczenie. Nikt straszliwiej nie przecierpiał martwego i wysysającego duszę spojrzenia tego w pozagrobowość, nikt nie zniósł go z bardziej imponującym bohaterstwem. Staje tu bowiem nieustraszone sumienie do walki z ponurym czyhaniem tej czarnej źrenicy, mając za oręż jasny, śmiały, obserwujący z wytężeniem wzrok artysty. Tołstoj nigdy, na jedno mgnienie, nie opuścił tchórzliwie ani nie zamknął oczu przed tragizmem bytu, nie opuścił ani nie zamknął najczujniejszych, najuczciwszych, najwierniejszych prawdzie oczu naszej nowszej sztuki. Nic wspanialszego też nad tę heroiczną próbę nadania niepojętemu nawet twórczego, kształtującego znaczenia, nazwania nieuniknionego jego prawdziwym mianem.
Trzydzieści lat, od dwudziestego do pięćdziesiątego roku, Tołstoj żył i tworzył swobodnie i bez troski. Trzydzieści lat, od pięćdziesiątego roku aż do zgonu, żyje on już tylko dla poznania sensu i treści bytu, walcząc o zrozumienie niedocieczonego, wprzęgnięty w jarzmo nieosiągalnego. Życie płynęło mu łatwo, dopóki nie postawił sobie bezmiernego zadania wybawienia swoją walką o zdobycie prawdy nie tylko siebie samego, ale ludzkości całej. Fakt, że podjął takie zadanie, czyni go bohaterem, niemal świętym; że padł pod jego ciężarem – najbardziej ludzkim ze wszystkich ludzi.
Twarz moja była twarzą zwykłego chłopa.
Twarz porośnięta lasem włosów. Więcej gąszczu niż wolnych przestrzeni, zatarasowany dostęp do zajrzenia w głąb. Szeroka, rozwiana na wietrze broda patriarchy sięga aż po policzki, zalewa w ciągu dziesiątków lat zmysłowe wargi i pokrywa brunatną skórę, pożłobioną jak kora drzewna. Na przodzie czoła krzaczą się grube na palec, splątane niczym korzenie drzewa, ciemniejące, potężne brwi. Ponad czołem kłębi się szara toń morska spienionego wichru zmierzwionych, gęstych kosmyków. Wszędzie dziko, z bujnością zwrotnikową pierwotnych borów wyrastają spiętrzone, przelewające się fale włosów. Jak przy oglądaniu Mojżesza Michała Anioła, tego wizerunku najbardziej męskiego z mężów, oko na widok Tołstoja spostrzega przede wszystkim białopienistą falę jego olbrzymiej jowiszowej brody.
Chcąc zatem odsłonić istotną, zasadniczą treść duchową tego nieprzejrzanie osłoniętego oblicza, musimy wykarczować z jego rysów gąszcz brody. (Jego wizerunki młodzieńcze, na których jeszcze nie ma brody, ułatwiają w znacznym stopniu takie plastyczne odsłonięcie). Czynimy to i jesteśmy przerażeni. Bowiem niezaprzeczenie, niewątpliwie: oblicze tego szlachetnie urodzonego człowieka ducha jest w głównych rysach wyciosane z grubsza, niczym nie różni się od twarzy zwykłego chłopa. Geniusz obrał sobie tutaj za siedlisko i warsztat swojej pracy niską strzechę kurną, okopconą i zadymioną, prawdziwą „izbę” rosyjską. Nie grecki demiurg, ale niedbały, niezdarny cieśla wiejski sklecił zewnętrzne ramy siedziby tej duszy o szerokim polocie. Niezdarnie zheblowane, grubowłókniste jak sękate drzewo są niskie poprzeczne belki czoła ponad maleńkimi szparkami oczu, skóra twarzy – gliniano-ziemista, tłusta i bez połysku. Pośrodku tego tępego rozćwiartowania nos z szerokimi, otwartymi nozdrzami, rozlany i nieforemny, jak gdyby rozpłaszczony potężnym uderzeniem pięści; w konopiastej gęstwinie zmierzwionych włosów ukryte bezkształtne, obwisłe uszy; pomiędzy zapadłymi jamami policzków mięsiste wargi odętych ust: krańcowo nieharmonijne rysy, gruba, prostacza wręcz pospolitość.
Wszędzie, na całej tej tragicznej twarzy wyrobnika, cienie i mroki, nizinność i przytłoczenie. Ani śladu strzelistego wzlotu w górę, tryskającego nagle promienia światła, śmiało uduchowionego spiętrzenia, jak marmurowa kopuła czoła Dostojewskiego. Znikąd nie przedziera się światło, nie jaśnieje promienny błysk. Kto chciałby temu zaprzeczyć, upiększyć rzeczywistość – kłamie. Nie, ta twarz pozostaje bez ratunku płaska, zatarasowana; nie świątynia, lecz więzienie myśli, bezsłoneczne i zatęchłe, smutne i brzydkie, wcześnie też wiedział sam młody Tołstoj, jak bardzo ma zatraconą fizjonomię. Każda aluzja do jego powierzchowności „jest mu niemiła”; wątpi, aby „mogło istnieć kiedykolwiek ziemskie szczęście dla człowieka, obarczonego przez naturę tak szerokim nosem, tak grubymi wargami i tak małymi, szarymi oczkami”. Dlatego też ukrywa, jako młody jeszcze człowiek, znienawidzone swoje rysy pod nieprzeniknioną maską ciemnawej brody, którą później dopiero, znacznie później, wiek przetka srebrnymi nićmi siwizny, nadając jej czcigodny wygląd. Dopiero ostatni dziesiątek lat przerzedzi ponury gąszcz, dopiero w wieczornej jesiennej poświacie padnie łagodzący promień piękna na tragedię tego ponurego krajobrazu.
W niskiej, dusznej komorze zamieszkał u Tołstoja wiecznie wędrujący geniusz, w ramach przeciętnej, pospolitej rosyjskiej fizjonomii, poza którą można byłoby podejrzewać istnienie wszystkiego, tylko nie człowieka wyższego ducha, wieszcza, twórcę. W wieku chłopięcym, młodzieńczym, męskim – Tołstoj zawsze czyni wrażenie jednego z wielu. Nadaje się do każdego surduta, do każdej siermięgi i pod każdą czapkę. Z taką anonimową wszechrosyjską twarzą można równie dobrze prezydować przy stole ministerialnym, zataczać się po pijanemu w karczmie dla włóczęgów, sprzedawać bułki na targu albo też w jedwabnym mszalnym ornacie metropolity podnosić w górę krzyż nad klęczącym tłumem. Nigdzie, na żadnym stanowisku, w żadnym zawodzie, na żadnym miejscu rosyjskim nie zwracałaby ta twarz uwagi jako niezaprzeczenie wyróżniająca się. Jako student wygląda on jak dwunastu na tuzin. Jako oficer, jak pierwszy lepszy wojak z szablą u pasa. Jako właściciel ziemski – jak typowy junkier. Kiedy jedzie w powozie obok siwobrodego woźnicy wypada dokładnie rozróżnić, porównując z fotografią w ręku, który z obu starych na koźle jest właściwie samym hrabią, a który „kuczerem”. Kiedy jakaś ilustracja ukazuje nam go rozmawiającego z chłopami, gdybyśmy nie wiedzieli, nie domyśliłby się nikt z nas, że ten Lew pośrodku wieśniaczej czeredy jest hrabią, co więcej, kimś miliony razy wyższym nad wszystkich Griszków, Iwanów, Piotrów i Iljiczów. Jak gdyby ten jeden był takim samym, jak wszyscy inni pospołu, jak gdyby tym razem geniusz nie przybrał maski niepospolitego człowieka, ale przebrał się za zwykłą jednostkę z ludu, tak zupełnie bezimiennie, tak wszechrosyjsko wygląda jego twarz. Choćby właśnie dlatego, że Tołstoj mieści w sobie całą Rosję, nie ma swojego własnego oblicza, tylko typowe, czysto rosyjskie.
Oto powód, dla którego jego widok rozczarowuje niemal wszystkich, którzy widzą go po raz pierwszy. Z odległości setek mil przybyli koleją, potem z Tuły powozem; teraz oczekują pokornie w sali przyjęć na ukazanie się mistrza; każdy spodziewa się głębokiego, wstrząsającego wrażenia i tworzy sobie naprzód już w duszy obraz potężnego, majestatycznego starca z falującą, jowiszową brodą, wyniosłego i dumnego, olbrzyma i geniusza w jednej postaci. Już zbożny dreszcz oczekiwania kuli i zgina ku dołowi ramiona dalekiego przybysza, już jego wzrok chyli się mimo woli przed olbrzymią postacią patriarchy, na którą podnieść się ma za chwilę. I wreszcie otwierają się drzwi, i oto mały, przysadzisty człowieczek wpada tak pośpiesznie, niemal biegnąc, że aż rozwiewa mu się broda; potem zatrzymuje się i staje, uprzejmie uśmiechnięty, przed zaskoczonym gościem. Wesoło, szybkim głosem zagaduje go, każdemu z lekkim ukłonem podaje rękę. I przybyli ujmują tę dłoń, w głębi serca przerażeni. Jak to? Ten uprzejmy, poczciwy człowieczek, „ten zwinny dziadek ze śniegu” miałby naprawdę być samym Lwem Nikołajewiczem Tołstojem? Rozwiewa się pokorny dreszcz oczekiwania majestatu; ciekawość nabiera odwagi i ośmiela się podnieść wzrok na twarz mistrza.
Nagle stygnie krew w śmiałku podnoszącym oczy ku obliczu Tołstoja: niczym skacząca pantera spoza krzaczastych dżungli jego brwi strzeliło spojrzenie szarych oczu, ów niezrównany wzrok Tołstoja, którego siły nie zdradził żaden malowany wizerunek, a o którym jedynie mówi każdy, komu danym było kiedykolwiek zetknąć się twarzą w twarz z gromowładnym. Jak ostrzem noża, błyskiem stali hartownej to spojrzenie przebija każdego człowieka na wskroś i przygważdża razem. Nie da się już poruszyć, wyrwać z jego mocy; każdy, jak skneblowany hipnozą, znosić musi, że wdrąża się ono wnikliwie i boleśnie, jak sonda, w najgłębsze tajniki wewnętrzne. Nie istnieje broń zdolna odparować pierwszy cios spojrzenia Tołstoja. Jak strzał trafny przebija ono wszelkie pancerze maskowania się, jak diament rozcina wszelkie zwierciadła. Nikt – stwierdził to Turgieniew, Gorkij i setki innych – nie potrafi kłamać pod wświdrowującym się aż do dna, przenikającym na wskroś wzrokiem Tołstoja.
Ale tylko na sekundę tak ostro i badawczo sztyletuje jego oko. Tęczówka szybko znów mięknie, lśni szaro, migoce powstrzymywanym uśmiechem, jaśnieje dobrotliwym, kojącym blaskiem. Jak cienie zwiewnych obłoków, prześlizgujące się po tafli wodnej, igrają bezustannie wszelkie przeistoczenia uczuć i wrażeń w tych czarodziejskich, nieznających spoczynku źrenicach. Gniew strzela z nich jednym zimnym piorunem, zniechęcenie zmraża je w przejrzysty kryształ lodu, dobroć rozsłonecznia ciepłem, namiętność rozpala ogniście te tajemnicze gwiazdy. Potrafią się one uśmiechać światłem wewnętrznym, chociaż nie drgną przy tym twardo zacięte usta. I umieją one wilgnąć pod wpływem muzyki, „lać strumienie łez” niczym baba wiejska. Mogą promieniować jasność duchowego zadowolenia i nagle ściemniać się mętnie, zasnuwać się mgłą melancholii, cofać się w głąb samych siebie i stawać się nieprzeniknione. Zdolne są zimno i bezlitośnie obserwować, i ciąć mogą jak nóż chirurga, prześwietlać niczym promienie Rentgena, i zaraz potem mżyć się migotliwym refleksem igrającej ciekawości. Wszystkimi językami uczucia mówią te „najwymowniejsze oczy”, jakie jaśniały kiedykolwiek na ludzkim obliczu. I, jak zawsze, znajduje dla nich Gorkij najbardziej obrazowe określenie: „W oczach swoich posiadał sto oczu”.
W oczach tych, i tylko dzięki nim, posiada oblicze Tołstoja znamię geniusza. Cała potęga promieniowania światła tego mocarza patrzenia wydaje się bez reszty skupiona w jej tysięcznych odmianach, podobnie jak piękno Dostojewskiego, człowieka myśli, w marmurowej kopule jego czoła. Wszystko inne w twarzy Tołstoja: broda i krzaczaste brwi, tworzy tylko osłonę, obramowanie i czarę dla osadzonej w nich cenności tych czarodziejsko-magnetycznych diamentów świetlnych, wchłaniających w siebie świat i świat z nich promieniujących, tego najbardziej precyzyjnego spektrum, jakie znało nasze stulecie. Nie ma trawki tak nikłej, która nie znalazłaby odbicia w tych wszechobejmujących soczewkach. Z szybkością lotu strzały, jak jastrząb rzucający się z zawrotnych wyżyn na umykającą przed nim myszkę, potrafią one wykryć każdy najdrobniejszy szczegół, a zarazem są zdolne ogarnąć panoramicznie całą rozległość wszechświata. Potrafią zogniskować się na wyżynach umysłu i widzieć równie jasno, krążąc w mrokach duszy, jak szybując w górnych tych regionach. Te kryształy iskrowe mają w sobie dość żaru i czystości, aby w ekstazie wznosić się do Boga i mają odwagę badawczego spoglądania w meduzowe, kamienne oblicze nicości. Nic nie jest dla tych oczu niemożliwe oprócz może jednego: pozostawania bezczynnymi, drzemania, gaśnięcia, zaznawania czystej rozkoszy spoczynku, łaski snu. Niepokonana siła zniewala bowiem te oczy z chwilą, kiedy rozewrą się tylko ich powieki, do wyruszania po zdobycz z bezlitosną czujnością, z nieubłaganym brakiem złudzeń. Przenikną one każde urojenie, zedrą maskę z każdego kłamstwa, zburzą każdą wiarę. Wobec sprawdzianu tych oczu obnaża się wszystko. Straszne też, kiedy Tołstoj dobywa tego stalowo-szarego miecza przeciwko samemu sobie: z zabójczą surowością dociera wówczas ostrze do najtajniejszych głębin jego własnego serca.
Kto posiadł takie oko, ten widzi wiernie, do tego należy świat, należy wiedza. Nie jest się jednak szczęśliwym z takimi wiekuiście wiernymi prawdzie, wiekuiście czujnymi oczami.
Pragnę żyć bardzo, bardzo długo i myśl o śmierci przejmuje mnie dziecięcą, poetycką trwogą.
LIST Z CZASÓW MŁODZIEŃCZYCH
Żywiołowe zdrowie. Ciało zbudowane na przetrwanie stu lat. Mocne, przesycone szpikiem kości, sękate mięśnie, istna siła niedźwiedzia: leżąc na ziemi, młody Tołstoj może jedną ręką podnieść do góry ciężkiego żołnierza. Elastyczne ścięgna: bez rozpędzenia się przeskakuje ze zwinnością gimnastyka najwyższy sznur, pływa jak ryba, jeździ konno jak kozak, kosi jak chłop – uczucie zmęczenia jest znane temu żelaznemu organizmowi jedynie w dziedzinie duchowej. Każdy nerw naprężony i zdolny do najsubtelniejszego wibrowania, zarazem giętki i twardy jak szabla damasceńska; każdy zmysł dźwięczny i zwinny. Nigdzie wyłomu, nigdzie luki ani rysy, żadnego braku czy defektu w zakresie siły żywotnej. Nigdy też nie udaje się poważnej chorobie wkroczyć zwycięsko do jego spiżowego organizmu. Niewiarygodny ustrój fizyczny Tołstoja zabarykadowany jest przed każdą słabością, zamurowany nawet przed starością.
Żywotność nieporównana: wszyscy artyści nowocześni wyglądają obok tej biblijnej postaci z długą, falującą brodą, obok tego chłopa-barbarzyńcy, jak kobiety czy niewieściuchy. I nawet ci, których upodobniała do niego sięgająca aż po wiek patriarchalny długotrwałość twórczości, nie mogli się z nim zrównać: ich ciało się starzało, znużone strzelistością zdobywczego ducha. Goethe (horoskopowo mu bliski przez ten sam dzień urodzenia, 28 sierpnia, i przez nieustawanie w ogarnianiu swoim twórczym okiem wszechświata, tak samo jak Tołstoj aż do osiemdziesiątego trzeciego roku życia) mając lat sześćdziesiąt, od dawna już obawiał się zimowych chłodów, roztył się i siedział przy zamkniętych na głucho oknach. Voltaire gryzmolił, wychudzony jak szkielet, bardziej już podobny do wypchanego drapieżnego ptaka niż do człowieka, zapisując tymi gryzmołami przy biurku papier po papierze. Kant, sztywny i z trudnością posuwający nogi, podobny do mumii na sprężynach, klekotał drętwymi już nogami wzdłuż swojej alei Królewieckiej; podczas kiedy Tołstoj, promieniejący zdrowiem starzec, parskając, wciąż jeszcze zanurza czerwone z mrozu ciało w lodowatą wodę, pracuje jak robotnik w ogrodzie i na korcie tenisowym ugania się sprawnie za piłkami. Sześćdziesięcioletniego kusi jeszcze ciekawość nauczenia się jazdy na rowerze; mając lat siedemdziesiąt, mknie na łyżwach po zwierciadlanej tafli lodowej; doszedłszy do osiemdziesięciu, pręży co rano mięśnie przy ćwiczeniach gimnastycznych, a mając osiemdziesiąt dwa lata, na krótko przed śmiercią, batem zacina ze świstem swoją klacz, kiedy po dwudziestu wiorstach ostrego galopu ustaje ona czy upiera się odpocząć. Nie, nie przeprowadzajmy porównań: wiek dwudziesty nie zna przykładu podobnie żywiołowej, biblijnej żywotności.
Wierzchołkami sięga już rosyjski dąb-olbrzym wieku patriarchów, a żaden z jego korzeni jeszcze się nie obluźnił, jego konary i gałęzie do ostatniej jeszcze nitki nabrzmiałe są krążącymi w nich żywotnymi sokami. Oko pozostaje bystre aż do chwili zgonu: zaciekawiony wzrok siedzącego na koniu jednakowo śledzi poruszenia najdrobniejszego robaczka, wypełzającego spod kory drzewnej, i lot sokoła – bez użycia lornety. Ucho chwyta wszystkie dźwięki; szerokie, zwierzęce nieomal nozdrza z lubością wciągają zapachy; wiosną wciąż jeszcze pielgrzymującego siwobrodacza ogarnia upojenie, kiedy nagle przeniknie go ostra woń nawozu, zmieszana z zapachem tającej ze śniegów ziemi; jego pamięć nadal wyczarowuje wyraźnie osiemdziesiąt minionych wiosen: każdą z właściwą jej, wezbraną pierwszą falą zapachów, skoncentrowaną w tym jednym przypływie wiosennej woni. Odczuwa ją z potęgą tak wstrząsającą, że łzy tryskają mu nagle spod powiek. Wzdłuż i wszerz, w ciężkich butach chłopskich przemierzają błotnistą ziemię ścięgniste nogi sędziwego myśliwca; jego ręka nigdy nie słabnie w starczym drżeniu; pismo jego pożegnalnego listu nie wykazuje innych liter poza wielkimi, dziecięcymi głoskami jego chłopięcych lat. I równie imponująco niewzruszenie, jak jego nerwy i ścięgna, utrzymuje się jego duch: w rozmowie zaćmiewa wszystkich krzesaniem ognistych iskier; niepokojąco dokładna pamięć zachowujekażdy zatracony szczegół. Nic w niej nie przepada; żadne napięcie nie tępieje i nie zeszlifowuje się w twardym tarciu lat; wciąż jeszcze, przy lada opozycji, ściągają się nagłym skurczem gniewu brwi osiemdziesięcioletniego starca, jego wargi potrafią się jeszcze trząść serdecznym śmiechem, jego mowa wciąż jeszcze kształtuje się obrazowo, krew przypływa jeszcze gwałtowną falą. Kiedy siedemdziesięcioletniemu ktoś przy dyskusji na temat Kreutzerowskiej Sonaty zarzuca, że w jego wieku łatwo jest zarzekać się zmysłowości, błyska gniewem dumy oko krzepkiego starca, protestującego, iż zarzut to niesłuszny: „Ciało moje jeszcze silne i wciąż jeszcze muszę staczać walkę i pasować się z samym sobą”.
Jedynie niezachwianą taką żywotnością wytłumaczyć się daje do tego stopnia niezmordowana, niesłabnąca w swoim napięciu działalność twórcza: w całym szeregu sześćdziesięciu lat jego pracy o znaczeniu wszechświatowym nie ma ani jednego roku istotnej przerwy. Nigdy bowiem nie spoczywa jego twórczy duch, nigdy nie usypia i nie oddaje się wygodnej drzemce ten umysł wspaniale czujny i żywy. Prawdziwego stanu choroby Tołstoj nie zna aż do późnej starości, znużenie nie zmaga nigdy pracującego po dziesięć godzin dziennie; władze umysłowe, zawsze napięte, zawsze w gotowości, nigdy nie wymagają nasilenia tego napięcia. Nie potrzeba im podniecania się sztucznymi środkami: winem czy kawą; nie rozpala się nigdy trunkami czy wzmożoną dietą mięsną – przeciwnie: te władze, doskonale ujarzmione, są zawsze tak silne, gotowe do czynu, tak prężne, tak tryskają zdrowiem i sprawnością, że najlżejsze potrącenie wprawia je już w wibrację, kropla wywołuje już przelewanie się przez brzegi. Jednak przy całej tężyźnie i masywności swojego zdrowia Tołstoj jest zarazem „czułą mimozą” – jak mógłby być artystą bez tej najwyższej wrażliwości? Ostrożnie tylko wolno potrącać klawiaturę jego doskonale zdrowych nerwów, albowiem gwałtowność ich odzewu czyni każde wzruszenie niebezpieczeństwem. Dlatego (tak samo jak Goethe i Platon) obawia się on muzyki, która zbyt silnie porusza głęboki nurt jego uczucia, zbyt gwałtownie wstrząsa przepojony żywą krwią nerw jego namiętności. „Muzyka działa na mnie straszliwie” – przyznaje. I istotnie, podczas kiedy jego rodzina siedzi bezczynnie, zgrupowana dokoła fortepianu, z przyjemnością przysłuchując się grze, nozdrza Tołstoja zaczynają niespokojnie drgać, brwi ściągają się obronnie, czuje on „dziwny ucisk w krtani” – i nagle podnosi się, zawraca szorstko i wychodzi z pokoju, bowiem łzy polały się z jego oczu.